Historia jednej płyty. CAN „Tago Mago” (1971)

Wyspa Tago Mago to mały prywatny kawałek ziemi o łącznej powierzchni 148 akrów (ok. 60 hektarów) z latarnią morską i idyllicznymi widokami na Morze Śródziemne leżąca jedną milę od północno-zachodniego krańca Ibizy. Na wyspie znajduje się wspaniała luksusowa willa z pięcioma sypialniami, basenem, salą fitness, jacuzzi. Wszystko to może twoje przez tydzień za 90 000 euro (cena wyjściowa). Dostępny jest też jacht, za który płaci się ekstra. Nie mam nic przeciwko takiej cenie . Gdybym miał nadmiar pieniędzy to kto wie..? Tyle, że Tago Mago to ja już mam i to na własność od dobrych kilku lat. I kosztowała mnie ona duuużo mniej – niecałe 10 euro. Mowa o płycie zespołu Can, która wydana w 1971 roku została tak właśnie zatytułowana. Oto historia jej powstania.

Jeśli komuś zdarzy się odwiedzić Rock’N’Pop Museum w niemieckim Gronau koniecznie niech zajrzy do jego piwnicy, gdzie znajduje się replikę studia zespołu Can zbudowanego w Kolonii. W tym studio w latach 1971-1978 zespół nagrał osiem albumów. Ale jego historia zaczęła się tak naprawdę w innym miejscu, 200 km na południe od Kolonii, w Schloss Nörvenich, zamku z historią sięgającą XV wieku. Przez setki lat należał do bogatych rodów i arystokratów. Dopiero po II wojnie światowej został wydzierżawiony kolekcjonerowi dzieł sztuki Christophowi Vohwinkelowi. Klawiszowiec grupy, Irmin Schmidt wspomina; „Przed przyjściem do zespołu miałem więcej przyjaciół wśród malarzy i rzeźbiarzy niż muzyków. Kiedy zaczynałem z Can, zapytałem ich: „Znacie jakieś miejsce, w którym moglibyśmy ćwiczyć i grać?” Wtedy Vohwinkel, powiedział: „Tak! Mam zamek i możecie w nim zamieszkać”. Był wspaniałym, otwartym człowiekiem. Po wernisażach zapraszał gości i artystów do sali, gdzie odbywaliśmy próby.”

Zamek Schloss Nörvenich.

Dla muzyków, którym we wczesnych latach działalności stale brakowało dochodów był to idealny układ. Poza tym bardzo niewiele zespołów miało wówczas własne studio nagraniowe, a Can wykorzystał je najlepiej jak mógł nagrywając długie jamowe sesje ciągnące się czasem szesnaście godzin! Część z nich „filtrowana” przez basistę Holgera Czukaya znalazła się potem na „Tago Mago”.  Była to technika podobna do tej jaką na przełomie lat 60 i 70-tych stosował producent nagrań Milesa Davisa,  Teo Macero. Aby pozbyć się pogłosu i echa w wielkiej komnacie, z kartonów po jajkach, z materacy i koców stworzyli komfortowe miejsce prób zwane Wewnętrzną Przestrzenią.  Niski budżet pozwalał im na posiadanie skromnego, 2-ścieżkowego magnetofonu, na którym nagrali swoje pierwsze albumy z „Tago Mago” włącznie. Gitarzysta Michael Karoli uważa, że „(…) ograniczenia to najbardziej kreatywna rzecz. To przez nią powstała tak mocna płyta jak ta”.

Can, Od lewej: I. Schmidt , J. Liebezeit, M. Karoli, U. Gerlach, H. Czukay. Z przodu D.  Suzuki

Podwójny album „Tago Mago” jest postrzegany jako przełomowa, głęboko niekonwencjonalna płyta, oparta na intensywnie rytmicznej, inspirowanej jazzem, grze na perkusji przypominającą mantrę, improwizowanych, często przeplatających się ze sobą solówkach gitarowych i klawiszowych, oraz charakterystycznych wokali Damo Suzuki, których tak naprawdę nikt nie rozumie (i to na wiele lat przed Cocteau Twins). Czukay: „”Tago Mago” było próbą osiągnięcia tajemniczego muzycznego świata. Od światła do ciemności. I z powrotem.” Trudna to płyta w odbiorze, ale jakże fascynująca. Płyta, w której bez reszty można się zatracić.

Każdy z członków Can ma ciekawą osobistą historię z okresu przed dołączeniem do zespołu, ale historia Damo Suzuki jest naprawdę wyjątkowa. Opuszczając rodzinną Japonię w 1968 roku w wieku 18 lat wylądował w Europie zarabiając na życie śpiewając na ulicach. Podróżował po Szwecji, Danii, Francji, Anglii, Irlandii, wreszcie los rzucił go do Monachium. Przez przypadek (po części dzięki swoim pięknym, długim włosom) dostał pracę w teatrze biorąc udział w niemieckiej produkcji musicalu „Hair”.

