TOMORROW’S GIFT „Tomorrow’s Gift” (1970)

Ewolucja TOMORROW’S GIFT, na początku bluesowego zespołu (nie stroniącego także od soulowych klimatów) w kierunku ciężkiego rocka progresywnego przeszła w sposób bardzo naturalny. Nic dziwnego biorąc pod uwagę fakt, że młodzieńcze umysły członków zespołu (troje było jeszcze nastolatkami) chłonęły jak gąbka rozwijający się na ich oczach nowy, rzec można eksperymentalny, gatunek muzyki. To wtedy zaczęto łączyć psychodelię z bluesem, ciężki rock z muzyką klasyczną, folk z jazzem. Swą debiutancką płytą wydaną 5 grudnia 1970 roku idealnie wpasowali się w ten niezwykły dla muzyki okres. Nie dziwi więc, że oryginalny, dwupłytowy album winylowy dziś kosztuje ponad 800 euro. Ba! kompaktowa reedycja Second Battle wznowiona w późnych latach 90-tych warta jest ponad 100 euro… Zanim jednak ujrzał on światło dzienne, wcześniej zespół pojawił się na dwóch różnych płytach będących zapisem koncertów, które w marcu i sierpniu odbyły się w Hamburgu i jego okolicach tego samego roku.

Pierwsza z nich „Pop & Blues Festival ’70” zawierała 20-minutową wersję piosenki Donovana „Season Of The Witch” tutaj pod tytułem… „Sound Of Which” (sic!). Jamowe granie przeplatane fantazyjnymi i długimi wstawkami instrumentalnymi był dobrym przykładem ich surowego, ale ciekawego brzmienia na żywo. Co ważne – grupa na tle znanych gwiazd przybyłych na ten dwudniowy festiwal wypadła naprawdę świetnie. A zagrali tam m.in: Black Sabbath, The Nice, Alexis Corner, Chicken Shack, East Of Eden, Man…

Płytowy "debiut" na składance "Pop & Blues Festival'70"
Płytowy „debiut” na składance „Pop & Blues Festival’70”.

Po raz drugi TOMORROW’S GIFT pojawił się na albumie „Love And Peace” będący zbiorem nagrań hamburskich zespołów biorących udział w trzydniowym „Love And Peace Open Air Festival”. W zamyśle organizatorów miał on być kontynuacją święta muzyki na wzór Woodstock i brytyjskiego Isle Of White. Impreza odbyła się na Fehmarn, wyspie położonej pomiędzy Niemcami a Danią i zapisała się w pamięci fanów nie tylko z powodu fatalnej pogody. To właśnie tu, 6 sierpnia 1970 roku, Jimi Hendrix dał swój ostatni publiczny koncert. Dwanaście dni później świat obiegła szokująca wiadomość o jego niespodziewanej śmierci…

Lp. "Love And Peace" z udziałem Tomorrow's Gift
Front okładki LP. „Love And Peace”  (1970).

Tym razem Hamburczycy zagrali dwa autorskie numery: „Begin Of A New Sound„, oraz „At The Earth (Part 1 & 2)”. Ten drugi, w połączeniu  z coverem Richie Havensa „Indian Rope Man” przeciągnął się w ciężki 20-minutowy psychodeliczny jam.

Zespół tworzyli wówczas: ognista, pełna temperamentu rudowłosa wokalistka Ellen Meyer, gitarzysta Carlo Karges, klawiszowiec Manfred Rurup, grający na flecie Wolfgang Trescher, basista Bernd Kiefer i perkusista Gerd Paetzke (zastąpił Olafa Casalicha). W takim składzie nagrali dwupłytowy album „Tomorrow’s Gift” wydany przez wytwórnię +plus+. Tę samą, która rok później wydała płyty zespołu Wind („Seasons”) i Ikarus, po czym przestała istnieć.

Album "Tomorrow's Gift" (1970)
Album „Tomrrow’s Gift” (1970)

Debiutancki album to ponad 60-minut wyrafinowanego, soczystego, heavy progresywnego grania z psychodelicznymi klimatami i (momentami) całkiem chwytliwej muzyki. Napędzana huczącymi ciężkimi organami, potężnymi gitarowymi solówkami i riffami, niesamowitą energią sekcji rytmicznej, ozdobiona partiami fletu i mocnym, rozdzierającym wokalem Ellen Meyer przypominającym nieco Ingę Rump z Frumpy. Wiem, że nie wszyscy trawią żeński śpiew w tego rodzaju muzyce (ja ten wokal akurat lubię), ale nie ma go tu aż tak dużo. Patrząc na niektóre tytuły utworów, jak chociażby „Prayin’ To Satan”, czy „The First Seasons After The Destruction” można zastanawiać się, czy grupa czasami nie miała mrocznych podtekstów..? Spoko, nie miała. Teksty oscylowały wokół tematu miłości (co prawda niezbyt miłej) i rozpaczy, ale z nutą nadziei na lepsze jutro.  Zdecydowanie bliżej im było do teutońskiego stylu Deep Purple/Uriah Heep niż hipisowskiego rocka.

Ognista Ellen Meyer.
Ognista Ellem Meyer.

Spośród trzynastu zamieszczonych tu kompozycji uwagę zwracają te dłuższe, trwające ponad pięć i więcej minut. Jest ich w sumie pięć, ale rzecz jasna te krótsze wcale nie są gorsze od „długasów”. Mam tu na myśli choćby takiej perełki jak „One Of The Narrow – Minded Thoughs” z nerwową partią organów, krótkimi lecz treściwymi solówkami gitarowymi i świetnym wokalem, czy też „Tenakel Gnag” z wiodącym fletem na pierwszym planie… W „BreadsThere A Man” Ellen wyśpiewuje piękną linię melodyczną, a flety są po prostu cudowne; klawesyn w „King In A Nook” jest wielce przyjemnym zaskoczeniem, a samo zakończenie piosenki, gdy „wariaci zaczynają wariować” jest magiczne. Ileż tu różnych emocji naraz, a do tego jak kopie..!

