Właśnie kończyłem pisanie postu do Rockowego Zawrotu Głowy, gdy do pokoju wszedł Mateusz i przez ramię zajrzał mi do laptopa. „Aha, znowu wykopaliska. Może następnym razem coś bardziej znanego…?” „Masz na myśli coś konkretnego ?” – spytałem z cicha wpatrzony w tekst. „Noo, coś z szerokiej klasyki rocka..?” – rzucił enigmatycznie. I przeczuwając, że zaraz mogę przerwać tę wymianę zdań szybko dokończył: „Na przykład Budgie?” Podniosłem wzrok znad klawiatury. Budgie… Przed oczami stanęło mi to fantazyjne, czerwone logo zespołu zaprojektowane przez samego Rogera Deana. „Czy wiesz synu ile napisano artykułów, esejów i opracowań na ich temat? Ile radiowych audycji im poświęcono? Po co komu kolejny tekst? To tak jakbyś prosił mnie o napisanie elementarza.” Na co on uśmiechnął się i stwierdził: „Każde pokolenie ma swego idola. Nie zatrzymujcie ich tylko dla siebie.” Odchodząc dodał jeszcze: „Poza tym 35 lat temu przyjechali po raz pierwszy do naszego kraju. To też jest jakiś argument.” No tak. Sprytnie mnie podszedł. Ten jeden, jedyny raz zrobiłem wyjątek i dałem się namówić na napisanie kilku słów o ikonie polskich fanów hard rocka lat 70-tych…
Polscy fani pokochali to walijskie trio od razu, czyli od momentu, gdy w Trójkowym „Minimaxie” Piotr Kaczkowski zaprezentował ich debiutancki album. Jak głosi legenda Pan Piotr podczas pobytu w Londynie, trochę z przypadku trafił na tę płytę i zwabiony okładką włożył do koszyka. Po jej wysłuchaniu poczuł, że trafił na skarb. Po radiowej prezentacji Walijczycy zagościła w sercach wszystkich fanów rocka w Polsce. Dość szybko papużka falista (ang. budgie) dorobiła się statusu zespołu kultowego, tylko o krok ustępując Led Zeppelin, Deep Purple i Black Sabbath.
Tę miłość zespół odwzajemnił w sierpniu 1982 roku przyjeżdżając oficjalnie do naszego kraju skutego jeszcze stanem wojennym. BUDGIE, w składzie Burke Shelley (voc. bg), John Thomas (g. voc.) i Steve Williams (dr.), w ciągu czternastu dni dali aż szesnaście koncertów! Zaplanowany ostatni, siedemnasty w Białymstoku, z winy organizatorów, którzy zapomnieli postawić scenę(!) został odwołany. Co prawda próbowano ratować sytuację i szybko sklecono podest z nie oheblowanych desek, ale urągał on wszelkim zasadom bezpieczeństwa. Dziesięć tysięcy mocno zawiedzionych ludzi odeszło z przysłowiowym kwitkiem do domu… Zagrali głównie materiał z przygotowywanego do wydania nowego albumu „Deliver Us From Evil” i byli mocno zdziwieni, gdy publiczność domagała się nagrań z wczesnych ich płyt. „Nie mieliśmy pojęcia, że polscy fani tak dobrze znają nasze pierwsze albumy” zwierzał się dziennikarzom na konferencji prasowej Burke Shelley. Specjalnie dla tej wyjątkowej publiczności szybko skorygowano repertuar dołączając do podstawowego programu kilka starszych utworów. Nigdy wcześniej tego nie robili…
Na tej samej konferencji jeden ze „znawców tematu”, który widać koniecznie chciał dołożyć zagranicznym gościom „błysnął” ironiczną uwagą skierowaną do gitarzysty Johna Thomasa: „Widziałem, że grał pan aż na trzech gitarach!” Muzyk spojrzał z ukosa i z angielskim poczuciem humoru zripostował: „Tak, bo pozostałe trzydzieści trzy zostawiłem w domu. Następnym razem przywiozę wszystkie.”