W 1970 roku, gdy wokalista Malcolm Mooney opuścił zespół, Holger Czukay i Jaki Liebezeit siedząc w monachijskiej kawiarni zauważyli egzotycznie wyglądającego włóczęgę śpiewającego  popularne piosenki w dość oryginalnym stylu łatwo przechodząc między tajemniczym mamrotaniem, a krzykiem. Czukay natychmiast powiedział: „To będzie nasz nowy wokalista” i namówił go by przyłączył się do zespołu w trakcie wieczornego koncertu. Irmin Schmidt: „Na występ przyszło 1200 osób. Gdy Damo zaczął agresywnie śpiewać swoje wokalizy ludzie w popłochu opuszczali lokal. Na koniec zostało może ze 30 osób, wśród nich David Niven (brytyjski aktor – przyp. moja). Potem zapytałem go „Panie Niven, co pan sądzi o naszej muzyce?” A on odpowiedział: „Drogi chłopcze, nie wiedziałem, że to muzyka. Ale było to  fascynujące”.

Kiedy słucham muzyki Can z miejsca przyciąga mnie natarczywy rytm perkusji. Na początku brzmiący monotonnie, ale przy uważnym słuchaniu okazuje się, że on ciągle się zmienia! Magia..?  Nie inaczej. Szczególnie, gdy posłucha się epickiego „Halleluwah”, Siłą napędową tego genialnego, 18-minutowego arcydzieła zajmującego całą stronę „B” oryginalnego albumu jest bębnienie Jakiego Liebezeita, którego koledzy pieszczotliwie nazywali „pół człowiek, pół maszyna”. Gitarzysta Michael Karoli: „Wcześniej nie do końca go rozumiałem. Dopiero podczas nagrywania „Halleluwah” olśnił mnie jego  geniusz, a także wpływ jaki wywołuje jego gra na ośrodki asocjacyjne w mózgu. Ktoś powie „Przecież to tylko zestaw bębnów. Nic wielkiego” Ale uwierzcie mi – za jego plecami stoją niebiańskie moce.” 

Kolejnym epickim utworem jest „Aumgn”. Tutaj  wkraczamy już w skrajne zakątki muzyki elektronicznej, więc dobrze radzę – bądźmy czujni i skupieni. Tu nie ma krzty muzycznej słabizny, lecz 17 minut efektów dźwiękowych i przerażającego śpiewu. Zespół nie ukrywał, że podczas tworzenia włożono w niego sporo pracy montażowej sklejając fragmenty taśm z niepowiązanymi ze sobą nagraniami w jedną całość. Holger Czukay miał obsesję nagrywania wszystkiego, co zespół grał, nawet jeśli generowane dźwięki były wynikiem strojenia instrumentów, czy przypadkowych ćwiczeń dla zabicia czasu między jamami. Irmin Schmidt: „Koncepcja była inna, ale zaakceptowaliśmy pomysł, być może pod wpływem Cage’a, że ​​każdy dźwięk otoczenia może zostać przekształcony w muzykę”. Skrupulatna praca jaka spadła na barki basisty została wykonana z jubilerską precyzją – Czukay utkał z tego wspaniały gobelin muzyczny. Schmidt: „Był mistrzem w znajdowaniu milisekundy, by wcisnąć tam żyletkę. On decydował gdzie wyciąć, co zostawić, jakie elementy połączyć. Był znakomitym basistą, ale też architektem montażu”. 

Mówi się o nim, że to krautrockowy wizjoner. Zanim wynaleziono samplery był jednym z ich pionierów. Ponoć nigdy nie fascynował się rock and rollem, za to dużo słuchał muzyki klasycznej i jazzu. Pociągała go awangarda, był uczniem samego Stockhausena. Punktem zwrotnym w jego życiu okazała się jedna z lekcji muzyki, którą prowadził w szkole w St. Gallen w Szwajcarii. Jeden z uczniów puścił mu „I Am The Walrus” Beatlesów. Holger doznał olśnienia i stwierdził, że trzeba założyć zespół. Fundamentem brzmienia grupy były dwa składniki: monotonne rytmy Liebezeita i pulsujący bas Czukaya. „Basista jest jak król w szachach”, zwykł mawiać. „Nie rusza się zbyt często, ale kiedy to robi, wszystko zmienia.”  Trzeba przyznać, że w owym czasie tworzyli jedną z najbardziej charakterystycznych rockowych sekcji rytmicznych.

