THIN LIZZY „Thin Lizzy” (1971)

Rok 1971. W zasadzie niczym szczególnym w historii powszechnej się nie zapisał. Po Erze Wodnika, Lecie Miłości, Festiwalu w Woodstock i hippisach zostały tylko wspomnienia. W Polsce Edward Gierek w Stoczni Gdańskiej zadał słynne pytanie „Pomożecie?”. Polskie Radio rozpoczęło nadawać audycję „Lato z radiem”, a telewizja wyemitowała pierwsze odcinki serialu dla młodzieży „Przygody psa Cywila”. Po przegranych eliminacjach do Piłkarskich Mistrzostw Europy nowym selekcjonerem polskiej reprezentacji zostaje Kazimierz Górski, który w swym debiucie wraz ze swymi „Orłami” wygrywa ze Szwajcarią na wyjeździe 4:2. Rok później jego „Orły” w Monachium wywalczą złoty medal olimpijski, a trzy lata później na Mistrzostwach Świata w Republice Federalnej Niemiec zdobędą trzecie miejsce pokonując 1:0 jeszcze aktualnych do tego dnia mistrzów świata – Brazylię. Na powtórzenie takiego sukcesu przyjdzie kibicom w Polsce czekać do 1982 roku.

W roku 1971 za Oceanem w nowojorskiej Madison Square Garden w bokserskim „pojedynku stulecia” Joe Fraezier pokonał Muhammeda Alego. W tej samej sali kilka miesięcy później odbył się słynny koncert na rzecz Bangladeszu, w którym udział wzięli m.in. Eric Clapton, George Harrison, Bob Dylan i Ravi Shankar. W Paryżu zmarła słynna dyktatorka mody Coco Chanel. Pożegnaliśmy także wspaniałego trębacza Luisa Armstronga i  wokalistę The Doors, Jima Morrisona. Rok wcześniej odeszli Jimi Hendrix i Janis Joplin. W roku 1971 na muzycznym topie wciąż królował Elvis Presley, a świat muzyczny ciągle żył nadzieją, że uda się reaktywować rozwiązany rok wcześniej zespół The Beatles. Dyskografia The Rolling Stones obejmowała już jedenaście studyjnych albumów. Swoja szóstą płytę wydała grupa Pink Floyd („Meddle”). Tyle samo płyt miało The Who, o jeden krążek mniej Deep Purple. W roku 1971 czwarty album wydało Led Zeppelin, Jethro Tull („Aqualung”) i King Crimson („Island”). Trzeci album wypuścili Genesis („Nursery Cryme”), Black Sabbath („Master Of Reality”), i Yes („The Yes Album”). Zadebiutowało walijskie trio Budgie stając się wkrótce kultowym zespołem w… Polsce. Tworzyły się Queen, Scorpions i Judas Priest chociaż jeszcze bez nagrań. I nie było jeszcze AC/DC! Kurt Cobain miał dopiero cztery lata, a Kirk Hammett za dwanaście lat zasili skład grupy Metallica.

W takich to właśnie czasach swój pierwszy album wydaje irlandzki zespół THIN LIZZY rozpoczynając szybką drogę na szczyt, by dołączyć wkrótce do tych największych.

Wszystko zaczęło się dwa lata wcześniej, gdy pewnego wieczoru  Eric Bell i Eric Wrixon – muzycy wcześniej związani z Them – pijąc piwo w pubie postanowili założyć własny zespół. Po wypiciu kilku kolejek opuścili lokal i w drodze powrotnej natknęli się na klub muzyczny. Na jego scenie występował nikomu nieznany zespół Orphanage. W zadymionej, kiepsko oświetlonej sali na scenie znajdował się dwudziestoletni wokalista Phil Lynott i dwa lata młodszy perkusista Brian Downey. Po występie Bell i Wrixon przedstawili im swoje świeże plany i zaproponowali dołączenie do zespołu, który wstępnie nazwali THIN LIZZIE. Phil zgodził się , postawił jednak warunek: będzie grał na basie , a także zwrócił uwagę na to, że chciałby wykorzystać część własnych kompozycji. Latem następnego roku grupie udało się wydać pierwszego singla „The Farmer”/”I Need You” (jeszcze pod pierwotną nazwą), który dziś wart jest 1200 funtów! Wkrótce Eric Wrixon wraca  do grup Them opuszczając THIN LIZZY. Kilka miesięcy później z zespołem skontaktowała się wytwórnia Decca Records i zaproponowała podpisanie kontraktu. Tuż potem pojechali do studia w Londynie, by nagrać debiutancką płytę.

