WARM DUST: „And It Came To Pass”(1970); „Peace For Our Time” (1971); „Warm Dust” (1972).

Na amerykańskie giganty brass rocka: Blood Sweat & Tears, Chicago Transit Authority, Electric Flag i The Flock, Anglia odpowiedziała między innymi zespołami If, The Greatest Show On Earth, częściowo Colosseum i WARM DUST. Co prawda pod względem komercyjnym żaden nie dorównywał tym z Nowego Świata, ale już pod względem artystycznym poziom był bardzo wyrównany. Wraz z Brainchild i Galliard sekstet Warm Dust to zdecydowanie jeden z ciekawszych (choć mało znanych) zespołów gatunku i szczerze mówiąc zasługuje na co najmniej takie samo uznanie, co bardziej hołubiony, wczesny Chicago, czy tandetny (moim zdaniem) BS&T. A już na pewno powinien cieszyć się większą estymą niż rodzimy The Greatest Show On Earth. Swoje brzmienie opierali na sekcji dętej drewnianej z podwójnym fletem (co było novum), rezygnując z sekcji blaszanej (puzonu, trąbki, tuby) posiłkując jedynie ognistymi saksofonami. A wszystko to „kotłowało” się na tle mocarnego Hammonda.

Liderem zespołu, który powstał w Sheffield na początku 1970 roku był wokalista/gitarzysta Dransfield „Les” Walker. Oprócz niego grupę tworzyli: John Surgey i Alan Salomen dęte (flet, saksofon altowy, sopranowy i barytonowy; obój, klarnet, wibrafon), Terry „Tex” Comer bas, Dave Pepper perkusja i Paul Carrack klawisze. Oprócz stołka perkusyjnego  był to stały skład przez całą, choć krótką karierę. Jeszcze tego samego roku zadebiutowali płytą „And It Came To Pass” wydaną przez małą wytwórnię Trend.

To jeden z rzadkich przypadków, by mało znana grupa zaczynała od wydania podwójnego albumu oferując blisko 80 minut, nie zawsze łatwej dla przeciętnego odbiorcy, muzyki. Naprawdę odważny krok, ale w przypadku „And It Came…” powiem tak: „Panowie, czapki z głów”, bo to debiut przez wielkie „D”, prawdziwy tour de force z długimi kompozycjami, prowokującymi do myślenia tekstami i rozbudowanym, pełnym rozmachu instrumentarium bez (co też jest ciekawe) gitary. Co prawda w opisie płyty jest wymieniona, ale ja jej nie słyszę.

Często opisuje się Warm Dust jako Chicago spotyka Caravan, ale ja widzę w nim proto-progową grupę z fajną, hipisowską atmosferą podlaną psychodelicznym sosem. 11-minutowy „Turbulance” z dużą ilością interakcji między muzykami idealnie wprowadza w ich świat i w żadnym wypadku nie jest ani zawiły, ani skomplikowany. Bardziej brawurowa wydaje się 7-minutowa „Achromasia” z dominującymi saksofonami, oraz mega emocjonalny „Circus” z pełną dramaturgią i psychodelicznym wydźwiękiem trwający ponad pięć minut. Co prawda „Keep On Tracking” w stylu radosnego boogie burzy nieco koncept pierwszej z dwóch płyt, ale wszystko powraca na znajome terytorium wraz z epickim, tytułowym utworem w stylu pierwszych trzech kawałków, przechodzącym w części środkowej w zgiełkliwy, free jazzowy jam. Jest świetnie. Tyle, że druga płyta (pięć kawałków) jest jeszcze lepsza!

Jej początek łagodzi uszy delikatny flet prosty wybuchający po chwili fletem poprzecznym i Hammondem prowadząc do prawie 8-minutowego „Loosing Touch”. I choć momentami zespół zwalnia tempo o połowę, jak robiła to Vanilla Fudge, muzycy ani przez chwilę nie przestają dostarczać nam emocji. Z kolei „Blues For Pete” jest doskonałym przykładem tego, jak zespół w dość ciekawy sposób eksploruje bluesa. Jestem pod wrażeniem nie tylko dramatycznego, muskularnego wokalu Walkera, który tak jak w „Turbulance”  prowadzi zespół do amoku, ale też przez diabelskie linie melodyczne saksofonu podkreślające kompletne szaleństwo tego niezwykłego nagrania. Kolejny wspaniały, rozbudowany kawałek, „Washing My Eyes” przypomina mi „This Song Is Just For You” niemieckiej grupy Birth Control z albumu „Plastic People” z 1975 roku. Chyba dlatego, że słuchałem tej płyty namiętnie i dużo wcześniej zanim poznałem Warm Dust. Krótko mówiąc dialog fletu z organami powala, nie mówiąc o saksofonie chcący w połowie nagrania rozwalić system, a przy okazji membrany w głośnikach. Bardziej optymistyczny, „Man Without A Straw” i cover Richie Havensa „Indian Rope Man” nadają albumowi odrobinę czarnego brzmienia… Motown(!). Trzeba mieć ułańską fantazję, by w to wszystko wmieszać i funk i soul…

Jak widać „And It Came To Pass” to album-potwór i znaczące dzieło sztuki, którego przetrawienie niektórym zajmuje dużo czasu i poświęcenia. No, ale tak to bywa, gdy mamy do czynienia z czymś naprawdę oryginalnym i (co tu owijać w bawełnę) Wielkim.

Drugi, tym razem pojedynczy, „Peace For Our Time” wydany w styczniu 1971 roku to album koncepcyjny, będący przerażającą opowieścią o wojnie i jej okropnościach.