Klawiszowiec zespołu = Manfred Rurup.
Manfred Rurup – instrumenty klawiszowe.

Czy te drobiażdżki są jedynie dodatkiem do albumu? Oczywiście że nie, choć w porównaniu z dłuższymi nagraniami mogą robić wrażenie muzycznych „świecidełek”. Bo przy tych drugich zespół nie bierze jeńców! Otwierający album „Riddle In A Swamp”rozpoczyna się od szalonych niemal paranoidalnych dźwięków fletu i organów do których dołącza się tnąca jak brzytwa gitara z wściekle rozbuchaną perkusją. Przez osiem minut słyszymy jak psychodelia, hard rock i blues przenikają się wzajemnie tworząc wybuchową mieszankę, a pędzi to wszystko z zawrotną szybkością niemieckiej torpedy. Tyle, że tym razem wystrzelonej bynajmniej nie z U-boota… Wbrew groźnemu tytułowi piosenka „Prayin’ To Satan” aż tak groźna nie jest, choć zanim pojawia się wokal organy tworzą niepokojący klimat. I w zasadzie tylko ta krótka część organowa jest przerażająca, bo potem muzyka przechodzi w klasyczny hard rock w stylu James Gang… „The First Seasons After The Destruction” jest najdłuższą, 13-minutową kompozycją na albumie. Bardzo ciekawie wykorzystano w nim partie fletu. Ten instrument zazwyczaj wprowadza do muzyki klimat optymizmu, błogiego spokoju, relaksu. Tu wręcz przeciwnie; jego pulsująca gra tworzy atmosferę poważnego zagrożenia, lęku i obawy. Jeśli pomysł muzyków był taki, aby oprzeć to wszystko na uczuciu paranoi, to moje szczere gratulacje – udało się! Ach i jeszcze jedno – solowa partia Gerda Paetzke zagrana na perkusji (coś co w tamtym czasie zaczynało być normą) nie nuży. Duży plus..!

Bernd Kiefer - gitara basowa
Bernd Kiefer – gitara basowa.

Sporo zmian tempa, flet w stylu Jethro Tull, który dosłownie jest wszędzie. Do tego przemienne krótkie sola perkusji i organów oraz pięknie zaśpiewany tekst. To utwór „How You Want To Live”. Jest tak mroczny i cichy, że znów zaczynam lubić zmrok… „Sandy Concert” to zdecydowanie najbardziej jazzowy numer na albumie. Oparty na muzycznym motywie granym na saksofonie tenorowym przez Jochena Petersena (z grupy Ikarus i… właściciel firmy fonograficznej +plus+) wydaje się być punktem wyjścia do dłuższej improwizacji. Ten 8-minutowy kawałek poprzez swoją jednostajną i niezwykle precyzyjną grę sekcji rytmicznej wciąga i odurza jak narkotyk. Jeśli ktoś mi nie wierzy, niech „zapętli” go sobie w swoim odtwarzaczu, a przyzna mi rację…

Album „Tomorrow’s Gift” to jeden z najlepszych debiutów niemieckiego prog rocka początku lat 70-tych. Szkoda, że wkrótce po jego wydaniu część muzyków rozeszła się. Manfred Rurup i Bernd Kiefer pozostali jednak na straży i z nowym perkusistą „Zabbą” Lindnerem nagrali w 1973 roku płytę o dość proroczym tytule „Goodbye Future”. Rok później połączyli się z muzykami z zespołu Release Group. W wyniku tej fuzji powstała nowa formacja o nazwie Release Music Orchestra (znana też pod skróconą nazwą RMO), która istniała do końca lat 70-tych wydając pięć płyt… Gitarzysta Carlo Karges założył progresywny zespół Novalis, z którym nagrał płytę „Banished Bridge” (1973) i tuż potem go opuścił. Po kilku latach pojawił się u boku niemieckiej piosenkarki Neny. Skomponowana przez niego piosenka „99 Luftballons” stała się w 1983 roku światowym hitem. Losy pozostałych członków zespołu są mi nieznane…

 

KALEVALA „People No Names” (1972)

Juha „Lido” Salonen (bas), Remu Aaltonen (perkusja, wokal) i Albert Jarvinen (gitara) założyli w Helsinkach w 1969 roku grupę Vietnam. Swój repertuar opierali głównie na  standardach rock’n’rollowych szybko zyskując rozgłos wśród stołecznej młodzieży. Przed jednym z koncertów właściciel sali wymusił na nich zmianę nazwy. Doszło do małej awantury, w końcu chłopaki odpuścili. „Zapowiedz, że dziś zagra KALEVALA – rzucił wściekły Salonen, czym wprawił go w osłupienie. Trzeba bowiem wiedzieć, że„Kalevala” to fiński skarb kultury – epos narodowy składający się z legend i ludowych pieśni (zwane runami) podtrzymujący świadomość i dumę narodową w czasach, gdy kraj przez 110 lat był pod rosyjskim panowaniem (Finowie odzyskali niepodległość w 1917 roku po upadku caratu)…

W takim składzie grali trzy lata, po czym perkusista i gitarzysta opuścili Salonena. W ich miejsce pojawili się (odpowiednio) Markku Luukkanen i Matti Kurkinen, oraz wokalista Harri Saksala. Zmiana składu spowodowała też zmianę kierunku muzycznego.

Zespół KALEVALA (1972)
KALEVALA jako kwartet (1972).

Gitarzysta Matti Kurkinen (wcześniej w Apollo) poprowadził zespół w progresywne rejony rocka dostarczając całkiem nowy, a co za tym idzie autorski repertuar, który stał się podstawą debiutanckiej płyty. A ta ukazała w 1972 roku nakładem Finnlevy Records pod tytułem „People No Names”.

