IRIS „Crossing The Desert” (1996)

Słuchając po raz pierwszy płyty „Crossing The Desert” pomyślałem sobie jak wielka to strata dla muzyki, że tak świetny gitarzysta jakim jest Sylvain Gouvernaire tak rzadko nagrywa płyty. Dociekliwym fanom art rocka nazwisko tego muzyka powinno być znane. Szczególnie tym, którzy śledzili francuską scenę progresywną na początku lat 90-tych. Sylvain Gouvernaire uznawany za najlepszego gitarzystę młodego pokolenia nad Sekwaną był wówczas liderem grupy Arrakeen, która – i tu ciekawostka – towarzyszyła zespołowi Marillion w trasie promującą płytę „Seasons End”. Ich debiutancki mini album „Patchwork” (1991) cieszył się sporą popularnością, a zespół uznano wówczas za największą nadzieję francuskiego art rocka. Niezadowolony ze słabej promocji płyty Sylvain opuszcza Francję i przenosi się na drugą stronę Kanału La Manche. Wkrótce bierze udział w projekcie muzycznym Casino, który stworzyli klawiszowiec Clive Nolan z Pendragon i nieodżałowany wokalista Geoff Mann z Twelfth Night (zmarł dwa lata później). Nota bene płyta „Casino” w hermetycznych kręgach sympatyków nowego progresywnego rocka do dnia dzisiejszego ma status kultowy. Do historii gatunku na trwałe wpisały się też gitarowe fajerwerki właśnie w wykonaniu Sylvaina Gouvernaire’a szczególnie w epickim finałowym utworze tego wydawnictwa „Beyond That Door”. Potem słuch o gitarzyście zaginął na kilka lat.

Sylvain Gouvernaire nie próżnował jednak. Okazało się, że w tym czasie francuski gitarzysta pracował nad swym solowym projektem poszukując jednocześnie muzyków, z którymi mógłby go zrealizować. Jego wybór padł na zachęcająco zacne towarzystwo, bowiem Ian Mosley (dr) i Pete Trewavas (bg) to muzycy grupy Marillion. Przy tak wspaniałej sekcji rytmicznej można naprawdę pokazać pełnię swoich umiejętności i zrealizować ciekawy pomysł. Projekt muzyczny – bowiem w takiej kategorii należy traktować współpracę całej trójki artystów – przyjął nazwę IRIS, który w postaci płyty „Crossing The Desert” ukazał się w 1996 roku.

IRIS "Crossing The Desert"
IRIS „Crossing The Desert”

Okładka przedstawiająca postać ciągnącą na łańcuchu telewizor przez pustynię autorstwa samego gitarzysty to zapewne metafora bezgranicznego uwiązania człowieka do kultury masowej i jej narzędzi (w tym wypadku telewizora). Nie powiem – jest bardzo interesująca. Tak jak i muzyka zawarta na płycie. Album zawiera osiem instrumentalnych kompozycji o intrygującym klimacie i pełnym pasji muzycznym zaangażowaniu. Utwory nie są długie i płynnie przechodzą jeden w drugi. Pięćdziesiąt minut muzyki mocno zakorzenionej w jazzrockowej tradycji adresowanej bardziej do jazzowej publiczności niż do ortodoksyjnych fanów rocka symfonicznego. Uprzedzam, że nie ma tu klimatów z twórczości Marillion (no może poza jednym wyjątkiem), choć z łatwością rozpoznamy charakterystyczne pierwiastki dla gry MosleyaTrewavasa. Nie da się jednakże nie zauważyć, że na „Crossing The Desert” zdecydowanie dominującym instrumentem jest gitara Gouvernaire’a.

Tył okładki.
Tył okładki.

Już w otwierającym płytę „Indian Dream” mamy wspaniałe sola gitarowe, a cały utwór zadziwia nas niezwykłą muzyczną przestrzenią. Jazzrockowy „Train De Vie”, znów z niesamowitą partią gitary solowej, podparty jest  wspaniałymi basowymi pulsacjami. Równie zachwycające i przepiękne partie gitary basowej w wykonaniu Trewavasa słyszymy w „Memory Of Eagle”. Zaczyna się gitarą akustyczną i dźwiękiem fortepianowych klawiszy, ale takich basowych motywów nie usłyszymy chyba na żadnej płycie Marillion! Ma ciekawy klimat, choć nie zaliczyłbym jej do ballady. Raczej to mroczny, instrumentalny song w duchu grupy Camel z okresu „Stationary Traveller”. Swoje wirtuozerskie mistrzostwo z kaskadą porywających solówek Gouvernaire pokazuje w „Tap On Top”W jego kulminacyjnym punkcie staje się zuchwalszy niż niejedna solówka Steve’a Vaia. Ale jak dla mnie najjaśniejszym punktem płyty jest kompozycja „War”. Na tle syntezatorowego tła słyszymy  złowieszczo brzmiące bębny, a potem nadciąga, niczym wojenna flota, gitara Sylvaine’a. To jedyny raz, gdy gra gitarzysty przypomina mi styl Steve’a Rothery’ego przez co utwór ma taki marillionowy klimat. Nie ukrywam, że słuchając jego solówek w tym nagraniu ciary przechodzą mi przez całe ciało. Perła! Po takim daniu głównym chwila wytchnienia w krótkim, zaledwie dwuminutowym „Obsesion”  a zaraz po nim tytułowy i najdłuższy „Crossing The Desert”. I znowu muszę pochwalić gitarzystę grającego przepiękne kanonady solówek, któremu wtórują porywające motywy gitary basowej i soczysta perkusja. Pojawiający się na początku fortepian spina ten utwór klamrą kończąc go fortepianowymi dźwiękami. Cudo! Na zakończenie dostajemy „Ocean Song” .  Wyciszający i relaksujący po gitarowych, pełnych emocji uniesieniach. Delikatne i czułe pożegnanie twórcy projektu i całego materiału muzycznego –Sylvaine’a Gouvernaire’a.

Zespół IRIS.
Zespół IRIS. Od lewej: Pete Trewavas (bg),  Sylvaine Gouvernaire (g) i Ian Mosley (dr).