Pod tytułem płyty małą czcionką dopisano: „Neville Chamberline, 30 September 1938”. Otóż „Peace for our time” to były pierwsze słowa ówczesnego premiera Wielkiej Brytanii skierowane do oczekujących na niego dziennikarzy po podpisaniu traktatu monachijskiego 30 września 1938 z kanclerzem Niemiec, Adolfem Hitlerem, mającym gwarantować utrzymanie pokoju w całej Europie. Jak to się skończyło, wszyscy wiemy.

„Peace For Our Time” to zbiór antywojennych piosenek układający się w jednolitą opowieść, w których saksofon jest główną bronią ofensywną – fajnie by było, gdyby to on był jedyną bronią na świecie. Każdy z utworów rozpoczyna się krótką zapowiedzią członków zespołu przedstawiając rodzaj wszelkiej niesprawiedliwości, złe decyzje i wrogość ze strony politycznego establishmentu. Zaczyna się wspomnianym traktatem monachijskim, potem jest Pearl Harbor i Hiroszima, wojna koreańska, rosyjska inwazja na Czechosłowację i Wietnam, a kończy (optymistycznie), na ikonie amerykańskiej kontrkultury jakim był Timothy Leary, bez którego prawdopodobnie nie byłoby ruchu hipisowskiego. Projekt był nie tylko ambitny, ale także idealistyczny (produkt swoich czasów) i według dzisiejszych standardów może wydawać się zbyt pretensjonalny. Nie mniej zawarta na nim muzyka nieustannie zachwyca.

Zaczynając od wspaniałego i dramatycznego „Blood Of Our Fathers”, bez dzikich, mrożących krew w żyłach instrumentów dętych i wspaniałej linii wokalnej, album niemal od razu zmierza w kierunku małego, nieodkrytego statusu progresywnego klejnotu. W stosunku do niego „Wind Of Change” jest mniej progresywny i może mniej porywający, ale zachowuje wysoki poziom, natomiast „Justify, Things Your Hands Have Done” to długi blues rock oparty na organach z  obowiązkową solówką na perkusji (znak tamtych czasów) w środkowej jego części. Gdy Carrack z Hammondem i elektrycznym pianinem i Surguy ze swoim fletem wzięli lwią część pracy na siebie zbudowali unoszący się lekko, delikatny „Rejection”. Kilka  dobrze napisanych akordów i genialne granie  sprawiają, że jest to jeden z najważniejszych i najpiękniejszych momentów płyty. Kolejne utwory to mnóstwo doskonałych progowych zwrotów akcji i trików, które powinny zadowolić każdego miłośnika gatunku. Nawet najbardziej wymagającego. A ostatnie dwa utwory: „Wrote A Letter” i hipisowska ballada „Peace Of Mind” to już „tylko” wisienki na torcie!

Drugi album, ani rewolucyjny, ani nawet przełomowy, był krokiem naprzód zespołu pozostając do dziś surowym klejnotem brytyjskiej sceny rockowej początku lat 70-tych.

Trzecia płyta, „Warm Dust” wydana rok później przez niemiecki  BASF i nagrana z nowym perkusistą była naturalną kontynuacją dwóch poprzednich. Zresztą zgodnie ze starym powiedzenie pierwotnych ludów Dalekiej Północy: „Jeśli połknie Cię wieloryb, nie trać nadziei – po prostu zostań w środku i graj muzykę rockową. Prędzej czy później wieloryb Cię wypluje.” Ten żart podsunęła mi okładka przedstawiająca orkę, która połknęła zespół na tratwie, wraz z kilkoma seksownymi syrenami.

Początek płyty nie jest niczym szczególnym. Pierwsze trzy krótkie nagrania mają więcej wspólnego z Blood Sweat & Tears niż z rockiem progresywnym. Co prawda  „Lead Me To The Light” opierający się głównie na gęstym brzmieniu saksofonu z okazjonalnym fletem przypomina mi niektóre momenty Jethtro Tull w ich najbardziej bluesowym wydaniu, ale orientacja na styl kolegów zza Oceanu widoczna jest aż nadto w „Long Road”. Wokalne intonacje Walkera nie zawierają nawet ułamka „angielskości”. To czysty emocjonalny „czarny głos” z bardzo charakterystyczną chrypką. Towarzysząca mu sekcja dęta przy wsparciu zaproszonego do studia gitarzysty Johna Knightsbridge’a (potem w Illusion) to monumetalny, zabójczy huragan. Egzotyczna jamajska perkusja gościnnego duetu Eddy & Casper, oraz słoneczne tropikalne refleksy zalewają rytmiczną etiudę „Mister Media” mającą czysto amerykański funk i bluesowe korzenie. Przełom przychodzi w dłuższym, 8-minutowym „Hole In The Future”, jednym z najlepszych utworów zespołu. Entuzjastyczna gra na flecie  Surguy’ego na początku i na końcu czaruje i skupia na sobie całą uwagę; część środkowa to już czysta psychodelia z orientalnym akcentem. Czyż nie można było tak od początku!?

