Urugwajski klasyk – DIAS de BLUES (1973)

Na początku był kwintet Opus Alfa , który powstał w stolicy Urugwaju, Montevideo, pod sam koniec 1970 roku. Zaczynali od grania znanych rockowych kawałków, głównie amerykańskich i brytyjskich wykonawców. Dwa lata później wydali bardzo udaną płytę („Opus Alfa”) z całkowicie autorskim materiałem opartym na blues rocku z elementami psychodelii i progresywnego rocka z wykorzystaniem takich instrumentów jak skrzypce, flet, bandurri (hiszpański rodzaj mandoliny), organy, gitary akustyczne. I co ważne dla tamtejszego odbiorcy – z tekstami śpiewanymi po hiszpańsku. Ta muzyczna różnorodność stała się nadzieją dla urugwajskich fanów na niekomercyjny zespół i takąż  muzykę. Zaskakujące więc, że niemal tuż po jej wydaniu, podczas występu w Teatro del Circulo 17 lipca 1972 roku muzycy ogłosili, że grupa Opus Alfa zostaje rozwiązana. Tuż po tym klawiszowiec powrócił do pracy jako inżynier dźwięku, zaś wokalista skupił się na karierze solowej. Na szczęście pozostała trójka: Daniel Bertolone (g, voc), Jorge „Flaco” Barral (bg, voc) i  Jorge Graf (dr) postanowiła grać dalej! Niemal z marszu ruszyli w trasę pod nazwą DIAS de BLUES.

DIAS de BLUES. Od lewej Jorge Graf, Jorge Barral, Daniel Bertolone(1973)

Lont, który rozpalił eksplozję tria, miał miejsce na festiwalu B.A. Rock w stolicy Argentyny, Buenos Aires, który odbył się 27 października 1972 roku. Sukces zespołu był tak wielki, że wytwórnia Discos De La Planta z miejsca zwróciła na nich uwagę. Muzyka tria, absolutnie dzika i surowa była mieszanką hiper elektrycznego, progresywnego bluesa podpartego zaangażowanymi tekstami głęboko trafiającymi do serc i umysłów gnębionego przez władzę społeczeństwa. które znajdowało się na skraju przepaści. Zespołowi udało się połączyć to, co cechowało Cream, Led Zeppelin, Cactus – potężne brzmienie oparte na silnej sekcji rytmicznej z mocno wyeksponowanym basem i kapitalną grą gitarzysty prowadzącego. Innowacyjna propozycja DIAS de BLUES spotkała się z ogromnym uznaniem urugwajskiej publiczności rozlewając się wkrótce szerokim strumieniem poza granice malutkiego kraju jakim jest Urugwaj.

Jak głosi legenda, Daniel Bertolone grał w zespole na pożyczonej gitarze, gdyż nie stać go było na własny instrument, co nie  przeszkadzało grać mu te swoje piekielne riffy i znakomite solówki,  których większość gitarzystów mogła jedynie pozazdrościć. Jorge „Flaco” Barral, będący pod silnym wpływem Jacka Bruce’a tak w partii wokalnej jak i instrumentalnej, nadał zespołowi koloryt dzięki silnemu zmysłowi melodycznemu. Z kolei utalentowany perkusista Jorge Graf, to wzór niezwykłej  precyzji, o którym śmiało można było powiedzieć, że był chodzącym metronomem.

W październiku tego samego roku muzycy weszli do studia ION w stolicy Argentyny, gdzie pod okiem tamtejszego producenta Carlosa Priza nagrali swój jedyny album zatytułowany po prostu „Dias de Blues”. Krążek ukazał się na początku 1973 roku jednocześnie w Urugwaju i Argentynie wydany przez Discos De La Planta, ale z dwiema alternatywnymi okładkami. Pierwsza, moim zdaniem zdecydowanie ciekawsza i ładniejsza, została zaprojektowana przez urugwajskiego rysownika Celmara Poumé.

Wydanie argentyńskie to rycina Jose B. Arruararrena w kolorze pistacjowym, która w 2015 roku została także wykorzystana w kompaktowej reedycji szwedzkiej wytwórni Flawed Gems.