Drugi utwór  na płycie, „Mushroom”, rozpoczyna się wokalem i perkusją skąpaną w efekcie echa, coś w rodzaju bardzo wczesnego eksperymentu z dubem, a frazowanie linii wokalnej śpiewanej przez Damo Suzuki było inspirowane utworem legendy jazzu, Bixa Beiderbecke „In A Misty” z 1927 roku. Wszystko to wymagało sporej dozy muzycznej wyobraźni, której de facto im nie brakowało. Z kolei hipnotyczny perkusyjny groove w „Oh Yeh”, który prowokuje zmysłowością sprawia, że ​​idealnie nadaje się on na domowe imprezy, I odwrotnie, podczas nocnej przejażdżki można całkowicie zatracić się w muzyce, której towarzyszą jedynie świecące latarnie uliczne i nocna atmosfera. Śmiało można więc powiedzieć, że na „Tago Mago” muzyka jest cholernie fajna.

Irmin Schmidt

Po zakończeniu nagrywania albumu zespół zdał sobie sprawę, że materiału wystarczy na dwie płyty. Jednak obawiali się, że to co znalazłoby się na drugim krążku byłoby zbyt awangardowe dla przeciętnego słuchacza. Inaczej myślała żona Irmina Schmidta, Wildegarda, sprawująca wówczas kierownictwo nad zespołem. Irmin Schmidt: „Mieliśmy trzy utwory po jednej stronie, a „Halleluwah” wypełniało całą drugą. Nie uważaliśmy reszty za część albumu. Hildegarda, która namiętnie tego słuchała uparła się, że ​​to musi być podwójny longplay.” Dość odważna decyzja jak na menedżera, który rozważa dodanie do albumu utworu takiego jak „Aumgn”. Jak się okazało miała nie tylko dobry gust, ale także nos do interesów.

Na zakończenie słów kilka o okładce. Zaprojektował ją niemiecki grafik Ulrich Eichberger, który tworzył okładki m.in. dla Ennio Morricone i Jean-Luca Ponty’ego. Eichberger doskonale uchwycił psychodelicznego ducha muzyki Can ilustrując ją wnętrzem głowy z mózgiem i dymkiem wydobywającym się z ust. Jeśli rozłożyć okładkę oryginalnego longplaya otrzymamy lustrzane odbicie głowy w innym kolorze. Ponadto w środku znalazły się dwadzieścia cztery małe zdjęcia członków zespołu zrobione podczas trasy koncertowej.

„Tago Mago” było pionierską płytą i pozostaje czarującym doświadczeniem. Przez wszystkie lata muzyki inspirowanej krautrockiem nic nie brzmiało tak jak ona. Muszę przyznać, że do pierwszej płyty wracam znacznie częściej niż do drugiej, ale czasami miło jest zatracić się w nieodpartych rytmach bez konieczności poświęcania swojej duszy demonom. To może być magiczna przejażdżka, która zaowocuje oświeceniem zmieniającym życie, lub najgorsza podróż, jaką kiedykolwiek miałeś. Myślę, że warto podjąć ryzyko i udać się razem z zespołem w tę muzyczną podróż.

Chodząc po krawędzi progresywnego rocka. AQUILA (1970).

Oszczędność i przenikliwość biznesowa – to właśnie wyróżnia gitarzystę Ralpha Denyera spośród większości jego kolegów po fachu. Jeszcze pod koniec swojej muzycznej kariery udało mu się znaleźć pokrewną drogę, zostając dziennikarzem biuletynu „Sound International” zajmującego się przeglądem sprzętu audio. W tym samym czasie publikował książki o technice gry na gitarze. Jego „Podręcznik do gitary” z 1982 roku słowem wstępnym opatrzył Robert Fripp,  co sugeruje wysoki poziom poradnika. Zanim jednak do tego doszło w późnych latach 60-tych był członkiem formacji Blonde On Blonde, z którą w 1969 roku wydał płytę „Contrasts”. Proponowane przez niego schematy ideologiczne niestety nie znajdowały uznania  u kolegów, zaś psychodeliczne zapędy zespołu szybko znudziły bystrego gitarzystę. Kropla goryczy przelała się, gdy płyta (pod względem artystycznym znakomita) odniosła komercyjną porażkę. To był moment, w którym Denyer bez większego żalu pożegnał kolegów tym bardziej, że od jakiegoś czasu chodził mu po głowie inny projekt. Szybko opuścił Londyn i wrócił do rodzinnego Newport, by tam, z nowymi muzykami realizować swoje pomysły formując zespół AQUILA. Prace ruszyły pełną parą, a ułatwiały mu w tym kompozycje z osobistego archiwum plus profesjonalizm muzyków. których zebrał. A byli nimi: Phil Childs (bas, fortepian), George Lee (instrumenty dęte), Martin Woodward (organy) i James Smith (perkusja) – dwaj ostatni z grupy Tapestry.

