ARTI & MESTIERI „Tilt” (1974)

ARTI & MESTIERI postrzegani są jako jeden z najbardziej wpływowych i kultowych zespołów nie tylko przez Włochów, ale także przez resztę europejskiej sceny progresywnej. Jak Area i Perigeo miesza jazz rock z elementami rocka symfonicznego i wraz z debiutanckimi albumami Etna i Il Volo, jest jednym z moich ulubionych włoskich albumów fussion wszech czasów. Ten niesamowity zespół powstał w Turynie pod koniec 1973 roku z inicjatywy jednego  z najlepszych włoskich perkusistów Furio Chirico, oraz doskonałego skrzypka i wokalisty Giovanni Vigliar’a. Zafascynowani fuzją rocka i jazzu na wzór Mahavishnu Orchestra postanowili dobrać sobie do składu odpowiednich muzyków i grać jeśli nie taką samą, to bardzo zbliżoną muzykę łącząc ją w ramy rocka progresywnego. W pełnym składzie, jako sekstet, zadebiutowali na Festival del Re Nudo w Mediolanie (taki włoski Woodstock)  po czym  zaczęli z wielkim powodzeniem koncertować we Włoszech i Zachodniej Europie. Wspólne koncerty z PFM i Gentle Giant nie uszły uwadze tzw. poławiaczom talentów, którzy bardzo szybko podpisali kontrakt z grupą na nagranie płyt.

Furio Chirico
Furio Chirico

Debiutancki album pt. „Tilt (Imagini per un Orecchio)”  dziś oficjalnie funkcjonujący pod skróconą nazwą jako „Tilt” ukazał się w kwietniu 1974 roku. Wydany rok później, równie doskonały, drugi longplay „Giro di Valzer per Domani” tylko ugruntował mocną już wówczas pozycję zespołu na włoskiej scenie progresywnej i jazz-rockowej. Po nagraniu kolejnej płyty „Quinto Stato” (1979) zespół zamilkł na dłuższy czas. Przez wiele lat po prostu nie koncertował, nie nagrywał płyt, można by rzec iż po prostu nie istniał, choć oficjalnie nikt nie ogłosił, że został rozwiązany. Drugi oddech grupa złapała na początku tego wieku, gdy okazało się, że ma ogromną rzeszę wiernych fanów w… Japonii. To pobudziło ich uśpioną aktywność. Ponownie ruszyli w trasę koncertową, nagrali i wydali trzy albumy, przy czym ostatni „Acquario (Live In Studio)” ukazał się w 2016 roku.

Płyta „Tilt” jest kamieniem milowym i prawdziwym arcydziełem gatunku. Tak cennym, że włoska Akarma, która jako pierwsza wydała reedycję tego krążka na CD  w 2005 roku żądała za niego… 150$! Tyle w tym czasie kosztowały japońskie rarytasy ze starym rockiem. Różnica polegała na tym, że te z Kraju Kwitnącej Wiśni pokryte były 24-karatowym złotem! Przyszło mi czekać aż dziewięć lat na kolejne wznowienie tego CD. Wydany przez Sony Music w 2014 kompakt posiadał już przyzwoitą, czyli  normalną cenę…

ARTI & MESTIERI "Tilt" (1974)
ARTI & MESTIERI „Tilt” (1974)

Oprócz wspomnianego już lidera  szalonego perkusisty (jak określała go włoska branża muzyczna) Furio Chirico i skrzypka Giovanni Vigliar’a na płycie „Tilt” zagrali także: doskonały gitarzysta Gigi Venegoni, klawiszowiec Beppe CrovellaMarco Gallesi na basie, oraz grający na saksofonie, klarnecie i wibrafonie Arturo Vitale. Tylko 37-minut muzyki, dwa utwory z wokalem, reszta instrumentalna. Złożony i misternie spreparowany rock progresywny z doskonałymi partiami skrzypiec, dzięki którym momentami płyta kojarzyć się może z wczesnymi płytami Kansas, sporą ilością klawiszy (głównie syntezator, ale też Hammond, elektryczne pianino i melotron), jazzujący saksofon, oraz sfuzowana, fantastyczna gitara. I do tego doskonała produkcja. Każdy entuzjasta wysmakowanej, stojącej na bardzo wysokim poziomie muzyki znajdzie tu coś dla siebie.

