Pod koniec lat 60-tych Londyn miał kwitnącą i rozwijającą się scenę podziemną z wieloma klubami i całą masę zespołów, które mogły grać przed otwartą na muzyczne eksperymenty publiczność. Jednym z nich był proto-progowy Skin Alley założony jesienią 1968 roku przez Thomasa Crimble’a (gitara basowa, śpiew) i Alvina Pope’a (perkusja). W pierwotnym składzie znaleźli się też Max Taylor (gitara), oraz Jeremy Sagar (śpiew), ale długo w nim nie pograli. Na początku 1969 roku ich miejsce zajęli: muzyk polskiego pochodzenia Krzysztof Henryk Juszkiewicz (instrumenty klawiszowe, akordeon), oraz Bob James (gitara, saksofon, flet, śpiew).
Mniej więcej w tym samym czasie w zachodnim Londynie narodziła się agencja Clearwater Productions mająca pod swymi skrzydłami takie zespoły jak High Tide, Cochise, Trees i (nieco później) Hawkwind. Do tego grona doszedł też Skin Alley. Na rozwijającej się scenie konkurencja była trudna, zwłaszcza dla zespołów, które nie miały kontraktu płytowego. Aby przyciągnąć uwagę promotorów Clearwater organizował co weekend darmowe koncerty. Była to dobra strategia i wkrótce kwartet z zachodniego Londynu czerpiąc inspirację z jazzu i bluesa zyskał reputację „popularnego zespołu grającego prog rocka za free”. Charakterystyczne brzmienie, które wyróżniało go spośród wielu innych wykonawców zbudowano wokół klawiszy Juszkiewicza, oraz gitary, fletu i saksofonu Boba Jamesa. Na jednym z takich koncertów (sierpień’69), gdzie Skin Alley dzielił scenę razem z High Tide i nowym, debiutującym zespołem o nazwie Group X przemianowanym później na Hawkwind, pojawił się John Peel. Legendarny DJ radia BBC One zaproponował muzykom nagranie sesji do programu „Top Gear”, co zwróciło uwagę szefów angielskiego oddziału CBS Records, którzy podpisali z nimi kontrakt. W listopadzie zespół wszedł do londyńskiego studia na Oxford Street i zarejestrował materiał na album. Krążek, wyprodukowany przez Dicka Taylora, byłego gitarzystę Pretty Things, ukazał się w marcu 1970 roku. Była to iście wybuchowa mieszanka proto-prog rocka z elementami psychodelii, jazzu, bluesa i muzyki klasycznej wyważona w idealnych proporcjach. Jak na tamte czasy brzmiało to bardzo odważnie. Tak odważnie jak i jego prowokacyjna okładka z nazwą zespołu ociekającą krwią i stojącym pod nim amerykańskim policjantem pokazującym język.
Płytę otwiera „Living In Sin”, energetyczny kawałek bluesowego i psychodelicznego jazz rocka i jeden z najpopularniejszych utworów zespołu. Szokujący jak na tamte czasy tekst opowiada o niezamężnej parze, w której mężczyzna pogrążając się w alkoholowym nałogu porzuca partnerkę i ich dzieci. Biorąc pod uwagę jak bardzo na przestrzeni ostatniego półwiecza zmienił się świat i jego obyczaje, w którym wolne związki kompletnie nie dziwią, a homoseksualne małżeństwa w wielu krajach są oficjalnie legalizowane tamte „życie w grzechu” dziś jedynie wywołuje uśmiech na twarzy. Kiedy nasz bohater uzmysłowił sobie, że popełnił błąd życia prosi ukochaną o wybaczenie i powrót na łono rodziny, Czy tak się stało? Tego nie wiemy, choć biorąc pod uwagę rozlewający się na całe nagranie entuzjazm muzyków i to jak Bob James dwoi się i troi grając na flecie i gitarze podnosi na duchu. Poza tym kocham wokal Thomasa Crimble’a – brzmi jak Angus Cullen z Cressidy. Kocham też gitarowe solo i to solo na saksofonie. Cudne to wszystko! Następująca po nim piosenka „Tell Me” to muzyka bogata w melodie i emocje z udziałem potężnych organów Hammonda i orkiestrowych skrzypiec. Zaczyna się, prawie jak w The Moody Blues, wspaniałym melotronem chociaż przebijająca się melancholia podkreślona miękką gitarą i smutnymi, poruszającymi serce wokalnymi harmoniami w stylu lat 60-tych bliższa jest moim zdaniem zespołowi Cressida… Rozpoczynający się dźwiękiem organów kościelnych utwór „Mother Help Your Child” z głosem wokalisty nabierającym dramatycznych tonów jest jednym z najważniejszych elementów albumu. Bardzo podniosły i religijny tekst ma znaczenie hymniczne, co podkreśla marszowy, powolny rytm grany na organach i mroczny flet. Oczywiście nie trzeba być osobą gorącej wiary, by cieszyć się tą inspirującą i duchową pieśnią sławiącą Boga, bohaterów, czy wielkie idee. Nie. Ona przywraca wiarę w regenerującą moc muzyki. Muzyki, która odmładza i rewitalizuje naszą duszę.