Płyty „Crossing The Desert” słucha się z zapartym tchem. Jest ona niezwykle relaksująca i działająca na wyobraźnię. Idealna pozycja na długie jesienno-zimowe wieczory. Czy jest ona próbą pokazania jeszcze jednego oblicza muzyki progresywnej? Z uwagi na to, że projekt pod nazwą IRIS nagrał tylko jedną płytę sądzę, że były to tylko muzyczne wakacje trzech znakomitych muzyków. Muzyków  którzy przez chwilę zapragnęli zagrać coś zupełnie innego. Tak dla odpoczynku i relaksu. A wkrótce po tym wrócili do swoich zajęć…

TONĄCY BRZYTWY SIĘ CHWYTA czyli mój pierwszy raz z Marillion. (1987)

Na szczęście to tylko niewielkie zadrapanie na twoim kolanie. Że dziura w spodniach? Oj tam, teraz taka moda. Mama z tatą nie zauważą. A jakby co, babcia to zszyje, lub wstawi łatkę. Z pokemonem? Hm, a może znajdziemy z kotkiem? Albo z gitarą. O! widzę, że już łezki na policzku wyschły. Zuch! Choć, usiądziemy chwilę na tej ławeczce pod tym olbrzymim kasztanem i odpoczniemy. Mam ci opowiedzieć nową historyjkę? O czym tym razem? O rybie..?

Z Piotrem Kosińskim poznałem się jeszcze zanim powstało jego Wydawnictwo „Rock Serwis” poprzez anons w młodzieżowym piśmie do którego wysłałem ogłoszenie typu: „Interesuję się muzyką, zbieram płyty, itp, itd, proszę o kontakt…”. Piotr odpowiedział na ten lakoniczny anons i przez długie lata pisywaliśmy do siebie listy, których głównym tematem była muzyka. Potem przyszła pierwsza wspólnie opracowana „książka”. Biografia najważniejszego dla mnie zespołu: „Pink Floyd. Psychodeliczny Fenomen” wydana w tzw. drugim obiegu wydawniczym, ale już pod szyldem „Rock Serwis” – pierwszym niezależnym, prywatnym wydawnictwie w tym kraju.

Logo krakowskiego wydawnictwa "Rock Serwis"
Logo krakowskiego wydawnictwa „Rock Serwis”

Głód na książki muzyczne w tamtych latach był ogromny, więc kolejne pozycje o grupach Joy Division, Genesis, czy Free szły jak bułeczki maślane. Kolejny wydawniczy hit, tym razem o grupie Marillion, zbiegł się w czasie z ich pierwszą wizytą w Polsce. Było to dość dawno temu, w 1987 roku. Marillion promował wydaną dokładnie 1 czerwca tego roku swoją czwartą studyjną płytę „Clutching At Straws”. Jak się później miało okazać – ostatnią z jej frontmanem i charyzmatycznym wokalistą Fishem.

Marillion "Clutching At Straws" (1987)
Marillion „Clutching At Straws” (1987)

No bo musisz wiedzieć wnusiu, że ten wielki były drwal szkockich lasów uwielbiał godzinami pluskać się w morzu, jeziorze, basenie, wannie. Jak sam mówił czuł się tam jak ryba w wodzie. Stąd ten jego pseudonim: Fish, czyli Ryba.

Fish (1987)
Fish (1987)

Piotr przysłał mi w prezencie dwa bilety na koncert Marillion. Data: 26 czerwca godz. 19.00.  Występ miał się odbyć w Hali Widowiskowo-Sportowej MOSiR w Zabrzu. To tutaj odbywały się Halowe Mistrzostwa Polski w Lekkiej Atletyce. Kubatura hali robi ogromne wrażenie, choć nie jest tak duża jaką ma katowicki „Spodek”. Jedziemy z Jolą pociągiem pośpiesznym (ale tylko z nazwy!) na drugi koniec Polski. Wszyscy dziwili się, że nie wybraliśmy gdańskiej „Oliwii”, w której grupa dwoma koncertami rozpoczęła swe tournee trzy dni wcześniej. Tam mielibyśmy blisko, dosłownie rzut beretem. Ale nasz plan był taki: zahaczyć o Kraków, spotkać się (po raz pierwszy!)  z Piotrem na „żywo”, a na drugi dzień Zabrze i Marillion. W ostatniej chwili Jolę coś tchnęło i wysłała mnie po adres do rodziny kuzyna, który od kilku lat mieszkał na Śląsku. Tam też się ożenił i już miał dwójkę dzieci. Synka i córeczkę. Kilka miesięcy temu przeprowadził się do Bytomia, gdzie dostał nowe mieszkanie.  „Może będzie okazja i czas to ich odwiedzimy?”  – rozmarzyła się moja żona. Kobieca intuicja? A może zapobiegliwość?

Hala MOSiR w Zabrzu obecnie(2015)
Hala MOSiR w Zabrzu obecnie(2015)

Wiesz, co Adasiu? Tu obok jest mała kawiarenka, więc pójdźmy tam na pyszne ciastko z kremem? Albo zjemy galaretkę owocową. I napijemy się pysznego soku owocowego. Nic nie chcesz? Mam dalej opowiadać…

Stoimy po drzwiami mieszkania Piotra w Krakowie. Pukamy, dzwonimy i… nic. Cisza. Żadnych odgłosów. Żadnego dźwięku. Żadnego ruchu. W końcu ktoś wchodzi do klatki schodowej, patrzy na nas i od razu pyta „Wy do Piotra?” Kiwamy głową. „Jest w trasie z Marillion” – powiedział to tak naturalnym tonem jakby oznajmił, że Piotr poszedł po chleb. I ruszył w górę po schodach, a nas zatkało.  No to klops! Cały plan wycieczki diabli wzięli. Skoro plan „A”  nie wypalił, użyjmy planu „B”. Wracamy do Katowic. Tam poszukamy hotelu na noc, a potem Zabrze. Czujemy już lekkie zmęczenie. Nocna jazda pociągiem nie należała do przyjemnych, ani do wygodnych. Teraz daje się we znaki. Na dodatek jest bardzo gorąco, upalnie. W Katowicach wędrujemy od hotelu do hotelu. Wszędzie jedno i to samo pytanie: „Rezerwacja jest?” I zaraz po tym jedna i ta sama odpowiedź: „Przykro nam. NIE MA MIEJSC!”. Cholera! Przyjdzie nam w najgorszym przypadku nocować na Dworcu Głównym, ale tam ponoć „śpiochów” przeganiają służby kolejowe i milicja. Poza tym marzy nam się łóżko… Co robić? I wtedy zadziałała owa kobieca intuicja! „No przecież masz adres do Krzyśka! Jedziemy do Bytomia!!! To nie może być daleko”. Wdrożyliśmy w działanie plan „C”, o istnieniu którego przed wyjazdem do Zabrza nie mieliśmy pojęcia…

Czy to nie zbieg okoliczności mój kochany wnusiu, że album Marillion, który nazywa się „Clutching At Straws” to odpowiednik polskiego „chwytania się brzytwy” przez tonącego? My właśnie w Katowicach poczuliśmy się w takiej dziwnej i niecodziennej dla nas sytuacji. Chwyciliśmy się tej myśli jak tonący tej brzytwy.