Arti & Mestieri na scenie
Arti & Mestieri na scenie

Całość rozpoczyna się od utworu „Gravita 9.81” z ładnym motywem przyciągającym uwagę. Kombinacja instrumentów takich jak klarnet, skrzypce i syntezator jest niebiańska. Ciepły głos wokalisty i wspaniały Furio na perkusji, którego porównywano wówczas do Neila Pearta z Rush. W moim odczuciu bardziej przypomina Billa Bruforda, którego bębnienie zawsze będzie miało szczególne miejsce w moim sercu. Nie mniej gra Furio Chirico powoduje, że w brzuchu latają mi motyle i robi się gorąco, jak po wypiciu gorącej czekolady w środku zimy. Podobnie jest w „Strips”. Króciutki, zaledwie minutowy „Corrosione” to dialog skrzypiec (tym razem tych tradycyjnych) i melotronu zagranych unisonoktóre są wstępem do mocnego „Positivo/Negativo” – prawdziwego popisu niesamowitej wyobraźni i wirtuozerii całego zespołu. Całość pierwszej strony analogowego longplaya zamyka „In Camino” gdzie dużo więcej do powiedzenia ma gitarzysta i jego instrument.

Opus magnum całej płyty to blisko 14-minutowa mini epicka suita „Articolazioni”. Pierwsze dwie trzecie utworu skonstruowana jest podobnie jak cała płyta. Pozostała część to prawdziwa uczta dla uszu. Oszałamiający klarnet  i ciężkie klimaty mieszają się z momentami spokojniejszymi. Wszystko to jest idealnie równoważone poprzez niesamowicie umiejętne i z wielkim wyczuciem bębnienie Chirico. Do tego mamy piękne dźwięki wibrafonu zagrane przez Vitale, zaś skrzypce Vigliar’a „śpiewają” absolutnie wspaniale, słodko-śpiewnie i melancholijnie. To jest prawdziwe arcydzieło! Jeden z najlepszych utworów muzycznych złotej ery prog rocka lat 70-tych w klimacie Yes i King Crimson. Całość kończy dwu i pół minutowy, tytułowy „Tilt”  będący kolażem dźwiękowym, po którym czuję niedosyt. Niedosyt, że płyta dobiegła końca.

Album „Tilt” należy do ścisłego kanonu klasycznego włoskiego rocka progresywnego, zdumiewa swoją wykonawczą wirtuozerią. Nigdy nie jest nudno, gdy na jednym krążku dostajemy tyle doskonałej, kreatywnej muzyki!

TIN HOUSE „Tin House” (1971); ELIAS HULK „Unchained” (1970)

W końcu po latach oczekiwania płyta amerykańskiego tria TIN HOUSE i brytyjskiego kwintetu ELIAS HULK doczekały się kompaktowych reedycji. Mają wiele pozytywnych cech, ale też i jedną wspólną wadę: są jak dla mnie za krótkie. Tylko trzydzieści kilka minut.  Ale w tamtych czasach był to (niestety) standard…

W sobotni wieczór, w lokalnym klubie muzycznym w St. Augustine na Florydzie dość popularny sześcioosobowy zespół Marshmellow Steamshovel mogący pochwalić się wydanym nie tak dawno singlem właśnie  zwijał swój sprzęt, gdy niespodziewanie perkusista Mike Logan krzyknął do swych kolegów „Hej, pograjmy jeszcze! Nie jest jeszcze zbyt późno”. Część chłopaków miała dość, popukała się w czoło i zwinęła się. Na scenę wskoczył gitarzysta Floyd Radford i basista Jeff Cole. Zaczęli od hendrixowskiego „Hey Joe”, które przeobraziło się we wspólne jamowanie. Cała trójka poczuła, że to jest to! Kilka dni później oficjalnie ogłosili swe odejście z macierzystej grupy i powołali do życia zespół TIN HOUSE.