Początkowo mieli nazywać się Animal Farm (Folwark Zwierzęcy), ale to Aquila (Orzeł) spodobała im się bardziej. Ponoć nazwa pośrednio nawiązywała do Goldiego, wiekowego orła, dumy londyńskiego zoo. Był nawet pomysł, by uwiecznić jego krzyk w jednym  z utworów. Ralph poszedł nawet któregoś dnia do Zoo i zapytał dozorcę, czy może przynieść sprzęt, żeby go nagrać. Opiekun powiedział: „Możesz spróbować, ale jestem tu od 30 lat i jeszcze nie słyszałem, żeby Goldie wydał z siebie jakikolwiek dźwięk!” Inne wersje głosiły, że nazwa odnosiła się do gwiazdozbioru Orła, konstelacji znanej astronomom w starożytnej Mezopotamii, lub była inspirowana mitologią rzymską gdzie orła uważano za świętego ptaka, który niósł piorun Jowisza. Która z nich jest najbardziej wiarygodna..?

Już od pierwszych prób kwintet rozwijał inteligentną mieszankę różnorodnych wpływów w tym jazzu i prog rocka z elementami psychodelii głównie za sprawą organów Hammonda. Nawiasem mówiąc brzmią one niesamowicie. Od razu też wiadomo, że nowo wyznaczone granice stylistyczne nie pasowały do Blonde On Blonde, co było postrzegane jako gruby plus. Docenili to szefowie wytwórni RCA Victor (tej od Elvisa) błyskawicznie doprowadzając do podpisania kontraktu. Jeszcze tego samego roku, w nowej siedzibie Manfreda Manna przy Old Kent Road nagrali materiał na płytę. Denyer, autor całego materiału obowiązki producenta powierzył Patrickowi Campbell-Lyonsowi człowiekowi, który stał na czele brytyjskiej, pop rockowej psychodelicznej formacji Nirvana.

Album ukazał się w sklepach jesienią 1970 roku z okładką zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu, Keitha Beslorda. Znalazł się na niej rysunek orła – portret ukochanego przez londyńczyków Goldiego. I chyba nie ma już wątpliwości skąd nazwa zespołu.

Front okładki płyty „Aquila” (1970)

Na płycie znalazło się pięć kompozycji, z czego ostatnia, zajmująca całą drugą stronę oryginalnej płyty, to 26-minutowa suita składająca się z trzech części. Zaczyna się odChange Your Ways” z niemal nieprzerwanie dominującymi partiami saksofonu George’a Lee. Kwiecistość jego pasaży podkreśla średnie tempo sekcji rytmicznej,  głębokie, „duże” basy z akustyczną bitwą akordów i namiętny śpiew Ralpha Denyera. Jakiekolwiek porównania (nie tylko w tym przypadku) zawsze będą ryzykowne i trochę niesprawiedliwe, ale ten numer tak jakoś kojarzy mi się z wczesnym Chicago, If i Walrus… „How Many More Times” oparty na Hammondzie doskonale łączy dramaturgię narracji z poruszającą rytmiczno-bluesową podstawą i fletowymi estakadami. Siła melodii i namiętny wokal, wraz z długimi solówkami organowymi momentami przypominająca Steamhammer czynią z niego jeden z najważniejszych elementów albumu… Refleksyjny i nieco psychodeliczny „While You Were Sleeping” jest najbardziej zbliżonym utworem do poprzedniego zespołu Denyera. Co prawda saksofon sopranowy i wplecione orientalizmy kojarzą mi się z klimatami East Of Eden, ale słuchając tego nagrania n-ty raz skłonny jestem przyznać, że bliżej jej do piosenki „Love Like A Man” Ten Years After z albumu „Cricklewood Green” wydanego w tym samym roku. Strona pierwsza kończy się utworem „We Can Make It If We Try”, gdzie prowincjonalna niewinność łączy lekkie popowe zwrotki z grzmiącymi, pulsującymi paletą kolorów refrenami. Bardzo podoba mi się solo na saksofonie z towarzyszeniem organów Hammonda i świetna praca na basie Phila Childsa.

To co najlepsze zostało zachowane na finał. Trzyczęściowa „Aquile Souite” (każda podzielona na podtytuły) uosabia wielkie autorskie ambicje Denyera. To prawdziwy barwny kalejdoskop dźwiękowy, w którym folklorystyczne pastorałki współistnieją z rozkołysanymi organowymi a la Rare Bird i perkusyjnymi solówkami, a artystyczna melancholia przeradza się w ostrego blues rocka.