W Bytomiu wsiadamy do taksówki. Podaję kierowcy adres: „Miechowice 8”. Żadnej reakcji. Pan Taxi niemowa? Jeszcze raz: „Miechowice 8”. Widzę spojrzenie kierowcy w lusterku. „A dalej?” pyta uprzejmie Pan Taxi. „Jakie dalej? Taki mam adres!” – czuję, że ciśnienie mi się podnosi. Upał, zmęczenie, my głodni i pić się chce jak jasna ciasna, a tu żartowniś za kierownicą. „Kochani, tu jest miasto  Bytom, tak? Miechowice to dzielnica, tak? A „osiem” to to samo co Miechowice, tylko w kodzie pocztowym.”  – spokojnie tłumaczył nam Pan Taxi. A potem z lekkim uśmiechem spytał: „Kto wam dał taki adres?” Jola tylko jęknęła. O kur…! Tego kto mi go dał ubiję jak wrócę do domu! „No dobra, to może coś więcej mi powiecie?”. Naprowadzam Pana Taxi na trop. Kuzyn to górnik. Z nad morza. Pracuje w jakiejś nowej kopalni. Nazwa?! Nie wiem jak się nazywa… Aha! Wiem, że jesienią dostał mieszkanie. Na nowym osiedlu. Gdzieś pod lasem. bo pisał mi, że okna wychodzą mu wprost na ścianę zielonych drzew. Pan Taxi dzwoni do swojej dyspozytorki, ta do kopalni. Jednej, drugiej, piątej… Pyta o młodego górnika, nazwisko takie a takie. Niestety, kadry są już zamknięte, a ochroniarze nie znają młodych po nazwisku. Tylu ich tu przyjeżdża, odjeżdża, kto by ich wszystkich spamiętał. W tak zwanym między czasie jeździmy po osiedlach (sporo ich było), rozpytujemy, wchodzimy do klatek schodowych, sprawdzamy listy lokatorów, a jak nie ma listy biegamy w górę i sprawdzam tabliczki na drzwiach Nic. Nic! Kompletnie nic!! Tracimy nadzieję. Igłę w stogu siana łatwiej znaleźć niż Krzysztofa z nad morza. To już chyba ostatnie osiedle w pobliżu lasu. I naraz cud! Zaczepiony młody mężczyzna zna Krzyśka! Do niedawna razem pracowali w jednej kopalni, na jednej zmianie! Tak, wie gdzie mieszka. To inne, całkiem nowe osiedle, też pod lasem. Podaje jego nazwę, ale nie zna dokładnego adresu. Jedziemy. Jakoś sporo tych bloków. Po kolei znowu sprawdzamy wszystkie klatki. Jola nie ma już siły, siedzi w taksówce. Ja z Panem Taxi latamy i rozpytujemy. W końcu JEST!!! Trafiony, zatopiony! Biorę w pośpiechu bagaże, Jola płaci Panu Taxi. Z tego stresu i pośpiechu nawet mu nie zdążyłem podziękować. Nasz cichy bohater! Wspaniały Pan Taxi! Dzwonimy do drzwi. Otwiera nam gospodarz. Wielkie oczy, karp i potem krzyk:”Jezusie!!!! Ewa!!! Nie uwierzysz kto przyjechał!!”. A po chwili: „Jak żeście nas odnaleźli? Nikt nie zna jeszcze tego adresu”.

Miechowice (osiedle) z lotu ptaka
Miechowice (osiedle) z lotu ptaka

Zadzwonimy do domu, że jeszcze jesteśmy w parku. Jak dobrze, że teraz są telefony komórkowe, internet, komputery. Widzę, że już sobie z tym radzisz. Nawet lepiej niż ja. Wtedy nikt nie miał pojęcia, że technika tak szybko się rozwinie. Na koncertach płonęły zapalniczki, zimne ognie, lub zwyczajne zapałki. Takie ogniki oznaczające zachwyt i podziękowanie dla zespołu od publiczności. Za wspaniały utwór, muzykę, tekst. Dziś robi się to smartfonem, tabletem…

W środku Hali MOSiR-u jest już prawie komplet fanów. Zanim przepchnęliśmy się z Jolą pod samą scenę, ok. 5 metrów od barierek, dobrą chwilę wcześniej odnaleźliśmy stoisko „Rock Serwisu”. Młodzi ludzie jak w ukropie uwijali się sprzedając „naszą” książkę o Marillion, oraz teksty (oryginalne i tłumaczenia)ze wszystkich płyt zespołu. Pytam o Piotra. „Poszedł do wozu po nową partię książek. Nie nadążamy ze sprzedażą! Ale będzie tu na pewno. A dla państwa książkę?” – pyta na zakończenie sympatyczna dziewczyna. „Nie. Dziękuję! Mam w domu kilka egzemplarzy„. Myślała pewnie, że żartuję. „Wrócimy tu po koncercie” krzyczę na odchodne, bo gwar stawał się coraz większy.

Punktualnie o 19-tej zgasły światła a z głośników rozbrzmiały dźwięki „Sroki Złodziejki” Rossiniego. Napięcie sięga zenitu, gdy w kłębach dymu (ale wciąż w ciemności) wbiegło na scenę pięć postaci. Głośna salwa na perkusji i rozpoczyna się „Lords Of The Backstage”, rozbłyskują światła. Fish w pierzastym stroju dominuje nad estradą koncentrując na sobie całą uwagę zgodnie skaczącego tłumu. Na podwyższeniu stoi piękna długonoga blondynka w mini i wdzięcznie kołysząc biodrami robi chórki. Jakąż ona ma petardę w głosie! To nikomu nieznana, młodziutka Cori Josias, która w trasie zastąpiła bardziej znaną Tessę Niles. To właśnie głos Tessy słyszymy na płycie „Clutching At Straws”. Rok później Eric Clapton zabierze ją w swoją długą, trwającą 4 lata trasę koncertową.