Druga strona płyty to monumentalna suita „Blind Boy” poprzedzona instrumentalną miniaturą „A Night On The Bare Mountain” Modesta Musorgskiego. Taki starter przed daniem głównym. Parafrazując grafikę okładki, pięcioczęściowy „Blind Boy” pojawił się tu jak okręt flagowy gotów ratować album wypluty przez wieloryba przed jego ostatecznym zatonięciem w otchłani zapomnienia. Otwierający suitę „Trouble In T Mill” brzmi niczym wspaniały Oblivion Express sunący z pełną prędkością tym samym torem co Chicago Transit Authority gotów na czołowe zderzenie. Jak to się skończyło, posłuchajcie na płycie. Cichy początek „Clogs And Shawls”  z zaklętym (czarodziejskim?) fletem Surguy’a finezyjnie prowadzi przez powolne crescendo konsekwentnie dążąc do „Blind Boy”, kulminacyjnego punktu stycznego z Walkerem i jego pysznym wokalem. Tyle, że przy takiej kulminacji efekt może być tylko wybuchowy. Zespołowi zajmuje kilka minut, aby zebrać rozrzucone części i poskładać je, by odbudować niesamowity groove o nazwie „Slibe”, gdzie saksofon Solomana przypomina niesamowitego Chrisa Wooda z Traffic. Dreszcze, mrowienie w  kręgosłupie, gęsia skórka… tyle mi zostaje po jego wysłuchaniu. A może aż tyle..?

Album „Warm Dust” poziomem równości i muzycznej konsekwencji lekko odstaje od swych poprzedników. Ale, co by nie mówić, jego  centralny element jest zdecydowanie najlepszym osiągnięciem grupy. Co do tego nie mam wątpliwości i nie wyobrażam sobie, by na półce nie stał razem z dwoma wcześniejszymi tytułami.

Niedługo po wydaniu ostatniej płyty zespół rozwiązał się, a muzycy rozeszli się w różne strony. Największą karierę zrobił Paul Carrack, który po rozpadzie Warm Dust razem z Terry Cornerem założył pop rockowy Ace nagrywając trzy duże płyty i singlowy hit „How Long”. Współpracował później z Roxy Music, grupą Squeez i Rogerem Watersem. Największy, komercyjny sukces, odniósł z zespołem  Mike’a Rutherforda, Mike And The Mechanics, która zaczęła się w połowie lat 80-tych i trwała do 2004 roku.

GRANNIE „Grannie” (1971)

W 1994 roku brytyjski magazyn Record Collector zamieścił listę stu najrzadszych albumach rocka progresywnego. Album zespołu GRANNIE został wymieniony w nim jako „płytowy rarytas numer jeden”. I to nie tylko z faktu, że wytłoczony w ilości 99 sztuk jest dziś gorącym obiektem pożądania poważnych kolekcjonerów winyli, ale również z racji fantastycznej zawartości muzycznej. Artykuł rozpalił do czerwoności ciekawość fanów; od czasu wydania płyty w 1971 roku zespół wciąż był wielką zagadką. Częściowo wynikało to z faktu, że album nie zawierał żadnych informacji ani o zespole, ani nazwisk muzyków. Nic, co mogło naprowadzić na ich trop. Dziennikarzom muzycznym łatwiej było odszukać osoby związane z niszowymi zespołami typu Dark, Complex, Forever Amber, Ithaca, czy wyśledzić grupę, która była popularna na małych scenach w miasteczkach takich jak Blackpool czy Northampton, niż wytropić zespół z Londynu, który działał w stolicy na początku lat 70-tych. Dopiero w 2011 roku historia Grannie zaczęła wychodzić z mroku tajemnic dzięki wspomnieniom perkusisty Johna Clarka i klawiszowca Johna Stevensona,  do których jakimś cudem udało się dotrzeć. Niestety główne źródło informacji, lider zespołu, gitarzysta i autor tekstów Phil Newton zmarł wiele lat temu, co w praktyce oznacza, że ​​wraz z nim zniknęła duża część opowieści o zespole, zdjęcia, taśmy-matki. Oto więc historia (uboga w fakty) zespołu i jednego z najrzadszych, najgorętszych albumów brytyjskiego rocka progresywnego początku lat 70-tych.

Założycielem grupy był Phil Newton mieszkający  w Manor Park, który razem z basistą Dave’em „H” Hollandem regularnie jammował z lokalnym zespołem rockowym Powerpack w pubie „Bridge House” w Canning Town. To tutaj narodził się pomysł założenia własnej grupy, która ostatecznie powstała w londyńskim Manor Park w 1969 roku i początkowo była zespołem coverowym. Obok wymienionych muzyków w zespole był także wokalista Fred Lilley, zaś na scenie okazjonalnie wspomagała ich Janet Chandler (przyszła żona Newtona) grająca na flecie. Wszyscy byli bardzo młodzi, ledwo przekroczyli dwadzieścia lat i z wielkim zapałem ćwiczyli dwa razy w tygodniu w Bell Studios w Ilford. W tamtych czasach w tej części Londynu było wiele bluesowych i rockowych klubów, które na zapleczach oferowały wykonawcom miejsca do prób. Zazwyczaj była to piwnica, pokój, czasem wolne piętro, ale dla nich był to azyl, drugi dom.

Dość regularne występy w The Greyhound, The Marquee i The Roundhouse zapewniały im stałą publiczność, a ich muzyka zaczęła ewoluować w stronę rocka progresywnego. Newton zaczął przynosić na próby własne kompozycje takie jak: „Leaving ”, „Romany Refrain ” i Saga Of The Sad Jester” oparte na agresywnym, ale płynnym stylu gitarowym. Mimo ich doskonałości nie wydaje się, by jakakolwiek wytwórnia płytowa kręciła się wokół Grannie. Oni się tym nie zrażali. Zespół, a przynajmniej jego lider, zdecydowany był i tak nagrać album. Mniej więcej w tym czasie (połowa 1970 roku) Newton natknął się na reklamę w „Melody Maker”, która zawierała ofertę all-inclusive w studiach nagraniowych SRT Davida Richardsona oferująca za 100 funtów pakiet: osiem godzin czasu w studio, taśmę-matkę i wytłoczenie 99 kopii płyt (tyle sztuk nie obejmował podatek VAT). Z miejsca dokonano rezerwacji, szybko wpłacono pieniądze.