Jedna z pierwszych fińskich progresywnych płyt
„People No Names” – jedna z pierwszych progresywnych płyt z Finlandii.

Album otwiera dziewięciominutowy utwór tytułowy, który rozpoczyna się miłym akustycznym intro zmieniając się nagle w hard bluesowego, całkiem przyjemnego rockera z riffem Jethro Tull i energetyczną częścią brzmiącą jak wstęp do „Heart Of The Sunrise” Yes z płyty „Fragile”. Wokalista śpiewa pięknym, mocno szorstkim głosem – prawie jak Captain Beefheart. Wysokoenergetyczne partie gitary są dość ciężkie jak na rok 1972; śmiało można je umieścić obok UFO, T2, Uriah Heep i Led Zeppelin. Kapitalna, zróżnicowana i wyrafinowana (w dobrym znaczeniu) kompozycja z najwyższej półki nieosiągalna dla wielu ówczesnych hard rockowych kapel. Cudo! Po burzliwym wstępie lekki i przewiewny „Where I’m From” za sprawą akustycznej gitary, delikatnych dźwięków fortepianu (gościnnie Olli Ahvenlahti) i pięknej, płynącej gdzieś w drugim planie wokalizy wydaje się być niebiańskim ukojeniem. Na moment robi się bardziej żywiołowo i melodyjnie głównie za sprawą perkusji, silnego wokalu i partii fletu na którym zagrał (kolejny gość) Raimo Wallen. Trwa to jednak dosłownie pół minuty, po czym wszystko wraca do punktu wyjścia. A przed moimi oczami ponownie pojawiają się obrazy słodkowodnych jezior i niekończących się lasów sosnowych…

Label oryginalnej płyty
Label oryginalnej płyty winylowej  wytwórni Finnlevy.

Instrumentalny, bardzo rytmiczny „Waves” prowadzony jest przez melodyczną linię graną na klawiszach, która wbija się w pamięć. Jednak główną atrakcją tego numeru jest pięknie poprowadzona partia gitary z długą improwizowaną solówką. Oba instrumenty uzupełniają się dając naprawdę ciekawe połączenie symfonicznego prog rocka z psychodelią… Hard rockowy „In The Next” z riffem w stylu „Highway Star” przypomina trochę Deep Purple, a pojawiająca się harmonijka ustna dodaje całości bluesowego zabarwienia. Dali czadu w tym nagraniu!… Krótka ballada fortepianowa „My Friend” przynosi chwilę wytchnienia i zadumy. Takie muzyczne perełki zawsze cieszą moje uszy… „Lady With The Veil” zaczyna się od wejścia basu, akustycznej hiszpańskiej gitary, dźwięków czyneli i cichym zaśpiewem w oddali. Po niecałej minucie utwór wchodzi w rejon progresywnego ciężkiego rocka z doskonałym, superszybkim bębnieniem Luukkanena i świetną gitarą Kurkinena. Absolutny klasyk gatunku!… Z kolei w „Escape From The Storm” kapitalnie współpracują ze sobą dwie gitary: akustyczna, na której gościnnie zagrał Ile Kallio z Hurriganes i elektryczna. Matti Kurkinen robi tu kawał świetnej roboty pokazując jak wielki drzemał w nim talent i twórczy potencjał. Na dodatek wszystko podparte zostało mocną sekcją rytmiczną, zaś cały numer zagrany został z polotem. Czuć, że muzyków bawiło wspólne granie, czego dowodem zamykający płytę „Tamend Indias” będący muzycznym żartem. Bo jak inaczej określić kawałek, który brzmi jak fińska tradycyjna (ludowa) kompozycja zagrana z „przytupem” na akordeonie i skrzypcach..? Nie zmienia to faktu, że całego albumu słucha się jednym tchem!

Trzy lata później Salonen i Kurkinen z nowymi muzykami nagrali album „Boogie Jungle” utrzymany w nieco lżejszej konwencji. W międzyczasie Kurkinen grał na gitarze w międzynarodowej kultowej sekcji fińskiego saksofonisty Eero Koivistoinena, z którą wydał album „Wahoo”. Dobrze zapowiadającą się karierę przerwała nagła śmierć muzyka. 15 czerwca 1975 roku czekając na przystanku autobusowym w Vantaa potrąciła go ciężarówka przejeżdżająca zbyt blisko krawężnika. Zginął na miejscu. Miał 24 lata…

 

TETRAGON „Nature” (1971)

Koniec lat 60-tych był w muzyce erą eksperymentów, w którym ramy rock’n’rolla i bluesa młodym wilkom stawały się zbyt ciasne. Oni chcieli pójść dalej, a takie gatunki jak psychodelia i rodzący się rock progresywny poszerzały ich horyzonty do granic jakim wówczas nikomu się nie śniło. To w tym momencie (rok 1967) na scenie pojawił się tercet Trikolon z niemieckiego Osnabruck, który od samego startu zrezygnował z grania popowych numerów na  rzecz oryginalnych rozbudowanych kompozycji w stylu The Nice, Egg, czy holenderskiego Ekseption…