Tin House. Od lewej: Floyd Radford; Mike Logan; Jeff Cole
Tin House. Od lewej: Floyd Radford; Mike Logan; Jeff Cole

Opracowany i szlifowany materiał testowali na licznych koncertach stając się powoli grupą coraz bardziej znaną. Tak znaną, że w 1969 roku załapali się na duży festiwal w Orlando, gdzie trzykrotnie bisowali. Zauważył to Steve Paul, menedżer Johnny Wintera i zaproponował im otwarcie koncertu (przed stutysięczną publicznością!) słynnego gitarzysty. A potem wypadki potoczyły się błyskawicznie. Zachwycony Steve Paul po koncercie dał im swoje namiary i parę miesięcy później trio weszło do studia nagraniowego, gdzie pod okiem samego Ricka Derringera, gitarzysty zespołu Johnny Winter And, zrealizowało swój debiutancki album pt. „Tin House”.

"Tin House" (1971)
„Tin House” (1971)

Album wydany przez Epic Records (oddział wielkiego koncernu CBS) w nieco dziwnej, jakby „zamazanej” okładce, ukazał się na początku 1971 roku. Okazuje się, że to kapitalny, amerykański „testosteron hard rocka”  w klimacie nagrań Dust i Bang z wokalnymi harmoniami i domieszką heavy bluesa. Już otwierająca go kompozycja „I Want Your Body” daje dobre pojęcie czego można spodziewać się po całej płycie. Niepokorna, energiczna gitara może kojarzyć się z grupą Edgara Wintera, do której zresztą tuż po nagraniu płyty Floyd Radford dołączył. Potem powoli muzyka przesuwa się w stronę intrygującego, inteligentnego, ale wciąż ciężkiego rocka. Jest więc ostro, ale też i melodyjnie, a klimaty bluesowe powodują, że płyty słucha się z wielką przyjemnością. Ostatnie dwa nagrania: „Endamus Finallamus” oraz „Lady Of The Silent Opera” ocierają się nawet o progresywny hard rock. I to wszystko w ciągu zaledwie trzydziestu czterech minut! Widać było olbrzymi potencjał drzemiący w tym zespole. Niestety odejście gitarzysty spowodowało, że trio TIN HOUSE, które zaczęło stawać się coraz bardziej popularne w Stanach wkrótce uległo rozwiązaniu.

Brytyjski ELIAS HULK pochodzący z Bournemouth, pięknego miasta położonego nad kanałem La Manche założyło pięciu przyjaciół, którzy w 1970 roku wydali swój jedyny, ale za to bardzo dobry album „Unchained”. Szkoda, że zrobili to tylko raz.

ELIAS HULK "Unchained" (1970)
ELIAS HULK „Unchained” (1970)

Muzyka zawarta na tym albumie to mieszanka psychodelii, ciężkiego progresywnego rocka i bluesa. Tylko osiem utworów i trzydzieści jeden minut muzyki nagranej w studio niemal na „żywo”. Jakże wybornej muzyki! Przypominającej najlepsze momenty Black Cat Bones, Atomic Rooster, Free, Fuzzy Duck, czy starego Fleetwood Mac. Mocną stroną grupy był jej wokalista Peter Thorpe, który potrafił szaleńczo i ochryple zaryczeć, ale też delikatnie i bardzo spokojnie zaśpiewać. Zespół czarował dynamiką, chwytliwymi gitarowymi riffami, potrafił przyłoić, niemal ogłuszyć niemiłosiernie skuteczną sekcją rytmiczną, z drugiej zaś strony zaskakiwał delikatnymi, psychodelicznymi i spokojnymi dźwiękami.

