„Ładnie grali panie doktorze”, czyli papużka falista, naga spadochroniarka i nie oheblowane deski. BUDGIE: „Budgie” (1971)

Właśnie kończyłem pisanie postu do Rockowego Zawrotu Głowy, gdy do pokoju wszedł Mateusz i przez ramię zajrzał mi do laptopa. „Aha, znowu wykopaliska. Może następnym razem coś bardziej znanego…?”  „Masz na myśli coś konkretnego ?” – spytałem z cicha wpatrzony w tekst. „Noo, coś z  szerokiej klasyki rocka..?” – rzucił enigmatycznie. I przeczuwając, że zaraz mogę przerwać tę wymianę zdań szybko dokończył: „Na przykład Budgie?” Podniosłem wzrok znad klawiatury. Budgie… Przed oczami stanęło mi to fantazyjne, czerwone logo zespołu zaprojektowane przez samego Rogera Deana. „Czy wiesz synu ile napisano artykułów, esejów i opracowań na ich temat? Ile radiowych audycji im poświęcono? Po co komu kolejny tekst? To tak jakbyś prosił mnie o napisanie elementarza.” Na co on uśmiechnął się i stwierdził: „Każde pokolenie ma swego idola. Nie zatrzymujcie ich tylko dla siebie.”  Odchodząc dodał jeszcze: „Poza tym 35 lat temu przyjechali po raz pierwszy do naszego kraju. To też jest jakiś argument.”  No tak. Sprytnie mnie podszedł. Ten jeden, jedyny raz zrobiłem wyjątek i dałem się namówić na napisanie kilku słów o ikonie polskich fanów hard rocka lat 70-tych…

Budgie Logo

Polscy fani pokochali to walijskie trio od razu, czyli od momentu, gdy w Trójkowym  „Minimaxie” Piotr Kaczkowski zaprezentował ich debiutancki album. Jak głosi legenda Pan Piotr podczas pobytu w Londynie, trochę z przypadku trafił na tę płytę i zwabiony okładką włożył do koszyka. Po jej wysłuchaniu poczuł, że trafił na skarb. Po radiowej prezentacji Walijczycy zagościła w sercach wszystkich fanów rocka w Polsce. Dość szybko papużka falista (ang. budgie) dorobiła się statusu zespołu kultowego, tylko o krok ustępując Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath.

BUDGIE "Budgie" (1971)
BUDGIE „Budgie” (1971)

Tę miłość zespół odwzajemnił w sierpniu 1982 roku przyjeżdżając oficjalnie do naszego kraju skutego jeszcze stanem wojennym. BUDGIE, w składzie Burke Shelley (voc. bg), John Thomas (g. voc.) i Steve Williams (dr.), w ciągu czternastu dni dali aż szesnaście koncertów! Zaplanowany ostatni, siedemnasty w Białymstoku, z winy organizatorów, którzy zapomnieli postawić scenę(!) został odwołany. Co prawda próbowano ratować sytuację i szybko sklecono podest z nie oheblowanych desek, ale urągał on wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Dziesięć tysięcy mocno zawiedzionych ludzi odeszło z przysłowiowym kwitkiem do domu… Zagrali głównie materiał z przygotowywanego do wydania nowego albumu „Deliver Us From Evil” i byli mocno zdziwieni, gdy publiczność domagała się nagrań z wczesnych ich płyt. „Nie mieliśmy pojęcia, że polscy fani tak dobrze znają nasze pierwsze albumy” zwierzał się dziennikarzom na konferencji prasowej Burke Shelley. Specjalnie dla tej wyjątkowej publiczności szybko skorygowano repertuar dołączając do podstawowego programu kilka starszych utworów. Nigdy wcześniej tego nie robili…

Na tej samej konferencji jeden ze „znawców tematu”, który widać koniecznie chciał dołożyć zagranicznym gościom „błysnął” ironiczną uwagą skierowaną do gitarzysty Johna Thomasa: „Widziałem, że grał pan aż na trzech gitarach!” Muzyk spojrzał z ukosa i z angielskim poczuciem humoru zripostował: „Tak, bo pozostałe trzydzieści trzy zostawiłem w domu. Następnym razem przywiozę wszystkie.”

Koncerty tria zapowiadał popularny z radiowej „Trójki”, Tomasz Tłuczkiewicz, późniejszy prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Człowiek, który w swych audycjach odkrył dla nas m.in. amerykański fenomen muzyczny pod nazwą The Grateful Dead. Do dziś jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. Na plakatach, których mnóstwo rozklejono po Warszawie wydrukowano informację, że „…koncert poprowadzi prezenter Polskiego Radia z Programu III, doktor Tomasz Tłuczkiewicz”. Ktoś, kto zaprojektował plakat pomylił profesje i z redaktora zrobił doktora. Wykorzystał tę pomyłkę i obrócił w żart Piotr Kaczkowski, którego powiedzenie: „Ładnie grali panie doktorze!” funkcjonuje w jego audycjach do dziś!

Dla BUDGIE była to zapewne jeśli nie największa, to na pewno najbardziej niezapomniana trasa w całej swej historii, którą potem odnotowały także zachodnie encyklopedie muzyczne! Obserwujący ją czterej dziennikarze brytyjscy (m.in. Adam Sweeting z „Melody Maker” i Phil Kountouris z „Sounds”) zwracali uwagę, że „… o bilety na ich koncerty ludzie walczyli jak o pomarańcze, albo szynkę konserwową – najbardziej pożądane towary w Polsce. Szczególnie przed Świętami”. Płyta „Deliver Us From Evil” która ukazała się w październiku tego samego roku zawierała dedykację napisaną po polsku, zaś fanom  z Białegostoku, gdzie planowany koncert nie doszedł do skutku przysłali na pamiątkę darmowe egzemplarze albumu z autografami. Piękne podziękowanie i uroczy gest!