Pomysł założenia zespołu wyszedł od Hendrika Schapera (klawisze, trąbka, wokal) do którego dołączyli: basista Rolf Rettenberg i perkusista Ralf Schmieding. Co ciekawe, wszyscy byli uczniami tej samej szkoły średniej. Mimo młodego wieku można było powiedzieć, że w sposób mistrzowski opanowali grę na  swych instrumentach. Dość szybko zyskali sławę (w swej okolicy), a ich wirtuozostwo budziło szczery podziw. Występy na żywo z udziałem tria były entuzjastycznie przyjmowane przez młodzież. Za własne pieniądze nagrali jedyny (koncertowy) longplay „Cluster”, który wyszedł w 1969 roku. Mimo amatorskiej produkcji i niskiego, żeby nie powiedzieć zerowego budżetu (wytłoczono zaledwie 150 kopii!) „Cluster” porywa. Muzycy pod wodzą szalonego klawiszowca skutecznie połączyli psychodelię i muzykę klasyczną (szczególnie Bacha) z jazzowymi wpływami w duchu Milesa Davisa, którego fanem był Schaper… Niestety zaraz po jego wydaniu grupę opuścił Schmieding. Jego miejsce zajął Joachim Luhrmann, oraz wielce utalentowany gitarzysta z tej samej szkoły, Jurgen Jaehner. Chcąc nawiązać do byłego tria nowa nazwa TETRAGON wydawała się być jak najbardziej trafna. Wszak tetragon to figura geometryczna o czterech kątach – tylu, ilu było muzyków w zespole…

Kwartet TETRAGON (1971)
TETRAGON. Tył: R. Rettenberg, J. Luhrmann. Przód: H. Schaper, J.Jaehner

Rozszerzony skład nie zmienił podejścia do wykonywanej muzyki; grali co im się żywnie podobało, pod warunkiem, że był w tym wszystkim organowy groove (koniecznie na Hammondzie!), ognista, acidowa gitara z nieodzownym efektem wah-wah, elementy jazzowego fusion w stylu Milesa Davisa i dawka muzyki klasycznej (najlepiej Bach lub Mozart). Jak na mój gust piorunująca dawka, a efekt finalny absolutnie genialny…

Jedyny album TETRAGON zatytułowany „Nature” ukazał się dokładnie 1 sierpnia 1971 roku. Zespół nie zawracał sobie głowy kontraktem z żadną wytwórnią płytową. Miał świadomość, że ich „dziwna” muzyka nie zainteresuje nikogo. Nie zdecydował się też na profesjonalne studio; materiał na płytę nagrał więc „na żywo” w… wiejskiej stodole przyjaciół rodziców Joachima Luhrmanna. Chłopaki musieli włożyć sporo pracy, by przystosować ją do tego zadania. Najwięcej kombinowali przy mikrofonach. W końcu zawisły w siedmiu różnych miejscach, aby jak najlepiej uchwycić dźwięk każdego instrumentu. Całość rejestrowali na dwuścieżkowym magnetofonie Revox A77 przez dwa kolejne majowe weekendy, a  ponieważ nie było możliwości miksowania, robienia nakładek i powtórek dwoili i troili się, by wszystko zostało precyzyjnie zagrane. I tak np. Hendrik Schaper jedną ręką obsługiwał Hammonda, zaś drugą klawinet. Nie miał fortepianu, więc by uzyskać odpowiednie brzmienie użył przedwzmacniacza z podłączonym pedałem wah-wah, który obsługiwał nogami. Wirtuozowski wysiłek od początku do samego końca! Podobnie robił Jurgen Jaehner – wygrzewał na gitarze elektrycznej  szaleńczą solówkę a następnie, gdy wymagał tego kolejny fragment utworu, w locie łapał za gitarę akustyczną…

TETRAGON "Natura" (1971)
Okładka płyty „Nature” autorstwa Jurgena Osieki (1971)

Płytę wydała, założona przez menadżera zespołu Petera Kretschmanna, efemeryczna firma  Soma w ilości… 400 egz. Kompaktowa reedycja (na szczęście w dużo większym nakładzie) ukazała się po raz pierwszy w 1995 roku nakładem nieocenionej wytwórni Musea. Oryginalny krążek zawiera pięć kompozycji, a otwiera go najdłuższa, 16-minutowa „Fuge” – jak łatwo się domyślić inspirowana „Toccatą i fugą d-mol” J. S. Bacha. Najsłynniejszy utwór mistrza epoki baroku był wielokrotnie grany i nagrywany przez progresywne zespoły lat 70-tych, ale wersja TETRAGON wyróżnia się dzięki bardziej zróżnicowanemu i nowatorskiemu podejściu.  Oprócz organów Hammonda (co jest zrozumiałe z uwagi na jej klasyczne pochodzenie) i silnej sekcji rytmicznej dochodzi piekielnie ciężka gitara Jurgena Jaehnera, który wycina bluesowe pasaże tworząc inteligentną jazzowo progresywną atmosferę. Do tego każdy z pozostałych muzyków (bas i perkusja) dostał swoją „działkę” w postaci krótkich solowych improwizacji. Absolutny majstersztyk progresywnego grania! Dwudziestosekundowy „Jokus” traktować można jako przerywnik przed zamykającym stronę „A” longplaya „Irgendwas” z partią bardzo fajnego, „wyjętego z kapelusza” fortepianu, organami i na przemian grającymi gitarami: elektryczną i akustyczną. Muzycy pobawili się tu stereofonią; w lewym kanale słyszymy organy, zaś w prawym gitarę. Pamiętam, że kiedyś takie „efekty” bardzo mnie rajcowały. Zabieg ten powtórzyli w następnym numerze „A Short Story”, w którym pod koniec drugiej minuty partie gitary i organów grane unisono słychać w dwóch oddzielnych kanałach. Skomplikowane podziały rytmiczne z awangardowymi dźwiękami klawiszy na samym początku tego drugiego pod względem długości nagrania (13:41) robią wielkie wrażenie. A potem – o rany, co tu się dzieje! Rock progresywny miesza się z muzyką klasyczną, blues z fussion, a wszystko zagrane po profesorsku i z dużym wyczuciem… Zamykający płytę utwór tytułowy to wczesny rock progresywny zakorzeniony w bluesie z jazzowymi inklinacjami, w którym po raz pierwszy pojawia się (angielski) wokal Schapera. Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku, trudno jest się z tym krążkiem rozstać…