Koncerty tria zapowiadał popularny z radiowej „Trójki”, Tomasz Tłuczkiewicz, późniejszy prezes Polskiego Stowarzyszenia Jazzowego. Człowiek, który w swych audycjach odkrył dla nas m.in. amerykański fenomen muzyczny pod nazwą The Grateful Dead. Do dziś jestem mu za to dozgonnie wdzięczny. Na plakatach, których mnóstwo rozklejono po Warszawie wydrukowano informację, że „…koncert poprowadzi prezenter Polskiego Radia z Programu III, doktor Tomasz Tłuczkiewicz”. Ktoś, kto zaprojektował plakat pomylił profesje i z redaktora zrobił doktora. Wykorzystał tę pomyłkę i obrócił w żart Piotr Kaczkowski, którego powiedzenie: „Ładnie grali panie doktorze!” funkcjonuje w jego audycjach do dziś!
Dla BUDGIE była to zapewne jeśli nie największa, to na pewno najbardziej niezapomniana trasa w całej swej historii, którą potem odnotowały także zachodnie encyklopedie muzyczne! Obserwujący ją czterej dziennikarze brytyjscy (m.in. Adam Sweeting z „Melody Maker” i Phil Kountouris z „Sounds”) zwracali uwagę, że „… o bilety na ich koncerty ludzie walczyli jak o pomarańcze, albo szynkę konserwową – najbardziej pożądane towary w Polsce. Szczególnie przed Świętami”. Płyta „Deliver Us From Evil” która ukazała się w październiku tego samego roku zawierała dedykację napisaną po polsku, zaś fanom z Białegostoku, gdzie planowany koncert nie doszedł do skutku przysłali na pamiątkę darmowe egzemplarze albumu z autografami. Piękne podziękowanie i uroczy gest!
Walia zawsze była takim trochę zapomnianym zakątkiem Zjednoczonego Królestwa. Piękna w widoki, uboga w surowce i na dobrą sprawę zawsze zależna od garnuszka Londynu. Pod pewnymi względami przypomina nasz Śląsk. Z kopalniami i ciężko pracującymi walijskimi górnikami. Może dlatego ich występy w Katowicach (aż cztery w ciągu dwóch dni) w tamtejszym „Spodku” okazały się być najlepsze! Świadomość odmiennej tożsamości, pewnej izolacji od centrów kulturowych, a także poczucie pewnego odrzucenia na pewno miały wpływ na członków zespołu, a to zaś przełożyło się na ich muzykę.
Historia BUDGIE zaczęła się w 1967 roku w przemysłowej, a więc tej „gorszej” części Cardiff. Obok Burke’a Shelleya (bg, voc) w zespole znaleźli się: Brian Goddard (g) i Ray Philips (dr). Początkowo nazywali się Six Ton Budgie, W późniejszych latach perkusista Ray Philips wróci do tej nazwy raz jeszcze tworząc zespół, z którym nagra dwie płyty: „Unplucked!” (1995) i „Ornithology – Volume 1” (1996).
Trio wkrótce zmieniło nazwę na Budgie Droppings (papuzie bobki), ale jak głosi legenda, została ona oprotestowana przez pastora, który udostępniał muzykom salę na próby (w zasadzie była to stara szopa z przeciekającym dachem). Pastora udobruchano po jakimś czasie wyśmienitym francuskim koniakiem i odrzuceniem drugiego członu w nazwie. Niedługo do muzyków dołączył drugi (jak czas pokazał doskonały) gitarzysta Tony Bourge i przez moment grali w czwórkę. Repertuar opierali głównie na piosenkach The Beatles, choć fascynowali się angielskim bluesem (Peter Green, Mayall, Clapton), oraz formacją Led Zeppelin. Widząc w jakim kierunku zmierza muzyka BUDGIE, Brian Goddard wycofał się z zespołu. A ten w walijskich klubach, przy aplauzie publiczności odgrywał połowę numerów z „Sierżanta Pieprza„, kawałki Zeppellinów z „Whole Lotta Love” i „Good Times, Bad Times” na czele, a także piosenki Fairport Convention.