Gitarzysta, kompozytor i lider zespołu GRANNIE, Phil Newton (1971).

Muzycy obawiali się, że bez drugiego gitarzysty lub klawiszowca ich brzmienie w profesjonalnym studio będzie zbyt cienkie.  Aby tego uniknąć, John Clark zasugerował, by zaprosić do studia znajomego, klawiszowca, Johna Stevensona, mającego za sobą współpracę z kilkoma znakomitościami.  „W 1971 byłem w zespole Spinning Wheel, który miał rezydenturę w Greyhound w Chadwell Heath.” – wspomina Stevenson –„Zastąpiłem w nim Ricka Wakemana, gdy ten dołączył do Strawbs. Wokalistą był wtedy Mike Starrs, który przeszedł do Colosseum II; później w składzie zespołu byli gitarzyści Geoff Whitehorn i Gary Moore po Skid Row. Kiedy John spytał mnie, czy pomogę przy płycie z miejsca się zgodziłem”. Nagrań dokonano w sobotnie popołudnie i było to dla nich dziwne doświadczenie. Studio znajdowało się w piwnicy, a reżyserka na górze, więc facet z SRT komunikował się z nimi przez… walkie talkie. Na szczęście wszystko poszło sprawnie; zespół cały set zagrał na „setkę”, a studyjna praca bardziej przypominała koncert niż profesjonalną sesję. Jak na niemal wojenne warunki efekt finalny był zadziwiająco dobry.

Basista Dave „H” Holland (1971)

Każdy, kto brał udział w nagraniu otrzymał kopię albumu. John Clark zgubił swoją, a kopię Johna Stevensona pilnie strzeże jego córka, odkąd dowiedziała się o jej wartości. Record Collector wycenił ją wtedy na 800 funtów. Dziś wartość płyty jest ponad dwukrotnie wyższa. Biorąc pod uwagę, że album nie był wysyłany do żadnych wytwórni płytowych, stacji radiowych, ani nawet sprzedawany na koncertach, nasuwa się pytanie, co Phil Newton zrobił z pozostałymi kopiami oprócz tych rozdanych rodzinie, przyjaciłom..?  Niestety jego śmierć w tragicznie młodym wieku oznacza, że ​​nigdy się tego nie dowiemy.

Krążek „Grannie” ukazał się 16 października 1971 roku. Przednia okładka przedstawiała zdjęcie w stylu wisiorka ze starszą panią, krewną Newtona, pozującą z gitarą. Tył okładki był zupełnie pusty. Ale to nie ona, a muzyka jest tu najważniejsza. I chyba sami muzycy nie mieli pojęcia, jaki wspaniały kawałek rock and rollowej historii stworzyli. Jakość dźwięku może nie zadowoli perfekcjonistów, ale na Boga, nie bądźmy żebrakami. Bądźmy wdzięczni za to co mamy!

Niektórzy twierdzą, że to prosty, przepełniony bluesem melodyjny soft rock. Inni widzą w nich przedstawicieli ciężkiego rocka progresywnego, wielu zaś jest zdania, że to ostatni akt kończącej się ery psychodelii. Prawda leży pewnie gdzieś pośrodku. Nie drążąc dalej tematu czas słów kilka o merytorycznej zawartości albumu.

Mamy tutaj sześć znakomitych, najbardziej spójnych i mistrzowskich kompozycji zaczynając od melodyjnego uroku świtu i wyjścia z niego, kończąc na bajecznej sadze o smutnym błaźnie. Pozornie jest to do bólu znajome. A jednak bardzo wyjątkowe. Utwory przeplatają się z wieloma odrębnymi fragmentami w fantastycznych przekazach instrumentalnej żonglerki. Wszyscy grają wyśmienicie, ale moim zdaniem to gitara kradnie show. Newton skutecznie demonstruje swą genialną różnorodność pokazując przy tym, do czego zdolny jest instrument użyty we właściwych rękach. Każdy utwór to odrębna opowieść wyjątkowo dobrze rozwinięta, w wyrazistych wersach i drobnych niuansach.

Z powierzchownymi podobieństwami do Wishbone Ash z epoki „Argusa” i kultowych bohaterów wczesnych lat 70-tych takich jak Gravy Train, Raw Material i Clear Blue Sky, album połączył mocne melodie z przyjemnie zróżnicowaną paletą muzyczną. Cały spektakl otwiera się nagraniem, „Leaving”, utrzymanym w stylu soft rocka, z wyraźnie wyodrębnioną linią basu i urzekająco ślicznym fletem. Wszyscy grają znakomicie, choć gitarzysta i wokalista robią na mnie największe wrażenie. Potężna, ale melodyjna gitara w „Romany Refrain” jest niczym więcej jak drobnym arcydziełem zwięzłości podpartym poetycką liryką mająca w sobie ulotny klimat ballady „I Talk To The Wind” King Crimson. Z kolei akustyczny „Dawn” spełniał tę samą funkcję, co utwór „Harlequin” Genesis na „Nursery Cryme” działając jako przeciwwaga  do cięższych utworów. Mimo to, to właśnie te cięższe numery stanowią podstawę trwałej atrakcyjności albumu, szczególnie dla miłośników gatunków. „Tomorrow Today” jest dokładnie tym, czego fani mocnego uderzenia potrzebują: częste zmiany tematów, skomplikowana rytmika, ostre partie gitary z wyraźnymi jazzowymi intonacjami. Jeszcze silniejszy jest energetyczny kawałek „Saga Of The Sad Jester” łączący hard rockowe riffy z wrażliwością melodyczną, wokalami a la Uriah Heep i dojrzałością liryczną obecną na całym albumie. Na deser grupa zafundowała nam bezsprzecznie najbardziej imponujący numer: dziewięciominutowy, epicki „Coloured Armageddon” z doskonałymi gitarami i organami Hammonda, którą nawet nieco mglisty miks wyprodukowany przez inżyniera-amatora nie może przesłonić jego potęgi, ani jego wielkości.