Walia zawsze była takim trochę zapomnianym zakątkiem Zjednoczonego Królestwa. Piękna w widoki, uboga w surowce i na dobrą sprawę zawsze zależna od garnuszka Londynu. Pod pewnymi względami przypomina nasz Śląsk. Z kopalniami i ciężko pracującymi walijskimi górnikami. Może dlatego ich występy w Katowicach (aż cztery w ciągu dwóch dni) w tamtejszym „Spodku” okazały się być najlepsze! Świadomość odmiennej tożsamości, pewnej izolacji od centrów kulturowych, a także poczucie pewnego odrzucenia na pewno miały wpływ na członków zespołu, a to zaś przełożyło się na ich muzykę.

Historia BUDGIE zaczęła się w 1967 roku w przemysłowej, a więc tej „gorszej” części Cardiff. Obok Burke’a Shelleya (bg, voc) w zespole znaleźli się: Brian Goddard (g) i Ray Philips (dr). Początkowo nazywali się Six Ton Budgie, W późniejszych latach perkusista Ray Philips  wróci do tej nazwy raz jeszcze tworząc zespół, z którym nagra dwie płyty: „Unplucked!” (1995) i „Ornithology – Volume 1” (1996).

Zaczynali jako Six Ton Budgie
Zaczynali jako Six Ton Budgie

Trio wkrótce zmieniło nazwę na Budgie Droppings (papuzie bobki), ale  jak głosi legenda, została ona oprotestowana przez pastora, który udostępniał muzykom salę na próby (w zasadzie była to stara szopa z przeciekającym dachem). Pastora udobruchano po jakimś czasie wyśmienitym francuskim koniakiem i odrzuceniem drugiego członu w nazwie. Niedługo do muzyków dołączył drugi (jak czas pokazał doskonały) gitarzysta Tony Bourge i przez moment grali w czwórkę. Repertuar opierali głównie na piosenkach The Beatles, choć fascynowali się angielskim bluesem (Peter Green, Mayall, Clapton), oraz formacją Led Zeppelin. Widząc w jakim kierunku zmierza muzyka BUDGIE, Brian Goddard wycofał się z zespołu. A ten w walijskich klubach, przy aplauzie publiczności odgrywał połowę  numerów z „Sierżanta Pieprza„, kawałki Zeppellinów z „Whole Lotta Love”„Good Times, Bad Times” na czele, a także piosenki Fairport Convention.

Od lewej Ray Phillips, Tony Bourge, Burke Shelley
Od lewej: Ray Phillips, Tony Bourge, Burke Shelley (1971)

Interes zwietrzył producent Rodger Bain, któremu przypadkiem wpadły taśmy z nagraniami tria. Bain, znany z produkcji pierwszych trzech płyt Black Sabbath, „sprzedał” chłopaków wytwórni MCA, a w zasadzie podległej jej jednostce Hummingbird Production. Warto zaznaczyć, że debiutancki album został zrealizowany w wiejskim domu koło Monmouth w Południowej Walii, w słynnym Rockfield Studios na tzw. ośmiośladzie, w cztery dni. Mimo, że studio słynne, to ze względu na ograniczony budżet zespół nagrywał na dość lichym sprzęcie, na żywo, z nielicznymi tylko dodatkami. Dzięki temu trio brzmiało niesamowicie ciężko i brutalnie, a zwłaszcza sekcja rytmiczna. Z pompującym niemiłosiernie riffującym basem i rozbieganą, bardzo gęstą i solidną pracą perkusji. Osobnym rozdziałem była pełna inwencji, bogata melodyczna i bluesująca gra gitarzysty – niewielu mogło dotrzymać mu pola… Charakterystyczną cechą brzmienia tria był także bardzo oryginalny głos Shelley’a – wysoki, z lekką chrypką. W Anglii płyta ukazała się dokładnie 3 września 1971 roku i zawierała osiem nagrań. Na froncie okładki autorstwa Davida Sparlinga zadebiutowała papuga na koniu w galopie ubrana w strój wojenny. Promował ją singiel „Crash Course In Brain Surgery/Nude Desintegrating Parachutist Woman” wydany w czerwcu – kawał smakowitego, nieco hipnotycznego czadu o bardzo intensywnym brzmieniu.

Niemiecki singiel
Niemiecki singiel

Album otwierał dość prosty , oparty na potężnym, basowym riffie „Guts”. I już wiadomo, że nie ma zmiłuj. Całość niby ma coś zarówno z bluesa jak i z sabbathowej demoniczności. Bardzo fajny początek, chociaż potem działy się rzeczy znacznie ciekawsze. Wprawdzie zaraz dostajemy akustyczną, jednominutową miniaturkę – rzewną balladę z akustyczną gitarą („Everything In My Heart”), którą traktować należy jako przerywnik, ale już „The Author” to mocno rozbujany kawałek w ciężkim stylu. Po dość stonowanym, dwuminutowym początku, utwór nabiera niezwykłego pędu napędzanego partią gitary Tony’ego Bourge’a tnącą niczym piła łańcuchowa. Pierwszą stronę płyty winylowej kończył wydany wcześniej (w mocno okrojonej wersji) na singlu „Nude Disintegrating Parachutist  Woman” („Naga rozpadająca się spadochroniarka”). Takie „odjazdowe” tytuły stały się niejako wizytówką grupy… W każdym bądź razie słynna „Spadochroniarka” to wspaniały ośmiominutowy, bluesujący, ciekawie i bogato zinstrumentowany, o różnorodnym tempie utwór. Oparty na zaraźliwym riffie, wzbogacony efektowną, pełną impetu gitarową solówką. Szczególnie godne uwagi jest genialne wyhamowanie i przejście rytmiczne z wykorzystaniem melotronu pod koniec nagrania. Jak nic było to typowe heavy progressive na najwyższym poziomie. Mało kto wtedy tak grał!