Kompaktowa wersja płyty zawiera fantastyczny bonus: „Doors In Between”. Ten koncertowy, trwający czternaście minut utwór, który  został nagrany 12 lutego 1972 roku w Georgsmarienhutte, mieście położonym w pobliżu ich rodzinnego Osnabruck to porywająca wycieczka w rejon absolutnie ciężkiego progresywnego rocka z efektownymi partiami gitary, szalonym Hammondem i kapitalną sekcją rytmiczną. Słuchanie go w wyższych rejestrach głośności absolutnie wskazane! Dynamiczna końcówka rozpruła mi kiedyś głośnik…

Do dziś nurtuje mnie pytanie: dlaczego TETRAGON mając takie atuty nie zrobił kariery? I powiem szczerze – żadna sensowna odpowiedź od lat nie przychodzi mi do głowy…

Śmierć bigbitu. Czerwone Gitary „Spokój serca” (1971)

Dla dzisiejszych nastolatków CZERWONE GITARY są zapewne zespołem dawno minionej, niemal zapomnianej epoki, którego fenomenu popularności nie są w stanie zrozumieć. Nic dziwnego, wszak muzyka grupy rozpalała do białości jeśli nie rodziców, to na pewno rodziców ich rodziców, czyli dziadków. Głównym walorem i źródłem sukcesu wczesnych CZERWONYCH GITAR była prostota. Co prawda kawiarniani krytycy czasem wybrzydzali – pisali o łatwiźnie, przeciętności, tanim guście, infantylności tekstów i braku wartości artystycznych. Jednak wbrew tym zarzutom muzyka grupy trafiała tam gdzie trzeba, była komunikatywna, porywała miliony, przynosiła radość. A to już była nie lada sztuka. Nie bez kozery mówiło się wówczas o nich, że byli polskimi Beatlesami.

Historia zespołu doczekała się licznych publikacji prasowych, opracowań książkowych, wpisów encyklopedycznych, więc nie ma sensu jej tu przytaczać. Tytułem wprowadzenia przypomnę jedynie, że grupa powstała 3 stycznia 1965 roku w kawiarni „Crystal” w Gdańsku Wrzeszczu z inicjatywy Jerzego Kosseli (opuścił grupę dwa lata później) i Henryka Zomerskiego na bazie formacji Pięciolinie. W pierwszym składzie znaleźli się jeszcze Bernard Dornowski, Jerzy Skrzypczyk i Krzysztof Klenczon. Jesienią Henryk Zomerski dostał powołanie do wojska, a jego miejsce zajął Seweryn Krajewski. Ponieważ Krajewski i Skrzypczyk byli jeszcze uczniami szkół średnich dla zmylenia grona pedagogicznego występowali pod pseudonimami Robert Marczak i Jerzy Geret. Zadebiutowali 15 stycznia w Elblągu; na plakatach wydrukowanych wcześniej widniała jeszcze nazwa Pięciolinie. Cztery dni później w sopockim „Grand Hotelu” w ramach zimowego „Non Stopu” przybyłych gości po raz pierwszy witał plakat z nazwą CZERWONE GITARY. Trzy miesiące później pojawili się w Polskim Radio dając koncert „na żywo”, a latem ruszyli w trasę z hasłem „Drzemy się najgłośniej w Polsce”, które cenzura szybko zamieniła na łagodniejszą wersję „Gramy i śpiewamy najgłośniej w Polsce”. Największe sukcesy grupa odniosła w pierwszych pięciu latach swojego istnienia…

Czerwone Gitary
W pięcioosobowym składzie Czerwone Gitary grały w latach 1965 – 1967.

W 1970 roku świat obiegła wiadomość o rozpadzie The Beatles. W Polsce wiatr zmian powiał od morza – w grudniu zaczął się początek rządów Edwarda Gierka, a jego słynne zapytanie „To jak towarzysze, pomożecie?” przeszło do naszej historii. Pół roku wcześniej, po VIII Krajowym Festiwalu Piosenki Polskiej w Opolu obwieszczono śmierć rodzimego bigbitu. Widownia wybuczała i wygwizdała czołowych reprezentantów naszej estrady. Białe koszule z żabotami zaczęły być przyciasne, a krawaty zaciskały się niczym pętla na szyi „etatowym” gwiazdom. Dostało się też CZERWONYM GITAROM. Jeden z poczytnych młodzieżowych tygodników został zasypany listami od czytelników, którzy ostro pojechali po zespole. „Ambicje dzisiejszej młodzieży sięgają nieco wyżej. To, co kilka lat temu było cudowne, dziś nie cieszy” – napisała pani A.M. Głowacka z Krakowa dodając „Z Beatlesami mają tyle wspólnego, że jest ich czterech i trzech gra na gitarach, a jeden na perkusji. Ja porównałabym ich do kaszy manny, która jedzona przez cztery lata po prostu już się przejadła”… Szkoda, że pani Głowacka dość szybko zapomniała, że rok wcześniej (styczeń’69) podczas trwania Międzynarodowych Targów Muzycznych MIDEM odbywających się w Cannes we Francji zespół został uhonorowany prestiżową statuetką (a ściślej „Marmurową Płytą”) za największą liczbę sprzedanych krążków w rodzinnym kraju. Smaczku dodaje fakt, że Krajewski i spółka zdobyli ją ex aequo z… The Beatles.

Jakby mało było tej krytyki, w tym samym 1970 roku, CZERWONE GITARY opuścił Krzysztof Klenczon. Szok dla fanów, którzy w parze Klenczon/Krajewski widzieli polski odpowiednik liverpoolskiej pary Lennon/McCartney, oraz wcale nie mniejszy szok dla pozostałych członków grupy. Tak oto kwartet schudł do tria. Wkrótce pojawiły się plotki, że zespół zmienia nazwę na Krajewski Band, ewentualnie Seweryn Trio. Tymczasem osamotniony lider zaczął myśleć o powrocie do skrzypiec; miał też nowe pomysły brzmieniowe i dość ambitne plany na przyszłość jak choćby koncert beatowy na zespół i dwoje skrzypiec skomponowany z myślą o Konstantym Andrzeju Kulce, swym dawnym koledze szkolnym.

