Na początku był kwintet Opus Alfa , który powstał w stolicy Urugwaju, Montevideo, pod sam koniec 1970 roku. Zaczynali od grania znanych rockowych kawałków, głównie amerykańskich i brytyjskich wykonawców. Dwa lata później wydali bardzo udaną płytę („Opus Alfa”) z całkowicie autorskim materiałem opartym na blues rocku z elementami psychodelii i progresywnego rocka z wykorzystaniem takich instrumentów jak skrzypce, flet, bandurri (hiszpański rodzaj mandoliny), organy, gitary akustyczne. I co ważne dla tamtejszego odbiorcy – z tekstami śpiewanymi po hiszpańsku. Ta muzyczna różnorodność stała się nadzieją dla urugwajskich fanów na niekomercyjny zespół i takąż muzykę. Zaskakujące więc, że niemal tuż po jej wydaniu, podczas występu w Teatro del Circulo 17 lipca 1972 roku muzycy ogłosili, że grupa Opus Alfa zostaje rozwiązana. Tuż po tym klawiszowiec powrócił do pracy jako inżynier dźwięku, zaś wokalista skupił się na karierze solowej. Na szczęście pozostała trójka: Daniel Bertolone (g, voc), Jorge „Flaco” Barral (bg, voc) i Jorge Graf (dr) postanowiła grać dalej! Niemal z marszu ruszyli w trasę pod nazwą DIAS de BLUES.
Lont, który rozpalił eksplozję tria, miał miejsce na festiwalu B.A. Rock w stolicy Argentyny, Buenos Aires, który odbył się 27 października 1972 roku. Sukces zespołu był tak wielki, że wytwórnia Discos De La Planta z miejsca zwróciła na nich uwagę. Muzyka tria, absolutnie dzika i surowa była mieszanką hiper elektrycznego, progresywnego bluesa podpartego zaangażowanymi tekstami głęboko trafiającymi do serc i umysłów gnębionego przez władzę społeczeństwa. które znajdowało się na skraju przepaści. Zespołowi udało się połączyć to, co cechowało Cream, Led Zeppelin, Cactus – potężne brzmienie oparte na silnej sekcji rytmicznej z mocno wyeksponowanym basem i kapitalną grą gitarzysty prowadzącego. Innowacyjna propozycja DIAS de BLUES spotkała się z ogromnym uznaniem urugwajskiej publiczności rozlewając się wkrótce szerokim strumieniem poza granice malutkiego kraju jakim jest Urugwaj.
Jak głosi legenda, Daniel Bertolone grał w zespole na pożyczonej gitarze, gdyż nie stać go było na własny instrument, co nie przeszkadzało grać mu te swoje piekielne riffy i znakomite solówki, których większość gitarzystów mogła jedynie pozazdrościć. Jorge „Flaco” Barral, będący pod silnym wpływem Jacka Bruce’a tak w partii wokalnej jak i instrumentalnej, nadał zespołowi koloryt dzięki silnemu zmysłowi melodycznemu. Z kolei utalentowany perkusista Jorge Graf, to wzór niezwykłej precyzji, o którym śmiało można było powiedzieć, że był chodzącym metronomem.
W październiku tego samego roku muzycy weszli do studia ION w stolicy Argentyny, gdzie pod okiem tamtejszego producenta Carlosa Priza nagrali swój jedyny album zatytułowany po prostu „Dias de Blues”. Krążek ukazał się na początku 1973 roku jednocześnie w Urugwaju i Argentynie wydany przez Discos De La Planta, ale z dwiema alternatywnymi okładkami. Pierwsza, moim zdaniem zdecydowanie ciekawsza i ładniejsza, została zaprojektowana przez urugwajskiego rysownika Celmara Poumé.
Wydanie argentyńskie to rycina Jose B. Arruararrena w kolorze pistacjowym, która w 2015 roku została także wykorzystana w kompaktowej reedycji szwedzkiej wytwórni Flawed Gems.
Mówiąc o wznowieniach warto dodać, że włoska Akarma w 2000 roku wydała ten tytuł na dwóch nośnikach: winylu i CD. Co ciekawe, Włosi nie wykorzystali żadnej z oryginalnych grafik – zaprojektowali nową, dość zaskakującą, „renesansową” szatę. Nie to, że mi się nie podoba. Wręcz przeciwnie. Tyle, że według mnie kompletnie nie pasuje do charakteru muzyki jaką trio grało.
Tył winylowej okładki Akarmy tak jak i jej front bardziej pasuje mi na album progresywnego zespołu. Stara maksyma mówiąca, że lepsze jest wrogiem dobrego w tym przypadku sprawdziła się idealnie. Inna zaś mówi, że nie szata zdobi człowieka, a okładka muzykę. Skupmy się więc nad zawartością albumu.