Dave „H” Holland (styczeń 2021)

Po nagraniu płyty zespół opuścił John Clark, a zaraz po nim odszedł Fred Lilley. Z nowym perkusistą i wokalistą zespół kontynuował działalność grając w londyńskich pubach i klubach. Zdarzyło im się wystąpić na scenie wspólnie z Uriah Heep i grupą Gnidrolog. Koniec zespołu nastąpił w dość niezwykłych okolicznościach.

Pewnego sobotniego wieczoru pod koniec 1972 roku, po występie w „The Speak”, muzycy załadowali swój sprzęt do furgonetki, której właścicielem był menedżer klubu Laurie O’Leary. Sprzęt miał zostać przewieziony do jego domu i następnego dnia, gotowy na próbę, zwrócony do klubu. Kiedy rankiem zespół przybył na miejsce okazało się, że furgonetka została skradziona wraz z instrumentami i całym sprzętem. Co prawda próbowano jeszcze związać koniec z końcem, ale ostatecznie na początku 1973 roku każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Osobno coś tam muzycznie kombinowali, ale ich późniejsza działalność pozostaje jeszcze bardziej enigmatyczna niż ta w zespole. Dla nas i tak najważniejsze jest to, że Grannie zostawili coś, co świat zapamięta na bardzo, bardzo długo.

Trzy oblicza grupy THE LITTER (1967-1969).

Kwintet THE LITTER był jednym z najpopularniejszych garażowych zespołów w Minneapolis. Jego początki sięgają lata 1966 roku kiedy to dwie miejscowe kapele rozpadły się niemal w tym samym czasie.  Wokalista Denny Waite i basista Jim Kane z The Victors, oraz dwaj gitarzyści: Bill Strandlof i Dan Rinaldi z The Tabs postanowili utworzyć nową formację. Miejsce za perkusją zajął Tom Murray, którego wypatrzyli na corocznych, Stanowych Targach Muzycznych odbywających się w mieście. Murray założył się wtedy z przedstawicielem stoiska B-Sharp Music Store, że zagra godzinną solówkę perkusyjną. Świadkami zakładu byli młodzi muzycy. Po odebraniu wygranej Murray został członkiem The Litter.

Kwintet The Litter (1969)

Nazwę zespołu wymyślił basista Jim Kane. Długo interpretowaną ją dosłownie, czyli „śmieci”, tym bardziej, że tytuł drugiego albumu „$100 Fine” („Sto dolarów grzywny”) mógł sugerować związek z zaśmiecaniem bowiem pod koniec lat 60-tych mandat za śmiecenie wynosił 100 dolarów. Tymczasem basista miał co innego na myśli. Urzekły go…  szczeniaki z psiego miotu (ang. litter to także miot, mieć młode), którymi troskliwie opiekowała się jego suczka.

  1. Oblicze pierwsze: garage rock.

Pod koniec 1966 roku muzycy weszli studia Dove Recording  w Bloomington na przedmieściach Minneapolis i nagrali pierwszy singiel „Action Woman”/„Legal Matter” z producentem Warrenem Kendrickiem wydany w styczniu 1967 przez Scotty Records. Utwór ze strony „A”, napisany przez samego Kendricka, kopie poniżej pasa z siłą młota parowego. A potem, gdy zgięci w pół łapiemy oddech, jak pstrąg rzucony na gwoździe błagamy o litość. Płuca pełne efedryny sprawiają, że jęczymy, chrząkamy i po omacku ​​szukamy kluczyków do stacyjki, aby wjechać samochodem do jeziora wymiocin z prędkością 180 km/godz. No dobra, może przesadziłem. Z tą prędkością oczywiście. Nie mniej, to wściekły, garażowy, pre-punkowy numer z miotaczem ognia, ze zniekształconymi riffami i sprzężeniami gitarowymi, warczącym wokalem i jedną ze wspanialszych, rozbudowanych solówek Billa Strandlofa. Uważa się, że ​​to wtedy narodził się amerykański garage rock, a  „Action Woman” mimo, że nigdy nie przebił się na krajowych listach przebojów zaliczany jest do kanonu gatunku. Inni widzieli w nim odpowiedź Ameryki na „Satisfaction” Stonesów… Przez całe dziesięciolecia piosenka gościła na wielu składankach, poczynając od legendarnej serii Pebbles przez świetne Back From The Grave, po pudełkowy zestaw Nuggets. Dodam jeszcze, że znajdujący się po drugiej strony „A Legal Matter” to cover The Who. Jak się okaże nie jedyny w ich wczesnym repertuarze.

Okładka singla „Action Woman” (1967)

„Brudne” brzmienie oparte na gitarowych sprzężeniach w „Action Woman”, były regularnie wykorzystywane w kolejnych utworach. To podsunęło Kendrickowi pomysł, by debiutancki album zatytułować „Distortions”. W trakcie jego nagrywania zespół niespodziewanie opuścił Bill Strandlof. Na szczęście szybko zastąpił go Tom „Zippy” Caplan, były gitarzysta kilku miejscowych kapel. Dzięki temu płyta ukazała się bez poślizgu, pod koniec lata 1967 roku w niewielkim (niestety) nakładzie dwóch tysięcy egzemplarzy.