Zaczyna się od świetnego, bluesującego, trochę diabolicznego „We Can Fly” z ciężką linią basu, fajnymi gitarami i solem na bębnach w części środkowej. Ciężki i miażdżący jak walec jest „Nightmare” a zaraz po nim mamy spokojny, z delikatnym wokalem i świetną linią basu „Been Around Too Long”. Pierwszą stronę oryginalnego czarnego krążka zamykał „Yesterday’s Trip” pełen mistrzowskiego żywiołowego gitarowego grania ze świetną perkusją. Na drugiej stronie wyróżniał się psychodeliczny „Anthology Of Dreams” z hipnotyzującymi partiami instrumentów i pięknym delikatnym śpiewem, zaś „Free” to rozmarzony utwór z cudownie łkającą gitarą. Jednym z najpiękniejszych fragmentów płyty jest kompozycja „Delhi Blues” będąca mieszanką orientalnych klimatów i bluesa. Całość zamyka ballada „Ain’t Got You” .

Dodam, że oryginalny album „Unchained” jest dziś obiektem westchnień wielu zbieraczy, osiągając cenę przekraczającą 500 euro.

Dwie różne płyty, dwóch różnych wykonawców. Obie króciutkie jak na dzisiejsze standardy. A mimo to, za każdym razem gdy ich słucham, sprawiają mi one przyjemność. Wielką przyjemność!

Prezentowany poniżej fragment muzyczny z płyty „Unchained” ELIAS HULK przedstawia niemieckie wydanie albumu w zmienionych niebiesko-czarnych kolorach i innym opracowaniu graficznym. Na szczęście materiał muzyczny pozostał bez zmian.

WYBUCHOWA MIESZANKA: BANG; YESTERDAY’S CHILDREN; TRUTH AND JANEY

W okresie letnim, kiedy dni są długie, parne i gorące, kiedy słońce praży, a w cieniu wcale nie jest chłodniej lubię sobie posłuchać ostrej i mocnej muzyki. Takiego „łojenia”, czyli klasycznego hard rocka z lat 70-tych. Jak dla mnie to idealna pora na słuchanie muzyki spod znaku Budgie, wczesnego Rush, Black Sabbath, Led Zeppelin… Sięgam też po płyty wykonawców mniej znanych. Tych, którym w epoce nie udało się przebić do światowej czołówki. I pomimo braku sukcesu komercyjnego ich muzyka cieszy moje ucho do dziś. Wędrujemy więc za Ocean, gdyż omawiane poniżej płyty nagrały amerykańskie kapele hard rockowe. Jak się okazuje – całkiem niezłe kapele.

Pochodzące z Filadelfii trio BANG powstało w 1970 roku. Grupa mogła pochwalić się trzema albumami wydanymi przez Capitol Records w okresie trzech lat swej działalności, oraz przebojem „Questions” który wszedł do prestiżowej amerykańskiej listy przebojów Billboard Hot 100.

Limitowana edycja wszystkich płyt grupy Bang (2010)
Limitowana edycja wszystkich płyt grupy Bang (2010)

