BRAINBOX „Brainbox”(1969)

Zanim we wczesnych latach siedemdziesiątych Jan Akkerman zaczął ślinić gitarowych maniaków swoimi zagrywkami w neoklasycznym monolicie rockowym jakim był holenderski Focus miał już za sobą pewne doświadczenie. W połowie lat 60-tych, w wieku szesnastu lat założył zespół grający instrumentalną muzykę Johnny And His Cellar Rockers.  W 1965 roku zmienia nazwę na The Hunters i wydaje kilka singli, ale żaden nie odnosi sukcesu. Kiedy razem z producentem Casperem Koelmanem napisali „The Russian Spy And I” piosenka, głównie dzięki fantastycznej solówce gitarowej, stała się singlowym hitem. Idąc za ciosem wydali kolejne płytki, ale nie były tak dobre jak „The Russian Spy…” Trzy lata później, z powodu braku sukcesów  Akkerman rozwiązuje zespół, wydaje solowy album „Talents For Sale” po czym angażuje się jako muzyk sesyjny.

W tym samym czasie młody człowiek z polskimi korzeniami, Kazimierz Lux zaczyna śpiewać w kilku zespołach i pisać własny materiał. W 1968 roku bierze udział w konkursie młodych talentów i wygrywa. Nagrodą było nagranie demo dla wytwórni Bovema. Ponieważ producenci nie byli zadowoleni z zespołu towarzyszącemu wokaliście zasugerowali by zastąpić ich muzykami studyjnymi. Tak oto poznał Jana Akkermana i perkusistę Pierre’a van der Lindena. Kilka miesięcy później dwójka tych ostatnich zaprasza Luxa do tworzonego przez nich zespołu. Werbują do składu basistę Andre Reijnena i przyjmują nazwę BRAINBOX.

Na rynku muzycznym debiutują singlem „Down Man”/”Woman’s Gone” wydanym na początku 1969 roku pokazując ogromny potencjał grupy dzięki progresywnemu bluesowemu stylowi, a zwłaszcza charakterystycznemu, wysokiemu głosowi Kazimierza Luxa. Co więcej Lux i Akkerman udowodnili, że potrafią tworzyć własne kompozycje, a „Down Man” to jedna z ich najlepszych piosenek w historii, która na długo zapada w pamięć. Gitarowa praca w tym utworze jest po części moją definicją psychodelii: nieziemską, surrealistyczną, pozornie łagodnie lewitującą i podnoszącą na duchu (akustyczną) podróżą. Wysoki i desperacko krzyczący wokal dodaje emocjonalnego efektu tej niesamowitej kompozycji. Do dziś nie mogę zrozumieć dlaczego to nagranie nie znalazło się na dużej płycie?!

Oprócz własnych kompozycji świetnie interpretowali cudze kawałki nie bojąc się przy tym poeksperymentować. Pełen emocji głos Luxa, porównywalny do ówczesnych rockowych wokalistów pokroju Rory Gallagera i Joe Cockera, doskonale sprawdzał się w ognistych, blues rockowych kawałkach zabarwionych jazzowymi klimatami. Ale to „awanturnicza” gra Jana Akkermana z pełnymi polotu gitarowymi solówkami i skomplikowanymi, łamanymi rytmami nadała zespołowi progresywnego charakteru. Sukces singla sprawił, że niemiecko-holenderska wytwórnia Imperial zdecydowała się wydać album, do którego okładkę zaprojektował Jacques Bontje.

Front okładki płyty „Brainbox” (1969)