Na „Distortions” zespół prezentuje się w różnych stylach, ale biorąc pod uwagę, że krążek składał się niemal wyłącznie z coverów dla sporej grupy fanów mógł być rozczarowaniem. Moim jednak zdaniem The Litter wypracował własne brzmienie o rozpoznawalnej wartości. Był jednym z nielicznych garażowych zespołów, który zainwestował wystarczająco dużo energii i wyobraźni w swoje interpretacje. Co prawda „Substitute” The Who nie wnosi nic nowego, ale „Legal Matter” z fajnymi zagrywkami  gitarowymi daje dobrą punkową energię. „I’m A Man” z szalonym dźwiękiem, mnóstwem wirujących sprzężeń zwrotnych i zniekształceń zrywa papę z dachu. To jedna z najlepszych wersji utworu The Yardbirds jaką kiedykolwiek słyszałem! Folkowy „Codine” kanadyjskiej piosenkarki indiańskiego pochodzenia, Buffy Sainte-Marie, dzięki potężnej perkusji i spowolnionej aranżacji zmienia się w ostry, rockowy kawałek. Inne piosenki takie jak “Somebody Help Me” Spencer Davis Group, „Rock My Mind” The Yardbirds i “Watcha Gonna Do About It” The Small Faces (wówczas ledwie znana w USA) są energiczne i pełne rozmytych wściekłych wokali, pędzących gitar i ciężkich bitów. Spośród własnych utworów oprócz „Action Woman”,  mamy tu króciutki, instrumentalny „The Mummy” zręcznie wpleciony w „Substitute”, oraz pochodzący z pierwszej sesji nagraniowej „Soul-Searchin'” z kapitalną solówką Strandlofa.

2. Oblicze drugie: psychodelia.

W 1968 roku zespół zmienił muzyczny styl kierując się w stronę psychodelii. Nagrany w połowie roku album „$100 Fine” zawierał mieszankę oryginalnych kompozycji i coverów z przewagą tych pierwszych. Abstrakcyjna okładka była pomysłem Caplana, który zasugerował Kendrickowi, aby było to zdjęcie zespołu maksymalnie powiększone. Ten kupił pomysł, ale wykorzystał do tego celu nie muzyków, a jeden z bębnów Toma Murraya. W zbliżeniu wygląda to dość oryginalnie, ale mało czytelne.

Już po pierwszym przesłuchaniu płyty miałem trzech faworytów. Otwierający ją „Mindbreaker” będący oryginalną kompozycją zespołową jest tak zaraźliwy, że trudno się od niego uwolnić. Gdyby ukazał się na singlu prawdopodobnie byłby hitem na listach przebojów. Fantastyczna wersja „Kaleidoscope” grupy Procol Harum jest ucztą dla uszu wielbicieli psychodelicznego rocka, zaś cover The Zombies „She’s Not There” to rozbudowany, 9-minutowy jam, który zbliża się bardzo blisko do The Doors (może nawet zbyt blisko, ale nie narzekajmy) kończąc album w najlepszym możliwym tonie. Byłbym niesprawiedliwy, gdybym uznał, że pozostałe nagrania są mniej interesujące. Zapewniam –  wszystkie są przyjemne. Nawet nie do końca pasujący do konwencji tej płyt „Blues One”, czyli rockowy blues z harmonijką jest świetny, nie mówiąc o „Apologies to 2069” zawierający interesujące, całkiem fajne dźwięki.

3. Oblicze trzecie: ciężki rock.

Po wydaniu albumu zespół ruszył w trasę po całym kraju budując solidną rzeszę fanów, głównie w środkowo-zachodnich stanach, Grając razem z takimi wykonawcami jak Blue Cheer i Uriah Heap  stanęli na rozdrożu między muzyką psychodeliczną a atmosferą raczkującego hard rocka. W tak zwanym międzyczasie grupę opuścili Waite i Caplan, a na ich miejsce przyszli Mark Gallagher i Ray Melina. Pod koniec 1968 roku muzycy odrzucili oferty Elektry i Columbi, co spowolniło ich karierę. Ostatecznie podpisali kontrakt z ABC Records, która w czerwcu roku następnego wydała ich trzecią płytę „Emerge”.

Tym razem garażowe i psychodeliczne wpływy zostały w dużej mierze odrzucone i zastąpione bardziej napiętym, pozbawionym fanaberii hard rockowym brzmieniem. Opuszczając garaż The Litter zajął miejsce podobne do tego, jakie zajmują proto-ciężkie grupy takie jak Cream czy Blue Cheer. Zespół był na tyle pewny siebie, że stworzył więcej własnego materiału, chociaż dwa covery: „For What It’s Worth” Steve’a Stillsa i „My Little Red Book” Burta Bacharacha (znany też z wykonania grupy Love) zostały podrasowane potężnymi nowymi aranżacje. Pierwszy z nich (nieśmiertelny i który uwielbiam) został całkowicie przerobiony. Pierwsza część, zagrana akustycznie i zaśpiewana łagodnie, niemal smutno zmienia polaryzację o 180 stopni i zamienia się w heavy metalowy przester w stylu Teda Nugenta. Bardzo solidna wersja tego drugiego otwiera drugą stronę oryginalnej płyty zaostrzając apetyt na danie główne. A te, jak w dobrej restauracji, otrzymujemy na końcu posiłku. Zamykający płytę dwunastominutowy „Future Of The Past”, w którym psychodelia spotyka się z ciężkim rockiem progresywnym, zawiera kapitalną gitarę i świetne perkusyjne solo w stylu Gingera Bakera. To jeden z tych numerów z furią rozpalający rockowy ogień. I choćby tylko dla niego warto mieć tę płytę.