Mówiąc o wznowieniach warto dodać, że włoska Akarma w 2000 roku wydała ten tytuł na dwóch nośnikach: winylu i CD. Co ciekawe,  Włosi nie wykorzystali żadnej z oryginalnych grafik – zaprojektowali nową, dość zaskakującą, „renesansową” szatę. Nie to, że mi się nie podoba. Wręcz przeciwnie. Tyle, że według mnie kompletnie nie pasuje do charakteru muzyki jaką trio grało.

Tył winylowej okładki Akarmy tak jak i jej front bardziej pasuje mi na album progresywnego zespołu. Stara maksyma mówiąca, że lepsze jest wrogiem dobrego w tym przypadku sprawdziła się idealnie. Inna zaś mówi, że nie szata zdobi człowieka, a okładka muzykę. Skupmy  się więc nad zawartością albumu.

Na płycie znalazło się osiem nagrań trwających w sumie 38 minut znakomitej muzyki. Co ważne – w studio nagraniowym zespół nic nie stracił ze swej mocy i tej specyficznej surowości jakie cechowały ich sceniczne występy.  Album to ciężki blues rock z fuzzowanymi partiami gitary , solidnymi bębnami i potężnym basem. Całość otwiera psychodeliczny, sześciominutowy blues zatytułowany „Amasijando Los Blues” z absolutnie fantastyczną grą gitarzysty. Znakomita technika Daniela Bertolone lśni ponad gęstą linią pulsującego basu „Flaco” Barrala. Naprawdę fantastyczne otwarcie! Po tak mocnym wejściu mamy piękną akustyczną balladę „Dame Tu Sonrisa Loco” z udanym i dość zaangażowanym politycznie tekstem (nie ostatnim na płycie) mówiącym o społecznej nierówności i niesprawiedliwości. Nie inaczej jest w kolejnej, ciężkiej bluesowej piosence „No Podrán Conmigo” gdzie z kolei mowa jest o przyszłości, a raczej braku lepszej egzystencji, z którym to tematem borykało się urugwajskie społeczeństwo w owym czasie. Młodzi fani słowa spływające z ust Barrala spijali jak miód z szeroko otwartymi ustami. Nic dziwnego. „Flaco” wyróżniał się otwartą postawą i muzycznym dążeniem zakorzenionym w wartościach ekspresyjnej wolności i doskonałej komunikacji z publicznością. Dorastając w bluesie i folku był otwarty na kulturę i muzykę różnych rejonów świata, z drugiej zaś strony przywiązywał szczególną uwagę do języka ojczystego jako nośnika swej narodowej tożsamości… Ośmiominutowy „Cada Hombre Es Un Camino”, to kolejny, powolny jak drogowy walec blues z potężnym basem i doskonałymi, wybuchowymi solówkami gitarowymi, zaś dużo krótszy „Están Desubicados” jest świetnym, acid rockowym kawałkiem. Szkoda tylko, że rozwijający się numer kończy się zbyt szybko pozostawiając lekki niedosyt. Podejrzewam, że na koncertach rozwijał się on w długi jam. A skoro o koncertach mowa, utworem, który stał się pokoleniowym hymnem była prosta piosenka „Esto Es Nuestro” z harmonijką i fortepianem. Klarowność tekstu, z którym szczególnie młodzież bardzo się identyfikowała śpiewany był w całości przez publiczność. Zespół ograniczał się li tylko do muzycznego akompaniamentu. To był zawsze magiczny moment ich występów… Swoją wściekłość zespół jednogłośnie wyładował w „Toda Tu Vida”, najpotężniejszym i najdłuższym utworze na płycie.  Zaczyna się energicznym riffem dopasowującym się do gęstej perkusji i dramatycznego głosu Jorge Barrala. Każdy z muzyków ma swoją solową partię, które ostatecznie przekształcają się w wielkie improwizowane granie. Kapitalne zakończenie tego znakomitego albumu!

