Po wydaniu debiutanckiego krążka jeszcze w tym samym 1975 roku grupa RAGNAROK zaczęła intensywnie koncertować po kraju. Ich występy z najlepszą aparaturą nagłaśniającą firmy Perreaux PA nie miały sobie równych. Chętnych do obejrzenia zespołu było dużo więcej niż mogły pomieścić największe hale koncertowe w Nowej Zelandii. Muzycy planowali dłuższy wyjazd do Ameryki, Europy, Australii… Niestety, kupiony przez nich na raty sprzęt nie mógł opuścić kraju dopóki nie został spłacony. W pewnym sensie była to pętla, którą założyli sobie na szyję.
W jednym z późniejszych wywiadów klawiszowiec Andre Jayet tłumaczył: „Byliśmy dumni z tego sprzętu, mieliśmy wielką ciężarówkę Bedforda, żeby go przewozić. Wydawało się, że wszystko to było naszą własnością. Prawda była taka, że zarobione pieniądze szły na jego spłatę. Pod koniec tego wszystkiego byliśmy tym wszystkim zmęczeni…”
4 października 1976 roku zespół rozpoczął nagrywanie drugiej płyty, ale bez swej wokalistki. Urocza blondynka, Lea Maalfrid, opuściła grupę pod koniec poprzedniego roku. Kilka lat później zyskała uznanie jako piosenkarka i ceniona autorka tekstów występując w salach Londynu, Los Angeles i Nashville… Studyjna sesja trwała do 14 października, po której muzycy kontynuowali występy przed publicznością. Jeden z nich, z listopada tego roku transmitowała rozgłośnia Radio1 ZM. Materiał ukazał się na płycie kilka miesięcy później pod tytułem „Live In New Zealand November 24th 1976”. Co prawda Andre odcina się od tego wydawnictwa, twierdząc (zresztą słusznie), że został on wydany bez wiedzy i zgody zespołu przez osobę, która nabyła od nich magnetofon TEAC z taśmami. Na jednej z nich prawdopodobnie znajdował się ów zapis. Jak do tej pory są to jedyne koncertowe nagrania udostępnione na płycie stąd moja decyzja, by powiedzieć o nich kilka słów.
Set lista składa się z sześciu nagrań. Pierwsze trzy: „Raga”, „Butterfly Sky” i „Rainbow Bridge” znamy z debiutanckiego krążka, z czego dwa pierwsze szczerze mówiąc niewiele różnią się od wersji studyjnej. Instrumentalny „Raga” oparty na brzmieniu klawiszy (melotron, syntezatory) ma przyjemny bit i śliczną, delikatną gitarę. Podobny (senny) klimat Andre Jayet maluje w „Butterfly Sky”, do którego podłącza się Ramon York ze swoją gitarą, którą zachwycałem się omawiając debiut. Za to „Rainbow Bridge” trwający w wersji „live” ponad dziesięć minut z tej trójki wypada rewelacyjnie. Tym razem to gitara i perkusja budują brzmienie, do których jak burza włącza się melotron. W spokojniejszych momentach pojawiają się delikatne wokale, ale gdy dźwięk zaczyna narastać bas i perkusja podbijają tempo i znów robi się ostro. I to jest to, co tygryski lubią najbardziej.
A potem, dla przeciwwagi, zaczyna się smutny i piękny „I Fall Apart”, cover mojego ukochanego Rory Gallaghera. Tu nie ma melotronu. Jest za to delikatna gitara, wokal, bas i lekko popylająca perkusja. Gdy York serwuje niebiańskie gitarowe solo odpływam… Po dawce emocjonalnego wzruszenia przychodzi czas na absolutną klasykę, czyli „Pink Floyd Medley”, w której przerabiają ostatnie cztery nagrania z „Dark Side Of The Moon” zaczynając od „Us And Them”. Są wierni oryginałowi. Tak bardzo że nawet wokalista barwą głosu przypomina Rogera Watersa. Muzycy wykonali naprawdę świetną robotę. Wyszło naprawdę fajnie. Koncert zamknęli utworem „Whole Lotta Love” Led Zeppelin. Kiedy słyszę jak oni to grają zastanawiam się kim do cholery są ci faceci?! Co za metamorfoza! To nie brzmi jak ten sam zespół! Ciężka gitara z nieziemskim solo rozwalającym system, agresywny, głośny wokal, znakomita sekcja rytmiczna – tu wszystko jest idealne. Nawet sekcję eksperymentalnych dźwięków wykonali perfekcyjnie. Niesamowity zespół potrafiący wymiatać z najlepszymi. Chciałbym być na tym koncercie z całą tą kosmiczną, dryfującą muzyką naładowaną melotronem, gdzie Ragnarok pokazał swe dwa, jakże różne oblicza. Szkoda, że nikt tego nie sfilmował…
Spiker zapowiadający koncert po przedstawieniu członków zespołu mówił też o „nadchodzącym albumie”, który ukazać się miał dwa tygodnie później wywołując aplauz publiczności. I faktycznie, w pierwszej połowie listopada w sklepach pojawiła się druga (oficjalna) płyta zespołu zatytułowana „Nooks”.