Album spełniał wszelkie oczekiwania i wymagania fanów cięższych brzmień: bliźniacze ataki gitar, potężna sekcja rytmiczna, mocarny materiał, Gitarowe zniekształcenia były nadal ewidentne, ale ich ton był znacznie ostrzejszy, solówki bardziej ostre i wyraziste, bas i głośna jak diabli perkusja w stylu Keitha Moona znacznie głębsze, a wokale dobrze zmiksowane. Mark Gallagher to rock and rollowy krzykacz z domieszką soulu i jazzu. Jest świetny. Z kolei Ray Melina nie tylko znakomicie zagrał na gitarze, ale także pomógł napisać trzy kawałki. Nowy materiał przewyższał ich wcześniejsze nagrania pokazując, że zespół był w stanie dołączyć do rodzącej się wtedy hard rockowej elity.

„Emerge” okazał się najpopularniejszym albumem The Litter. Wydawało się, że dalsza kariera jest na wyciągnięcie ręki. Kontrakt z ABC-Probe obejmował nagranie dwóch płyt. Niestety, pod koniec 1970 roku wytwórnia zbankrutowała i druga płyta, nad którą pracowali nigdy nie została wydana. Odbiło się to na zespole. Napięcie między członkami narastało, Nasiliły się kłótnie i konflikty. Zaczęły się personalne roszady, które nic nie zmieniły. Pod koniec 1972 roku oficjalnie ogłoszono, że The Litter został rozwiązany. Co prawda dwie dekady później został reaktywowany i pod koniec lat 90-tych wydał nawet dwie płyty, ale dla fanów zespołu i tak liczą się tylko trzy pierwsze albumy nagrane w latach 1967-1969. Albumy pokazujące ich trzy niezwykłe muzyczne oblicza.

STARK NAKED „Stark Naked” (1971).

Genialna i niezwykła formacja STARK NAKED została założona w Levittown na Long Island (Nowy Jork) przez nastoletnich uczniów miejscowego liceum w 1969 roku. Ten imponujący zespół tworzyła wokalistka Lyne Bunn, gitarzysta solowy Richard Belsky, wokalista i gitarzysta Jim Monahan, utalentowany klawiszowiec Paul Venier, świetny basista Tom Rubino i rockowa potęga, czyli grający na bębnach John Fragos. O tak muzykalnych dzieciakach mówi się, że dostali talent od Boga. Początkowo nazywali się Count Zeppelin & His Fabled Airship lecz szybko skrócili ją na Count Zeppelin. Gdy na muzycznym niebie pojawił się Ołowiany Sterowiec zmienili nazwę na Stark Naked.

Tył okładki płyty „Stark Naked”  ze zdjęciami członków zespołu.

Pierwsze koncerty to licealne imprezy, na których wykonywali (przy wybuchu rozentuzjazmowanej szkolnej braci i rozpaczy pedagogów) dwa covery: „White Rabbit” Jeffersona Airplane i „Piece Of My Heart” Janis Joplin. Po skończonej edukacji stworzyli dużo własnego materiału i zagrali mnóstwo koncertów. Fani z Long Island do dziś pamiętają, że charakteryzował je ogromny rozmach przypominający bardziej teatralny spektakl niż występ rockowej kapeli. Dość powiedzieć, że w finale muzycy palili dwumetrowe krzyże czyniąc to przy dźwiękach perkusyjnych werbli i hałaśliwej muzyce celując jednocześnie w stronę publiczności z karabinów maszynowych. Ten element szoku i zaskoczenia zastosowali na długo przed Alice Cooperem i grupą Kiss.

Na jednym z nich, w ostatnim dniu grudnia 1970 rok zobaczył ich Joey Day, producent z MCA Music. Uwiódł go nie szalony teatralny aspekt, ale wściekłe psychodeliczne brzmienie łączące wczesny progres z hard rockiem i jazzem, wokalne harmonie i… świetne ballady. Po występie zeszli do piwnicy, gdzie zagrali mu kilka bardziej mrocznych improwizowanych utworów. Miesiąc później Joey Day z ramienia wytwórni RCA Records podpisał z muzykami kontrakt. Jego efektem była płyta „Stark Naked” wydana w październiku 1971 roku, a nagrana w historycznym RCA Studio A na 44th Street w Nowym Jorku  Niezwykłą okładkę zaprojektował Nick Aristovulos do tej pory wykonujący projekty wykonawcom muzyki klasycznej nagrywającym dla RCA.  W wyrzeźbionej twarzy artysta umieścił sześć postaci symbolizujące członków zespołu. Powiem szczerze – po tylu latach wciąż robi na mnie wrażenie.

Front okładki zaprojektowana przez Nicka Aristovulosa (RCA 1971)

Długie, progresywne kompozycje z doskonałymi wstawkami na fortepianie, wściekła wirtuozowska gitara i rozpalająca perkusja – oto w skrócie brzmienie zespołu. Sama muzyka, jak na amerykańskie ówczesne standardy, trudna była do zdefiniowania. Zespołowi bliżej było do mniej znanych brytyjskich grup łączących psychodelię z progresywnym rockiem (Rare Bird, Captain Marryat, Grannie), niż do kapel z Zachodniego Wybrzeża. Patrząc z drugiej strony, byli pełni własnych pomysłów i tak naprawdę nie musieli niczego zapożyczać zza Oceanu; osobiście umieściłbym ich pośród innych wizjonerów amerykańskiego rocka: Touch, POE, Ford Theatre…