Na płycie znalazło się siedem utworów z czego dwa, „Dark Rose” i Sea Of ​​Delight”, zostały napisane przez zespół. Pozostałe to covery. Najbardziej znany w tym zestawie to oczywiście „Summmertime” Georga Gershwina z opery „Porgy And Bess”. To jeden z tych kawałków, które każdy zespół rockowy czuje potrzebę coverowania, ale rzadko który wnosi do niego coś ciekawego. Niedoścignionymi wzorcami i tak na wieki pozostaną dla mnie genialne wersje Janis Joplin, oraz Elli Fitzgerald z Louisem Armstrongiem. Nie mniej hard rockowa wersja BRAINBOX z elementami proto-prog rocka, która później znalazła się na singlu i wielu rockowych składankach tamtych lat z pewnością jest jedną z wyróżniających się z całej masy innych i główną atrakcją płyty. Trzeba przyznać, że spowolnienie melodii i pójście w rockową stronę okazało się trafionym pomysłem. Arcydzieło, którego nie sposób przegapić! Na tym tle zupełnie inaczej wypada numer Tony Hardina „Reason To Believe”. Inaczej nie znaczy gorzej. Ten słodki folkowy numer otrzymał czarującą country-rockową aranżację i zmienił jego oblicze. Mam wrażenie, że dwa lata później Rod Stewart przywłaszczył ją sobie i powtórzył na płycie „Every Picture Tells A Story”. A może tak mi się tylko wydaje..? Zdecydowanie bardziej uduchowiony i zgodny z obranym przez zespół kierunkiem jest blues rockowa kompozycja Jimmy Reeda „Baby, What You Want Me To Do”, w której cieszyć się możemy i znakomitym wokalem i świetnymi solówkami gitarowymi.

Tył okładki oryginalnego longplaya.

O ile wspomniane dwa ostatnie nagrania nie wnoszą nic nowego do progresywnego rocka to Scarborough Fair” Simona i Garfunkela tak. Słyszałem go w różnych wykonaniach. Ten jest najbardziej progresywny i zdecydowanie należy do moich ulubionych. Powolny i delikatny. Przyprawiający o dreszcze. Z powściągliwą perkusją i wibracjami, które nadają mu dużo wolnej przestrzeni i ciepłego ulotnego charakteru. Z piękną gitarą akustyczną i klimatycznym solem na flecie, na którym gościnnie zagrał Tom Barlange, później członek holenderskiej grupy Solution. Uczta! Ostatni z coverów, (otwiera stronę „B” oryginalnej płyty), „Sinner’s Prayer” Lowella Fulsona, ponownie pokazujący bluesową stronę grupy. Nie może być inaczej, gdyż „Modlitwa grzeszników” to chicagowski standard bluesowy zaśpiewany przez Luxa chropowatym głębokim głosem starego bluesmana zmęczonego życiem, którym targają emocje.

Album zaczyna i kończy się autorskimi kompozycjami. Otwierający go „Dark Rose”, napisali Akkerman i Lux, zaś finałowe „Sea Of Delight” było dziełem zespołowym. Nie będę ukrywał, że „Czarna róża” do dziś robi na mnie ogromne wrażenie. Numer zagrany z wielką pasją, zbudowany na solidnej linii basu ma ciężki blues rockowy klimat; oto Golden Earing spotykają Rory Gallaghera i dają czadu! Jan Akkerman popisuje się tutaj naprawdę znakomitymi solówkami, a nawiedzona partia fletu dodaje mu progresywnego czaru. Prawdziwa gratka dla każdego fana muzyki rockowej późnych lat 60-tych. Epicki pod względem długości, 17-minutowy „Sea Of Delight” to bardziej improwizowane jam session niż rockowa suita do jakiej przyzwyczają nas wkrótce progresywne zespoły. Nie dajmy się zwieść spokojnemu początkowi zaczynającego się od świetnej, melodyjnej partii wokalnej. W drugiej minucie z sekundami utwór eksploduje instrumentalną orgią, w której każdy z muzyków ma swoje „pięć minut sławy”. Brzmienie zostało oparte na atakach ciężkiej gitary i mocnej sekcji rytmicznej kierując się w stronę późnej psychodelii i wczesnego prog rocka z elementami jazzu. W drugiej połowie Akkerman zaskakuje funkowymi solówkami gitarowymi sprawiając, że ten ciekawy i naprawdę dobry kawałek to prawdziwe (jak w tytule) morze rozkoszy. Mógłbym w nieskończoność chwalić ten fantastyczny album, ale niech dzieło zrobi to samo za siebie.