Interes zwietrzył producent Rodger Bain, któremu przypadkiem wpadły taśmy z nagraniami tria. Bain, znany z produkcji pierwszych trzech płyt Black Sabbath, „sprzedał” chłopaków wytwórni MCA, a w zasadzie podległej jej jednostce Hummingbird Production. Warto zaznaczyć, że debiutancki album został zrealizowany w wiejskim domu koło Monmouth w Południowej Walii, w słynnym Rockfield Studios na tzw. ośmiośladzie, w cztery dni. Mimo, że studio słynne, to ze względu na ograniczony budżet zespół nagrywał na dość lichym sprzęcie, na żywo, z nielicznymi tylko dodatkami. Dzięki temu trio brzmiało niesamowicie ciężko i brutalnie, a zwłaszcza sekcja rytmiczna. Z pompującym niemiłosiernie riffującym basem i rozbieganą, bardzo gęstą i solidną pracą perkusji. Osobnym rozdziałem była pełna inwencji, bogata melodyczna i bluesująca gra gitarzysty – niewielu mogło dotrzymać mu pola… Charakterystyczną cechą brzmienia tria był także bardzo oryginalny głos Shelley’a – wysoki, z lekką chrypką. W Anglii płyta ukazała się dokładnie 3 września 1971 roku i zawierała osiem nagrań. Na froncie okładki autorstwa Davida Sparlinga zadebiutowała papuga na koniu w galopie ubrana w strój wojenny. Promował ją singiel „Crash Course In Brain Surgery/Nude Desintegrating Parachutist Woman” wydany w czerwcu – kawał smakowitego, nieco hipnotycznego czadu o bardzo intensywnym brzmieniu.
Album otwierał dość prosty , oparty na potężnym, basowym riffie „Guts”. I już wiadomo, że nie ma zmiłuj. Całość niby ma coś zarówno z bluesa jak i z sabbathowej demoniczności. Bardzo fajny początek, chociaż potem działy się rzeczy znacznie ciekawsze. Wprawdzie zaraz dostajemy akustyczną, jednominutową miniaturkę – rzewną balladę z akustyczną gitarą („Everything In My Heart”), którą traktować należy jako przerywnik, ale już „The Author” to mocno rozbujany kawałek w ciężkim stylu. Po dość stonowanym, dwuminutowym początku, utwór nabiera niezwykłego pędu napędzanego partią gitary Tony’ego Bourge’a tnącą niczym piła łańcuchowa. Pierwszą stronę płyty winylowej kończył wydany wcześniej (w mocno okrojonej wersji) na singlu „Nude Disintegrating Parachutist Woman” („Naga rozpadająca się spadochroniarka”). Takie „odjazdowe” tytuły stały się niejako wizytówką grupy… W każdym bądź razie słynna „Spadochroniarka” to wspaniały ośmiominutowy, bluesujący, ciekawie i bogato zinstrumentowany, o różnorodnym tempie utwór. Oparty na zaraźliwym riffie, wzbogacony efektowną, pełną impetu gitarową solówką. Szczególnie godne uwagi jest genialne wyhamowanie i przejście rytmiczne z wykorzystaniem melotronu pod koniec nagrania. Jak nic było to typowe heavy progressive na najwyższym poziomie. Mało kto wtedy tak grał!
Drugą stronę albumu zaczyna wielowątkowy „Rape Of The Locks” z ciekawym, rozimprowizowanym gitarowym wstępem, najeżony licznymi riffami i ozdobiony swingującą partią basu. Rewelacja! Z kolei „All Night Patrol” to hipnotyczno-bluesujący i niesamowicie ciężki kawałek z uwypukloną linią basu i z nieco schowaną gitarą prowadzącą. Przypomina mi trochę „Guts”. Na uspokojenie kolejny, krótki przerywnik – olśniewająca dwuminutowa ballada „You And I”. Do dziś zachodzę w głowę skąd oni brali te cudne melodie? Album kończył w wielkim stylu monstrualny, toczący się niczym walec drogowy „Homicidal Suicidal”. Pełen niezliczonych zmian tempa i chwytliwych zagrywek, z melodyjnymi gitarami, oraz potężnie i dynamicznie pracującą sekcją rytmiczną. Do tego zaśpiewany przejmującym, pełnym desperacji głosem Shelley’a. Pamiętam, że długo męczyliśmy się z kumplami jak „rozgryźć” ten tytuł. W końcu stanęło na „Zabójczo samobójczy” co było dla nas i tak aż nazbyt abstrakcyjne…
Debiut BUDGIE to dawka konkretnego, ciężkiego grania, na które złożyły się mocne riffy, zgrana sekcja rytmiczna, no i śpiew Burke’a Shelley’a będący ważnym składnikiem zespołu. Warto zwrócić uwagę na specyficzne, głębokie, głuche brzmienie bębnów, które osiągnięte zostało celowo, poprzez poluzowanie membran. Rodger Bain znał się na rzeczy! A płyta „Budgie” to był dopiero początek niesamowitej hardrockowej przygody, który my jako jedni z niewielu byliśmy w stanie wówczas dostrzec…