Krążek zatytułowany po prostu „Thin Lizzy” ukazał się 30 lipca 1971r.

Thin Lizzy - "Thin Lizzy" (1971)
Thin Lizzy – „Thin Lizzy” (1971)

To naprawdę świetny hard progresywny album. Od zawsze mało znany i ewidentnie niedoceniony. Co prawda nie ma tu jeszcze żadnych z największych hitów zespołu. Te nadejdą wraz z trzecią w dyskografii płytą, ale Phil Lynott nigdy nie miał ambicji by tworzyć muzykę przebojową. A to on jest tu liderem i głównym twórcą materiału na tym albumie. I od początku daje się wyraźnie odczuć charakterystyczne brzmienie i klimat stworzony przez THIN LIZZY. A klimat ten nierozłącznie wiąże się z osobą jej lidera. To jego głos jest tutaj na pierwszym planie. Jest taki przejmujący, hipnotyzujący i chwyta za serce. Do tego bije z niego jakiś taki smutek. W większości to nie jest nawet melodyjne śpiewanie. Często mamy do czynienia z deklamacją do której jakby w tle, gdzieś w oddali na dalszym planie dodana jest cicha muzyka. Teksty są refleksyjne i  osobiste pisane w pierwszej osobie. Opisują trudne momenty z dzieciństwa i młodzieńczej niespełnionej miłości. Są nostalgicznym wspomnieniem krótkich, szczęśliwych dni dzieciństwa. Do tego dochodzą elementy historyczne i ludowe. Nie wiemy na ile te historie są zmyślone a na ile coś się za nimi dzieje. I już się na pewno tego nie dowiemy.

Cała płyta w zdecydowanej większości jest delikatna i spokojna. To nie jest żywiołowy rock’n’roll, choć są też i momenty, gdy zespół zaskakuje ostrymi gitarowymi zagrywkami, kombinacjami na linii gitara – perkusja. Wówczas i wokal staje się drapieżny i mocny. Tak jest np. w końcówce „Return Of The Farmer’s Son” czy „Remembering  (Part One)„, choć na tym etapie to jeszcze przebłyski. Utwory są krótkie i niewiele w nich rockowego szaleństwa i ostrej jazdy bez trzymanki. Siła tej płyty tkwi w  jej irlandzkim rozmytym klimacie od którego się uzależnia. Kto nie spróbuje, ten się nigdy o tym nie przekona.

Pięknie wydana nowa edycja na CD zawiera aż dziewięć nagrań dodatkowych w tym legendarną stronę A irlandzkiego singla „The Farmer” (!) , poza tym cztery kawałki z EP „New Day” oraz cztery alternatywne miksy. Do pełni szczęścia zabrakło tylko zupełnie nieznanego „I Need You”  ze strony B pierwszego singla.