Tessa Niles
Tessa Niles

Ścisk jest straszliwy, temperatura przypomina upalne południe w tropikach. Gdy Marillion wykonuje „Assasing” –  musimy skakać wraz z tłumem! Wokół na twarzach autentyczna radość, szczęście i wielkie zadowolenie. Aż dziw, że pod sceną w tym szalejącym tłumie nikt nikogo nie rozdeptał, nie zadusił, nie zaatakował. Cóż, rocka nie słucha się w filharmonii, ani na siedząco. Tak samo jak wytrawnego martini nie pije się duszkiem wstrzymując przy tym oddech. Muzyka przepełniona emocją musi być głośna i dynamiczna. I taka też była w wykonaniu Marillion tego wieczoru. Potem okaże się, że mieliśmy wielkie szczęście, gdyż dzień wcześniej zespół miał poważne problemy techniczne – sprzężenia i trzaski w lewym kanale, które zakłóciły odbiór „Script For A Jester’s Tear” od połowy słuchany tylko na lewym zestawie potężnych kolumn. Przy „Kayleigh” wysiadł z kolei mikrofon, ale publiczność doskonale znała tekst utworu kończąc go za wokalistę. Rola Fisha ograniczyła się do dyrygowania tłumem. Po tym nagraniu wycofaliśmy się spod sceny. Ze względu na Jolę, na jej bezpieczeństwo. To był pierwszy miesiąc ciąży i woleliśmy dmuchać na zimne. Do dziś śmiejemy się, że urodzony w lutym następnego roku nasz drugi syn, Mateusz, był najmłodszym słuchaczem i uczestnikiem tego koncertu!

Adasiu, robi się już późno i dokończę ci tę opowieść wieczorem, ok? Co mówisz? Hm, rozumiem. Jednak chcesz pójść na ten soczek owocowy. No dobra. Zawsze mnie przekupisz. Na czym to ja skończyłem…

Płyta „Clutching At Straws” to był kolejny po „Misplaced Childchood” „concept album”, choć grupa planowała nagrać kilka luźnych utworów. Łączy je wspólny motyw: picie. Bohater znad kieliszka snuje rozważania o pierwszych seksualnych doznaniach i rozczarowaniach naiwnych dorastających panienek („Warm Wet Circle”), wspomina dawną miłość („Sugar Mice”), a także oddaje się pijackim fantazjom („Incommunicado”). Najmocniejszy fragment płyty to protest song „White Russian” potępiający odradzający się antysemityzm i faszyzm w Zachodniej Europie. Tytułowym tonącym chwytającym się brzytwy jest pisarz-alkoholik, centralna postać albumu. Fish nazwał go „Torch” czyli „Pochodnia” nawiązując do dzieł znanego beatnika Kerouaca, który porównał ludzi do tzw. rzymskich świec – dopalających się do pewnego miejsca i wybuchających tuż przed zgaśnięciem. Sześć spośród jedenastu umieszczonych na płycie utworów spotkało się z gorącym przyjęciem, a przecież ten album wydany został zaledwie trzy tygodnie wcześniej. Jednak najwięcej emocji dostarczył wszystkim numer „Forgotten Sons” z debiutanckiego, doskonałego albumu „Script For A Jester’s Tear”. Utwór dedykowany tym, którzy walcząc o wolność nie wrócili do swych domów. Wokalista dedykuje go też „Solidarności”, która przywraca Polsce wolność. Nikt nie przypuszczał, że przyjdzie ona dwa lata później. Że runie w gruzy komunizm i mur berliński, a Europa zmieni swe oblicze. Tłum oszalał! Pojawiły się ogniki zapalniczek. Coraz więcej i więcej. Naraz tuż za nami okrzyki: „Natychmiast zgasić zapalniczki!” Jakaś przepychanka i znowu głosy: „Przerwiemy koncert!”. Okazało się, że to służby porządkowe i strażacy w obawie o bezpieczeństwo tak szybko i zdecydowanie zareagowali. No tak, jesteśmy w zamkniętej, olbrzymiej hali. Ogniki pogasły, ale w sercach naszych ogień płonął wielkim żarem. W programie koncertu była jedna zmiana. Zamiast ballady „Jigsaw” pojawił się wspomniany wyżej „Sugar Mice”. Nieoficjalny powód: poprzedniego wieczoru Fish rozwalił kawałek mozaiki, stałego rekwizytu przy wykonywaniu tego utworu, gdy rzucił nim przez scenę. Dynamiczny i mocny „The Last Straw” kończy oficjalnie występ grupy. Ale nie dajemy im zejść ze sceny tak łatwo. Na bis zagrali porywające „Incommunicado oraz rewelacyjnie wypadający na „żywo” „Market Square Heroes” z wplecionym w środek standardem Chubby Checkera „Let’s twist again” (w Gdańsku w tym miejscu zagrali „My Generation” The Who). Na scenę pofrunęły książki, marynarki, ręczniki, damska garderoba! Szał i  czyste szaleństwo! Zaliczyłem swój pierwszy koncert zagranicznej gwiazdy. Mój pierwszy raz z zespołem Marillion! A gdy zgasły sceniczne kolorowe światła, opadł dym i zapaliły się sufitowe jarzeniówki, zrobiło nam się żal, że to już koniec tak pięknego, niesamowitego i cudownego wieczoru…

Marillion w Polsce. Od lewej: Tessa Niles (na podwyższeniu), Pete Trewavas, Fish, Mark Kelly, Steve Rothery. Za zestawem perkusyjnym niewidoczny Ian Mosley (1987)
Marillion w Polsce. Od lewej: Cori Josias (na podwyższeniu), Pete Trewavas, Fish, Mark Kelly i Steve Rothery. Za zestawem perkusyjnym niewidoczny niestety Ian Mosley (1987)

Piotra zastałem przy stoisku z nielicznymi egzemplarzami biografii zespołu. Żegnał się z kimś serdecznie. Potem okazało się , że był to Tomek Beksiński, który pobiegł na umówiony wywiad z Markiem Kellym i Steve’em Rothery’m…  Obaj z Piotrem przyglądaliśmy się sobie z zaciekawieniem. Po tylu latach znajomości pierwsze nasze spotkanie. Dzielimy się na gorąco uwagami z koncertu. „Zabrakło mi „Grendela” i mojego ulubionego „Chelsea Monday” mówię. „Już dawno nie grają tych numerów” kiwa głową Piotr. Od niego dowiaduję się, że wcześniej zespół miał problemy techniczne, że Fish i reszta zespołu są zachwyceni polską publicznością, jej reakcją na koncertach, znajomością tekstów. Obiecują, że powrócą do nas. Obaj wierzymy, że tak będzie. Obaj nie wiemy jeszcze, że w grupie trwa konflikt i wokalista wkrótce odejdzie. „Musimy koniecznie jeszcze się spotkać, pogadać, posłuchać muzyki. Mam tyle nowych pomysłów” – mówi na odchodnym Piotr. Oj tak Piotrusiu! Musimy. Koniecznie!