Pomimo eksperymentalnego podejścia do muzyki BRAINBOX tak naprawdę stał się znany dzięki singlom, z których aż trzy zostały wydane pod koniec 1969 roku. Apetyt Akkermana na bardziej odkrywczą i złożoną muzykę instrumentalną sprawił, że zaczął „na boku” jamować z młodym holenderskim muzykiem, Thijsem van Leerem, który miał podobne aspiracje. Konsekwencją tej współpracy było odejściem gitarzysty z zespołu i powołanie nowego o nazwie Focus.

Pustka po Janie Akkermanie okazała się trudna do wypełnienia, Na dodatek gdy w pierwszych miesiącach 1970 roku gitarzysta ściągnął do siebie perkusistę Pierre’a van der Lindena sytuacja była nie do pozazdroszczenia. Między innymi to spowodowało, że drugi album, „Parts”, został nagrany i wydany dopiero w 1972 roku. Zarówno skład grupy, jak i muzyka znacznie się zmieniły w stosunku do bardzo udanego debiutu, ale to temat na osobną opowieść, do której obiecuję wrócić niebawem.

Spośród kompaktowych reedycji gorąco polecam tę z 2011 roku wydaną przez niezawodny Esoterics, która oprócz podstawowego materiału zawiera aż 11 bonusów, głównie singlowych utworów z lat 1969-1970, w tym debiutancki „Down Man”. I choćby z tego powodu trzeba ją mieć. Koniecznie!

Legenda, która stała się owadem. DRAGONFLY „Dragonfly”(1968).

Nie pamiętam, co skłoniło mnie do kupna płyty „Dragonfly” zespołu o tej samej nazwie (teraz to i tak nieistotne), ale kiedy włożyłem ją do odtwarzacza i popłynęły pierwsze dźwięki „Blue Monday” przysięgam – przestałem oddychać. Jak na ironię, pierwszą rzeczą jaką słychać w tym nagraniu, to głos wykrzykujący słowa: „Oh my god!” I taka była moja reakcja po wysłuchaniu ataku muzycznej wściekłości jaka wylała się z głośników! Cały album, wypełniony ryczącymi gitarami, agresywnymi wokalami, ciężkimi riffami, pulsującą perkusją i nieziemskimi wibracjami spełnia wszystkie kryteria, by nadać mu rangę kultowej płyty. Pod względem ciężkości (jak na rok 1968) to jeden z tych krążków, który być może pomógł przetrzeć szlak kariery dla bardziej znanych Blue Cheer.

Muzycy, którzy nagrali tę płytę tak naprawdę nie nazywali się DRAGONFLY. Takiego zespołu ani w Durango, ani w całym stanie Kolorado wtedy nie było. Tajemniczości całej sprawie dodaje fakt, że oryginalna okładka ewidentnie pomija nazwiska wykonawców, co dodało kolejną tajemnicę tej i tak już enigmatycznej grupie. Zagadka wyjaśniła się gdy Sunbeam Records wznowił kompaktową reedycję płyty wraz z rzadkimi zdjęciami, dwoma bonusami i esejem, w którym cytowane są wypowiedzi gitarzysty grupy, Randy Russa. Okazało się, że za wszystkim stał zespół THE LEGEND, dla którego była to druga płyta, a całe zamieszanie z nazwą powstało z winy szefów wytwórni Megaphone Records, Tony’ego Sepe’a i Marty Brooksa. Ale po kolei.

