Znani i lubiani: Jimi Hendrix, Hawkwind, Greg Lake.

Wracam kolejny raz do pomysłu, by w jednym poście zamieścić opis kilku płyt bardziej znanych i lubianych wykonawców, które być może w czasie gdy się ukazały, co niektórym umknęły uwadze. Nie są to co prawda muzyczne rarytasy na miarę archeologicznych skarbów, ale trzymają wysoki poziom i mają nieocenioną wartość. Co ważne – opisane tu pozycje wciąż dostępne są w sprzedaży, warto więc przyjrzeć się im także pod kątem ewentualnego zakupu.

Żaden artysta rockowy nie ma tylu pośmiertnych albumów co Jimi Hendrix. Liczone już nie w dziesiątkach, ale w setkach tytułach. Czy warto więc rzucić się na to kolejne..?

THE JIMI HENDRIX EXPERIENCE „Purple Box” (2000)

To czteropłytowe wydawnictwo w formie książki z uwagi na swą aksamitno-fioletową oprawę nieoficjalnie nosi nazwę „Purple Box”. Tuż po wydaniu magazyn Rolling Stone na swych łamach ogłosił, że to (cytuję): „Rolls Royce wśród pośmiertnych zestawów Hendrixa…” Faktycznie – pudełko zawierające 56 nagrań w większości publikowanych po raz pierwszy robi wielkie wrażenie! To pozycja wręcz obowiązkowa dla każdego fana starego rocka (przyjmuję, że wielbiciele Mistrza mają ją na bank!). Po pierwsze – zachowano chronologię poczynając od pierwszych nagrań The Jimi Hendrix Experience z października 1966 roku, poprzez jego przełomowe albumy studyjne (w tym różne transcendentalne występy), kończąc na ostatniej sesji artysty w nowojorskim Electric Lady Studios w sierpniu 1970 roku. Można więc dokładnie prześledzić rozwój gitarzysty, który w swej krótkiej, bo zaledwie czteroletniej karierze łączył pop i blues, psychodelię, jazz i soul. I po trzecie – „Purple Box” zawiera także 80-stronicową broszurę wypełnioną rzadkimi, nigdy wcześniej niepublikowanymi  zdjęciami, esejami, ręcznie pisanymi notatkami i tekstami Jimiego. Jest więc na co popatrzeć, poczytać, a przede wszystkim posłuchać..

Do najwspanialszych perełek muzycznych należą zachwycające interpretacje „Killing Floor” Howlina Wolfa i „Catfish Blues” Roberta Petwaya z paryskiej Olimpii (obie z października: pierwsza z 1966, druga z 1967 roku), świetna instrumentalna kompozycja „Title No.3” z kwietnia’67, uroczy żart „Taking Care Of Business”, wczesna wersja „Angel”. Jest też do tej pory niedostępne, pełne czadu wykonanie „Glorii” Vana Morrisona, za którą biegałem całymi latami i straciłem nadzieję, że kiedykolwiek będę ją miał. Koniecznie muszę tu też wymienić imponującą wersję „Like A Rolling Stone” Boba Dylana z koncertu w Winterland w San Francisco z października 1968 roku, przejmujący blues „It’s Too Bad”, oraz nagrany z cudownym luzem „Country Blues” ze stycznia 1969 roku… Tak szczerze, to trzeba by  wymienić całą zawartość boksu – wszystko jest tu kapitalne! Na zakończenie dodam, że wydana została także wersja skrócona boksu (dwie płyty CD), ale szczęście musi być pełne.

Spośród wszystkich wykonawców na świecie grupa Hawkwind może poszczycić się największą dyskografią w historii rocka. Anegdota krążąca wokół zespołu głosi, że sami muzycy pogubili się w tej masie płyt i na dobrą sprawę nie wiedzą ile ich w końcu wydali… Gdyby ten materiał ukazał się w tym samym roku, w którym został nagrany, byłoby to ich drugie w karierze koncertowe wydawnictwo. Mowa o:
HAWKWIND „The '1999′ Party” (1997)