Cały album to sześć kompozycji, z czego trzy: „All Of Them Witches”, „Sins” i „Iceberg” to prawdziwe kilery! Pierwszy z nich otwiera płytę i został napisany przez Paula Veniera po obejrzeniu filmu Romana Polańskiego „Rosemarie’s Baby”. W sumie można powiedzieć, że to JEST „Dziecko Rosemary” tyle, że muzyczne, mające w sobie klimat mrocznego koszmaru. Główny wokal należy do Jima Monahana, ale to głos Lyne Bunn w tle ma więcej uczuć i siły. Z tej gęstej atmosfery uwalnia nas prześlicznej urody ballada „Done” mówiąca o utraconej miłości. Zaczyna się pięknymi harmoniami wokalnymi śpiewanymi w powolnym, niespiesznym tempie. Jednak utwór stopniowo nabiera rozpędu i instrumentalnego rozmachu. I kiedy wydaje się, że szalona eskapada potrwa do samego końca w finale powracają owe cudowne wokalne wibracje, co powoduje, że chce się tego nagrania posłuchać raz jeszcze, a potem kolejny raz i jeszcze raz… Niestety chmury z koszmaru nadciągają wraz z początkiem „Sins”. Gęsta, ołowiana atmosfera i szalona sekcja rytmiczna doskonale podpiera mocny wokal panny Bunn, a agresywna gitara Richarda Belsky’ego powala. To jedna z najlepszych solówek jaką tutaj zagrał. Ciężka, aczkolwiek przyjemna podróż wcale, ale to wcale nie męczy. Kipiąca energia szybko przenosi się na słuchacza i chyba nikogo nie zostawia obojętnym. Nic dziwnego, że RCA zdecydowała się wydać go na singlu, który na liście Billboardu uplasował się na szóstym miejscu!

Druga strona albumu to kontynuacja tej dalekiej podróży. Zaczyna się od 11-minutowego „Look Again” będącego kapitalnym, niemal wzorcowym przykładem progresywnego rocka. Jego twórca, Paul Venier twierdzi, że muzyczny temat pojawił się znikąd, chociaż został zainspirowany znanym wielu czytelnikom przysłowiem: “You Can’t Judge A Book By It’s Cover” („Nie oceniaj książki po okładce”). Całość oparta jest na zespołowym, improwizowanym, pełnym swobody i polotu graniu. Odnoszę wrażenie, że właśnie takie granie przynosiło im najwięcej radości i satysfakcji. To kolejny moment tej płyty, którym zachwyciłem się już po pierwszym przesłuchaniu, a niesamowitej solówki gitarowej zaczynającej się w połowie nagrania mogę słuchać bez końca! Następny numer, „Wasted Time”, powstał ponoć pod wpływem LSD. Venier i Monahan wykorzystując nieobecność w domu rodziców tego pierwszego, pozwolili sobie na odrobinę odlotowego szaleństwa. O dziwo, wyszedł im wówczas jeden z najpiękniejszych psychodelicznych kawałków jaki napisali. Z nastrojowym fortepianem, łkającą gitarą i przepięknie brzmiącymi harmoniami wokalnymi. Perełka! A tuż po niej wspomniany wyżej trzeci z kilerów, „Iceberg”, oparty na mocarnej sekcji rytmicznej i ciężkim brzmieniu gitary. Niewiarygodne, że mimo brzmieniowej potęgi ma tak nośną i łatwo przyswajalną melodię. I tylko żal, że to ostatni utwór na płycie, bo chciałoby się więcej…

Po wydaniu albumu zespół ruszył w trasę. Objechał niemal cały kraj koncertując m.in. z takimi wykonawcami jak Mountain ( z Leslie Westem, Felixem Pappalardim i Corky Laing’em), Illusion, Gladys Knight; Chambers Brothers; James Gang (z niesamowitym Joe Walshem), Delaney And Bonnie & Friends (z Erikiem Claptonem na gitarze). Lee Michaelsem… Najwięcej emocji przyniósł im występ w nowojorskim Central Parku, który oklaskiwało 60-tysięcy ludzi. Jako jedyni bisowali dwukrotnie. Wszystko układało się po myśli zespołu i wydawało się, że kariera stoi przed nimi otworem. Cios spadł na nich z najmniej spodziewanej strony. Osoba, do której mieli ogromne zaufanie, ich menadżer, ulotnił się któregoś dnia zabierając ze sobą wszystkie, ciężko zarobione pieniądze. Ani policja, ani wynajęty prywatny detektyw nie potrafili go odnaleźć. Gość ulotnił się jak kamfora. Na domiar złego RCA nie chcąc wikłać się w ewentualne procesy sądowe nie przedłużyła z nimi kontraktu. Rozczarowani muzycznym biznesem postanowili zakończyć krótkie życie swojego zespołu. Zespołu, z którym wiązali tak duże nadzieje.

Lyne Bunn (obecnie Joey Lyne) jako Atomowy Anioł (2021)

Venier i Fragos pojawili się potem w hard rockowym i nieco progresywnym zespole Salty Dog, który nagrywał i koncertował przez całe lata 70-te. Później Venier przez długie lata był komikiem estradowym. Powrócił do muzyki dopiero w 2003 roku ze swoim soft rockowym zespołem V debiutując albumem „Better Late Than Never”… Lyne Bunn po Stark Naked śpiewała w 10-osobowym, soulowym zespole Stash, oraz występowała w akustycznym duecie Windfall. Życiowa podróż zaprowadziła ją na Zachodnie Wybrzeże, gdzie w Hollywood jako Joey Lyne założyła metalową kapelę Atomic Angel. Ponoć gra tam do dziś… Pozostali muzycy Stark Naked tuż po rozpadzie definitywnie wycofali się z branży muzycznej.