Rok 1971. W zasadzie niczym szczególnym w historii powszechnej się nie zapisał. W naszym kraju Telewizja Polska zaczęła nadawać po raz pierwszy program telewizyjny w kolorze. Były to transmisje z obrad VI Zjazdu PZPR. Amerykanie zaś w tym samym roku dwukrotnie lądowali na Księżycu (misje Apollo14 i Apoll15). Transmisje ze Srebrnego Globu też były. W kolorze…

BADLANDS „Badlands” (1989)

Urodzeni pod Złą Gwiazdą” – takim właśnie tytułem można byłoby opatrzyć  historię kalifornijskiej grupy BADLANDS, która zawsze miała „pod górkę”. Tak naprawdę ich historia zaczęła się w momencie, kiedy gitarzysta Jake E. Lee, po odbyciu trasy koncertowej z Ozzy Osbournem promującą płytę „Ultimate Sin” dostał list polecony od Sharon Osbourne. Zawarte w nim informacje nie były dla Jake’a pomyślne. Został zwolniony z pracy. Dziwne się to wydawało, bowiem współpraca obu panów układała się znakomicie, co podczas tournee Ozzy wielokrotnie podkreślał, twierdząc również, że tak znakomitego gitarzysty to on jeszcze w swoim zespole nigdy nie miał.

Rozczarowanie wkrótce ustąpiło miejsca silnemu pragnieniu stworzenia własnej grupy. Do tego projektu postanowił zaprosić Raya Gillena, wokalistę o mocnym, rockowym głosie, którego znał m.in z zespołu Blue Murder prowadzonego przez znanego gitarzystę Johna Sykes’a. Dość długo trwało nim w końcu obaj razem się spotkali, w czym niewątpliwie bardzo pomogła matka Gillena, widząc upór z jakim Jake E. Lee dążył do nawiązania kontaktu z jej synem.

Ray Gillen śpiewał w różnych zespołach w Los Angeles i to w tym mieście wypatrzył go Tony Iomi z Black Sabbath. Zaproponował mu odbycie trasy koncertowej po USA promującą album „Seventh Star” zastępując na scenie Glenna Hughes’a, który niespodziewanie opuścił Sabbath zaraz po nagraniu płyty. Wkrótce też rozpoczęto pracę nad nowym albumem „The Eternal Idol” z Rayem Gillenem jako wokalistą. Jednak wytwórnia płytowa wkrótce z tego pomysłu się wycofała  i ostatecznie na płycie zaśpiewał Tony Martin. (Uwaga! W 2010 roku ukazała się wersja Deluxe tego albumu zawierająca nagrania z Gillenem. Prawdziwa gratka dla wszystkich kolekcjonerów i miłośników tego wokalisty!)

W ciągu kilku tygodni do tej dwójki dołączyli: basista Greg Chaisson (którego Lee spotkał podczas przesłuchania u Ozzy’ego), oraz perkusista Eric Singer, z którym z kolei Gillen znał się z czasów Black Sabbath.

Rok później, w czerwcu 1989 roku wychodzi ich debiutancka płyta zatytułowana po prostu „Badlands” wydana przez Titanium (należąca do  Atlantic Records).

Badlands
Badlands

Patrząc na okładkę albumu odnieść można wrażenie, że mamy do czynienia z zespołem z popularnego na przełomie lat 80-tych i 90-tych kręgu tzw. „hair metalu”. Obcisłe skórzane spodnie, bandany i natapirowane długie włosy. Taki image był wówczas normą i utożsamiany był z zespołami takimi jak Motley Crue, Cinderella, czy Poison, by wymienić te najbardziej popularne. Może i pasowali do tego wizerunku, ale na tym kończą się wszelkie podobieństwa, bowiem muzycznie niewiele mają wspólnego z tymi cudakami. Debiutancki album wypełniony jest czystym, energetycznym hard rockiem w  połączeniu z  „kańciastymi” blues-rockowymi riffami tak charakterystycznymi dla mocnego rocka z lat 70-tych. Tak już jest na samym początku, w otwierającym album utworze „High Wire„!!! Ileż w tym rockowej pasji i zadziorności!!! Doskonale radzi sobie w tym wszystkim Jack E. Lee, który w kapitalny sposób pokazuje te swoje gitarowe galopady, którymi czarował u Ozzy’ego na albumie „Bark At The Moon”. Śpiewający Ray Gillen, to jakby lustrzane odbicie młodego Roberta Planta i wcale nie mam na myśli jego wyglądu. Niesamowity głos, który zachwyca skalą, ekspresją i może śmiało pretendować do grona najlepszych wokalistów rockowych wszech czasów! Do tego sekcja rytmiczna uwijająca się w pocie czoła i niczym wytrawni zawodowcy, pompują tyle energii, że serce zaczyna tłoczyć więcej krwi do obiegu. Z kolei „Rumblin’ Train” o bluesowym zabarwieniu tylko z pozoru przynosi  ukojenie trzymając słuchacza w ciągłym napięciu. Cały album to kawał dobrego solidnego grania na najwyższym poziomie i trudno wyróżnić tutaj jakikolwiek utwór. Dlatego proszę się nie sugerować, że wymieniłem tylko dwa tytuły. Ten krążek po prostu nie ma słabych stron!