Jesteś ciekawy jak potoczyły się dalej losy Pana Ryby? Co stało się z zespołem Marillion? Zobacz, jesień idzie przez park. A to zapowiada, że przyjdą długi wieczory. Wkrótce za oknem szybko się ściemni. Wiatr będzie tańcował z ostatnimi liśćmi na gałęziach drzew. Deszcz będzie bębnił w szyby twej sypialni. A my usiądziemy wtedy znowu razem. I opowiem ci ciąg dalszy tej historii…

ARABSKI DIAMENT: OSIRIS „Myths And Legends” (1984)

Nie od dziś wiadomo, że muzyka rockowa nie zna granic i gra się ją z wielkim powodzeniem na całym świecie. Cieszę się bardzo, gdy do mojej płytowej kolekcji dołączają płyty z Ameryki Łacińskiej, Azji, Australii, Afryki. Niektóre z nich gościły już w ROCKOWYM ZAWROCIE GŁOWY. Słucham je zawsze z wielką i niekłamaną przyjemnością, Poziomem wykonawczym, wyobraźnią muzyczną, czy produkcją wiele z nich nie ustępuje krążkom nagranym przez europejskie i amerykańskie zespoły. Ba! częstokroć biją na głowę pozycje, które uważamy powszechnie za podstawowy kanon rocka. A jeśli trafi się perełka art rocka z całkiem malutkiego i bardzo odległego kraju moja radość jest wówczas podwójna.

Rock progresywny tak naprawdę umarł śmiercią naturalną w drugiej połowie lat 70-tych XX wieku, kiedy na Wyspach rozszalała się era punk rocka. Ale, że nic na tym świecie nie jest wieczne, umarł wkrótce także i ten gatunek, a po  jego erze powstała nihilistyczna dziura. Do głosu doszła muzyka disco, plastikowy new romantic, syntezatorowy koszmarny pop. Iskierka nadziei zaświtała w momencie pojawienia się debiutu Marillion „Script For A Jester’s Tear” (1983), która przywróciła moją wiarę, że jednak rock progresywny się odrodzi. Czekaliśmy na ten moment dość długo. Co prawda jedna jaskółka wiosny nie czyni, ale… Sukces kolejnych płyt Marillion pociągnął za sobą inne zespoły: IQ, Pendragon, Pallas, Jadis, Twelfth Night…  Powoli odradzała się nowa fala tzw.  neoprogresywnego rocka która dotarła nawet do tak egzotycznego jak dla nas miejsca na Ziemi jakim jest  Bahrajn!

BAHRAJN to mały, mega bogaty w ropę emirat arabski w Zatoce Perskiej. Próżno jednak szukać tu pięknej flory i fauny. Cały Bahrajn to tak naprawdę pustynia i słone bagna. Prawie żadnej roślinności poza sucholubnymi palmami i prawie żadnych zwierząt. W stolicy (Manama) mieszka 120 tys. Arabów, najwyższy szczyt ma wysokość połowy Pałacu Kultury, a w całym kraju nie ma ani jednej rzeki. Kultura arabska wciąż jest nam obca. Widok kompletnie  pozasłanianych kobiet w czarnych szatach nawet na głowie przy temperaturze +42 jest lekko szokująca dla przybyłego Europejczyka przyzwyczajonego do nagich pępków i biustów w letnie gorące miesiące. Uzyskana niepodległość w 1971 roku spowodowała, że zyski ze sprzedaży ropy naftowej są inwestowane na miejscu. Bogactwo i architektoniczny przepych bije w oczy na dużą odległość.

Fragment widoku na Zatokę Bahraińską od strony lądu.
Fragment widoku na Zatokę Bahrajską od strony lądu.

Pochodzący z dalekiego i egzotycznego Bahrajnu zespół OSIRIS powstał w 1979 roku z inicjatywy braci Al-Sadeqi zafascynowanych muzyką grupy Camel i Genesis. Najstarszy z nich, gitarzysta i wokalista Mohamed, perkusista Nabil i wokalista Sabah namówili swych przyjaciół: basistę Ali Konhji, oraz dwóch klawiszowców Abdul Razzak ArianaNader Sharifa do wspólnego muzykowania. Nazwę zaczerpnęli z egipskiej mitologi. Miała ona symbolicznie nawiązywać do niedawno odzyskanej wolności. Przypomnę, że  Ozyrys to bóg śmierci, ale też i odrodzonego życia. To także Wielki Sędzia zmarłych.

Osiris (1980)
Osiris (1980)

Debiutancki album zatytułowany po prostu „Osiris” nagrali w 1981 roku. Z braku profesjonalnego studia cały materiał został zarejestrowany w… Malezji! Trzy lata później stworzyli „Myths And Legends”, który szczęśliwym zrządzeniem losu trafił w moje ręce. Niestety z braku dystrybucji nagrania te przeleżały kilka lat w „szufladzie”. Odkryła je dopiero niezawodna, mała francuska wytwórnia płytowa Musea specjalizująca się w wyszukiwaniu i wydawaniu płyt młodych, nieznanych zespołów progresywnych. Czapki z głów przed ludźmi z Musea!

Osiris "Myths And Legends" (1984)
Osiris „Myths And Legends” (1984)

Album „Myths And Legends” to kawał autentycznego art rocka, tyle że późno wydany. Sześć spośród siedmiu utworów, które znajdują się na płycie nagrano w lipcu 1984 roku w nowiutkim Eagle Studio Bahrain. Prace pod okiem inżyniera dźwięku Grahama Carter-Dimmocka trwały pięć dni. Pośpiech był tak wielki, że ostatnie nagranie,  „The Power”, dokończone zostało już w domowym prywatnym studio braci Al-Sadeqi w styczniu roku następnego. Pomimo pośpiechu, pomimo złożoności muzyki zespołowi udało się nagrać album wysokiej jakości. Całość wydała Musea w grudniu 1995. Taki gwiazdkowy prezent pod choinkę dla wszystkich miłośników muzyki tego gatunku.