Ta podwójna płyta kompaktowa to zapis występu z 21 marca 1974 roku z Chicago Auditorium. Podczas gdy pierwszy koncertowy album „Space Ritual” (1973) opierał się głównie na utworach z płyt studyjnych („Doremi Faso Latido” i „In Search of Space”), ten koncentruje się na przygotowywanej właśnie płycie „Hall of the Mountain Grill”, która jak dla mnie jest NAJWIĘKSZYM albumem studyjnym Hawkwind za czasów Lemmy’ego! Materiał „Hall Of The Mountain Grill” był tak potężnie emocjonalny, że wykonywany na żywo nadawał muzyce inny wymiar. Spośród dziewięciu nagrań, które znalazły się na studyjnym albumie, w Chicago grupa wykonała  cztery: „Paradox”,D-Rider”, „You’d Better Believe It” i „Psychodelic Warlords”. Do koncertowego repertuaru włączono rzadkie utwory singlowe: „Brainbox Pallution” i „It So Easy”, co już w dużym stopniu podnosi wartość tego wydawnictwa, oraz melorecytacje: „Standing On The Edge” (znalazła się potem na płycie „Warrior On The Edge Of Time”) i „Veterans Of A Thousand Psychic Wars”. Reasumując, mamy tu ponad półtorej godziny oszałamiającej, kosmicznej i odurzającej muzyki spod znaku Jastrzębich Skrzydeł. Zespól Hawkwind w najlepszej formie i w najlepszym wydaniu. Innymi słowy  – obowiązkowa pozycja w zbiorach każdego rock fana. Żal serce ściska, że aż tyle lat czekaliśmy na jego premierę…

Greg Lake jako współzałożyciel King Crimson i lider Emerson Lake And Palmer był bez wątpienia jednym z architektów progresywnego rocka. Jego jedwabiście czysty głos na zawsze kojarzyć się będzie z niezapomnianym utworem jakim jest „In The Court Of The Crimson King” i równie doskonałą, prześliczną i liryczną perełką „C’est La Vie”. Jeszcze za życia artysty ukazał się album podsumowujący jego ówczesny dorobek artystyczny zatytułowany:                                          THE GREG LAKE RETROSPECTIVE „From The Beggining” (1997).

Podwójny kompakt zawiera dwie i pół godziny muzyki z różnych okresów działalności artysty, choć lwia część przypadła nagraniom z okresu ELP. Jak łatwo się domyślić zestaw ten otwiera „In The Court Of The Crimson King”, a zamyka „Heart On Ice” z wydanego w 1994 roku albumu „In The Hot Seat” reaktywowanego tria ELP.

Po dwóch piosenkach King Crimson, ten retrospektywny zestaw zabiera nas w okres ELP. Piosenki takie jak „Lucky Man” i „From the Beginning” przywołują wiele wspomnień… „C’est La Vie” to piękna piosenka Grega wykonana z orkiestrą, która pojawiła się na „Works Vol I”. Z tomu „Works Vol II” mamy „I Believe In Father Christmas” i „Watching Over You”.  Pierwsza z nich nie jest tą wersją z dodanymi dzwoneczkami na końcu. Dla tych, którzy nie wiedzą „I Believe…” nie jest standardową kolędą. Piosenka uderza obuchem między oczy i jest idealnym uzupełnieniem hitu „Silent Night/7 O’Clock News” duetu Simon And Garfunkel…  Oprócz nagrań King Crimson i ELP (w tym bardzo rzadkich, jak koncertowa wersja „Take A Pebble” ELP z festiwalu w Mar Y Sol w Puerto Rico z 1972 r.) znalazło się miejsce na wiele solowych dokonań Lake’a. Mam tu na myśli płyty „Greg Lake” i „Manoeuvres” z początku lat 80-tych. Są tu też jego nowe, do tej pory  niepublikowane rzeczy jak  „Love Under Fire” i „Money Talks”. Jest wreszcie niesamowita, koncertowa  wersja „21st Century Schizoid Man” nagrana w 1981 roku w Hammersmith Odeon z własnym zespołem z wyborną solówką Gary Moore’a dotychczas dostępna tylko na rzadkiej, niskonakładowej płycie „Greg Lake In Concert”. Ta retrospekcja pokazuje też jak na przestrzeni lat zmieniał się głos artyście. Jego „niebiański”, aczkolwiek mocny i rockowy z początku kariery staje się później bardziej dojrzały i głębszy, stworzony do śpiewania bluesa i jazzu. Mimo to „ziemski” Greg  Lake wciąż skutecznie wykorzystuje swój głos, co dobitnie potwierdzają „Black Moon” i „Paper Blood”. Zwracam też uwagę na utwór „Daddy”. To smutna piosenka o ojcu, który traci dziecko. Głęboki, jazzowy głos Grega robi cuda w tej melodii. Czuć w nim ból i cierpienie rodzica, który stracił dziecko z rąk szalonego zabójcy…

Greg Lake, który zmarł 7 grudnia 2016 roku w wieku 69 lat, był (jest!) jednym z najważniejszych i najbardziej znanych wokalistów w świecie progresywnego rocka. Ta świetna kompilacja tezę tę tylko potwierdza.