Tył okładki
Tył okładki

Drugą stronę albumu zaczyna wielowątkowy „Rape Of The Locks” z ciekawym, rozimprowizowanym gitarowym wstępem, najeżony licznymi riffami i ozdobiony swingującą partią basu. Rewelacja! Z kolei „All Night Patrol” to hipnotyczno-bluesujący i niesamowicie ciężki kawałek z uwypukloną linią basu i z nieco schowaną gitarą prowadzącą. Przypomina mi trochę „Guts”. Na uspokojenie kolejny, krótki przerywnik – olśniewająca dwuminutowa ballada „You And I”. Do dziś zachodzę w głowę skąd oni brali te cudne melodie? Album kończył w wielkim stylu monstrualny, toczący się niczym walec drogowy „Homicidal Suicidal”. Pełen niezliczonych zmian tempa i chwytliwych zagrywek, z melodyjnymi gitarami, oraz potężnie i dynamicznie pracującą sekcją rytmiczną. Do tego zaśpiewany przejmującym, pełnym desperacji głosem Shelley’a. Pamiętam, że długo męczyliśmy się z kumplami jak „rozgryźć” ten tytuł. W końcu stanęło na „Zabójczo samobójczy” co było dla nas i tak aż nazbyt abstrakcyjne…

Debiut BUDGIE to dawka konkretnego, ciężkiego grania, na które złożyły się mocne riffy, zgrana sekcja rytmiczna, no i śpiew Burke’a Shelley’a będący ważnym składnikiem zespołu. Warto zwrócić uwagę na specyficzne, głębokie, głuche brzmienie bębnów, które osiągnięte zostało celowo, poprzez poluzowanie membran. Rodger Bain znał się na rzeczy! A płyta „Budgie” to był dopiero początek niesamowitej hardrockowej przygody, który my jako jedni z niewielu byliśmy w stanie wówczas dostrzec…

LEKKO CIEMNIEJSZY ODCIEŃ ZIELENI. GREENSLADE „Greenslade” (1973); „Bedside Manners Are Extra” (1973)

Decyzja o rozwiązaniu grupy Colosseum podjęta w październiku 1971 roku przez jej założyciela Jona Hisemana w zgodnej opinii krytyków, fanów jak i samych muzyków, była zdecydowanie przedwczesna. Dave Greenslade grający w zespole na klawiszach, współtwórca m.in. najbardziej znanego utworu grupy, epickiej „The Valentyne Suite”, rozczarowany decyzją perkusisty nawiązał kontakt z Tony Reeves’em. Przypomnę, że Reeves był pierwszym basistą Colosseum, z którego odszedł rok wcześniej. Obaj muzycy szybko doszli do porozumienia i zdecydowali, że założą zespół, ale bez gitarzysty(!), za to z dwoma klawiszowcami w składzie. Wkrótce dołączyli do nich: perkusista Andy McCulloch (ex King Crimson i Fields), oraz wokalista i (drugi) klawiszowiec Dave Lawson, były członek Web, Samurai i The Alan Bown Set. W tak uformowanym składzie zespół GREENSLADE zadebiutował w listopadzie 1972 roku w klubie Zoom we Frankfurcie, a już w lutym następnego ukazał się ich debiutancki album „Greenslade” wydany przez koncern płytowy Warner Music.

GREENSLADE "Greenslade" (1973)
GREENSLADE „Greenslade” (1973)

Ten świetny krążek z cudowną, zieloną okładką Rogera Deana przynosi siedem znakomitych kompozycji, w których rzecz jasna główną rolę grają instrumenty klawiszowe. Greenslade w większym stopniu operuje Hammondem, zaś Lawson obsługuje fortepian, syntezator i melotron. I wcale nie czuć w tej muzyce braku gitary – instrumentu zdawałoby się wiodącego, lub bardzo istotnego w tym gatunku muzycznym. Obaj muzycy dali pokaz dynamicznej i bogatej interakcji, wspartą przez niesamowitą sekcję rytmiczną mającą genialny udział w tych fantastycznych instrumentalnych melanżach. Znakomity przykład pogodzenia rocka progresywnego z domieszką jazz-bluesa.

Całość otwiera fajnie pokręcony „Feathered Friends” w stylu Deep Purple z klawiszowymi pasażami, mocno bębniącym McCulloch’em na początku utworu i przeistaczającym się następnie w rockową balladę. Instrumentalny  „An English Western” jest dużo bardziej energetyczny niż poprzednik i brzmi tak jakby wyszedł z pod rąk Keitha Emersona; „Drowning Man” zaczyna się sennie i leniwie, ale po chwili kipi ciekawymi, licznymi zmianami metrum organów; „Temple Song” otwiera quasi egipski motyw, choć jako całość plasuje się gdzieś w okolicach jazzowej estetyki połączonej z salonową elegancją. Jedną z moich ulubionych kompozycji na tym albumie jest „Melange” z fajnym, psychodelicznym klimatem w środku i popisem Tony’ego Reeves’a. Jest w niej też coś z Yes za sprawą brzmienia klawiszy w stylu Ricka Wakemana. Ale numerem jeden (jak dla mnie) jest najbardziej agresywny „What Are You Doin’ To Me” z ostrym śpiewem Lawsona  „walczącym” z kapitalną sekcją rytmiczną przerywaną na przemian motywem granym na Hammondzie. Przypomina mi to trochę grupę Badger i „miękki” Deep Purple. Świetnie to panowie sobie wykombinowali! Płytę kończy „Sundance” – najdłuższy w zestawie o intrygującej konstrukcji z kilkoma bardzo miłymi tematami. Linie basu są naprawdę świetne, nawet podczas części organowej. Niesamowite zakończenie albumu i najbardziej imponującym numer z jawnie symfoniczną końcówką.