Tył okładki
Tył okładki

„Myths And Legends” to czysty, piękny progres. Coś pomiędzy starym dobrym Camel i Genesis z małą domieszką Caravan. Rozbudowane, gęste, soczyste (podwójne) klawisze przywodzą też momentami na myśl nagrania ELP – ot choćby wstęp do pięknego, najdłuższego dziewięciominutowego „Wasted”. Nie mniej temu akurat utworowi najbliżej jest moim zdaniem do klasycznej płyty „Moonmadnes” Camel i odrobiny „Black Noise” kanadyjskiego FM choć nie brak tu ostrej gitary rytmicznej wymieszanej z całą paletą organowo – syntezatarowych dźwięków. Cała płyta skrzy się zresztą od tych fantastycznych solówek klawiszowych, które współgrają z nie mniej cudownymi, solowymi partiami gitary prowadzącej. Ktoś tu naprawdę kochał brzmienie i styl Andy Latimera! Już tytułowy utwór potwierdza, że mamy tu wiele znakomitych melodii na gitarę i syntezator. „Free Like The Wind” ociera się o symfoniczne niemal brzmienie grupy Yes. Z kolei „Voyage” to jeden z najlepszych utworów. Zaczyna się delikatnie, a potem kilka razy zmienia się nastrój. Nie ma tu wirtuozerii na pokaz, jedynie entuzjazm, romantyzm w dobrym tego słowa znaczeniu i instynkt harmonii.  Nikt tu nie kombinuje, nikt też nie sili się by jego instrument był tym pierwszoplanowym. Jestem pełen podziwu za to kapitalne zespołowe zgranie, Do tego dobra sekcja rytmiczna, świetna melodyka i żywiołowe granie przywodzą na myśl najlepsze okresy starego dobrego art rocka. Myślę, że ta płyta, choć nie wnosi wiele do historii progresywnego gatunku zadowoli każdego jej fana. Doskonała pozycja na jesienną szarugę, lub długie zimowe wieczory.

OSIRIS jest chyba jedynym znanym prog rockowym zespołem pochodzącym z krajów arabskich. Dyskografia grupy to w sumie sześć albumów. z których ostatni „Tales Of The Divers” ukazał się w 2010 roku. Sądzę, że warto poznać bliżej twórczość tego ciekawego i interesującego zespołu z Bahrajnu. Nie dajmy zatem „umrzeć” tej muzyce skoro teraz dużo łatwiej jest ją zdobyć niż dwadzieścia lat temu.

TWINK „Think Pink” (1970)

Lata świetlne temu, nie znając jeszcze zawartości płyty, nie wiedząc nawet czy TWINK to zespół, czy może pseudonim artystyczny, zafascynowała mnie od pierwszego spojrzenia okładka tego albumu. Przepiękne zdjęcie parkowej  alei z niesamowicie wysokimi, strzelistymi starymi drzewami, z grubym dywanem opadłych suchych już liści. W głębi, w dalekim planie samotna, jakże drobna i niepozornie wyglądająca postać. Jest w tym i nostalgia i melancholia i jakiś magiczny poetycki klimat. Aż chce mi się wejść w tę aleję, poczuć zapach odchodzącej już jesieni, pooddychać jej wilgotnym powietrzem, dotknąć ręką chropowatej kory drzew. I spotkać się z osobą, która zmierza w naszą stronę…

TWINK "Think Pink" (1970)
TWINK „Think Pink” (1970)

Pod pseudonimem Twink krył się były perkusista Tomorrow, The Pretty Things i Pink Fairies, który był centralną postacią brytyjskiej sceny psychodelicznej. W rzeczywistości nazywał się John Charles Alder. Mając niespełna dziewiętnaście lat w rodzinnym Colchester zadebiutował w rhythm and bluesowym zespole Fairies. Grupa zyskała tylko lokalną sławę, nie mniej w 1964 roku nagrała singla „Don’t Think Twice It’s Alright” który wydała Decca Records.To wówczas narodził się jego pseudonim. Natura obdarzyła go burzą długich, gęstych, kręconych włosów. Do ich pielęgnacji zużywał po kilka butelek popularnej wówczas odżywki marki Twink. Nawiasem mówiąc używał jej też Eric Clapton, o czym wspomina w swojej „Autobiografii” (Wydawnictwo Dolnośląskie 2008r.), a kosztowała ona wtedy 37 pensów. To właśnie od tego pielęgnacyjnego balsamu wzięła się „ksywka” muzyka.  Wkrótce potem perkusista przeniósł się do stolicy, stając się prominentnym członkiem wyjątkowej sceny muzycznej, która powstała z hippiesowskiej enklawy Notting Hill.

John Charles Alder jakoTwink (1967)
John Alder jakoTwink (1967)

Ściśle związany z psychodelicznym podziemiem, z całą tą londyńską bohemą, mieszkając w wielokulturowej dzielnicy Ladbroke Grove i nieustannie koncertując w różnych, dziś już legendarnych klubach otarł się o historyczne dziś postaci, A może to legendy muzyczne krzyżowały z nim swe drogi..? „Z grupą Tomorrow graliśmy kilka koncertów w UFO”  – wspomina Twink.„Któregoś dnia zawitał tam menadżer Hendrixa, przyprowadzając go ze sobą. Gitarzysta, o ile pamiętam pierwszy raz był w Londynie. Nasz basista na moment zszedł ze sceny, by udać się do WC. Naraz patrzę, a tu Jimi wdrapuje się do nas, bierze do ręki bas i… zaczyna grać! Po latach dotarło do mnie, że tego dnia miałem obok siebie dwóch wybitnych muzyków: po lewej ręce Hendrixa, a po prawej Steve’a Howe’a!”

Wybiegając nieco w przód, chciałbym zaznaczyć, że Twink to człowiek niezwykle inteligentny, wielki erudyta, filozof i… aktor. Grał m.in, w serialu „Allo, Allo!” (sezon pierwszy) zrealizowanym przez brytyjską  stację telewizyjną BBC1. Serial był zresztą bardzo popularny także w naszym kraju. Po tym jak przeszedł na islam i zmienił imię na Mohammed Abdullah, razem z żoną i 5-cio letnią dziś córeczką Sarą zamieszkał w Marakeszu (Maroko), aby „…lepiej praktykować swoją nową drogę życia. Nie używam słowa 'religia’. Preferuję wyrażenie 'sposób życia'” – powiedział w jednym z wywiadów udzielonym w 2013 roku. Tym samym, w którym ukazała się kompaktowa reedycja jego solowego albumu pt. „Think Pink”.