Pierwszy album, zatytułowany po prostu „Bang  nagrany w grudniu 1971 roku, a wydany miesiąc później, to absolutny klasyk ciężkiego, nie tylko amerykańskiego, grania. Po prostu! Jeśli ktoś kocha pierwszy Bloodrock, czy Grand Funk to się nie zawiedzie. To jest to samo granie tyle, że… lepsze! Cięższe! Tak jakby skrzyżować ze sobą Leaf Hound (lub Led Zeppelin) z Black Sabbath! Istna wybuchowa mieszanka! Zresztą nie bez przyczyny uważa się grupę BANG za prekursorów doom metalu, gatunku muzycznego, który tak naprawdę rozwinie się dopiero w drugiej połowie lat 80-tych.  To właśnie na tym albumie znajduje się wspomniane wyżej, owo „przebojowe” nagranie, które zawędrowało na amerykańską listę stu najgorętszych przebojów. Wydany w tym samym roku drugi longplay „Mother/Bow To The King” był tylko odrobinę lżejszy od debiutu.  Ale wciąż był to kapitalny hard rock! Lekki niedosyt odczuwam przy słuchaniu ostatniego albumu „Music” z 1973 roku, który nieco mnie rozczarował, aczkolwiek miał też i swoje dobre momenty.

W 2010 roku brytyjska wytwórnia płytowa Rise Above Records (kierowana przez Lee Dorriana z Cathedral i Napalm Death) wznowiła wszystkie albumy grupy BANG. Umieszczone w pięknym boxie są replikami oryginalnych, analogowych rozkładanych płyt. Żółte lakierowane pudełko zawierało także 20-stronicową książeczkę z historią tria i licznymi unikalnymi zdjęciami, oraz  UWAGA – dodatkową, sensacyjną płytą „Death Of A Country” nagraną w sierpniu 1971 roku. Pięć miesięcy przed oficjalnym debiutem! Okazuje się, że ten rewelacyjny, niemal sabbathowski materiał nagrany dla Capitolu został w ostatniej chwili odrzucony przez wytwórnię, która uznała go „…za ciężki i mało komercyjny”! Czyż potrzeba lepszej rekomendacji?

O pewnego rodzaju pechu mogłaby powiedzieć o sobie grupa YESTERDAY’S CHILDREN, która – patrząc z dzisiejszej perspektywy czasu – wydała swój jedyny album za… wcześnie.

LP. "Yesterday's Children" (1969)
LP. „Yesterday’s Children” (1969)

Ten pięcioosobowy zespół, założony został przez braci Denisa (śpiew) i  Richarda (gitara rytmiczna) Croce w maleńkim, liczącym zaledwie sześć tysięcy mieszkańców miasteczku Prospect w stanie Connecticut w 1966 r. Początkowo grali agresywnego „brudnego” garażowego rocka, choć przemycali do swej muzyki psychodeliczne niuanse. Chwilę później mogli pochwalić się pierwszym oficjalnym wydawnictwem – singlem „To Be Or Not To Be/Baby I Want You” wydanym w styczniu 1967 r. Wśród mieszkańców małego miasteczka stał się on nie lada sensacją zdobywając także rozgłos daleko poza jego granicami. Nie muszę chyba dodawać, że dziś ta oryginalna mała płytka jest jedną z najrzadszych i gorączkowo poszukiwanych wydawnictw płytowych przez zapalonych kolekcjonerów. Z biegiem czasu muzyka ewoluowała w bardziej psychodeliczne klimaty, ale co ważne muzycy nie odeszli od mocnego, ostrego grania. Wydany pod koniec 1969 roku ich jedyny album „Yesterday’s Children” z humorystyczną okładką, zawiera dawkę bardzo ciężkiego, dynamicznego rocka (dużo fuzzu, dwie stopy itd.) podlane nieco psychodelicznym brzmieniem. Doskonale wypada na tej płycie Denis Croce, który być może stał się potem wzorem dla późniejszego wokalisty AC/DC Bona Scotta. Muszę też pochwalić kapitalną współpracę dwóch gitarzystów, z których na plan pierwszy wyraźnie wybija się ten grający na prowadzącej, czyli Reggie Wright. Bardzo przyjemnie słucha się gry perkusisty Ralpha Muscatelli’ego, który do spółki z basistą Chuckiem Maher’em tworzą świetnie zgraną sekcję rytmiczną. Mimo dobrych recenzji album sprzedawał się słabo, nie osiągnął sukcesu jakiego spodziewali się muzycy i wytwórnia Parrot. Płyta trochę wyprzedziła swój czas, albo inaczej – amerykańscy odbiorcy nie byli jeszcze gotowi na hard i heavy rocka w 1969 roku. Świat na nowo odkrył YESTERDAY’S CHILDREN za sprawą firmy płytowej Akarma, która w 2004 r. wydała reedycję tego albumu na CD. Dziś zalicza się ten krążek do ścisłego kanonu hard rocka stawiając go na równi z płytami Vanilla Fudge czy  MC5. Album, który przyczynił się do rozwoju tej muzyki i to nie tylko na kontynencie amerykańskim.