Dziewięć miesięcy później, w listopadzie 1973 roku ukazała się druga duża płyta zespołu „Bedside Manners Are Extra” nagrana tak jak i debiut w londyńskich studiach Morgan. I tak jak debiut – w okładce Rogera Deana w zielonych kolorach.

GREENSLADE "Bedside Manners Are Extra" (1973)
GREENSLADE „Bedside Manners Are Extra” (1973)

W opinii wielu fanów to właśnie na tym albumie znajdują się najbardziej znane utwory kwartetu, jakie kiedykolwiek zostały stworzone. Ja ze swej strony zaś dodam, że współdziałanie między wszystkimi muzykami jest mocniejsze i bardziej spójne niż na ich imponującym debiucie. Dźwiękowa paleta użyta tym razem przez Greenslade’a jest bardziej ekspansywna, zaś Lawson wzmocnił rolę melotronu, co okazało się bardzo istotne w wielu fragmentach albumu.

Pierwsze sekundy tytułowego „Bedside Manners Are Extra” zaczynają się dźwiękami takimi samymi jak te, które słyszeliśmy w ostatnim fragmencie utworu „Sundance” kończącymi debiut. Główny temat grany na fortepianie jest pięknie ozdobiony orkiestrowymi aranżacjami wyczarowanymi na melotronie i kolejnymi solami na syntezatorze i klawesynie elektrycznym. Dość refleksyjny, ale nie epicki początek, do tego z miłym dla ucha wokalem Lawsona wspomaganym przez chórki. „Pilgrim Progress” wydaje mi się być jedną z najlepszych kompozycji Dave’a Greenslade’a w ogóle i znakiem rozpoznawczym zespołu. Zróżnicowane motywy i kontrastujące nastroje płynnie są ze sobą połączone. Klawisze brzmią z całkowitą emocjonalnością przekazując całą gamę kolorów i ich odcieni nie gubiąc przy tym melodycznej linii. Można by pokusić się o stwierdzenie, że to najbardziej wybitny utwór na tej płycie. Ale nic z tego! Mamy tu przecież jeszcze co najmniej dwa inne, jakże znakomite numery. „Time To Dream” opiera się na chwytliwej melodii i przypomina nieco Genesis (melotron!), choć tak naprawdę więcej tu jazzującego blues rocka niż symfonicznych dźwięków. Jest on też forpocztą dla kolejnej perły tej płyty. „Drum Folk” to czas i miejsce dla popisu muzycznych możliwości perkusisty. Nawiasem mówiąc, do dziś zastanawiam się dlaczego tak znakomity muzyk jak Andy McCulloch notorycznie pomijany jest w różnych ankietach i forach dyskusyjnych?! Eteryczne organy i podkład melotronu przygotowują grunt do skutecznego progresywnego motywu głównego, w którym organy Hammonda i fortepian elektryczny pięknie się uzupełniają, podczas gdy sekcja rytmiczna zachowuje swe niesłychane tempo. Pomiędzy obiema partiami perkusyjnymi pojawia się ujmująca i niesamowita część – delikatny flet łączy się z cudownym brzmieniem melotronu, a dochodzące organowe harmonie tworzą nastrój przypominający nagrania Pink Floyd z okresu „Meddle”, zaś głos wokalisty emuluje dźwięk… gitary. Mistrzostwo świata! Sunkissed You’re Not” zahacza o styl Cantenbury i muzyki fussion stając jednym z najbardziej oryginalnych momentów płyty. Całość zamyka „Chalk Hill” instrumentalny utwór spółki Lawson/Reeves, który w swej strukturze podobny jest do „Pilgrim’s Progress”. Pragnę znowu zwrócić uwagę na zabójczą linię basu i doskonałą grę perkusisty. Chwytliwa melodia przewija się przez całe nagranie, które kończy się ostatecznie cichymi dźwiękami fortepianu…

Pierwsze dwa albumy GREENSLADE to znakomita mieszanka klasycznych, jazzowych, rockowych, bluesowych i symfonicznych kompozycji. Zagrane przez dwóch wirtuozów obsługujących instrumenty klawiszowe i sekcję rytmiczną wydają się oryginalną i ekscytującą próbą nie tyle przełamania schematu rocka progresywnego, co jego wzbogacenie i uatrakcyjnienia. W porównaniu z wielkimi prog rockowymi „dinozaurami”, takimi choćby jak Yes, czy ELP zespół GREENSLADE grał bardziej zróżnicowane style; utwory były krótsze, bez nadęcia i epatowania karkołomnymi popisami solowymi poszczególnych muzyków. Co prawda na dwóch następnych albumach doszły skrzypce, gitara elektryczna i akustyczna, ale forma jaką wymyślili sobie muzycy zbytnio się nie zmieniła. Tak jak nie zmieniły się okładki grupy autorstwa Rogera Deana, wciąż utrzymane w odrealnionym, baśniowym klimacie.  Oczywiście wszystkie w lekko ciemniejszej odcieni zieleni…

TASAVALLAN PRESIDENTTI: „Tasavallan Presidentti” (1969); „Tasavallan Presidentti II/Lambert Land” (1971/1972)

Patrząc na współczesną historię naszego kraju, tak od roku 1989, chciałbym czasem krzyknąć „Jukka Tolonen na prezydenta!. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych… nie, nie polityków(brr!), ale gitarzystów z krajów skandynawskich, któremu na szczęście do polityki daleko. To właśnie on stał na czele najpopularniejszej (obok grupy Wigwam) fińskiej formacji TASAVALLAN PRESIDENTTI, której nazwę tłumaczy się jako Prezydent Republiki.