Można z całą odpowiedzialnością powiedzieć, że to prawdziwa perełka progresywnego rocka drugiej połowy lat 70-tych, choć siedem nowych utworów niewiele różniło się od poprzednich. Ta sama wszechstronna kaskada syntezatorów, niezrównane melodie. nastrój symfoniczno progowy i kompetentna koordynacja wokalna wciąż czarują. Paleta muzyczna stała się jednak bardziej zróżnicowana i bogatsza, acid rockowe wpływy prawie zniknęły, a „przyziemne” brzmienie przyniosło korzyść zespołowi. Otwierający płytę utwór „Five New Years” udowodnił, że muzycy doskonale radzą sobie ze swoimi zdolnościami wokalnymi bez Lei Maalfrid, która na dobre zniknęła im z horyzontu. Znakomite układy zwielokrotnione wspaniałymi harmoniami wokalnymi (śpiewają wszyscy muzycy), melodyjna ściana dźwięku i transparentne przejścia ozdabiane wokalnymi chorałami są nie do podważenia! Muzycznie ” Five New Years” atakuje mnóstwem klawiszy (melotron, plus syntezatory) z ciężką perkusją i basem w tle. Marzycielska i wyluzowana melodia budują niezwykłą atmosferę. Atmosferę będącą prawdziwą siłą zespołu. Dalej jest oszałamiający „Waterfall – Capt. Fogg „. Można powiedzieć, że to dwa utwory w jednym. Gryzący, pewny siebie, piękny „Waterfall” to część pierwsza, gdzie nawet lekko piskliwa tonacja klawiszy i zsyntetyzowane gitarowe akordy wcale nie psują obrazu. Muzyczny krajobraz zaczyna unosić się w powietrze; zamykam oczy, dryfuję w morzu czystej błogości… I kiedy wydaje się, że wiem, dokąd to zmierza zespół kompletnie zmienia styl grając gorące… boogie („Capt. Fagg”) na modłę brytyjskich, glam rockowych kapel. Skąd ten dysonans? Pasuje to tutaj jak kwiatek do kożucha. Jednak samo zakończenie jest bardzo dobre i tak sobie myślę, że aby dostrzec świat w kolorze zobaczyć z okna usunąć trochę sadzy. Na szczęście płyta kręci się dalej i wszystko wraca do normy wraz z kosmicznymi efektami, rytmem bębnów i basu budujących space rockowy pejzaż w niespełna pięciominutowym „Fourteenth Knock”, gdzie pierwszeństwo ma perkusista Mark Jayet, brat głównego guru syntezatorów – Andy’ego. To instrumentalne cacko kończy się dźwiękowymi efektami lecącego samolotu, potłuczonego szkła i odgłosem wody spłukiwanej w toalecie.
Jedyne nagranie, w którym nie pojawia się wszędobylski melotron to „Paths Of Reminiscence” – pierwsza oznaka mistycznej, folkowej afektacji ślicznie zagrana na gitarze akustycznej. Kolejna, jeszcze bardziej przywołująca druidów i inne leśne, mityczne stworki odnajdziemy w „The Volsung”. Nie będę ukrywał – to mój faworyt z niesamowicie melodyjnym klimatem przywołującym skojarzenia z niemieckim Eloy wkraczający w epickie terytorium symfoniczne. Początek jest jakby kontynuacją poprzedniego utworu, ale owocuje nowym brzmieniem, wspartym chorałem z efektem pogłosu, oraz tradycyjnym akordem klawiszowym i gitarowym. Senne z początku nagranie kojarzące mi się z „Grantchester Meadows” Pink Floyd z „Ummagummy” pod koniec staje się bardziej intensywne, a fajne gitarowe solo jest jego niekwestionowaną ozdobą. Z kolei „Semolina” z melotronem w tle i fortepianem, na którym gościnnie zagrał Paul Boyes, brzmi jak łagodna piosenka z lat 60-tych. Wyłapałem w niej trochę humoru – tematem piosenki śpiewanej żałosnym tonem jest… kasza manna. W ostatnim, instrumentalnym i zarazem tytułowym nagraniu będącym małym arcydziełem, muzycy demonstrują wszystkie swoje umiejętności zawodowe. W wielowarstwowej strukturze przenikają się różne nastroje i brzmienia: od space rocka, przez intensywne ciężkie granie, po liryczno-symfoniczne klimaty. I jak się później okazało, ostatnia kompozycja była pożegnaniem nie tylko tej płyty.
Jak się można domyśleć ich twórczość nie nadążała za ówczesnym duchem czasu. Ragnarok dał jeszcze kilka koncertów wspierających album, ale zdając sobie sprawę, że zaczynają znikać z publicznej świadomości rozwiązali się w 1978 roku.