W poszukiwaniu (nie)straconego czasu. RAW MATERIAL „Time Is…” (1971).

Podstawę brytyjskiej formacji RAW MATERIAL stworzyli Colin Catt (org, voc) i Phil Gunn (bg). Chłopaki poznali się w 1965 roku i grali w amatorskim zespole studenckim. Dopiero po czterech latach duet dojrzał na tyle, aby rozpocząć samodzielną działalność. W projekt  zaangażowali się także Mike Fletcher (sax, voc), Paul Young (dr) i  Dave Greene (g). Młoda wytwórnia Evolution, która wprowadziło już w muzyczną stratosferę zespół Arzachel, z wielką przyjemnością wzięła pod swe skrzydła młodą obiecującą grupę.

Jesienią 1969 roku nagrali singla „Time & Illusion / Bobo’s Party” opartego na bluesie w konwencji rozmytej psychodelii. Kolejne dwa ukazały się wiosną następnego roku. Ciekawostką jest, że ostatni z nich, „Traveller Man (Part 1+2)”, został wydany także w Niemczech z alternatywną i (co tu dużo mówić) ładniejszą okładką. Mała płytka Arioli ze zdjęciem zespołu jest dziś sporym rarytasem.

Rzadkie, niemieckie wydanie trzeciego singla zespołu (1970)

Po okresie fascynacji psychodelią i bluesem zespół poszedł w stronę złożonego rocka progresywnego o jazzowym zabarwieniu. Ich pierwszy album „Raw Material”, który ukazał się w grudniu 1970 roku był co prawda jeszcze mieszanką psychodelii i folku, ale miał też kilka świetnych (szczególnie tych dłuższych) fragmentów prog rockowej muzyki. Myślę tu o genialnym, ponad siedmiominutowym „Time And Illusion” i niewiele mu ustępującym „Traveller Man”. Co prawda debiut w stosunku do następnej płyty był niespójny i lekko chaotyczny, ale ma swój urok i chętnie do niego wracam.

Debiutancki album „Raw Material” (1970)

Nie mniej to „Time Is…” wydany w listopadzie następnego roku przez Neon Records (oddział RCA) skradł mi serce. Gustowna pomarańczowa okładka z klepsydrami symbolizuje upływający czas. Czas jest głównym bohaterem tekstów, choć nie znajdziemy w nich definicji czym on jest. Tym niech zajmują się inni. Zespół porusza też tematy samotności, miłości (czasem jej braku) i religii… Ich muzykę porównuje się z wczesnym Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Szkoda, że w trakcie trzyletniej działalności w rodzinnej Wielkiej Brytanii muzycy nie zostali należycie docenieni.

Front okładki „Time Is…” (1971)

Album składa się z sześciu misternie utkanych kompozycji z mnóstwem wolnej przestrzeni dla poszczególnych instrumentów.  Nie są one łatwe w odbiorze – przynajmniej za pierwszym razem. Aby w pełni docenić ich wartość całość wymaga skupienia, uwagi i (być może) kilku przesłuchań. Nie będzie to jednak czas stracony…