Na płycie znalazło się osiem nagrań trwających w sumie 38 minut znakomitej muzyki. Co ważne – w studio nagraniowym zespół nic nie stracił ze swej mocy i tej specyficznej surowości jakie cechowały ich sceniczne występy. Album to ciężki blues rock z fuzzowanymi partiami gitary , solidnymi bębnami i potężnym basem. Całość otwiera psychodeliczny, sześciominutowy blues zatytułowany „Amasijando Los Blues” z absolutnie fantastyczną grą gitarzysty. Znakomita technika Daniela Bertolone lśni ponad gęstą linią pulsującego basu „Flaco” Barrala. Naprawdę fantastyczne otwarcie! Po tak mocnym wejściu mamy piękną akustyczną balladę „Dame Tu Sonrisa Loco” z udanym i dość zaangażowanym politycznie tekstem (nie ostatnim na płycie) mówiącym o społecznej nierówności i niesprawiedliwości. Nie inaczej jest w kolejnej, ciężkiej bluesowej piosence „No Podrán Conmigo” gdzie z kolei mowa jest o przyszłości, a raczej braku lepszej egzystencji, z którym to tematem borykało się urugwajskie społeczeństwo w owym czasie. Młodzi fani słowa spływające z ust Barrala spijali jak miód z szeroko otwartymi ustami. Nic dziwnego. „Flaco” wyróżniał się otwartą postawą i muzycznym dążeniem zakorzenionym w wartościach ekspresyjnej wolności i doskonałej komunikacji z publicznością. Dorastając w bluesie i folku był otwarty na kulturę i muzykę różnych rejonów świata, z drugiej zaś strony przywiązywał szczególną uwagę do języka ojczystego jako nośnika swej narodowej tożsamości… Ośmiominutowy „Cada Hombre Es Un Camino”, to kolejny, powolny jak drogowy walec blues z potężnym basem i doskonałymi, wybuchowymi solówkami gitarowymi, zaś dużo krótszy „Están Desubicados” jest świetnym, acid rockowym kawałkiem. Szkoda tylko, że rozwijający się numer kończy się zbyt szybko pozostawiając lekki niedosyt. Podejrzewam, że na koncertach rozwijał się on w długi jam. A skoro o koncertach mowa, utworem, który stał się pokoleniowym hymnem była prosta piosenka „Esto Es Nuestro” z harmonijką i fortepianem. Klarowność tekstu, z którym szczególnie młodzież bardzo się identyfikowała śpiewany był w całości przez publiczność. Zespół ograniczał się li tylko do muzycznego akompaniamentu. To był zawsze magiczny moment ich występów… Swoją wściekłość zespół jednogłośnie wyładował w „Toda Tu Vida”, najpotężniejszym i najdłuższym utworze na płycie. Zaczyna się energicznym riffem dopasowującym się do gęstej perkusji i dramatycznego głosu Jorge Barrala. Każdy z muzyków ma swoją solową partię, które ostatecznie przekształcają się w wielkie improwizowane granie. Kapitalne zakończenie tego znakomitego albumu!
Album „Dias de Blues” pełen jest potężnych gitarowych riffów, które tylko podkreślają zdolność muzyków do improwizacji czyniąc z niej charakterystyczny i rozpoznawalny znak towarowy. Do tego produkcja płyty jest nienaganna, każdy instrument słychać w krystalicznie czysty sposób. Bez wątpienia jest to reprezentatywny longplay z gatunku blues rocka, jaki powstał na ówczesnej scenie i jeden z największych rockowych albumów Ameryki Południowej lat 70-tych. Niestety obciążony politycznymi i gospodarczymi problemami Urugwaj był na skraju przepaści, co w pewnym stopniu przeszkodziło zespołowi na rozwinięcie skrzydeł i tak dobrze zapowiadającą się przyszłość. Punktem krytycznym zamykającym drogę do dalszej kariery tria okazał się zamach stanu Juana Marii Bordaberry w 1973 roku, który definitywnie spowodował rozpad grupy. Jorge Barral wyemigrował do Hiszpanii, a Daniel Bertolone do Australii. W końcu mógł sobie kupić tam gitarę… Jedynie Jorge Graf pozostał w kraju, ale tylko do połowy lat 70-tych; ostatecznie osiedlił się we Włoszech.
Można powiedzieć, że DIAS de BLUES to dowód na to, że pragnienie to potęga i że z determinacją i z pasją można osiągnąć rzeczy bardzo wielkie. DIAS de BLUES to grupa, która wywarła wpływ nie tylko na urugwajski rock, ale m.in. na scenę argentyńską, dostarczając coś nowego, świeżego, będącego efektem samozaparcia, wiary i wysiłku. I to w czasach, które tego wcale nie ułatwiały. Szkoda, że sytuacja polityczna nie pozwoliła im dłużej cieszyć się wspólnym graniem. Na całe szczęście zdążyli pozostawić po sobie ten znakomity klejnot. Wielki klasyk południowoamerykańskiego bluesa i niezbędna pozycja dla fanów gatunku.