Ten urodzony w Helsinkach muzyk od najmłodszych lat pobierał naukę gry na fortepianie, a po gitarę sięgnął mając lat jedenaście. W wieku lat czternastu pogrywał już z Arto Satovaltą i jego zespołem The Rouge (taki fiński odpowiednik Beatlesów) nagrywając z nimi singla. Przez kilka miesięcy był też członkiem popowej grupy Help kierowanej przez  wokalistę Eero Raittinena, który kilka lat później stał się gwiazdą tamtejszej sceny bluesowej. To właśnie z grupy Help niespełna siedemnastoletni Tolonen „podkradł” perkusistę Vesa Aaltonena i założył z nim TASAVALLAN PRESIDENTTI.

Do zespołu wkrótce dołączyli Mans Groundstroem grający na basie i klawiszach, oraz angielski wokalista Frank Robson, którzy w tym czasie opuścili fiński zespół rockowy Blues Section kierowany przez brytyjskiego muzyka, piosenkarza i pisarza Jima Pembroke’a. Do składu wszedł także saksofonista i flecista Juhani „Junnu” Aaltonen brat Vesa. Tak ukształtowany skład nagrał swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Tasavallan Presidentti”, który ukazał się jesienią 1969 roku wydany przez rodzimy Love Records.

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presidentti" (1969)
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti” (1969)

W moim odczuciu ten kapitalny debiut nawiązuje do stylistyki bardzo wczesnych Jethro Tull, Procol Harum i drugiego albumu Traffic. Zwracam uwagę na przestrzenne, żywe brzmienie tak charakterystyczne dla muzyki końca lat sześćdziesiątych. Album jest mocnym dowodem doskonałej kompetencji muzycznej zespołu. Mamy tu bardzo dobre gitary, trochę fletu i saksofonu, no i świetną grę sekcji rytmicznej.

Tył okładki
Tył okładki oryginalnego LP.

Płytę otwiera krótka introdukcja z elegancką melodią fletu popartą akustyczną gitarą. Ten miły dla ucha wstęp przechodzi płynnie w mocne, mięsiste, jazz rockowe granie z długim solem saksofonu. Sześć minut mija jak z bicza strzelił. Trochę krótszy „Obsolete Machine” jest jednym z moim ulubionych utworów na tej płycie. Świeżo brzmiący flet, fantastyczna sekcja rytmiczna, gitara jak u Claptona i bluesowy wokal Robsona porównywalny do Steve’a Winwooda powodują, że słucham tego nagrania z niekłamaną radością. Z taką samą radością słucham innej zespołowej kompozycji „Driving Trough” z pędzącą jak bolid Formuły 1 sekcją rytmiczną, kapitalną solówką gitarową i doskonałym solem saksofonu.Trzeba zaznaczyć, że głównymi dostarczycielami repertuaru na tym albumie byli RobsonGroundstroem. Ten ostatni wykazywał pewną chęć do eksperymentowania (instrumentalna część „Crazy Think No.1”) i stosowania atonalności („Ancient Mariner”). Groundstroem napisał też piękną rockową balladę „I Love You Teddy Bear” i kapitalny, instrumentalny „Wutu-Banale”. Z kolei Robson dryfował w kierunku bluesa („Roll Over Yourself”„Drinking”). Patrząc przez pryzmat późniejszych albumów Tolonen stać się miał godnym uwagi kompozytorem nieco później, aczkolwiek jego autorska kompozycja „Thinking Back” zagrana na fortepianie ze śpiewem ptaków w tle zamykająca album jest wprost przeurocza.

Kompaktowa reedycja po raz pierwszy ukazała się w 2007 roku i poza Finlandią tak naprawdę była trudno dostępna. Płytę ponownie  wznowiła wytwórnia Eclipse Records w 2016 roku zamieszczając dodatkowo trzy nagrania z singli (znane z poprzedniej edycji CD), oraz NIGDY NIEPUBLIKOWANE dwa 12-minutowe kawałki: koncertową przeróbkę najlepszego utworu grupy Blodwyn Pig Ain’t Ya Coming Home Babe”, oraz świetny, studyjny utwór z 1970 roku „Falling Deeper”! Takie bonusy to ja kocham!

Płyta otrzymała bardzo dobre recenzje, także poza granicami Finlandii. W Szwecji uznano ją za najlepszy skandynawski album z muzyką progresywną. Niedługo po tym  grupę opuścił saksofonista Junnu Aaltonen (z powodów osobistych), którego zastąpił Pekka Poyry. Nikt jeszcze nie wiedział, że ten znakomity saksofonista cierpiał na psychozę maniakalną. Na późniejszych trasach koncertowych z konieczności zastępowano go innymi muzykami. Choroba psychiczna doprowadziła go w końcu do samobójczej śmierci w 1980 roku…

22 sierpnia 1970 roku TASAVALLAN PRESIDENTTI wystąpili na pierwszym i jednym z najważniejszych festiwali muzycznych Ruisrock w Turku obok takich grup jak Family, Argent, Colosseum i Canned Heat. Występ transmitowany na „żywo” przez fińskie YLE Radio do dziś zachował się w internecie. Przesłuchałem cały koncert – jest po prostu FENOMENALNY! To właśnie z tego festiwalu pochodzi nagranie z repertuaru Blodwyn Pig, które zostało jako bonus zamieszczone na kompaktowej reedycji z 2016 roku.