Pierwsza część, „Aquila (Introduction)” rozpoczyna się krótką interpretacją głównego tematu z pięknym fletem, po czym w blues rockowym rytmie zespół wchodzi we „Flight Of The Golden Bird”. Klimat nieco podobny do Jethro Thull ery „Thick As A Brick” podkreślony fletem i organami z sekcją rytmiczną, która napędzając rytm meandruje przez stylistycznie różne wstawki instrumentalne z ciekawym solem perkusyjnym. Część druga suity składa się z trzech etapów. „Cloud Circle” to krótkie, onomatopeiczne wprowadzenie z fletem i organami, po którym następuje „The Hunter”. Wolniejsza sekcja z bluesowym klimatem służy jedynie rozwinięciu koncepcji dla mocarnego „The Killer”. Tempo systematycznie wzrasta, atmosfera gęstnieje. Kiedy organy wsparte dramatyczną perkusją symulują nurkowanie drapieżnego ptaka w kamieniołomie, a saksofon dyktuje coraz wścieklejsze tempo wiemy już, że tam na górze rozgrywa się walka na śmierć i życie. Niestety bez happy endu. A potem wszystko się urywa… Ostatnia część z „Where Do I Belong” i „Aquila (Conclusion)” jest tym, na co zawsze czekam słuchając tej płyty. „Where Do I Belong” to podnosząca na duchu, emocjonalna ballada z wrażliwym tekstem porównującym byt drapieżnego ptaka do życia człowieka. Ściana dźwięku stworzona przez organy Hammonda i dęte jest zabójcza! Podczas gdy emocje rosną Denyer z akustyczną gitarą doprowadza sprawę do cudownego zakończenia („Aquila. Conclusion”). Krocząc po krawędzi progresywnego rocka ten triumwirat łamiący zasady złożonego, muzycznego maratonu wpisał się w kanon gatunku. Na zawsze.

Zespół Aquila pozostaje niedocenianym reliktem starych, dobrych lat siedemdziesiątych znany jedynie najbardziej zagorzałym fanom art rocka. Jak wiele innych podobnych grup w tym czasie stworzył własny, na swój sposób oryginalny styl i pozostawił po sobie ten jeden album, po czym zniknął na dobre. Szkoda…

Samorodek wczesnego metalu. JERUSALEM (1972).

Po raz pierwszy usłyszałem ten zespół ze szpulowego magnetofonu kolegi, który całkiem przypadkiem nagrał z radia kawałek niemieckiej audycji muzycznej nadawanej na falach średnich. Jakość nagrania była fatalna; uciekający dźwięk, piski, trzaski, buczenie… ale to, co wówczas usłyszeliśmy zwaliło nas z nóg. Dosłownie. Pochłonięci dźwiękami nie zwracaliśmy uwagi na zakłócenia. Liczyła się muzyka i surowa energia jaka z niej płynęła. To było jak Black Sabbath, ale inne niż Sabbath. Ciężkie jak Zeppelin i Deep Purple, ale inaczej… Kompletnie nie znając niemieckiego utrwaliło nam się w głowie jedno, powtarzające się co jakiś czas słowo: Jerusalem. Tę nazwę przechowywałem w pamięci długie lata, aż po kilku dekadach bramy Jerozolimy stanęły przede mną otworem dzięki kompaktowej reedycji ich jedynej, jak się okazało, płyty. Radość jej słuchania po takim czasie, z jakością dźwięku w idealnym stanie, było dla mnie jedną z większych atrakcji roku 2009!

Kwintet Jerusalem na promocyjnej sesji zdjęciowej (styczeń 1972).

Kto wie, czy w ogóle powstałby zespół Jerusalem, gdyby nie dwaj szkolni koledzy z miejscowego liceum w Salisbury, Paul Dean i Ray Sparrow, którzy pewnego jesiennego i dżdżystego dnia 1967 roku wybrali się na koncert Johna Mayalla i Bluesbreakers. Chłopcy, mający wówczas po 16 lat, zachwyceni formą muzyki, której nigdy wcześniej nie słyszeli postanowili założyć zespół. Proces jego formowania trwał dłużej niż myśleli. W różnych okresach czasu przychodzili kolejno: Bob Cooke (g), Lynden Williams (voc) i Bill Hinde (g) cementując tym samym ostateczny skład Jerusalem pod sam koniec dekady.  Z góry też założyli, że nie będą grać coverów. Chcieli stworzyć coś własnego, co byłoby trochę inne. Rolę pisania autorskiego materiału wziął na siebie Paul Dean. I to był strzał w dziesiątkę.

Jerusalem na terenie oranżerii Hurdcott House w Salisbury (styczeń 1972)

Szybko okazało się, że ten nieoszlifowany, surowy zespół z mrocznymi i złowrogimi riffami w tonacji molowej wyprzedzał swój czas na wiele sposobów. Natarczywe, ostre dźwięki były tłem dla wokalisty, który udręczonym głosem snuł makabryczne opowieści o żołnierzach zabijających dzieci, psychopacie zarzynającym kobiety, ponurym żniwiarzu, śmierci, rozkładających się ciałach w grobach… Teksty nie miały przerażać. Wprowadzały nowym wymiar surowości jakiej do tej pory na Wyspach nie było. Ale to nie one decydowały o rosnącej popularności zespołu, a energetyczne występy powalające publiczność. Ludzie ich kochali, albo nienawidzili. Kompromisu nie było. Mieli brzmienie i dźwięk, które potrzebowało tylko czasu, by pokochali go fani metalu. Nurt NWOBHM (New Wave of British Heavy Metal) i zespoły takie jak Metallica pojawią się za kilka lat…