Płyta odniosła sukces w USA i cały 1990 rok grupa spędziła w trasie koncertowej. Wkrótce zespół opuścił Eric Singer przyjmując propozycję grania na perkusji w zespole Kiss po śmierci Erica Carra. Jego miejsce zajął Jeff Martin i w nowym składzie BADLANDS nagrało drugą swą płytę „Voodoo Higway„, która jednak nie powtórzyła sukcesu debiutu, mimo że zawierała kilka świetnych kompozycji w tym rewelacyjny „The Last Time”.  Po części winę za to ponosiła wytwórnia Atlantic, która za wszelką cenę chciał grupie narzucić bardziej melodyjny, przebojowy styl na co członkowie grupy absolutnie zgodzić się nie chcieli. Doszło też do poważnego konfliktu pomiędzy Jake’em  E. Lee, a Rayem Gillenem konsekwencją czego było usunięcie tego ostatniego z zespołu (zastąpiła go… soulowa wokalistka Debby Holiday). Co prawda na czas trasy koncertowej po Wielkiej Brytanii Gillen  dołączył do swych kolegów, ale nawet nie wtajemniczeni widzieli, że w zespole dzieje się nie najlepiej. W konsekwencji czego po powrocie do Stanów grupa BADLANDS rozwiązała się. I jeśli ktoś miał nadzieję, że muzycy w końcu dojdą do porozumienia i się pogodzą, by wskrzesić tak dobrze zapowiadającą się karierę zespołu przyszła wkrótce bardzo zła wiadomość, która ponad wszelką wątpliwość rozwiała te nadzieje.

Ray Gillen zarażony wirusem HIV zmarł 3 grudnia 1993 roku w New Jersey. Miał zaledwie 34 lata.

Ray Gillen (1959 – 1993)

Eric Singer i Gregg Chaisson współpracowali niezależnie od siebie z wieloma znanymi muzykami, a spotkali się  znów w Blindside Blues Band. Jake E. Lee rzadko nagrywa nowe albumy, a szkoda bo to świetny gitarzysta o bardzo charakterystycznym sposobie gry.

Krótką karierę „Urodzonych Pod Złą Gwiazdą” podsumował niedawno w jednym z wywiadów  Gregg Chaisson: „BADLANDS był najlepszym zespołem w całej mojej karierze. Ray był w tamtych czasach najlepszym rockowym wokalistą, Jake geniuszem gitary, a Eric już wówczas należał do największych rockowych perkusistów. Muzyka, którą komponował Jake sprawiła, że stałem się bardziej kreatywny i zawsze będę mu za to wdzięczny,

Zremasterowana reedycja płyty „Badlands” ukazała się ponownie w 2010 roku, do której dołączono dodatkowy utwór „Ball & Chain„. Warto ją mieć na półce obok płyt Led Zeppelin, czy Black Sabbath. Absolutny kanon rocka lat 90-tych!