Korzeni zespołu należy szukać w El Paso w Teksasie, gdzie w 1965 basista Jack Duncan i perkusista Barry Davis poznali się i szybko zaprzyjaźnili grając w grupie The Pawns. Na koncercie w Farmington w stanie Nowy Meksyk zobaczyli ich dwaj muzycy: gitarzysta Gerry Jimerfield i klawiszowiec Ernie McElwaine, którzy formowali zespół Lords Of London. Będąc pod wrażeniem występu przekonali Duncana i Davisa, by odeszli z The Pawns i przenieśli się do Durango. W motelu rodziców Gerry’ego po kilku miesiącach intensywnych prób i ćwiczeń zdecydowali, że potrzebują drugiego gitarzysty. Duncan zaproponował Russa, którego znał z czasów El Paso. Na początku 1967 roku cały skład przeniósł się do Denver dostając pełny etat na występy u Cheta Helmsa (menadżera Janis Joplin i Big Brother And The Holding Company) w Family Dog Theatre, by pod koniec roku zameldować się z powrotem w Durango, ale pod zmienioną nazwą Jimerfield Legend. Rok później niespokojny duch rzucił ich do Miasta Aniołów; skrócili nazwę do THE LEGEND i podpisali kontrakt z lokalną wytwórnią Megaphone, wydając trzy single i longplay. Na szczególną uwagę zasługuje druga z małych płytek zawierająca dwie doskonałe kompozycje: „Portrait Of Youth” i „Enjoy Yourself”, które później zostały przerobione i z nowym miksem stereo ponownie pojawiły się na płycie „Dragonfly”.

Front okładki debiutanckiego longplaya The Legend (1968)

Album „The Legend” zawierał głównie pre-psychodeliczne, całkiem udane covery z czego na wyróżnienie zasługuje zabójcza wersja „Baby Blue” Boba Dylana napędzana sfuzzowaną gitarą i sitarem- najlepsza jaką znam! Równie dobre są też wersje „With A Girl Like You” The Troggs i „The Kids Are Alright” wczesnych The Who. Własne numery, takie jak „The Sky That Is Blue”, „Zepplin’s Good Friday” i „Yesterday’s Child” prezentowały smakowitą mieszankę wokalnych, beatlesowskich harmonii i zaskakująco miłych melodii. Szefowie wytwórni dopuścili się jednak pewnego oszustwa. Kiedy grupa była w trasie dając całą serię koncertów w Los Angeles i okolicach większość partii instrumentalnych zostało w tym samym czasie nagrane przez… muzyków sesyjnych. Wybuchła awantura, ale mleko już się rozlało, płyta była w sprzedaży i było po sprawie.

Tył oryginalnej okładki LP „The Legend”.

Okazało się też, że ani menedżerowie zespołu, ani wytwórnia płytowa nie mieli pojęcia jak zarządzać zespołem, nie mówiąc już o sposobach promujących „Legendę”. Album bardzo szybko przepadł, a pieniądze, jakie muzycy zarabiali na koncertach dziwnym trafem nie trafiały do ​​ich kieszeni, co tylko pogłębiło niezgodę między nimi a Megaphone. Pomimo krwi jaką im napsuli doszli do porozumienia i za własne pieniądze zaczęli nagrywać drugi album. „Praca nad nim okazała się świetną zabawą” – wspomina McElwaine. „Wpadliśmy na pomysł, żeby połączyć piosenki z krótkimi wstawkami. Są więc taśmy z muzyką symfoniczną puszczaną od tyłu, gdzieś włącza się radio, w innym miejscu słychać puzon nagrany z różną prędkością i tak dalej…” Patrząc na album z perspektywy dzisiejszych czasów McElwaine z humorem podsumowuje: „Myślę, że przez całą produkcję wszyscy byliśmy na haju! Podejrzewam, że to był jedyny sposób, w jaki mogliśmy wymyślić to, co wymyśliliśmy”. Sesje szły dobrze, ale relacje z właścicielami wytwórni pogarszały się z każdym dniem. Doszło nawet do tego, że w połowie prac muzycy przerwali sesje żądając anulowania kontraktu. Dopięli swego i nagrania zostały szczęśliwie dokończone.

Gotowy album czekał na wydanie, ale kiedy zespół odkrył, że Sepe i Brooks zdołali zachować kontrolę nad prawami autorskimi wszystko się posypało. Gerry Jimerfield dostał załamania nerwowego. Stał się nieznośny i arogancki, chciał by na scenie wszyscy grali długo i pod jego dyktando. Jack, Barry i Randy rozważali występy w trio, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Prawda była taka, że nie było już zespołu, który promowałby album. A ten ukazał się w październiku 1968 roku. Na okładce znalazła się replika obrazu niejakiego Pete’a Hamptona, ulicznego artysty sprzedającego swe obrazy na Sunset Strip. Nie było na niej nazwy zespołu, tytułu, ani nazwisk muzyków. Jedym z elementów obrazu była ważka (ang. dragonfly) co podsunęło szefom wytwórni pomysł, by tak nazwać płytę. Pierwsze kopie płyty miały naklejoną naklejkę z napisem Dragonfly. Wydrukowany napis pojawił się na froncie okładki i na jej grzbiecie nieco później. Dzisiaj każdy przewodnik starych płyt omawia tę pozycję pod tą właśnie nazwą.