Tasavallan Presidentti przed festiwalem Ruisrock w Turku w 1970 roku.
Tasavallan Presidentti przed występem na festiwalu Ruisrock w Turku w 1970 r.

W Turku zobaczył ich przedstawiciel francuskiej firmy Barclay, Bob Azzam, który zachwycił się występem kwintetu. Dzięki jego staraniom zespół wkrótce podpisał kontrakt ze Szwedzkim oddziałem EMI i rozpoczął nagrywanie drugiego album w sztokholmskim Metronom Studio, którego producentem nawiasem mówiąc był sam Azzam. Niestety Azzam dość szybko stracił zainteresowanie zespołem. W efekcie płyta, którą nagrywanie rozpoczęto w sierpniu 1970 roku ukazała się rok później i to tylko w Szwecji. Drugi album zatytułowany Tasavallan Presidentti” (zwany również Tasavallan Presidenti II) został wydany w rodzinnej Finlandii dopiero w… 2003 roku na kompakcie! Wytwórnia Walhalla Records dołączyła do tego CD (jako „bonus”) trzeci w dyskografii „Lamberdland” z 1972 r. 

TASAVALLAN PRESIDENTTI "Tasavallan Presudentti II"
TASAVALLAN PRESIDENTTI „Tasavallan Presidentti II” (1971)

Być może zawirowania z wydaniem „dwójki” i jego ówczesna niedostępność spowodowało, że krążek wśród fanów  stał się w pewnym sensie mityczną ikoną zespołu. Tym bardziej, że zawiera urzekający materiał utrzymany w stylistyce debiutu, zagrany typowo po skandynawsku – mocno, soczyście i tak bardzo od serca. Silnym atutem krążka była porywająca gra na gitarze Tolonena, (szczególnie w „Introduction”„Deep Thinker”„Strugging For Freedom” czy „Tease Me, Tease Me”) oraz partie solowe, w których dochodziło do starć między gitarą a saksofonem. Muzyczny ogień przeplata się ze spokojniejszymi fragmentami za sprawą cudownych, głębokich partii fletu. Muzycy szukali też inspiracji w muzyce indyjskiej, czego przykładem siedmiominutowy utwór „Sinking” w którym sięgnęli po tak egzotyczne instrumenty jak tabla i sitar. Całość zamyka „Tell Me More” kierujący się ku stylistyce jazz rocka. To zapowiadało zmianę kierunku w muzyce zespołu, którą przyniósł album „Lambertland”.

W tak zwanym między czasie. Jukka Tolonen wydał swoją solową płytę „Tolonen!” (1971), na której zagrali m.in. Pekka Poyry, oraz wybitny basista, znany z grupy Wigwam jak i z kariery solowej Pekka Pohyola. Płyta bardzo dojrzała zawierająca utwory w stylu macierzystej formacji, a więc prog rock z elementami jazz rocka i jazzu. Do dziś budzi uznanie bogactwem pomysłów i kunsztem technicznym, z którą warto się zapoznać. Przypomnę, że nagrywając ją gitarzysta miał zaledwie dziewiętnaście lat…

Album „Lambertland” przyniósł nie tylko zmianę stylistyczną, ale także zmianę personalną. Wokalista Frank Robson został zwolniony, a jego miejsce zajął stary znajomy Eero Raittinen. „Trójka” zawiera dużo więcej awangardowych elementów, zbliżając się brzmieniowo do niektórych grup z kręgu Canterbury. Głównym kompozytorem był tym razem Tolonen, zaś teksty napisał Mats Hulden, basista Wigwam, również twórca okładki. Płyta jest nadzwyczaj spójna i pokazuje grupę o unikalnej osobowości. Mnie osobiście najbardziej zachwyca (obok gitarzysty) fenomenalny saksofonista Pekka Poyry – wirtuoz jazzowej improwizacji! Płyta stoi na bardzo wysokim i równym poziomie. Każdy z utworów to prawdziwy majstersztyk! „Longue” to mocny koktajl, w którym wymieszano blues rockowe riffy z szaloną improwizacją jazzową. Tytułowy „Lambertland” zaczynający się jak muzyczne misterium od bardzo cichych dźwięków przechodzi w niesamowicie intensywną jazdę jazz rocka. No i ten świetny wokal Raittinena brzmiący trochę jak Tim Buckley! „Celebration” to popis saksofonisty, a w „The Bargain” czuć atmosferę rodem z nagrań „L.A. Woman”„Riders Of The Storm” The Doors. W instrumentalny, mocny „Dance” wpleciono flet nadając utworowi średniowieczne ozdobniki; „Last Quarters” posiada uroczą linię basu, dużo fletu i liczne niuanse kojarzące się z Jethro Tull. Gdyby nie głos wokalisty śmiało można by go wziąć za nieznany utwór Brytyjczyków. Bez wątpienia album „Lambertland” jest jednym z największych klasyków prog jazz rocka Finlandii!

Po wydaniu wiosną 1974 roku czwartego albumu „Milky Way Moses”, grupa TASAVALLAN PRESIDENTTI zawiesiła działalność w sierpniu tego samego roku po ostatniej turze koncertowej w Szwecji. Reaktywowała się co prawda 25 lat później, ale to już opowieść na inną okazję…

RENAISSANCE: „Renaissance” (1969); „Illusion” (1971)

Grupa RENAISSANSE kojarzy mi się przede wszystkim ze zjawiskowym głosem wokalistki – przepięknym sopranem  Annie Haslam o 5-oktawowym zasięgu . Ten bardzo czysty kobiecy śpiew – jedyny i niepowtarzalny w historii rocka – stał się znakiem rozpoznawczym ze wszech miar oryginalnego i niezwykłego zespołu jaki objawił się  na prog rockowej scenie w latach 70-tych. Mało kto jednak wie, że grupa zaczynała jako zupełnie inny zespól, a sama Annie pojawiła się dopiero na trzecim albumie.