Album „Dias de Blues” pełen jest potężnych gitarowych riffów, które tylko podkreślają zdolność muzyków do improwizacji czyniąc z niej charakterystyczny i rozpoznawalny znak towarowy. Do tego produkcja płyty jest nienaganna, każdy instrument słychać w krystalicznie czysty sposób. Bez wątpienia jest to reprezentatywny longplay z gatunku blues rocka, jaki powstał na ówczesnej scenie i jeden z największych rockowych albumów Ameryki Południowej lat 70-tych. Niestety obciążony politycznymi i gospodarczymi problemami Urugwaj był na skraju przepaści, co w pewnym stopniu przeszkodziło zespołowi na rozwinięcie skrzydeł i tak dobrze zapowiadającą się przyszłość. Punktem krytycznym zamykającym drogę do dalszej kariery tria okazał się zamach stanu Juana Marii Bordaberry w 1973 roku, który definitywnie spowodował rozpad grupy. Jorge Barral wyemigrował do Hiszpanii, a Daniel Bertolone do Australii. W końcu mógł sobie kupić tam gitarę… Jedynie Jorge Graf pozostał w kraju, ale tylko do połowy lat 70-tych; ostatecznie  osiedlił się we Włoszech.

Można powiedzieć, że DIAS de BLUES to dowód na to, że pragnienie to potęga i że z determinacją i z pasją można osiągnąć rzeczy bardzo wielkie. DIAS de BLUES to grupa, która wywarła wpływ nie tylko na urugwajski rock, ale m.in. na scenę argentyńską, dostarczając coś nowego, świeżego, będącego efektem samozaparcia, wiary i wysiłku. I to w czasach, które tego wcale nie ułatwiały. Szkoda, że ​​sytuacja polityczna nie pozwoliła im dłużej cieszyć się wspólnym graniem. Na całe szczęście zdążyli pozostawić po sobie ten znakomity klejnot. Wielki klasyk południowoamerykańskiego bluesa i niezbędna pozycja dla fanów gatunku.

ELOY – hippisi kosmicznego rocka.

Moja przygoda z muzyką ELOY zaczęła się od płyty „Silent Cries And Mighty Echoes”. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że zespół nagrywał ją w atmosferze wielkich kłótni i sporów, ale to w bólu ponoć rodzą się wielkie albumy, czego dobitnym przykładem choćby płyta „The Wall” Pink Floyd, nomen omen wydana w tym samym 1979 roku. Potem przyszedł czas na inne krążki: „Ocean” ( z okładką zaprojektowaną przez naszego rodaka Wojtka Siudmaka), Power And The Passion”, „Dawn”, „Colours”… Przez kilka dekad uzbierało się ich całkiem sporo. Ale dla ELOY to co najlepsze wydarzyło się w latach 70-tych.

Co by nie mówić ELOY jest jednym z najbardziej utytułowanych i najbardziej znanych zespołów rocka progresywnego, jakie kiedykolwiek przybyły z Niemiec. Marzycielski i klimatyczny progresywny rock symfoniczny przyciągnął wielu fanów sięgając daleko poza granice własnego kraju, a ich popularność wciąż trwa. Nazwa formacji wzięła się z fascynacji literaturą science fiction gitarzysty grupy Franka Bornemanna, w szczególności zaś powieścią Herberta George’a Wellsa „Time Machine” („Wehikuł czasu„). Jej bohaterami byli Elojowie – żyjąca w odległej przyszłości rasa ludzka, miłująca pokój i bliski kontakt z naturą. Myślę, że Frank  skojarzył sobie Elojów z hippisami lat 60-tych, co po części później znalazło swe odbicie także i w muzyce zespołu.

Zadebiutowali singlem „Walk Alone”/Daybreakwydanym przez niemiecki United Records nagranym za własne pieniądze  w 1970 roku. Podpisanie kontraktu płytowego z firmą Philips otworzyło im drogę do szerszego zaistnienia, a tym samym nagranie dużej płyty z legendarnym producentem, Conny Plankiem.

Debiutancki album grupy wyszedł w 1971 roku w intrygującej do dziś okładce: bajerancka, rozkładana i wieloczęściowa. Na samej górze ruchomy dekiel od kubła na śmieci, pod nim jego zawartość: trochę petów i „apetyczna” kanapeczka, tak na oko – tygodniowa. Trzeba przyznać, pomysł oryginalny i zaskakujący. Nic więc dziwnego, że w Niemczech płyta funkcjonowała także pod nazwą „Mülltonne” (niem. „pojemnik, kubeł na śmieci”), choć oficjalnie jej tytuł brzmiał tak jak i nazwa zespołu.