Twink jako Mohammed Abdullah z 18-miesięczną córeczką Sarą (2013)
John Alder jako Mohammed Abdullah z 18-miesięczną córeczką Sarą (2013)

Wydawać by się mogło, że skoro perkusista wydaje swoją solową płytę, to właśnie jego instrument będzie tym wiodącym i dominującym w większości nagrań. Tymczasem na płycie „Think Pink” nawet przez moment perkusja nie wysuwa się na plan pierwszy. Traktowana jest na równi z innymi instrumentami. O dziwo – nie ma tu nawet tak modnego wówczas sola perkusji! Jest to po prostu typowe zespołowe granie. Do studia nagraniowego Twink zaprosił kolegów z zespołów, z którymi współpracował wcześniej. Byli to: gitarzysta Paul Rudolph z Deviants, basista John Wood z Tomorrow, pianista Wally Allen, grający na sitarze i melotronie John Povey obaj z The Pretty Things, oraz gitarzysta prowadzący Steve Peregrin Took z Tyrannosaurus Rex. Producentem albumu był Mick Farren wokalista Deviants, który kilka miesięcy wcześniej został z niej usunięty, Album nagrano w cztery lipcowe dni 1969 roku. Muzycy, jak potem wyliczył Twink,  w studiu spędzili w sumie dwadzieścia dość intensywnych i „odlotowych” godzin. W takich okolicznościach i w takiej konfiguracji trudno było stworzyć „normalną” i przewidywalną płytę.

Tył okładki.
Tył okładki. Reedycja kompaktowa Sunbean Records (2013)

Z jednej strony bowiem jest to totalny odlot, wręcz obłąkana muzyka niczym z koszmarnego, narkotycznego snu. Zniekształcone, złowieszcze dźwięki. Kolaże dźwiękowe. Powolne rytmy i bardzo mroczny klimat całości. Pojawiający się sitar dodaje mistyczną aurę. Czasami ma się wrażenie, że jest to materiał niemuzyczny. Ale jeśli już, to zdecydowanie CUDOWNIE niemuzyczny. Boże jak ja kocham takie obłędne granie! Z drugiej zaś strony jest tu masa doskonałego zdecydowanie ciężkiego grania z kapitalnie czadowymi partiami gitar na pierwszym planie. No i brzmienie jest wręcz zniewalające!

Zaczyna się od „Coming On Of The One” – apokaliptycznej introdukcji nawiązującej do przepowiedni Nostrodamusa „1999 Seven Months” doskonale określająca charakter całego albumu. Kakofonia dźwięków, recytacje, krzyki, wrzaski i jęki potępionych. To najbardziej posępny fragment tej płyty. Totalny odlot. Mój znajomy opowiedział mi kiedyś, że jego przyjaciel nie mogąc poradzić sobie z uspokojeniem trójki rozbrykanych urwisów puścił to nagranie w wyższych rejestrach głośności. Ponoć efekt przeszedł jego najśmielsze oczekiwanie – do końca dnia w domu panowała cisza jak makiem zasiał. Podobny, choć może mniej groźny klimat jest w ciężkim, psychodelicznym „Dawn Of The Magic” któremu blisko do nagrań z pierwszej płyty Pink Floyd z Sydem Barrettem. Akurat wcale mnie to nie dziwi. bowiem Twink jeszcze z grupą Tomorrow często występował na jednej scenie z Floydami. Był nie tylko fanem grupy, ale także bardzo bliskim przyjacielem Syda.

Już przy pierwszym przesłuchaniu z fotela wyrzucił mnie „10 000 Words In A Cardboard Box”, Być może najbardziej przebojowy utwór na płycie, w którym uwypuklono ponure, mocarne brzmienie. Zaczyna się od fenomenalnego, prostego gitarowego motywu, by w finale przerodzić się w dość długą gitarową improwizację. Na szczególną uwagę zasługuje także bardzo atmosferyczny „Tiptoe On The Highest Hill” zaśpiewany bardzo natchnionym głosem. Słychać tu echa dokonań Jimi Hendrixa i (znowu) Pink Floyd. Kawał naprawdę świetnego rockowego grania. W „Suicide” instrumentem wiodącym jest gitara akustyczna, choć pojawiają się delikatne dźwięki  melotronu i wibrafonu, oraz odrealnione przerywniki nawiązujące do nagrań The Pretty Things z okresu „S.F. Sorrow”Z kolei w „Mexican Grass War” zestawiono marszowy rytm z czymś, co kojarzy się z plemiennymi obrzędami zaś zniekształcona gitara robi „szum” w tle. Dość intrygujące. Całość kończy dwu i pół minutowy „The Sparrow Is A Sign”. Muzyczna miniaturka zaczynająca się leniwie i balladowo, która wkrótce przeistacza się w drapieżne gitarowe granie. Takie skrzyżowanie wczesnych Pink Floyd z grupą Gong.

Oryginalny album wydał wczesną wiosną 1970 r. Polydor. Za Oceanem ukazał się on nakładem amerykańskiej wytwórni Sire Records. Pierwsza kompaktowa reedycja Sunbean z 2013 roku zawiera osiem bonusów z czego sześć to alternatywne wersje z podstawowego zestawu, zaś pozostałe dwa, których producentem był Mark Wirtz pochodzą z lutego 1968 r!

Wyspiarscy dziennikarze, krytycy muzyczni i fani psychodelicznego rocka płytę „Think Pink” określają diamentem, brylantem, a co najbardziej zapalczywi Świętym Graalem brytyjskiej psychodelii. Oczywiście Twink prochu nie wymyślił, nowych kierunków swą solową płytą nie wyznaczył. Nie mniej tę intrygującą, enigmatyczną i świetnie zagraną płytę z całym szacunkiem śmiało stawiam obok wielkich albumów tego gatunku: „S.F. Sorrow” The Pretty Thinks i „The Piper At The Gates Of Dawn” Pink Floyd…

PS.   Autorem intrygującej okładki, od której zacząłem swą opowieść był sam Aubrey Powell współwłaściciel firmy Hypgnosis (tej od okładek Pink Floyd!). Zdjęcie zostało zrobione w londyńskim Holland Park późną jesienią 1969 roku.

HARSH REALITY „Heaven And Hell” (1969)

Choć są grupą mało znaną i niemal zapomnianą, to uważa się ich za protoplastów rocka progresywnego. Paradoks? Być może. Zresztą chyba nie pierwszy i nie ostatni w historii muzyki rockowej. A może to po prostu zwyczajna, czasem jednak  brutalna rzeczywistość..?

Oficjalna kompaktowa reedycja jedynego (niestety!) albumu HARSH REALITY „Heaven And Hell” ukazała się, dzięki ludziom dobrej woli z firmy wydawniczej Esoteric, dopiero we wrześniu 2011 roku! Późno! Co prawda wcześniej dwukrotnie pojawiła się ona na rynku, ale te pożal się Boże wydania szczerze radzę omijać bardzo szerokim łukiem. Nawet odradzam ich ewentualne oglądanie! No, chyba że ktoś gustuje w zbieraniu płyt z koszmarnymi, nieoryginalnymi okładkami, z „bujającym” przesterowanym, trzeszczącym zazwyczaj dźwiękiem i niepełnymi lub – o zgrozo! – pourywanymi utworami. Oryginalny winyl dziś jest bardzo cenionym rarytasem – w idealnym stanie jego cena nie schodzi poniżej 1000 funtów!