Zamykający pierwszą stronę instrumentalny ” Marsha” to kapitalnie zaaranżowany groove z maksymalną prędkością, który pozwala na zagranie kilku solówek na saksofonie przemiennie ze swobodnym i dzikim Hammondem i bujnym dźwiękiem organów Farfisa – całość przypomina Traffic z drugiego okresu. Żywiołowe szybowanie przez jazz rockowe niebo z nieskrępowaną improwizacją rozpalającą ogień jest jedną wielką przyjemnością na zakończenie którego chciałoby się krzyknąć: „Panowie, błagam: nie kończcie tego. Grajcie dalej!”
Drugą stronę otwiera „Country Aire” będący jakby z innej bajki. Ta dwuminutowa miniaturka to czarujący rustykalny pastorał zagrany na klawesynie i flecie piccolo nawiązujący do średniowiecznych melodii ludowych kojarzący się ze spacerem po urokliwej angielskiej wsi w ciepły, letni dzień. Miły przerywnik przed bardziej poważnym i mrocznym „All Alone”, któremu ton nadają powolne i złowrogo brzmiące organy dzieląc światło reflektorów z saksofonem. Całość utrzymana jest w spokojnym tempie z niesamowitym finałem przechodzącym w imponujące crescendo wkraczające na terytorium Procol Harum („A Whiter Shade of Pale”). Ta pełna pasji muzyka jest odurzająca! Rozpoczynający się bardzo łagodnie „Night Time” to jeden z moich ulubionych numerów nie tylko z tej płyty. Totalnie wyluzowany kawałek improwizowanego, bluesowego jazz rocka został wypełniony fantastycznymi partiami fletu i dźwiękiem melotronu w pierwszej części, by w drugiej ewoluować w przyjemnie kołyszący się jazzowy swing zagrany na pianinie. Kawałek jest tak sympatyczny, że nie da się go nie lubić… Półminutowe „Concerto Grosso (Take Head)” utrzymane w klasycznym stylu zagrane przez Juszkiewicza na klawesynie delikatnie prowadzi nas do ostatniego numeru jakim jest „(Going Down The) Highway”. Tym razem zespół pokazał się od cięższej, rockowej strony, chociaż bez szaleństw. Utwór oparty na organach, chwytliwym rytmie, prostym śpiewie z całkiem zgrabnym saksofonowym solem idealnie nadaje się do słuchania w czasie jazdy samochodem.
W latach 1969-1970 wiele ambitnych zespołów ze swoimi ciekawymi albumami pozostawało w cieniu mistrzowskiego debiutu King Crimson. Skin Alley jest tego najlepszym przykładem. I choć ich krążek został bardzo dobrze przyjęty przez prasę i krytyków (John Peel zażartował mówiąc, że to „wymarzona muzyka dla studentów i licealnych intelektualistów”) w ogólnym rozrachunku nie sprzedał się najlepiej. Nie pomogła mu w tym też wiosenna promocyjna trasa po Francji, w której zespół wspomagał Kevin Ayers i Edgar Broughton Band. Szkoda. Na szczęście CBS miała do zespołu na tyle zaufania, że jeszcze tego samego roku (grudzień 1970) pozwoliła mu wydać drugi album, „To Pagham And Beyond”. Ale o tym opowiem innym razem.