To pierwsze wydawnictwo jest jednak jednym z najmniej reprezentatywnych debiutów w historii rocka progresywnego. Nie ma tu symfonicznego prog rocka, zamiast tego surowy, ciężki rock z początku lat 70-tych. Co prawda usłyszeć tu można bardzo delikatne tendencje progresywne w zdominowanej przez fortepian i organy balladzie „Isle of Sun” oraz w strukturze „Something Yellow”, ale większość albumu brzmi bardziej jak Black Sabbath, czy wczesny Deep Purple niż to, czego można się spodziewać po ELOY znany z następnych płyt. Dwa wspomniane wcześniej utwory wraz z nagraniem „Today” oraz kawałkiem tytułowym są przyzwoitymi hardrockowymi utworami, ale kompletnie brakuje im wyrafinowania i atmosfery późniejszych albumów, co sprawia, że ​​płytą bardziej  interesują się zagorzali fanów zespołu, archiwiści i kolekcjonerzy niemieckiego hard rocka z początku lat 70-tych. Płyty-arcydzieła dopiero nadejdą. Nie mniej na plus temu albumowi zapisać trzeba jeszcze jedno – to jest jedyna płyta ELOY naprawdę dobrze zaśpiewana po angielsku (żeby nie powiedzieć, że jest to jedyna płyta ELOY w ogóle dobrze zaśpiewana). No i sztuczka z pokrywką była interesująca.

Gitarzysta Frank Bornemann został liderem i wokalistą grupy, kiedy Erich Schriever odszedł po debiucie. To wtedy zespół obrał bardziej progresywny kierunek i pod jego przywództwem uczynił go jednym z wiodących niemieckich zespołów rocka progresywnego. Perkusistę Helmutha Drahta zastąpił Fritz Randow i to ten skład stworzył pierwszy, prawdziwie progresywny album ELOY  zatytułowany „Inside”  wydany przez Harvest w 1973 roku..

Album składa się z dość szorstkiego i przestrzennego rocka progresywnego z czadowym gitarowym graniem, podobnym do wielu undergroundowych kapel krautrockowych tamtych czasów. Pierwszą stronę albumu zajęła ponad 17-minutowa suita „Land Of No Body”, która zadowoli wszystkich fanów energicznymi jamami z dużą ilością przestrzennych organów, ciężkich gitar i znakomitych riffów. Był to również pierwszy utwór, w którym można było usłyszeć wokal Bornemanna z jego charakterystycznym „twardym” niemieckim akcentem. Utwór tytułowy to ponura kompozycja z prostym, ale dobrym motywem organowym. Dwa ostatnie nagrania na albumie, głównie akustyczny Future City” i złożony „Up And Down”, mają bardziej psychodeliczny charakter. Osobiście uważam, że krążek „Inside” to najlepszy z najwcześniejszych albumów zespołu i wstyd nie mieć go w swej kolekcji.

Kolejna zmiana personalna miała miejsce na trzecim albumie nagranym rok później, gdzie Luitjen Janssen zastąpił basistę Wolfganga Stockera.

Floating” nie jest zły, ale wydaje się ciut słabszym projektem od swego poprzednika i ujawnił niewielki stopień stagnacji w zespole. Co prawda dostajemy tu więcej przestrzennego, energetycznego i psychodelicznego rocka progresywnego niż na „Inside”, ale ze słabszymi i mniej charakterystycznymi kompozycjami. Brakuje mi tu wariacji i nie tyle smaczków, co drobnych niuansów, którymi zespół potrafił czarować na „Inside”. Nie mniej 14-minutowy „The Light From Deep Darkness” zawiera znakomite fragmenty instrumentalne z dużą ilością przestrzennych organów i gitary. Szkoda tylko, że partie wokalne brzmią nieco wymęczone i pozbawione ikry. Reszta albumu jest na całkiem niezłym poziomie choć ogólnie nie zaskakuje czymś czego już nie słyszeliśmy (i to w mocniejszej formie) na drugiej płycie… Nie marudźmy jednak, bo taki Castle In The Air” to ładny, psychodeliczny, progresywny utwór z długą środkową częścią, w której  wokaliza Bornemanna i gitara stapiają się ze sobą w sposób, który przypomina mi Camel i Andy’ego Latimera… Plastic Girl” jest kolejną próbą odtworzenia tego, co zrobili na „Inside” i trzeba przyznać, że brzmi nad wyraz przyzwoicie. Tytułowy „Floating” to krótki, niespełna czterominutowy utwór instrumentalny, podczas gdy „Madhouse” jest prostym, ciężkim rockerem, który swobodnie mógłby zagościć na pierwszym albumie.