Zostało ich tylko trzech...
Zostało ich (chwilowo) trzech: B. Dornowski, S. Krajewski, J. Skrzypczyk.

Otrzeźwienie przyszło szybko, tuż po tym jak Klenczon wystartował ze swoim nowym zespołem Trzy Korony. Znalezienie „czwartego do brydża” było sprawą niecierpiącą zwłoki. Rezygnując z występów w kraju wyruszyli w trasę po Związku Radzieckim (107 koncertów!), NRD (nagrali tam płytę „Consuela”) i Bułgarii. W trasie wspomagał ich Dominik Konrad (wł. Dominik Kuta) – zdolny, choć  awanturniczo usposobiony muzyk (były członek usteckiego zespołu 74 Grupa Biednych i pruszkowskiego Motyw Blues) z którym nagrali płytę „Na fujarce”. I choć ten ambitny album niektórzy krytycy uznali za najlepszy w historii CZERWONYCH GITAR został on chłodno przyjęty przez fanów, o którym chcieli jak najszybciej zapomnieć. Pewnie sami muzycy, też gdyż szybko pozbyli się Konrada (vel Kuty), który wkrótce zasilił grupę Qourum (kojarzoną dziś z przeboju „Ach co to był za ślub”)… Wydany rok później „Spokój serca” ukazał dość zaskakujące i całkiem zmienione oblicze zespołu.

Czerwone Gitary "Spokój serca" !(1971)
Krwistoczerwona okładka płyty „Spokój serca” (1971).

Dziś można śmiało postawić tezę, że ten piąty w dyskografii album to ścisła dziesiątka najlepszych polskich rockowych płyt powstałych w latach 70-tych. Przynajmniej dla mnie. Zawsze twierdziłem, że granie w trio wyzwala w muzykach niesamowitą siłę i moc, która przekłada się na brzmienie zespołu. „Spokój serca” tezę tę jedynie potwierdza. Pierwsze co się rzuca się w oczy to fakt, że absolutnym liderem grupy stał się Krajewski – z dziewięciu nagranych utworów osiem było jego autorstwa; tylko otwierający, dość urokliwy „Uwierz mi Lili” napisał Jerzy Skrzypczyk. Poza tym stały się one dłuższe, wychodzące poza standardowe trzy i pół minuty. No i rzecz najważniejsza – kto liczył na mocniejsze partie gitar, solówki i ostrzejsze granie ten się nie zwiódł. Nigdy wcześniej, ani nigdy później Krajewski nie czarował tak mocarnym brzmieniem swej gitary elektrycznej podłączonej do efektu wah-wah jak tutaj!

Tył okładki oryginalnego LP.
Tył okładki oryginalnego LP.

Kompaktowa reedycja włoskiego Eastern Time z 2005 roku różni się nieco od oryginalnego longplaya wydanego przez Muzę i to nie tylko ze względu na zawarte bonusy. „Uwierz mi Lili” –  prosta i ładna piosenka (ukłon w stronę fana bigbitu) będąca nostalgicznym wspomnieniem dziewczyny spotkanej na bratnim stepie znalazła się tutaj na czwartej pozycji. Obok przeuroczej piosenki  „Płoną góry, płoną lasy” (o której słów kilka poniżej) to jedyne, nieco łatwiejsze nagrania. Reszta to już prawdziwy, ambitny rock! Powolny, snujący się „Nie jesteś ciszą” z klimatyczną, nieco psychodeliczną gitarą utrzymany jest w tonacji bluesowej. Podchodzące pod nową falę „Nocne całowanie” miażdży kapitalną grą sekcji rytmicznej, ciężki bas wgniata w fotel, gitara tnie niczym brzytwa, a partia skrzypiec mrozi krew. Jedna z moich ulubionych kompozycji! Włoskich wydawców chyba też, gdyż na CD spośród ośmiu zamieszczonych tutaj bonusów znalazła się jej dwie wersje: radiowa i niemiecka pod tytułem „Kusse Bei Nacht”… Oniryczne „Gdy trudno zasnąć” snuje się niczym mgła na wodzie; amerykanie zakwalifikowaliby go pewnie do acid rocka…  Nie do końca przekonuje mnie ballada „Jesteś dziewczyno tęsknotą” zaśpiewana przez lidera z gitarą akustyczną, która łamie koncepcję płyty. Dużo lepiej wypada tu już „Pierwsza noc” i rewelacyjnie zaśpiewany na wielogłosy „Spokój serca” w stylu Novi Singers. Hitem okazał się energetyczny, rockowy „Uczę się żyć”. Ponadczasowym numerem została jednak piosenka „Płoną góry, płoną lasy”, czyli opowieść o pięknie uralskiego krajobrazu (podziwiali go będąc na tournee po Związku Radzieckim), wielkiej miłości i nieuchronnym rozstaniu z ukochaną. Fantastyczny klimat, ciekawa melodia, fajny tekst, a do tego łagodnie łkająca gitara Krajewskiego. Nałożony kilkukrotnie wokal robi wrażenie harmonijnego śpiewu – coś z czego CZERWONE GITARY słynęły z czasów Klenczona.