Jako grupa supportowa dzielili scenę m.in. z Black Sabbath, Uriah Heep, Status Quo… Na jednym z takich koncertów, w grudniu 1971 roku, gdzie otwierali występ Led Zeppelin w rodzinnym Salisbury’s City Hall zobaczył ich Ian Gilan. „Niewiele zespołów mnie podnieca, ale ten jest taki surowy i bezpretensjonalny. Jestem zachwycony” – zwierzał się swoim kolegom. „Robią największy hałas, jaki można sobie wyobrazić. Są szorstcy, ponurzy, ale z własną silną tożsamością. I robią rzeczy, które inni uznają za „niefajne”. Bezpośrednio po występie Gillan podpisał z zespołem kontrakt z firmą Pussy Enterprises, której był właścicielem. Wyprodukowanie płyty w De Lane Lea Studios w Holborn (centrum Londynu) zajęło mu cztery styczniowe dni. 24 marca 1972 roku album wydał Deram, choć zakusy na niego miały i inne wytwórnie na czele z Harvest Records. Porażająca okładka autorstwa gitarzysty, Boba Cocke’a idealnie tu pasuje: jest zimna, wilgotna, wstrząsająca. I nie ma nic wspólnego z religijną krucjatą jak wielu mylnie ją odczytuje. Paul Dean: „Obraz bez podtekstu religijnego symbolizuje coś potężnego, coś co oznacza walkę i dążenie do swojej przyszłości jakakolwiek by nie była. W życiu nic do ciebie samo nie przychodzi, musisz wyjść i walczyć o swoje!”

Front okładki płyty „Jerusalem” (1972)

Ten album skopie tyłek każdemu kolekcjonerowi mało znanego hard rocka przełomu lat 60/70. Płyta kipi proto-metalową energią jak w doskonałym, otwierającym płytę utworze „Frustration” z rozmytym bluesowym riffem, czy „Hooded Eagle” miażdżącym wszystko, co kiedykolwiek zostało nagrane w latach 70-tych. W departamencie ciemności w psychopatycznym „Primitive Man” są równi Black Sabbath. To jeden z najcięższych numerów i trudno dopasować intensywność tej melodii do roku 1972. Sześć minut wstrząsającego proto-doomu z emocjonalnym, raczej wyrzucanym niż śpiewanym, wokalem Williamsa.  jakby za chwilę miał się załamać. Mój ulubiony kawałek, do którego mam wielki sentyment – razem z „Frustration” znalazł się na wspomnianej taśmie magnetofonowej… Z kolei Midnight Steamer” i „She Came Like A Bat From Hell” zmieszane z ostrym, funkowym groovem to ni mniej ni więcej jak wczesne wersje „brudnego” stoner metalu. Ponadczasowe utwory do dziś brzmiące zaskakująco świeżo.

Tylna strona oryginalnej okładki

Łapmy odrobinę oddechu albowiem zespół znów nabiera tempa i w „When The Wolf Sits” wsadza nas na gitarowy roller coaster ze świetnymi zagrywkami i riffami. I chociaż od strony tekstowej jest mrocznie ma on niesamowicie zaraźliwą melodię. Wokal idzie po cienkiej linie między zdrowym rozsądkiem, a szaleństwem pieczętując ów cholernie szybki i zabójczy rocker! Nie wiem jak oni to zrobili, ale blues rockowy „I See The Light” przesiąknięty jest progresywną atmosferą. Zespół inteligentnie buduje „przypływy” i „odpływy” dzięki czemu mam wrażenie, że ten fantastyczny numer trwający cztery minuty staje się dwa razy dłuższą, epicką mini suitą. „Beyond The Grave” zaczyna się zwodniczo wesołym wstępem idąc przez świeżo przeoraną drogą Zeppelina z wróżkami i orkami. Czy to ma sens..? Cholera, to był rok ’72 i tak naprawdę mało kto wiedział, o co komu chodziło na takich albumach jak ten, ale na tym polegało też całe to piękno. Nieważne, bo dalej zespół wymyśla brzmienie, które Nomeansno rozwinął dużo, dużo później osiągając przy tym wielki sukces przechodzące w noise-punk, w którym muzycy oddają salut środkowym palcem. Na zakończenie dostajemy szalony „She Came Like a Bat From Hell”. Żaden tam blues, ani jakaś łzawa ballada lecz rockowa petarda. Jerusalem bawi się tu kolejnym świetnym riffem i dudniącymi bębnami świetnie pointując całą tę hałaśliwą płytę.