Front okładki płyty „Dragonfly”.

W stosunku do debiutu druga płyta to prawdziwa petarda ciężkiego, gitarowo-psychodelicznego rock z klimatami Zachodniego Wybrzeża i garażowymi wpływami. Mało tego! Momentami czuję jakby zespół teleportował się o dekadę, lub dwie w przyszłość, podpatrzył co tam się dzieje i po powrocie stworzył coś, co dziś nazywamy wzorcem klasycznego heavy metalu, a nawet grunge’u. W „Time Has Slipped Away” słyszę Nirvanę Cobaina i to w tym bardzo pozytywnym świetle. Jedno jest pewne – zapomnijmy tu o miłych, beatlesowskich harmoniach wokalnych. Gerry Jimerfield w każdym kawałku, a szczególnie w „Hootchie Kootchie Man” potrafi przygwoździć swym głębokim, ciemnym głosem dokładnie tak, jak robił to Jim Morrison. Magia! Cudownie ryczące, sfuzzowane gitary wspomagane wybuchową sekcją rytmiczną rozwalają system. Podobnie jak w przypadku większości wielu ciężkich zespołów z końca lat 60-tych, oczywistymi wpływami DRAGONFLY byli Jimi Hendrix i The Who. Zresztą zespół ma tu swojego Keitha Moona; Barry Davis bębni w stylu bardzo zbliżonym do perkusisty The Who. Słychać to na całej płycie, być może najbardziej w „Portrait Of Youth” kojarzącym mi się z „I Can See For Miles”.

Tył okładki

Ten bardzo dynamiczny album ma całkiem dobrą produkcję, a  dźwiękowe efekty, o których wspominał McElwaine brzmią świetnie – szczególnie, gdy słucha się ich na słuchawkach. Do wymienionych wyżej utworów pozwolę sobie dorzucić odjazdowy, przypominający The Doors „I Feel It”, rozmarzony „Miles Away”, utrzymany w stylu hendrixowskim „Crazy Woman” i psychodeliczny, snujący się w powietrzu jak babie lato na East Coast „She Don’t Care” z agresywną (fantastyczną!) gitarową solówką w środkowej części. Dla tych, którzy mają słabość do tripowej psychodelii podobnych momentów jest więcej. Wszystkie one pomagają DRAGONFLY wyróżnić się na tle wielu przereklamowanych amerykańskich psychodelicznych albumów rockowych tamtych czasów. W kopalni węgla trafił się diament. Jeszcze nieoszlifowany, ale diament.

DRAGONFLY niestety nie stał się drugim Blue Cheer, ani Deep Purple, ale jest doskonałym przykładem ponadczasowej mocy ciężkiej muzyki, która żyje i inspiruje wielu do dziś. Po rozpadzie zespołu Randy Russ grał w zespołach takich jak Gorilla (otwierali koncerty dla ZZ Top), Big Sonny & The LoBoys (z Jimmy Blackiem, ex-Mother Of Invention) i wieloma innymi. Obecnie gra z Twisted Hams i świetnie się bawi. Pozostali muzycy także nie próżnowali i poza Gerrym Jimerfieldem, który zmarł kilka lat temu, grali i wciąż grają w różnych kapelach do dnia dzisiejszego. Pewnie niewielu z oglądających ich obecnie na scenie osób zdaje sobie sprawę, że przed laty tworzyli muzyczną legendę. Legendę, która nie ulotniła się bezpowrotnie w powietrzu, ale jak ważka wciąż krąży wokół nas.