Mało kto wie, że oprócz radiowej i płytowej wersji była jeszcze jedna: anglojęzyczna. Tekst przetłumaczył Andrzej Więcko, polski korespondent tygodnika „Newsweek”. Publicznie wykonali ją tylko raz, podczas Festiwalu w Sopocie w sierpniu 1971 roku, gdzie wystąpili poza konkursem jako gość specjalny obok amerykańskiej gwiazdy Nancy Wilson. Ta wersja pod tytułem „Crimson Forrest, Crimson Mountains” wspólnie z utworem „W drogę” („Moving”) miał zostać wydany na singlu, z którym CZERWONE GITARY miały wyruszyć do Belgii, Wielkiej Brytanii i USA. Mimo, że studio czekało zespół w ostatniej chwili zrezygnował z tego pomysłu…

Jak już wspomniałem kompaktowa reedycja płyty zawiera rzadkie, (wręcz mega rzadkie) utwory dodatkowe: radiowe wersje „Nocnego całowania”, „Płoną góry…”, oraz „Uwierz mi Lili”. Alternatywna wersja  „Uczę się żyć”, wspomniane wcześniej singlowe „Kusse Bei Nacht” i „Du Bist Die Stille Nicht” („Nie jesteś ciszą”) nagrane dla niemieckiej Amigi,  „Anna M” z EP-ki z czerwca 1971 i największy diament tego wydawnictwa „Pejzaż miasta”. Dlaczego? Bo po raz pierwszy w swej pełnej, trwającej siedem i pół minuty wersji (rozszerzonej o 1,5 minuty w porównaniu do rzadkiej EP-ki) z genialną, przedłużoną gitarową improwizacją Seweryna.  Powiem szczerze: kopara opada! Szkoda, że nie ma tego na Youtube

Czerwony winyl Czerwonych Gitar.
Czerwony winyl Czerwonych Gitar wprawił wszystkich w osłupienie!

Na zakończenie jeszcze jedna ciekawostka. Autorem okładki był Marek Karewicz, który wymyślił sobie, że okładka ma być krwistoczerwona, a karton twardy, eksportowy z „grzbietem”. Do tego sepiowe fotografie, logo wydawcy, złote obwódki i litery. Łódzka Drukarnia Akcydensowa broniła się przed przyjęciem zlecenia jak diabeł przed święconą wodą. Pomogły dopiero tzw. „układy” i silne naciski ludzi z Polskich Nagrań. Udało się! Ale skoro była czerwona okładka, ówczesny menadżer zespołu, Dariusz Michalski, wpadł na iście szatański pomysł: chciał wydać płytę na czerwonym winylu. Ze swoich marzeń zwierzył się Franciszkowi Pukackiemu – alfa i omega polskiej fonografii. „Czerwone? To się da załatwić!” zapalił się do idei były cichociemny, który jak już komuś dał słowo dotrzymywał go, a gdy komuś coś obiecał – nigdy nie zawiódł. Dariusz Michalski: „No i udało się! Na festiwalu piosenki w Sopocie Pronit niechętnie (wszak pracował dla konkurencji, dla Muzy) wytłoczył kilkadziesiąt egzemplarzy krwistoczerwonych krążków, których zagranicznych gości wprawił w osłupienie. Że jednak wszystko działo się w tamtej Polsce, dowiodły następne dni: komponentów cynobru już zabrakło, co najwyżej starczyło do wyprodukowania płyt pomarańczowych, w końcu „do handlu” poszedł tradycyjny czarny longplay”.

Paradoksalnie „Spokój serca” był gwoździem dobijającym polską muzykę bigbitową przez jej czołowego przedstawiciela. Tyle tylko, że CZERWONE GITARY po nagraniu tej płyty odpuściły sobie rocka na dobre. A szkoda…

GNIDROLOG „Lady Lake” (1972)

Walijski GNIDROLOG ze swoją niezwykle inteligentną muzyką jest jedną z najbardziej niedocenionych grup brytyjskiego rocka początku lat 70-tych. Drzemał w niej ogromny potencjał twórczy i przy odrobinie szczęścia w promocji grupa mogłaby namieszać w czołówce brytyjskiej awangardy rockowej. Ich eklektyczna muzyka o rozbudowanym, orkiestrowym brzmieniu z użyciem instrumentów takich jak flet, saksofon, obój, róg, czy wiolonczela brzmiała absolutnie unikalnie i była trudna do sklasyfikowania. Jeśli bawić się w porównania to najbliżej im było do zespołu Gentle Giant głównie ze względu na szeroko rozbudowane instrumentarium, w którym zabrakło (i to jest dość ciekawe) instrumentów klawiszowych.

Trudno też mówić, że GNIDROLOG to grupa zupełnie nieznana. Fani wczesnego progresywnego rocka bardzo wysoko cenią zespół. Ich drugi album „Lady Lake” ozdobiony przeuroczą, baśniową okładką to prawdziwe muzyczne arcydzieło, które (wierzę w to) wielu ma na swej półce. Nie mniej w epoce ani płyta, ani zespół nie przebili się na rynku muzycznym. Patrząc z perspektywy czasu uważam to za jedną z największych porażek w historii rocka…

Gnidrolog (1971)
Jedno z niewielu zachowanych zdjęć zespołu(1971).

Zespół powstał w 1969 roku z inicjatywy braci bliźniaków: Colina i Stewarta Goldring’ów. W ich rodzinnym domu muzyka klasyczna była od zawsze. Już w wieku 11 lat byli członkami miejscowej orkiestry symfonicznej grając na skrzypcach i instrumentach dętych. Nieco później zainteresowali się współczesnymi rytmami i gitarą. Mając lat 15 często występowali w lokalnych klubach, a zaraz po skończeniu szkoły, jako duet gitar klasycznych, regularnie dawali koncerty. Gdy odkryli możliwości brzmieniowe gitary elektrycznej postanowili rozszerzyć skład, a że wieści rozchodziły się szybko jako pierwszy zgłosił się do nich perkusista Nigel Pegrum. Były członek grupy Spice (która po jego odejściu zmieniła nazwę na Uriah Heep) oprócz bębnienia doskonale opanował grę na fortepianie, flecie i oboju. Problem był basista; w końcu po serii przesłuchań znaleziono odpowiedniego kandydata – był nim Peter „Mars” Cowling. Nazwa zespołu została wymyślona przez braci. Tajemniczo brzmiące miano GNIDROLOG okazuje się być anagramem ich nazwiska do którego dodano  literkę „o”.