Arktyczny powiew wiatru niczym płaszcz Królowej Zimy podszyty kryształkami lodu i płatkami śniegu omiata pierwsze dźwięki płyty. Tak zaczyna się „Ice Queen” – nagranie wprowadzające nas w świat niezwykłych dźwięków. Ta złożona konstrukcja utworu sklejona jest z kilku tematycznych pomysłów umiejętnie zaaranżowanych na saksofon, gitarę, klawisze, bas i perkusję. Niezwykle intrygujące, instrumentalne odcinki przywołują na myśl wczesny King Crimson. Co prawda otwierający je saksofonowy riff jest niemal identyczny jak w kawałku „Killer” Van Der Graaf Generator, ale ogólnie całość jest zbyt oryginalna i wyklucza poza wszelką wątpliwość myśl o plagiacie. Poza tym nigdy nie słyszałem, żeby David Jackson z VDGG zgłaszał co do tego jakiekolwiek pretensje… Dominujący wokal Colina Catta i jego zwiewne klawisze, dryfujący flet Micka Fletchera, warcząca gitara Dave’a Greena, do spółki z perkusją Paula Younga napędzają jazz rockowy rozkład jazdy. Podoba mi się jak Phil Gunn sprytnie wplata nietypowe odcienia swojego basu urozmaicając nim kolorową paletę ciężkiego prog rocka. W końcówce budzące grozę psychodeliczne chmury rozjaśnia iskrzący flet, luźna sekcja rytmiczna, organy i saksofon barytonowy Fletchera. Gra tego ostatniego bardziej przypomina Iana McDonalda niż wspomnianego już Davida Jacksona… Powolny gitarowy riff otwiera Empty Houses”, drugi utwór na albumie. Pierwszą część (wokalną) można byłoby porównać do jam session żywiołowego Rush z pedantyczną i precyzyjną Beggar’s Operą gdyby takie spotkanie miało miejsce w przeszłości. Ciężki, asertywny dźwięk załamuje pretensjonalność melodii wokalnej, a następnie tonie w akustycznie czystej sonatinie. Nie na długo. Tuż po niej następuje sekwencja instrumentalna, w której odnajduje się Colin Catt ze swoimi organowymi akordami. Do gry wchodzi Mike Fletcher i jak zaklinacz węży, tka cudowne pasmo dźwięków saksofonem sopranowym wabiąc z kosza wciąż uśpioną, jadowitą kobrę. Po kilku minutach przepysznego wyczekiwania okazuje się, że gad wcale nie jest taki groźny – bardziej przypomina gekona niż groźnego węża. Z gitarową mocą muzyka powraca do ciężkiego prog rocka… Dziewięciominutowe „Insolet Lady” składa się z trzech części. Prolog („By The Way”) z piękną linią melodyczną ma klimat i melancholię Cressidy, ale czuć tu też ducha średniowiecznej ballady granej przez samotnego trubadura. Delikatny głos, akustyczna gitara, romantyczny fortepian, ulotny flet… Cudna jest ta miniatura. Potem robi się bardziej agresywnie („Liitle Thief”). Muzyka nabiera wigoru i mocy z licznymi zmianami tempa, aż do końcowego crescendo. Trwa to chwilę, ale ma kopa! Ostatnia część („Insolet Lady”) to po mistrzowsku zagrany rocka progresywny. Ciepły wokal, gwiezdny kryształ perkusji, astralne klawisze, pastelowa gitara akustyczna… Chwilę potem pełna rozmachu orkiestrowa aranżacja z wokalnymi harmoniami wieńczy całość. Ależ to jest niesamowite!

Tył okładki. Reedycja CD (Repertoire 2011).

W „Miracle Worker” muzycy uruchamiają jazzowe koło zamachowe, w którym jak zwykle fantastycznie wykorzystano saksofon, świetne gitarowe zagrywki i ogniste riffy. Organy Hammonda uzależniają, a  solo fortepianu rozbija perkusję… Rany, ile tu się dzieje! Zmiana tempa i dynamiki prowadzi do kapitalnej części instrumentalnej (pozdrowienia dla Dave’a Brubecka!) z organowymi i gitarowymi solówkami. Słuchanie tego nagrania to czysta przyjemność! W „Religion” jeden akord grany w kółko z przybrudzonym, nerwowym pulsem saksofonu, prostym, mocnym bębnieniem krzyżuje się z partiami gitary elektrycznej i organami. Ależ jazda! Brzmi jak progresywny punk rock z mroczną i hipnotyzującą atmosferą… Ostatni, 11-minutowy „Sun God” podobnie jak „Insonet Lady” składa się z trzech części. Ta doskonała mieszanka bajecznych motywów balladowych i dramatycznych chwil ilustruje wieczną dychotomię Światła i Ciemności. Pierwsza część („Awakening”) jest naprawdę poruszająca. Zaczyna się delikatnymi dźwiękami gitary akustycznej, fletu i talerzy perkusyjnych. Senny syntezator i piękna gitara slide rozkwitają ezoterycznymi nutkami. Niespiesznie, leniwie. W podobnym stylu zrobił to Pink Floyd w „Echoes”... Czas zwalnia, a jedwabisty wokal wprowadza w kojący trans. Przebudzenie jest gwałtowne i hałaśliwe („Realization”). Tym razem z dzikim wokalem, łoskotem perkusji, kąśliwymi akordami Hammonda i „mruczącym” basem. Po takim szaleństwie zespół ponownie wraca do podniosłych tonów zatapiając się w refleksyjnym oceanie łagodnych dźwięków syntezatora i magicznej gitary („Worship”). Gdy poruszające dźwięki saksofonu ustępują miejsca niebiańskiemu chórowi muzyka sięga absolutu…