Zespół powstał wkrótce po tym, gdy z legendarnej grupy The Yardbirds w 1968 roku odeszli wokalista Keith Relf, oraz perkusista Jim McCarty. „Pod koniec The Yardbirds mieliśmy dość już ciężkiego grania. Chcieliśmy zrobić coś bardziej poetyckiego, lżejszego, z klimatami folkowo-klasycznymi”– tłumaczył decyzję opuszczenia The Yardbirds McCarty. Początkowo działali jako akustyczny duet o nazwie Together. Jedyny singiel „Henry’s Coming Home /Love Mum And Dad” wydała Columbia Records w listopadzie 1968, po czym dobrali do siebie basistę Louisa Cennamo, grającego na klawiszach Johna Hawkena, a przed mikrofonem posadzili Jane Relf – siostrę Keitha, która do tej pory prowadziła fan club The Yardbirds. Keith  śpiewanie zamienił tym razem na gitarę. W takim składzie w londyńskim Olimpic Sound Studios dość szybko nagrali swój pierwszy album zatytułowany po prostu „Renaissance”, który na początku 1969 roku wydała wytwórnia Island. Jego producentem był Paul Samwell-Smith bliski przyjaciel obu muzyków i basista The Yardbirds.

RENAISSANCE "Renaissance" (1969)
RENAISSANCE „Renaissance” (1969)

Album zawierał pięć kompozycji, z czego pierwsza i ostatnia trwała ponad dziesięć minut. Całość otwiera „Kings And Queens”. Nie trzeba być znawcą muzyki poważnej, by dojść do wniosku, że fortepianowy wstęp „pachnie” tu dźwiękami rodem z salonów muzyki klasycznej. Jednak już po chwili do głosu dochodzi perkusja tworząc z tym jakże klasycznym, mało rockowym instrumentem niecodzienny duet, oraz gitara basowa, która „wycina” takie kawałki, że czapki z głów! Oszczędnie dawkowanie akordów gitarowych sprawiają wrażenie, że mamy do czynienia z utworem jazzowym niż rockowym, ale już po upływie trzech minut dostajemy pełnokrwistą dawkę rocka  symfonicznego. Z rozlicznymi zwrotami muzycznej akcji, zmianą brzmienia, wręcz transformacje, spowolnienia. Na uwagę zwracają piękne harmonie wokalne, wielogłosy, które na następnych albumach osiągną poziom perfekcji. Subtelnie i delikatnie robi się w „Innocence” gdzie cały ciężar odpowiedzialności wziął na siebie Keith Relf ze swą gitarą elektryczną. W połączeniu z fortepianem całość brzmi przepięknie, wytwornie i dystyngowanie. „Island” to nastrojowa ballada z anielskim głosem Jane Relf w towarzystwie rockowego instrumentarium przy akompaniamencie zwiewnej gitary i klawiszy. Czterominutowy „Wanderer” to kolejna fortepianowa wariacja z wykorzystaniem klawesynu, nawiązująca jednak za sprawą wokalistki do muzyki folkowej. Płytę kończy utwór „Bullet” – najdłuższy na tym albumie pokazujący wszystko to, co najlepsze w Renaissance – linie wokalne, precyzję sekcji rytmicznej z podkreśleniem wiodącej roli gitary basowej, solowe partie fortepianu. Nowością są tu wstawki bluesującej harmonijki, tak chętnie używanej przez Keitha w The Yardbirds. Po solowej, wirtuozerskiej wariacji basu przychodzi czas na sakralną wręcz wokalizę. Oj idą ciary! A potem, już na sam koniec jest tylko cichnący wiatr odmierzający w sekundach koniec płyty…

Płyta odniosła dość umiarkowany sukces (60 miejsce na brytyjskiej liście przebojów) i aby ugruntować pozycję zespołu muzycy ruszyli w trasę koncertową. Jak się okazało, publiczność nie do końca była przygotowana na propozycję panów Relfa i McCarty’ego. Zamiast krótkich piosenek z wykopem dostali delikatne, nieco folkowe i nawiązujące do muzyki klasycznej dużo dłuższe nagrania. Na domiar złego ludzie z wytwórni płytowej niezbyt fortunnie wysłali ich w trasę po USA m.in. z bluesowym Savoy Brown, którego fani nijak nie mogli przekonać się do muzyki granej przez Renaissance. Nic dziwnego, że muzycy zespołu czuli się sfrustrowani i zniechęceni. Kiedy więc wiosną 1970 roku przystąpiono do nagrywania drugiego albumu, zespół był wręcz w rozsypce. Już pod koniec sesji nagraniowej odszedł Jim McCarty, a wkrótce po nim Keith Relf. Płytę kończył więc już inny skład: za bębnami zasiadł Terry Slade, a na gitarze zagrał nie kto inny jak  Michael Dunford, który za niedługo zostanie jedynym dysponentem nazwy zespołu.