Mimo zdecydowanie różnych gustów muzycznych próby zespołu odbywały się bez żadnych sporów. Główny nacisk położono na granie zespołowe bez epatowania solowymi popisami. Improwizacja była podstawą każdej nowej kompozycji, z której potem wyłaniał się jeden wiodący temat. Przez sześć miesięcy ciężkiej wielogodzinnej pracy szlifowali autorski materiał. Potem przyszła seria koncertów i pierwsza większa trasa z The Kinks z wypadem do Niemiec. Liznęli też rock’n’rollowego stylu życia z zakrapianymi alkoholem nocnymi imprezami, LSD i marihuaną na czele. Na szczęście wszystko było pod kontrolą. Głównym celem zespołu w tym czasie było podpisanie kontraktu płytowego. Po długich i nieudanych próbach fortuna w końcu uśmiechnęła się do nich – jesienią 1971 roku pod swój dach zespół przyjęła wytwórnia RCA Records. Z producentem Johnem Schroederem z miejsca przystąpiono do nagrania debiutanckiego albumu. Schroeder, wbrew naciskom szefów RCA domagających się szybkiego wydania singla z przebojowym kawałkiem, odniósł się z wielkim szacunkiem do muzyków i prawie nie ingerował w proces twórczy. Płyta „In Spite Of Harry’s Toenail” ukazała się na początku 1972 roku i miała całkiem niezłe recenzje (czego nie można powiedzieć o sprzedaży), a to zainspirowało muzyków do podjęcia dalszych działań. Do zespołu dołączył nowy muzyk, saksofonista John Earle. W rozszerzonym składzie sześć miesięcy później weszli do londyńskiego Morgan Studios nagrywając materiał na drugi krążek. Album „Lady Lake” wydano w grudniu tego samego roku.

Bajeczna okładka płyty "Lady Lake" (1972)
Bajeczna okładka płyty „Lady Lake”  (1972) autorstwa Bruce’a Penningtona.

Płyta zaczyna się od ich klasycznego utworu „I Could Never Be A Soldier”. W dzisiejszych czasach kompozycja ta, z ponadczasową melodią zaliczana jest do elitarnych dzieł wczesnego rocka progresywnego. Zespół wytoczył tu wszystkie swoje atuty: obecność dwóch flecistów oferujących bujne dźwięki w stylu Jona Andersona z Tull, gitarowe zagrywki Stewarta Goldringa z pełną pasji hard rockową solówka pod koniec nagrania, baśniowy głos jego brata Colina, przepiękne melodie, cudowny refren, wyśmienicie napędzany bas Petera Cowlinga (przypominający nieco to, co King Crimson zbudował dwa lata później na „Starles And Bible Black”), uroczy folkowy klimat i saksofon Johna Earle, który znakomicie prowadzi cały utwór. Do tego bezpretensjonalny, pacyfistyczny tekst, który w 1967 roku mógłby stać się hymnem kontestującej młodzieży…  Następny numer, „Ship”,  jest po prostu PIĘKNY! Ma w sobie coś z atmosfery słonecznej Kalifornii i okolic San Diego z widokiem na spienione fale Oceanu Spokojnego, a do tego kolejny cudowny tekst tym razem o ekologii… Śliczna akustyczna miniaturka „A Dog With No Collar” jest chwilowym oddechem przed najbardziej awangardowym, wymagającym większego skupienia nagraniem tytułowym.

Tył okładki
Tył okładki

Ponad ośmiominutowy „Lady Lake” jest centralną częścią repertuaru tego albumu pokazując najbardziej „odjazdową” stronę zespołu. Progresywny trend sprytnie został wykorzystany do jazz  rockowego, fantazyjnego grania. Główną rolę grają tu instrumenty dęte; gra Johna Earle ma w sobie coś kreatywnego, a zarazem nerwowego, co oczywiście mi nie przeszkadza, a jego końcowe solo jest wręcz obłędne! Kapitalna linia basu, wykorzystanie fletu, rogu i wiolonczeli, gęste brzmienie, wysublimowana gra perkusji, niesamowity rozmach aranżacyjny… ach, długo by tak można jeszcze pisać… A potem jakby z innego świata, miłosna pieśń „Some Dreams” z gościnnym udziałem Charlotte Fendrich na fortepianie. Całość  emocjonalnie zaśpiewana przez Colina z gitarowym podkładem, miękkim basem i obojem, na którym zagrał perkusista Nigel Pegrum. Perełka… „Social Embarrassment” przenosi nas w w okolice Canterbury z całą baterią dętych: obój, rogi, flet i pojedynkiem saksofonowym na czele, agresywnym dźwiękiem wiolonczeli, pochodami basu, nieco zabawnym wokalem (w tej roli John Earle), perkusyjnymi łamańcami i jazzowymi gitarowymi riffami. Uf! Sporo się dzieje, a wszystko idzie tak szybko, że łatwo przeoczyć różne smaczki. Niesamowite zakończenie niesamowitej płyty. Stworzonej przez muzyków z miłością do muzyki. Płyta „Lady Lake” to czysty klasyk. Muzyczny Rembrandt widziany oczami Andy Warhola…

Recenzje albumu „Lady Lake” były znakomite. Jednak muzyka GNIDROLOG, zbyt inteligentna dla mas, nie sprzedała się. Zdając sobie sprawę, że na takiej muzyce nie można zarobić wytwórnia RCA rozwiązała umowę z zespołem, który wkrótce rozpadł się.

Nigel Pegrum podjął współpracę ze Steeley Span, Peter Cowling związał się z gitarzystą Pat’em Travers’em. Bracia Goldring w 1976 roku założyli punkowy(!) zespół Pork Dukes, oraz zajmowali się pracą sesyjną. Do dziś występują na scenie jako duet grający na gitarach akustycznych…