Pomimo, że zespół RAW MATERIAL na początku lat 70-tych nie zyskał uznania na Wyspach (w przeciwieństwie do kontynentalnej Europy) to wpisał się w historię rocka. „Time Is…” to jeden z najwspanialszych (nieznanych) progresywnych tytułów nagranych wówczas w Anglii mający równorzędne miejsce na półce z płytami obok albumów Genesis, King Crimson i Van Der Graaf Generator. Warto o tym pamiętać…

FRAME „Frame Of Mind” (1972)

Marburg to bardzo stare, niezwykle urocze miasto położone w niemieckiej Hestii nad rzeką Lahn. Jego początki sięgają IX wieku  choć prawa miejskie nabył cztery stulecia później. Miasto szczyci się wspaniałym gotyckim zamkiem i kościołem św. Elżbiety z 1235 roku zachowanym w idealnym stanie do dzisiaj. Jest też siedzibą uniwersytetu powstałego w 1527 r. Tutaj też na początku lat 70-tych XX wieku powstało kilka rockowych grup w tym  FRAME.

Zespół założyło pięciu muzyków:  Andy Kirnberger (g), Cherry Hochdörfer (org), Peter Lotz (bg), Dieter Becker (voc) i Wolfgang Claus (dr). Od początku tworzyli własne kompozycje inspirowane muzyką Deep Purple i Vanilla Fudge co słychać między innymi w doskonałych partiach klawiszowych (Hammond!). W swoim brzmieniu FRAME umiejętnie łączył ciężki rock z elementami folku, progresji, bluesa i psychodelii z angielskimi tekstami. Z kontraktem płytowym w kieszeni podpisanym z Bacillus Records weszli do studia legendarnego producenta Dietera Dierksa i pod okiem Petera Hauke, który współpracował m.in. z Epsilon, Nektar, My Solid Ground i Pell Mell nagrali osiem piosenek na debiutancki album. Krążek „Frame Of Mind” został wydany w 1972 roku. To był złoty czas dla progresywnej muzyki…

Front okładki płyty „Frame Of Mind” (1972)

Paradoksalnie z jednej strony album „Frame Of Mind” to prawdziwe cudo i autentyczna perełka muzyczna, z drugiej zaś należy do jednej z najbardziej niedocenianych i zapomnianych płyt w niemieckiej historii progresywnego rocka.

Na dobrą sprawę album nie przypomina krautrocka, który znamy i kochamy (Neu!, Cluster, Amon Duul…). Rozszerzone partie solowe są bardziej oparte na bluesie niż cokolwiek, co pochodzi z niemieckiej szkoły Kozmische Music. FRAME gra tu brytyjskiego wczesnego prog rocka opartego w dużej mierze na ciężkim brzmieniu Hammonda w stylu Cressidy, Still Life, Beggar’s Opery, Rare Bird, Quatermass, Spring, czy Aardvark. Kompozycje wyróżniają się jednak cięższymi aranżacjami i zdecydowanie agresywniejszą gitarą. Ogólnie rzecz biorąc jeśli ktoś lubi brzmienie niemieckich grupy takich jak Birth Control, Frumpy, 2066 And Then, Virus, Spermull, lub Tyburn Tall, na pewno pokocha FRAME!