Siła grup hard rockowych polegała w głównej mierze na prostocie stylu, ale wykonawczo już nie było tak prosto. Dla przeciętnego słuchacza była to po prostu świetna muza, ale dla muzyków już nie. No bo czyż można nagrać płytę na 4/4 używając do tego trzech akordów? Okazuje się, że można! Tylko trzeba wiedzieć co z instrumentem zrobić, żeby publiczność po trzecim utworze nie usnęła. Trzeba być naprawdę wielkim muzykiem, żeby to TAK zagrać… I tu dochodzimy do absolutnie cudownej perełki czystego hard rocka – amerykańskiego tria TRUTH AND JANEY.

Pochodzili z małego miasteczka w stanie Iowa. Tam też latem 1969 roku założyli zespół muzyczny. Niemal od początku grali w tym samym, niezmiennym składzie: Billy Janey (g), Denis Bounce (dr) i Steven Bock (bg). Nazwę wymyślił gitarzysta zafascynowany płytą Jeffa Becka „Truth”. Zresztą od początku zespół nie ukrywał swej fascynacji byłym gitarzystą The Yardbirds, a także zespołami Cream i The Jimi Hendrix Experience.  Debiutancki album wydali dopiero w 1976 roku, który zatytułowany był dość groźnie: „No Rest For The Wicked” („Nie zazna spokoju kto przeklęty”). 

TRUTH AND JANEY "No Rest For The Wicked" (1976)
TRUTH AND JANEY „No Rest For The Wicked” (1976)

Jest to absolutna rewelacja! Totalna gratka dla fanów ciężkiego, riffującego rocka spod znaku Montrose, Budgie, Led Zeppelin, czy późniejszych UFO. Kapitalny, autentycznie kultowy album z kręgu amerykańskiego hard rocka. Mnóstwo ciężkich riffów, doskonałe soczyste brzmienie i zaskakująco świetne i udane kompozycje. Aż trudno wierzyć, że płyta nagrywana była na dalekiej prowincji, do tego prywatnie wytłoczona w powalającym nakładzie… 999 szt! Dziś warta jest ponad 500$, ale nie ma się co dziwić bo to naprawdę jedna z najlepszych hard rockowych płyt w historii amerykańskiego rocka.  Brzmi jakby nagrana była kilka lat wcześniej w pełni profesjonalnym, wyposażonym w doskonały sprzęt nagrywający studio nagraniowym.

Z tego samego roku pochodzi koncertowa płyta TRUTH AND JANEY pt. „Erupts!” zarejestrowana 8 kwietnia 1976 r. w Davenport. Mamy tu zapis 72- minutowego genialnego występu. Trzynaście utworów, w tym nagrania które nie znalazły się na studyjnym albumie i ani sekundy nudy. Bez przestojów, bez ballad, cały czas ostra jazda w stylu wczesnego Budgie w połączeniu z Hendrixem! Potęga! Tak hartowała się stal… Zapewniam, że w 1976 roku nikt na świecie nie grał lepiej ciężkiego  rocka! Amatorzy neoproga powinni uciekać na sam widok okładki. Zaś wszystkim kochającym brudne, chropowate dźwięki z tamtej epoki polecam tę, jak i wcześniej omawiane płyty z pełną odpowiedzialnością!