Grupa HARSH REALITY pochodziła ze  Stevenage, dziś 80-tys. miasta oddalonego ok. 30 mil na północ od Londynu. Fani Queen pamiętają zapewne, że to właśnie tutaj 9 sierpnia 1986 r. ta legendarna grupa dała swój ostatni koncert w oryginalnym składzie. To także rodzinne miasto Lewisa Hamiltona słynnego kierowcy wyścigowego F1. To tyle o Stevenage. Przejdźmy do zespołu.

Powstali na gruzach lokalnego zespołu Freightliner Blues Band (wcześniej Revolution) w połowie 1968 r. r w składzie: Mark GriffitsDave Jenkins gitary, Alan Greed organy i wokal, Roger Swallow perkusja i Steve Miller bas. 19 sierpnia tego samego roku podpisali kontrakt ze znaną wytwórnią płytową Philips Records, która w październiku wydała ich pierwszy singiel „Tobacco Ash Sunday/How Do You Feel”. Następny „Heaven And Hell/Praying For Reprieve” był już zapowiedzią dużej płyty. Oba te wydawnictwa – singiel i longplay ukazały się w maju 1969 roku. Dodam, że do kompaktowej reedycji Esoteric dołączono te dwa rzadkie już dziś single w wersji mono.

Harsh Reality "Heaven And Hell" (1969)
Harsh Reality „Heaven And Hell” (1969)

Ten rewelacyjny album jest klasycznym przykładem, że rock progresywny był naturalnym sukcesorem psychodelii. Na płycie dominuje tajemniczy, ponury wręcz nastrój. Gdyby porównać go do pory roku, to kojarzy mi się on bardzo z późnojesiennym klimatem. Zresztą wystarczy spojrzeć na tył okładki, który doskonale pokazuje czego możemy spodziewać się  po muzyce tego kwintetu. Nawiasem mówiąc pod względem graficznym podoba mi się on bardziej niż front. Z drugiej strony myślę jednak, że ci bardzo inteligentni muzycy, którzy w otoczeniu zielonych smoków (bazyliszków?), w dziwacznych i nienaturalnych pozach, umazani krwią straszą tak na niby. W rzeczywistości puszczają do nas oko mówiąc: Hej! Przyjmijcie naszą muzykę z odrobiną humoru i dystansu! A tych dwóch składników, oraz polotu i wyobraźni, czyli tego co w progresywnej muzyce jest najważniejsze grupie HARSH REALITY nie brakuje.

Tył okładki
Tył okładki

Muzycznie jest to połączenie wczesnych Traffic, Procol Harum, oraz mniej znanych Eyes Of Blue i Czar. Instrumentarium to oczywiście wszechobecne w tamtym czasie ciężkie dźwięki moich ukochanych organów Hammonda i gitary. Do tego solidny rytm, no i głos wokalisty kojarzący się trochę z Gary Brookerem i Steve’em Winwoodem. Zabieg większego wyeksponowania dwóch gitar sprawił, że brzmienie jest zdecydowanie bardziej dynamiczne i ostrzejsze niż innych zespołów z tamtego okresu. Utwory są stosunkowo krótkie, dość zróżnicowane, a jednak tworzą jednolitą całość. Jest ich w sumie dwanaście. Spowija je bardzo specyficzna, tajemnicza aura. Obok melancholijnego nastroju, niemal cmentarnej atmosfery czasem granie staje się ciężkie, ołowiane. Te cudowne, jakby zupełnie niewymuszone kompozycje  odznaczające się nieopisanym wręcz pięknem zespół zagrał tak, że aż ciarki chodzą po plecach. Uwielbiam takie klimaty, tym bardziej, że zostały one wykonane w najlepszy z możliwych sposobów. Mnie ta muzyka zahipnotyzowała. Już po pierwszym przesłuchaniu zakochałem się w tej płycie na zabój!

Mówiąc o progresywnym graniu mam tu na myśli także swobodne mieszanie stylów i gatunków muzycznych. W dwóch pierwszych nagraniach „When I Move”„Tobacco Ash Sunday” słychać pewne wpływy bluesa. Tytułowy „Heaven And Hell” to mroczna i zdecydowanie psychodeliczna odmiana muzyki pop. Ale jakże piękna i urocza to odmiana. Gdy wybrzmiewają ostatnie dźwięki ręka sama sięga po pilota by usłyszeć go raz jeszcze, natychmiast! Utwór „Melancholy Lady” nomen omen jest wręcz do bólu melancholijny. Do tego przepiękny i poruszający. Jak zresztą i cała płyta. Mamy tu jeszcze kapitalny rhythm and bluesowy „Don’t Shoot Me Down”. A także „Devil’s Daughter” gdzie Procol Harum spotyka Led Zeppelin. Zaczyna się spokojnie, prawie folkowo-bluesowo, ale w dalszej instrumentalnej części rozgrzane do czerwoności dwie gitary i organy Hammonda prowadzą ze sobą zaciętą rywalizację. Albo taki „Praying For Reprievie” który zaczyna się powoli, niemal leniwie, by mniej więcej w połowie nabrać tempa i przeistoczyć się w pełne desperacji i narastających emocji granie. Psychodeliczna miniatura „Mary Roberta” podzielona na trzy osobne części została wpleciona pomiędzy inne kompozycje. Zawiera akustyczne granie, przechodzące potem w kobiecy monolog z towarzyszeniem fortepianu i różnych niepokojących odgłosów, by na koniec okrasić to wszystko jedną wielką kakofonią dźwięków z rozmowami, krzykiem, żeńską wokalizą i szarpaniem strun na czele. Mocno nawiedzony fragment. Wstawiony jednak w odpowiednie miejsca robi piorunujące wrażenie. Klimat jak z koszmarnego snu, lub horroru.

To tylko część nagrań z płyty, która po każdym kolejnym przesłuchaniu zawsze zaskakuje czymś nowym. Zapewniam, że po wysłuchaniu „Heaven And Hell” trudno potem przejść do słuchania czegokolwiek innego. Ta płyta po prostu uzależnia! A smakuje wybornie szczególnie w długie jesienne wieczory. Gdy za oknem porywisty wiatr czesze mokre gałęzie drzew strzepując z nich ostatnie liście. Gdy w okienne szyby bębni rzęsisty deszcz…