Płyta zaczyna się od tytułowego nagrania „Frame Of Mind”. Jak ja uwielbiam tak piękne otwarcia! Utwór do samego końca jest po prostu znakomity! Relaksujący, nostalgiczny, czasem bardziej energiczny, ale wciąż melodyjny i „chwytliwy”. Melancholijne linie organów prowadzą utwór od pierwszych taktów. Wokalista wyśpiewując tekst „Gorący letni dzień, leniwy nad rzeką, czas płynie …” przypomina mi w ten zimowy okres ciepłe letnie dni. Nie ma tu żadnej zbędnej nutki, niepotrzebnego dźwięku. Wszystko trafione w punkt. W końcówce delektować się można fantastycznymi, szybkimi solówkami organowo-gitarowymi. I chociaż ostatnie dwie minuty przypominają mi Atomic Rooster całość brzmi jak z jakiegoś dawno zaginionego albumu Cressidy…  A tuż po nim równie kapitalny utwór. „Crucial Scene” wydaje się być podobny do poprzednika. Jest jednak nieco trudniejszy, z przybrudzonymi riffami organowymi i bardziej rozbudowaną solówką gitarową. Jest też bardziej progresywnie. To tutaj wspaniale prezentują się bluesowe solówki na Hammondzie. Do tego harmonie wokalne z wiodącym głosem Dietera Beckera nie mają niemieckiego akcentu i są po prostu świetne… 11-minutowy „All I Really Want Explain” to mini-epopeja charakteryzująca się bardzo pięknym, nostalgicznym wokalem, rytmicznymi dźwiękami gitary akustycznej i wszechobecnymi, niemal kościelnymi organami. Odcienie Cressidy są tutaj bardzo wyraźne, ale absolutnie nie mam nic przeciwko, bo uwielbiam taki rodzaj melodyjnego progresu. Po prawie pięciu minutach progowego grania muzyka zwraca się w stronę bluesa. Andy Kirnberger popisuje się soczystym solem gitarowym, po którym następuje jeszcze lepszy i znacznie dłuższy psychodeliczny popis gry na Hammondzie. Cudo! Mógłbym przysiąc, że to Jean Jacques Kravetz z Frumpy stoi za instrumentem! W drugiej części utwór przechodzi w bardziej jazzowe klimaty, a Cherry Hochdörfer zamienia (co prawda na krótko) organy na wysmakowany, fortepian. Uwielbiam każdą sekundę tego nagrania. Jest niesamowite! Do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego ta grupa wówczas się nie przebiła…

Tył okładki kompaktowej reedycji wytwórni Bellaphone (1993).

„If” otwierał stronę „B” oryginalnego longplaya. Tym razem zespół częstuje nas hard rockowym daniem, na które składa się ciężki gitarowy riff, mocny bas i potężna perkusja. Pozornie kawałek ten wydaje się prosty, ale tylko do momentu, gdy do gry wchodzą klawisze. Bardzo długie, ogniste i dzikie solo Hammonda w połowie nagrania rozwala system i nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę klasycznym progresywnym albumem..! Po dawce ciężkiego brzmienia przychodzi czas na chwilę wytchnienia. „Winter” to spokojny numer z ładnie wpasowanym, emocjonalnym wokalem, z wiodącymi liniami gitary akustycznej i melotronem w tle, ozdobiony organowym solem w środkowej części i bajkową solówką gitarową w końcówce. Niby ballada, ale naprawdę świetna… Prosty blues rock z uproszczonymi gitarowymi riffami zaczyna „Penny For A An Old Guy”. Potem muzyka nagle zwalnia przechodząc w rejony psychodelicznej krainy z łagodną sekcją rytmiczną, powtarzającymi się dźwiękami gitary akustycznej i mrocznymi tekstami. Hochdörfer wygrywa na klawiszach (klawesynie..?) radosną melodię; na koniec zespół powraca do ciężkich bluesowych dźwięków. A wszystko to w ciągu zaledwie 3 minut i 10 sekund…! „Children’s Freedom” oparty jest na bardzo melodyjnych, energicznych liniach gitary akustycznej. Najważniejszy wydaje się jednak wokal: emocjonalny, ciepły i nieco liryczny. Gdzieś w tle słychać organy. Gdy pod koniec wyłania się cudowne solo gitary elektrycznej czuję wewnętrzny spokój. Spływa łagodnie i działa jak katharsis. Szkoda, że ​​nagranie trwa tylko dwie i pół minuty… Kiedy płyta w odtwarzaczu nieruchomieje, a głośniki milkną mam żal, że to już koniec. I od lat zadaję sobie wciąż to samo pytanie: dlaczego tak piękne albumy jak ten trwają tak krótko..?

Tuż po wydaniu albumu zespół rozpadł się, choć nie wszyscy odłożyli instrumenty do szafy. Andy Kirnberger zasilił grupę Pell Mell i zagrał na ich debiutanckim albumie „Marburg” wydanym w tym samym 1972 roku. Dwa lata później grał w progresywnym Hardcake Special nagrywając płytę „Hardcake Special” (1974)… Z kolei Cherry Hochdörfer i Wolfgang Claus pod koniec lat 70-tych przyjęli propozycję kolegów z Pell Mell. Można ich usłyszeć na czwartym, przedostatnim w dyskografii grupy, albumie „Only A Star” (1978). Co robili pozostali muzycy, tego nie udało mi się ustalić.