W 1975 roku grupa pozyskała dodatkowego gitarzystę w osobie Detlefa Schwaara, zaś wydany w tym samym roku „Power And The Passion” był ich pierwszym albumem koncepcyjnym i pokazał, że ELOY poszedł w bardziej symfonicznym kierunku.

Po „Floating” ta zmiana wydawała się konieczna i sprawiła, że ​​nowy krążek był płytą przejściową. Tekst opowiadał o Jamie, synu naukowca, który eksperymentował z „lekami powodującymi erozję czasu”. Pewnego dnia Jamie wziął niektóre z tych narkotyków i nagle znalazł się w Paryżu w 1358 roku, gdzie poznał Jeanne, córkę potężnego gospodarza, który wbrew jej woli chciał wydać ją za mąż za syna sąsiada. Jamie i Jeanne zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i postanowili uciec. Po dramatycznych przygodach spotkany dobry czarodziej pomógł obojgu wrócić do współczesnych czasów. Tak w skrócie wygląda libretto płyty. Tym razem muzyka opierała się głównie na brzmieniu instrumentów klawiszowych poszerzonych przez Manfreda Wieczorke’a o melotron, fortepian, syntezatory. Materiał na albumie jest zróżnicowany – od potężnego symfonicznego rocka („Mutiny”) przez ostry, ciężki prog rock („The Zany Magician”) do atmosferycznego, przestrzennego i wyluzowanego piękna („The Bells Of Notre Dame”) . Niestety, długie „Love Over Six Centuries” zawiera wiele dialogów między głównymi bohaterami, które po pewnym czasie stają się nieco męczące i denerwujące, a w „Daylight” ponowne wykorzystano riff z „Land Of Nobody”. Ogólnie „Power And The Passion” był ważny dla muzycznej ewolucji ELOY, ale dla mnie pozostaje najsłabszym z czterech albumów koncepcyjnych, które stworzyli w latach 70-tych.

Po „Power And The Passion” zespół poszedł w rozsypkę, ale Frank Bornemann szybko zebrał nowy skład, który stał się najbardziej utytułowanym w jego historii. Nowym perkusistą został wybitny pałker Jürgen Rosenthal (ex-Scorpions); za klawiszami usiadł Detlev Schmidtchen, podczas gdy Klaus-Peter Matziol obsługiwał bas. Ten zestaw muzyków wydał w 1976 roku płytę Dawn”.

To był kolejny album koncepcyjny i nie pozostawiał wątpliwości, że nowy skład był idealny do tworzenia symfonicznego, kosmicznego rocka progresywnego, który tak faworyzował Bornemann. Teksty stały się mniej lub bardziej niemożliwe do zrozumienia i bardzo przypominały enigmatyczne opowieści Jona Andersona z Yes. Muzyka stała się jeszcze bardziej przestrzenna z tonami cudownie pływających i przyjemnych klawiszy tworząc imponujące brzmienie. Do najważniejszych atrakcji należą „Between The Times”, „Return Of The Voice” i energetyczny „The Midnight Flight”, a zamykające płytę „Gliding In To Light And Knowledge” to oszałamiająca, przestrzenna ballada, która kończy się Le Reveil du Soleil / The Dawn”, na którą składa się najbardziej imponujące solo Mooga jakie Schmidtchen zagrał na tym albumie. Niektóre części i fragmenty brzmią może podobnie, ale piękne aranżacje i atmosfera rekompensują je z nawiązką . Dawn” to wzorcowy przykład sapce rockowej muzyki psychodelicznej i jeden z najbardziej kosmicznych albumów z symfonicznym progresywnym rockiem. Właśnie dlatego warto go znać, a jeszcze lepiej mieć na półce!

W tym samym składzie (co jak na ELOY wydaje się rzeczą dość nieoczywistą) rok później nagrali płytę „Ocean”.