TEMPEST „In Concert 1973 – 1974”

Historia brytyjskiej grupy TEMPEST jest dość krótka i prosta. Nie znajdziemy w niej żadnych sensacji, dramatycznych czy też skandalicznych opowieści. Może dlatego, że tworzyli ją profesjonaliści, ludzie, którzy kochali muzykę ponad wszystko. Określani jako „supergrupa” pozostawiła po sobie dwa świetne heavy – progresywne, nieco jazzujące albumy: „Tempest” (1973) i „Living In The Fear” (1974). W Polsce mało znana, a może inaczej – mało spopularyzowana. Gdy pytam wśród swoich znajomych, którzy interesują się muzyką, czy znają ten zespół, na ogół widzę zaskoczenie na ich twarzach. Jednak gdy podaję nazwiska muzyków, okazuje się, że nie są one im obce.TEMPEST powstał bowiem z inicjatywy perkusisty i lidera innej legendarnej formacji Colosseum – Jona Hisemana, basisty Marka Clarke’a (Colosseum, Uriah Heep), wokalisty Paula Williamsa (ex-Bluesbreakers, Juicy Lucy), oraz wyśmienitego gitarzysty Allana Holdswortha (Igginbottom, Nucleus a potem Soft Machine i U.K.).

Płyta „In Concert 1973 – 1974” dotarła do moich rąk pod koniec 2014 roku i przez kilka dobrych tygodni nie była wyciągana z mojego odtwarzacza kompaktowego. Jest to kapitalny, nieoficjalny materiał, który został wydany na dwóch płytach winylowych z serii „BBC Transcription Service”  w celach promocyjnych przeznaczonych tylko i wyłącznie  dla stacji radiowych i absolutnie niedostępnych w sklepach!

Tempest - "In Concert 1973- 1974"
Tempest – „In Concert 1973- 1974”

Pierwsza część płyty (54 minuty!) to zapis wybornego koncertu nagranego w kwintecie z dwoma gitarzystami: Holdsworthem i Olli Halsallem znanym m.in. z Patto. Ten ostatni, uważany obecnie za jednego z najlepszych gitarzystów w historii rocka (tak! tak!) dołączył do grupy TEMPEST… dzień wcześniej! Mając w składzie tak bombowy zestaw nie trzeba się dziwić, że gitarowy atak jest tu wprost nieziemski, momentami aż nie do uwierzenia! Ciarki przebiegają mi po krzyżu ilekroć tego słucham. Do tego dochodzi gęste jak zawsze bębnienie Hisemana, którego cenię sobie na równi z Gingerem Baker’em i Johnem Bonham’em. Ten koncert odbył się w The Golders Green Hippodrome w Londynie 2 czerwca 1973 roku i był bootlegowany. Jednak brzmienie na tym bootlegu było beznadziejne – dźwięk nie dość, że był głuchy, to jeszcze spowolniony. Przyszło nam czekać ponad 40 lat na kompaktową reedycję, która teraz brzmi obłędnie!

Ostatnie 26 minut to występ z kwietnia 1974 roku, który został nagrany już po wydaniu ich drugiej płyty w okrojonym trzyosobowym składzie, z którego ubyli P. Williams i A. Holdsworth. Ten ostatni ponoć obraził się na Halsalla twierdząc, że zabrał mu rolę pierwszego gitarzysty w zespole. Wkrótce zasilił  jazz rockowy Soft Machine.

Trio dało pokaz kolejnego, kapitalnego grania na najwyższym poziomie. Zagrali trzy kompozycje ze swej nowej płyty („Yeah Yeah Yeah” tytułowy „Living In Fear” i „Dance To My Tune„) plus kompozycję spółki Lennon/McCartney („Paperback Writer„). Doskonały, kolejny mocny występ! Tak jak i doskonała płyta. Kolejna pozycja w mojej kolekcji, która na pewno nie pokryje się kurzem!

THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND „Next” (1973)

Któregoś dnia przebiegając palcem po grzbietach płyt kompaktowych w  moim regale wysunąłem pudełko z nadrukowanym na grzbiecie napisem FISH „Songs From The Mirror”. Uwielbiam tego olbrzymiego Szkota, byłego drwala leśnego, bardziej znanego jako wokalistę zespołu Marillion, z którym rozstał się w 1988 r. Choć solowa działalność Fisha może nie wszystkich zachwycać (z różnych zresztą względów), akurat ta płyta ma swój szczególny urok. Sam pomysł na nią Fish nosił w sercu będąc jeszcze z kolegami z Marillion i to na długo przed rozstaniem, ale nie wyszło. Nie wyszło też od razu w jego solowej karierze. Jakby dojrzewało w nim to wszystko, aż w końcu stało się.

Songs From The Mirror” (wydany w styczniu 1993) to zbiór dziewięciu utworów, których wcześniejszymi wykonawcami byli tacy wielcy jak Marc Bolan, Dawid Bowie, Genesis, czy Pink Floyd. I w tej plejadzie wielkich gwiazd, przed którymi Fish chyli czoło odnalazłem nazwisko ALEXA HARVEYA i kompozycję „Boston Tea Party”, którą ten wydał ze swym zespołem w 1976 roku.

Czy ktoś dziś pamięta ALEXA HARVEYA?

Po raz pierwszy zetknąłem się z jego nagraniami w upalne lato 1978 (a może ’79) roku, kiedy to wpadł do mnie znajomy z płytami mówiąc: „Posłuchaj tego zespołu i faceta, który z nimi śpiewa. I powiedz co o nim myślisz?”  Były to wówczas dla mnie  szalone lata – bez mrugnięcia okiem potrafiłem wydać na płytę połowę (lub więcej) swojej pensji, a muzykę brałem dosłownie garściami, jakby obawiając się, że czegoś nie zdążę usłyszeć, że przegapię bezpowrotnie coś wartościowego. Już wtedy fascynował mnie świat rozbudowanych rockowych form dźwiękowych a la Pink Floyd i Yes, awangardowych poszukiwań King Crimson. Poznawałem nagrania Johna Coltrane’a i Milesa Davisa, a Bacha i Chopina słuchałem po nocach. Ale to upalne, wręcz afrykańskie lato domagało się słuchania gorącej, pulsującej i z werwą zagranej muzyki. Taką też odnalazłem na płytach, których wysłuchałem tego dnia. Czysty, żywiołowy, mocny rock’n’roll z soczystym hard rockowym zacięciem. No i ALEX HARVEY – wokalista i najważniejsza postać w zespole THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND, nadająca wszystkim kompozycjom swoje piętno, swój klimat. Raz śpiewał czystym sopranem, za chwilę basem. Innym razem chrypką w stylu Joe Cockera, lub z rockowym powerem w klimatach Bona Scotta. Na okładkach płyt zmieniał image jak kameleon: a to w koszulce w paski i dżinsach z fryzurą na Jima Morrisona, a to jak Elvis Costello z zaczesanymi gładko włosami i drucianymi okularami na nosie, a to w garniturze, jak z żurnala męskiej mody z dwiema piłeczkami do gry w ping ponga w ustach(!). Jakby chciał powiedzieć: „Hej! Nie traktujcie mnie na serio. Jestem waszym kumplem. Ja się bawię i was też zapraszam na balangę”. I tak to wówczas odebrałem. Jako doskonałą zabawę z pełnym luzem. Płyt już nie oddałem. Zgrały się prawie na wiór!

The Sensational Alex Harvey Band - "Next"
The Sensational Alex Harvey Band – „Next” (1973)

Album „Next” THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND wydany w 1973 roku, szalenie popularny w Wlk. Brytanii, to ich drugie (po kapitalnym debiucie „Framed” z tego samego roku) wydawnictwo. Jest jakby przedłużeniem debiutu, aczkolwiek o ile na debiucie można dosłuchać się elementów progresji w połączeniu z glam rockiem, o tyle tu mamy do czynienia z czystym glam rockowym stylem wymieszanym z hard rockiem i… kabaretem. Lub jak kto woli z „muzycznym teatrem”. Trzeba przyznać, że producent płyty, Phil Wainman, współpracujący w tym czasie z takimi zespołami jak Bay City Rollers i Sweet nadał płycie soczyste rockowe brzmienie łącząc te wszystkie gatunki w jedną spójną klamrę, przez co brzmienie jest bardzo przestrzenne, mocne i klarowne.