Longplay „Illusion” miał się ukazać pod koniec 1970 roku (proszę spojrzeć na zamieszczony poniżej label, na którym wydrukowano ten właśnie rok).  Do dystrybucji trafił jednak kilka miesięcy później, na początku 1971, ale o dziwo tylko w… Niemczech! Przez następne lata wychodził w innych krajach europejskich. W Wielkiej Brytanii, ze zmienioną okładką, ukazał się najpóźniej, bo  dopiero w 1977 roku! Dziwne. Bardzo dziwne…

RENAISSANCE "Illusion" (1970)
RENAISSANCE „Illusion” (Front oryginalnej okładki z 1971)

Zawirowania personalne na szczęście nie wpłynęły na zawartość albumu. Podobnie jak debiutancki krążek tak i ten zawiera dawkę wyśmienitej muzyki , której korzenie tkwią w folku i muzyce klasycznej ( w szczególności baroku) z dodatkiem psychodelii i jazzu. Powszechnie uważa się, że to na tej płycie ukształtował się styl Renaissance, który przez następców Relfa i McCarty’ego był kontynuowany poprzez kolejne lata.

Album otwiera urocze, wielogłosowe „Loves Goes On” będące preludium do całej zawartości przypominające nieco Yes z beztroską melodią wyśpiewaną przez chórki. Jest w tym nieco psychodelicznej aury z piosenek dzieci-kwiatów z lat sześćdziesiątych. Bajkowe „Golden Thread” to subtelne dźwięki pianina, z których wyłania się kosmiczna wokaliza wyśpiewana anielskim głosem Jane. Hipnotyczne partie wokalne dublowane wspaniałą partią fortepianu, wzmocnione pulsem basu po prostu powalają! Stopniowo do Jane dołącza Keith śpiewając króciutki, baśniowy tekst i mamy reminiscencję yardbirdowskiego „Steel I’m Sad” tyle, że nie tak mrocznego. Utwór narasta, dźwięki pianina robią się coraz donośniejsze, aż w końcu zaczynają powoli cichnąć… Powraca na chwilę motyw z początku utworu, a potem następuje cisza. Cudo! Melancholijna „Love Is All” oparta na polifonicznych partiach wokalnych to po prostu zwykła, ale jakże piękna popowa piosenka miłosna. Pierwszą stronę albumu kończy madrygałowe (ach ten klawesyn) „Mr. Pain” z niesamowitym solem syntezatorowym trwającym prawie pół kompozycji. Bardzo fajnie rozwija się ten utwór dowodząc jednocześnie, że muzycy poimprowizować też sobie lubili. Jest to także jedyne nagranie, w którym John Hawken i Jane Relf spotykają się razem z Michaelem Dunfordem. Temat z tego nagrania Dunford wykorzysta raz jeszcze na płycie „Turn Of The Cards” (1974) w utworze „Running Hard”.

Label płyty winylowej
Label płyty winylowej z datą wydania – 1970 r.

Drugą stronę płyty winylowej rozpoczyna dość podniosły, nieco jazzujący i trochę psychodeliczny „Face Of Yesterday”. Smutny utwór z przepiękną melodią wywołującą efekt „gęsiej skórki”, specyficzną nastrojowością, genialnym, wysuniętym do przodu duetem fortepian/bas, delikatną pracą perkusji i wspaniałą gitarą. A Jane Relfw sztuce wokalnej wspina się zapewne na szczyt swoich dokonań. Tuż po nim rozpędzony „Past Orbits Of Dust”, kondensacja stylistycznych właściwości Renaissance. Piętnaście niezwykle dynamicznych minut, w których mieszają się psychodelia, rock progresywny z wplecionymi akcentami jazzu w większym zakresie i bluesa w skromniejszym wymiarze. Równocześnie jest to potwierdzenie prawdy o inklinacjach muzyków do tworzenia bardzo skomplikowanych struktur bez przejmowania się ich czasowym zasięgiem. Gościnnie w nagraniu tym na klawiszach zagrał Don Shin. Warto też zaznaczyć, że autorką słów do tej niemal „kosmicznej” kompozycji jak i do „Golden Thread” była przyjaciółka Jane Relf, niejaka Betty Tchatcher, która od tej pory zostanie dostarczycielką lwiej części tekstów na prawie wszystkich płytach zespołu.

Renaissance w znaczący sposób wpłynął na historię i rozwój rocka symfonicznego, a pierwsze dwa albumy zdefiniowały zasadniczo atrybuty stylu, które trwały przez dekady prawie w niezmienionej formie aż do dziś. Ich następne albumy, już z Annie Haslam, błyszczą klasą, dobrym gustem i elegancką, dystyngowaną zawartością. Warto po nie sięgnąć i zachwycić się nimi!

Jim McCarty po opuszczeniu zespołu grał m.in. w takich grupach jak Shoot, Box Of Frogs, Pilgrim. Keith Relf i Louise Cennamo założyli hard rockowy Armageddon z którym w 1975 roku wydali jedną, ale za to świetną płytę (pisałem o niej w maju 2015). Niestety, w 1976 roku Keith Relf podczas gry na gitarze w domowej piwnicy został śmiertelnie porażony prądem. Miał 33 lata. Po jego śmierci „starzy” członkowie grupy zreformowali się pod nazwą ILLUSION z Jane jako wokalistką wydając dwa albumy. Siostra Keithaśpiewała potem w różnych projektach muzycznych Jima McCarty’ego, Na scenie była aktywna do 2001 roku, po czym wycofała się dyskretnie z muzycznego biznesu. Basista Louise Cennamo grał m.in. w Colosseum i Steamhammer. W późnych latach 90-tych zaczął tworzyć muzykę relaksacyjną i medytacyjną. Grający na klawiszach John Hawken udzielał się w takich zespołach jak Spooky Tooth, Vinegar Joe, The Strawbs. Osiedlił się w Stanach i obecnie jest na muzycznej emeryturze.