Ten klasyczny album koncepcyjny o powstaniu i upadku Atlantydy jest dla wielu, w tym dla mnie, najlepszym (lub jak ktoś chce – jednym z najlepszym) dziełem grupy. Album składał się z czterech długich kompozycji, w których zespół zdołał połączyć klimatyczne brzmienie z naprawdę mocnymi motywami i melodiami. Otwierający „Poseidon’s Creation” to jeden z najlepszych utworów ELOY w historii, wypełniony ciężkimi organowymi riffami, klimatycznymi motywami mooga, melodyjną partią wokalną i bardzo majestatycznym zakończeniem wespół z chórem The Boys Of Santiago. Incarnation Of The Logos” ma typową dla grupy atmosferę science fiction, z pięknym, instrumentalnym motywem pośrodku i z kilkoma zabójczymi solówkami syntezatorowymi. Z kolei Decay Of The Logos” to bardzo dynamiczny utwór z dużą ilością typowo niemieckich klawiszy z lat 70-tych. Ostatniego utworu na płycie,  „Atlantis’ Agony at June 5th – 8498, 13 P.M. Gregorian Earthtime” po prostu nie da się opisać.  Od głębokiego, niemal niebiańskiego przesłania przez ziemskiego Boga, aż po ostatnią melodię utworu, dźwięk osiąga szczyty czystości tak fantastycznie, że sprawia iż album zostanie ponownie uruchomiony. W produkcji tego albumu nie ma żadnych wpadek, porażek, ani jednego błędu ani jednej plamy. Muzykom udało się stworzyć coś zupełnie własnego, coś co nie przypominało żadnego innego zespołu rocka progresywnego. Wraz z „Sommerabend” Novalisa i „Rockpommel’s Land” Gröbschnitt jest to dla mnie jeden z najważniejszych albumów symfonicznego rocka progresywnego z Niemiec!

Wydając w 1979 roku płytę „Silent Cries And Mighty Echoes” zespół w wielkim stylu zamknął dekadę lat siedemdziesiątych.

Okazał się on najlepiej sprzedającym się albumem ELOY w historii, choć na jego temat krążą raczej mieszane opinie. Niektórzy uważają, że to jeden z najlepszych ich albumów, podczas gdy inni mówią, że to kopia Pink Floyd. Osobiście należę do pierwszej grupy i uważam, że tylko „Ocean” może rywalizować z „Silent…” do miana albumu wszech czasów Niemców. To tutaj jak nigdzie indziej do tej pory poczucie optymizmu i wiary prześwituje przez mrok. Myślę, że większość podobieństw do Pink Floyd ogranicza się do gry na gitarze Bornemanna, który, nawiasem mówiąc, wykonuje tu więcej solówek niż w kilku ostatnich wydawnictwach i pokazuje jak bardzo jest zdolny. Otwierający ją utwór „Master Of Sensation” ma instrumentalne intro, które brzmi bardzo podobnie do „Shine On You Crazy Diamond”, a sam utwór przesiąknięty atmosferycznymi efektami w tle kojarzą się z „Meddle”. Ale to wciąż bardzo dobry, dynamiczny kawałek z kilkoma świetnymi solówkami syntezatorowymi. To jedno z tych nagrań typu „podkręć głośno”, a będą cię potem o niego pytać twoi sąsiedzi. „The Apocalypse” to 15 rozkosznych minut powolnego i klimatycznego progresywnego rocka, w którym dominuje gitara z mnóstwem sennych klawiszy Schmidtchena. Mniej więcej w połowie utworu kapitalny motyw grany na klawiszach jest powtarzany z niebiańskim, żeńskim wokalem. Ale to nie on, ale zakończenie jest najlepszą częścią utworu. Genialna kompilacja z niesamowitymi solówkami syntezatorów i kołyszącym gitarowym riffem wymiata system i powala. Dosłownie! Wpływy Pink Floyd są mniej słyszalne w drugiej części albumu, która wydaje się być utrzymana bardziej w duchu poprzedniej płyty. I tak, „Pilot To Paradise” to kolejny znakomity utwór ze świetnym motywem organowym i pięknym solem syntezatorowym w środku, wyluzowany „De Labore Solis” oparto na przyjemnym temacie, zaś „Mighty Echoes” wspaniale zamyka album – z łagodną częścią otwierającą, z olśniewającą partią perkusji i ze ślicznym gitarowym solem na samo zakończenie…  Album „Silent Cries And Mighty Echoes” to triumf tamtej epoki i jeden z ostatnich epickich progresywnych albumów lat 70-tych. Szkoda, że ​​to był ostatni album grupy z Jürgenem Rosenthalem i Detlevem Schmidtchenem. Ale o tym może innym razem…