Zaczyna się od „Swampsnake” gdzie prosty nabijający rytm perkusji w połączeniu z melodyjną partią harmonijki i w miarę ostrą gitarą powodują, że nogi zaczynają się same bez naszej woli poruszać. Podobnie jest w równie dynamicznym „Gang Bang” z tym, że tu do głosu dochodzi także saksofon z fortepianem powodując „zagęszczenie” muzycznego tematu. W trwającym siedem minut „Faith Healer” gitarowa ściana dźwięku łączy się z intensywnym wokalem HARVEYA. Zaczyna się pulsującym basem, delikatnym dźwiękiem czyneli , wchodzą dzwonki rowerowe i w końcu gitara na której gra kapitalnie Zal Cleminson (na wszystkich okładkach grupy wymalowany na klowna). Tutaj zawsze podkręcałem pokrętła mojego wzmacniacza niemal na full! Utwór wydany na singlu przyniósł grupie sukces na Wyspach. „Giddy-Up-A-Ding-Dong” to typowy glam rock, który z powodzeniem mógłby wykonywać zespół pokroju Sweet, Mud, czy Bay City Rollers i jest naprawdę uroczy. Tytułowy „Next” autorstwa Jacques’a Brela to pastisz kabaretowego songu z piękną orkiestrową aranżacją, w którym ALEX HARVEY daje popis jak na poważnie/niepoważnie wokalista rockowy może bawić się takimi piosenkami. Potem w „Vambo Marble Eye” znowu mamy popis glam rocka w połączeniu z ostrą jazdą gitary i mocnym śpiewem wokalisty wspomaganym chórkami wokalnymi reszty zespołu. Płytę zamyka „The Last Of The Teenage Idols” zaczynający się delikatnym niemal romantycznym wstępem fortepianu, by po chwili nabrać tempa i pędzić niczym galopujący mustang po prerii. Płyta jest krótka, bo to tylko nieco ponad 33 minut muzyki, ale gdy  słucham tej płyty zawsze mój palec wędruje z powrotem na klawisz z napisem  „play”.

The Sensational Alex Harvey Band
The Sensational Alex Harvey Band

ALEX HARVEY urodził się 5 lutego 1935 r. w Gorbals koło Glasgow. Jak głosi legenda, porzuciwszy szkołę w wieku piętnastu lat zaczął imać się różnych zajęć. Był roznosicielem gazet, kelnerem, pomywaczem okien, listonoszem, cieślą, akwizytorem, sprzedawcą… Tych profesji było ponoć trzydzieści sześć, by w końcu wybrać tę najważniejszą – profesję zawodowego muzyka. Trzydziesty siódmy zawód ALEXA HARVEYA.

Na scenie muzycznej zadebiutował w 1955 r. a swą pierwszą płytę wydał dziewięć lat później. Na początku lat 70-tych założył zespół THE SENSATIONAL ALEX HARVEY BAND i to ten okres jego działalności jest jak dla mnie najefektowniejszy. Z formacją SAHB nagrał dziewięć świetnych płyt i niespodziewana choroba w 1977 r. zmusiła go do rozwiązania grupy. Próbował mimo to nadal być aktywnym muzykiem. Dwa lata później wydał solową płytę „The Mafia Stole My Guitar„. Mimo kategorycznych sprzeciwów lekarzy wciąż koncertował. Niestety, 4 lutego 1982 r. na pokładzie samolotu w Belgii po zakończeniu tournee po Europie, serce nie wytrzymało. Świat rockowy utracił jedną z najbardziej barwnych i lubianych osobowości. Trzydziesty siódmy zawód ALEXA HARVEYA okazał się być jego ostatnim. Ostatnim, ale i największym.