Album ukazał się jednocześnie na Wyspach i Niemczech. Niestety, pomimo reklamy w prasie muzycznej sprzedawał się słabo. Sytuacji nie zmienił singiel wydany w kwietniu 1972 z nagraniem „Kamakazi Moth”, który nie znalazł się na płycie. Jedyną(!) krótką recenzję z tamtych czasów jaką znalazłem była ta z magazynu „Gramophone”: „Jerusalem  jest młodym i bardzo ciężkim zespołem, a ich album przesiąknięty gitarowymi riffami zdecydowanie powinien odpowiadać pokoleniu nastolatków, niż im starszym kolegom kochających Dylana. Uważam, że ten zespół jest zdecydowanie lepszy niż Black Sabbath, ale kim ja jestem, by to oceniać?” Kiepska sprzedaż podcięła muzykom skrzydła i latem 1972 roku sen się skończył. Paul Dean, Roy Sparrow i Bob Cooke wkrótce założyli power rockowe trio Pussy. Grupa nie przetrwało długo i po wydaniu jednego singla rozpadła się. Szkoda, bo mieli gotowy materiał na dużą płytę, ale z niewiadomych do dziś przyczyn jej wydanie zostało wstrzymane. Na szczęście wytwórnia Rockadrome w 2011 roku zebrała wszystkie dostępne ich nagrania (w tym niewydany krążek) i udostępniła je na kompilacyjnej płycie „Invasion”.

Choć album „Jerusalem” może nie ma ciężkości Black Sabbath, ani brzmienia Deep Purple, czy Led Zeppelin, bez wątpienia jest złotym samorodkiem wczesnego metalu wyprzedzającym swoje czasy. Ma brzmienie i styl, do którego tak wiele zespołów dąży, a tak niewiele je osiąga. Jeśli ktoś myśli o zebraniu kolekcji mało znanych płyt ciężkiego rocka tamtych lat gorąco polecam zacząć od „Jerusalem”! Tym bardziej, że kompaktowa reedycja z 2009 roku posiada nie tylko zremasterowany, pięknie brzmiący dźwięk, ale zawiera też pięć bardzo ciekawych bonusów, w tym tytułowy utwór z ich jedynego, dziś już raczej niedostępnego singla

RAINBOW BAND (1970) – trzy wcielenia jednej płyty.

Jeśli miałbym wybrać tylko jedną płytę jako przykład duńskiego rocka lat 70-tych, nie miałbym wątpliwości, że musi to być pierwszy album kopenhaskiego zespołu Rainbow Band.

Rainbow Band. (1970

W chwili powstania, a więc na początku 1970 roku nadano mu miano supergrupy. Zresztą nie bez powodu. Peer Frost, jeden z najlepszych skandynawskich gitarzystów był członkiem Young Flowers, Bent Hasselmann (saksofon, flet) i Lars Bisgaard (wokal) grali w Maxwell, Bo Stief (bas) i Niels Brønsted (fortepian) byli utalentowanymi muzykami jazzowymi, zaś perkusista Carsten Smedegaard bębnił w Beefeaters. Na scenie zadebiutowali 23 czerwca 1970 roku, a niespełna miesiąc później weszli do studia nagraniowego Ivara Rosenberga mieszczącego się w kinie „Vanløse Bo” na peryferiach Kopenhagi. Było to jedno z wiodących duńskich studiów tamtych czasów na dodatek posiadające 8-ścieżkową maszynę nagrywającą, która przyciągnęła sporą liczbę duńskich zespołów rocka progresywnego z końca lat 60-tych. Ciekawostką jest, że było ono otwarte tylko wtedy, gdy kino było zamknięte.  Za muzykę w grupie odpowiadali głównie Brønsted i Hasselmann, a teksty, w tym buddyjskie zen, napisał przyjaciel zespołu Andy Levin i Bisgaard. Album bez tytułu, z nazwą zespołu, wydała wytwórnia Sonet w grudniu 1970 roku.

Front okładki albumu „Rainbow Band” (1970)

Zachwyciłem się tym krążkiem na amen. I to od pierwszych dźwięków, bo co by nie mówić, to znakomicie wyrafinowany, zmieniający tempo progresywny jazz rock ze złożonymi rytmami i rozbudowanymi aranżacjami. Momentami mam wrażenie, że muzycy musieli dużo słuchać Chicago Transit Authority i Blood Sweet & Tears, chociaż wcale tak nie brzmią. I bardzo dobrze. Dwa pierwsze  numery: „Where Do You Live” i „King Of The Sun” są mocno zakorzenione w ciężkim bluesie i mogą przypominać wykonawców z przełomu lat 60 i 70-tych jak Savoy Brown, czy Colosseum. Łącząc bluesowy wokal z rytmicznym motywem zdominowanym przez elektryczne pianino Nielsa Brønsteda i saksofonowe riffy Benta Hesselmana są znakomitym początkiem albumu. Mocno rockowa i zorientowana na improwizacje sekcja instrumentalna w pierwszym nagraniu współgra z ostrą jak brzytwa gitarą Peera Frosta. Drugi, nieco lżejszy, ma dość podobną strukturę, ale tym co go wyróżnia to wybitne i zwarte partie solowe. Dwa kolejne utwory „Nobody” i „B.M.” są ze sobą połączone i brzmią jak jedna kompozycja. To punkt kulminacyjny pierwszej strony płyty. Ballada „Nobody” z intrygującym wstępem opartym na niesamowitych akordach fortepianu i nawiedzonym fletem ma fascynującą konstrukcję z wpływami muzyki klasycznej. Jeśli o mnie chodzi właśnie tu swoje „pięć minut sławy” ma Brønsted. Z kolei instrumentalny kawałek „B.M.” napisany przez Bo Stiefa pokazuje jego umiejętności na akustycznym basie.

Otwierający drugą stronę „Where You Going To Be” jest utrzymany w bardziej prostym rockowym stylu ze świetnym saksofonem. Najlepsze jednak przed nami, albowiem 14-minutowy, intensywny i energiczny „Living On The Hill” jest szczytowym osiągnięciem zespołu na tym albumie. Zbudowany na bluesie w średnim tempie rozwija się w instrumentalne jam session. Na początku idzie bas, gitara i perkusja, do których dołącza fortepian i saksofon. Gdy po czterech minutach wchodzi flet ciarki przebiegają mi po plecach. Ach, czemu nie ma go więcej na tym albumie..? A to tylko preludium. Półtorej minuty później Frost daje fenomenalny popis gry na gitarze z niekończącą się ognistą solówką trwającą prawie do samego zakończenia utworu podpartą imponującą grą sekcji rytmicznej uwalniającą i tak już potężne pokłady energii. Myślę, że z takim talentem komponowanie perełek w stylu „Living On The Hill” przychodziło im dość łatwo, a ta niewątpliwie pozostanie jedną z moich  ulubionych na zawsze. Cudo! Album zamyka się znacznie spokojniejszym, instrumentalnym nagraniem „Rainbow Song”, w którym Hesselman gra kolejny piękny motyw na flecie, zaś Brønsted melotronem nadaje mu lekko symfoniczny, prog rockowy sznyt.

Tuż po jego wydaniu redaktor „Melody Maker”, Richard Williams napisał krótką, ale jakże piękną recenzję: „Kiedy pierwszy raz usłyszałem ten album, od razu uwiódł mnie jego sens. świeżość i przestrzeń. Styl grania pozornie niewiele różni się od stylów braci z Wielkiej Brytanii i Ameryki, ale atmosfera tej muzyki jest bardziej otwarta na świat”.

W zasadzie historia tego albumu mogłaby się skończyć na dacie jej wydania gdyby nie to, że ma ona ciekawy ciąg dalszy. Zanim płyta trafiła na rynek wokalista Lars Bisgaard nieoczekiwanie opuścił zespół. Zastąpił go Allan Mortensen, gdy longplay „Rainbow Band” był już w sklepach. Mimo to muzycy podjęli dość dziwną moim zdaniem decyzję, by nagrać cały materiał raz jeszcze z nowym wokalistą. Utwory otrzymały nowe wokale, połączone „Nobody” i „B.M.” zostały rozdzielone, zmieniono tekst „Where Do You Live” i jego tytuł na „Talkin”, a „Where Are You Going To Be” zastąpiony został przez dość nijaki „Sippin’ Wine” napisany przez Mortensena. Co dziwne płyta, która pojawiła się w sprzedaży bardzo szybko, bo już w lutym 1971 roku miała tę samą, zaprojektowaną przez Anne-Marie Brauges piękną okładkę! Na dobrą sprawę nieświadomi tych zmian klienci nie wiedzieli, którą wersję płyty kupowali: oryginalną z Bisgaardem, czy wtórną z Mortensenem? Przekonywali się o tym dopiero po jej otwarciu.

Mylicie, że to koniec zawirowań? Nic z tego.  Okazało się, że w Kanadzie istniał zespół o tej samej prawnie zarejestrowanej nazwie, co zmusiło Duńczyków do zmiany swojej. Pod koniec roku ponownie wydali ten sam album, tyle że pod szyldem Midnight Sun.

Okładka płyty „Midnight Sun” zaprojektowana przez Rogera Deana (1971)

Okładkę zaprojektował Roger Dean, który być może nie do końca wiedział jaki typ muzyki wykonywał zespół. Jego piękna grafika bardzie pasuje do folkowej grupy, niż do zespołu grającego progresywny jazz rock. I choć jestem wielkim fanem angielskiego grafika, w tym konkretnym przypadku wolę jednak obraz francuskiej ilustratorki Anne-Marie Brauge.

Może i jestem zwariowany na punkcie tej płyty, ale nie mogłem się opanować, by nie mieć jej w trzech opisanych tu wersjach. Cóż się jednak dziwić – wszak to duński klasyk progresywnego jazz rocka.  A ja jak już wielokrotnie mówiłem bardzo kocham skandynawski rock tamtych lat.