Jeśli ktoś czuł niedosyt muzyki Genesis pomiędzy płytą „Tresspass” a „Sailing England By The Pound” album „Battlement” niemieckiej grupy NEUSCHWANSTEIN niedosyt ten powinien w jakimś stopniu zaspokoić. Niektórzy uważają ich za klon Genesis, inni (tak jak ja) dziękują za powstanie czegoś, co nazywać się będzie neo-prog rockiem. Choć zespół nigdy nie podpisał kontraktu z jakąś ważną i dużą wytwórnią płytową zdołał wydać album, który w późnych latach 70-tych cieszył się dużym uznaniem fanów progresywnego rocka. Wystarczy powiedzieć, że na jego temat ukazało się mnóstwo artykułów na całym świecie, od Ameryki Północnej i Południowej, przez Europę, po Środkowo-Wschodnią Azję.
Jego historia niewiele różni się od wielu im podobnych. Klawiszowiec (głównie organy i fortepian) Thomas Neuroth, oraz grający na flecie i syntezatorach Klaus Meyer poznali się w szkole średniej w Völklingen. Mieli solidne podstawy muzyczne, cenili liryzm muzyki klasycznej połączonej z elementami rocka. Pierwszy uwielbiał Ricka Wakemana, drugi zakochany był w King Crimson. Obaj wraz z kilkoma szkolnymi przyjaciółmi wśród których był perkusista Hans Peter Schwarz i basista Rainer Zimmer założyli zespół, który nazwali Neuschwanstein. Mało komercyjna nazwa nie była przypadkowa. Odnosiła się do zamku zbudowanego przez króla Bawarii, Ludwika II reprezentującego epokę romantyzmu w jej najbardziej imponującej formie. I z ręką na sercu trzeba przyznać, że tego romantyzmu im nie brakowało; mieli go we krwi i pielęgnowali jak mało kto.
Początkowo grali brytyjskie covery. Zafascynowani monumentalną kompozycją Ricka Wakemana „Journey To The Centre Of The Earth” skomponowali utwór instrumentalny będący muzyczną adaptacją powieści Lewisa Carrolla „Alicja w krainie czarów”, który po raz pierwszy publicznie wykonali w miejscowym gimnazjum w 1974 roku. Dwa lata później nagrali go w wynajętym małym studio. Niestety, oryginalne taśmy-matki zaginęły. Na szczęście zachowała się kopia na kasecie magnetofonowej, którą na płycie CD w 2008 roku wydała francuska Musea. W tym samym 1976 roku do zespołu dołączył gitarzysta Roger Weiler znacząco kształtując brzmienie Neuschwanstein. Kilka miesięcy po nim pojawił się kolejny nabytek, pochodzący z Francji wokalista Frédéric Joos, którego wokal przypominał Petera Gabriela.
Popularność zespołu nie wykraczała poza lokalną strefę, nie mniej zapraszany był kilkakrotnie jako support dla Novalis i Lucifer Friend’s. Miało się to zmienić w 1978 roku kiedy w październiku muzykom udało się zarezerwować profesjonalne studio w Kolonii gdzie pod okiem Dietera Dierksa nagrali album „Battlement” wydany przez małą, niezależną wytwórnię Racket Records na początku stycznia 1979 roku. Cały, sześciotysięczny nakład, rozszedł się błyskawicznie i to w czasach, gdy rock progresywny wypierany był przez nową falę i muzykę post-punkową.
Siedem melodyjnych i harmonicznych kompozycji zakorzenione są w tradycji rocka symfonicznego pierwszej połowy lat 70-tych w stylu Eloy i Camel z okresu „Planets” i „Moonmadness”. Zmieniające się nastroje, bujne brzmienie instrumentów klawiszowych, cudowne partie fletu, dobry angielski wokal to ich atuty. Klawiszowiec ma jedną wielką zaletę: tworząc bujne tła wypełnione przestrzennymi płynnymi pasażami syntezatorowymi umieszcza w nich fantastyczne solówki. Dotrzymujący mu kroku niesamowity gitarzysta często używa gitar akustycznych, które już przy pierwszym przesłuchaniu wywołały u mnie ciarki, jak choćby w zaskakującym (bonusowym) „Midsummer Day”. Bas i perkusja wmieszane w tło z nawiązką spełniają swoje zadanie. Niektórzy marudzą, że temu ostatniemu brakuje finezji jaka cechowała na przykład Phila Collinsa, ale to ledwo zauważalny szczegół. Porównania do Genesis jakie się nasuwają dotyczą zazwyczaj wokalu, który momentami faktycznie przypomina młodego Petera Gabriela. Ba! Byli tacy, którzy wierzyli, że „Battlement” to odnaleziona po latach zaginiona płyta Genesis epoki Gabriela! Z kolei bardziej sceptyczni krytycy zarzucali Neuschwanstein, że są ich kalką. Według nich piosenki brzmią tak, jakby reprezentowały różne epoki Brytyjczyków. Hm… nie sądzę, żeby jakikolwiek fan Genesis miałby z tego powodu pretensje. Poza tym wielokrotne i uważne przesłuchanie płyty dowodzi, że NIE MA tu żadnej melodii, żadnego riffu, czy też jednej nutki, która byłaby skopiowana z jakiegokolwiek utworu Genesis.
W bardzo wesoły i chwytliwy sposób album otwiera się utworem „Loafer Jack” ze wspaniałą grą Mayera na flecie i Neurotha na syntezatorach z zachwycająco pięknymi, melodyjnymi akcentami. Znakomite otwarcie, po którym miałem obawy, czy nie był to aby najmocniejszy punkt płyty, ale myliłem się. Drugi utwór, „Ice With Dwale”, skomponowany głównie na akordach gitary akustycznej, delikatnych partiach fortepianu, z olśniewającą i zapierającą dech solówką fletu ma bardziej introspektywny nastrój. Nie wiem czy dla całego świata, ale dla mnie brzmi to jak odłożone „na później” (a potem zapomniane) fragmenty najbardziej pastoralnego albumu Genesis, „Tresspass”. Ale to jeszcze nic. Moim zdaniem cały geniusz zespołu objawia i rozwija się w pełni od trzeciego („Intruders And The Punishment”) i czwartego („Beyond The Bugle”) numeru. W tych dwóch nagraniach pełen majestatu i energii zespół pracuje jak doskonale naoliwiony mechanizm. W pierwszym na początku mellotron i perkusja wybuchają jak wulkan, do którego dołącza Klaus Mayer grający jak opętany na swych szalonych syntezatorach. Agresywne klawisze i gitarowe partie należą do najlepszych na całym albumie, zaś sam dźwięk jest nie tylko potężny, ale i soczysty.
Z kolei „Beyond The Bugle” to utwór z melancholijnym wstępem, trzepoczącym fletem i wspaniałą sekcją wokalną. Jest to coś, co pokazuje niezwykle urzekającą, epicką wrażliwość połączoną z bardzo melodyjnym bogactwem. Jest straszny i jednocześnie piękny, a zamykające go fenomenalne solo syntezatorowe pokazuje, że Neuroth jest po prostu genialny! Często łapię się na tym, że po jego zakończeniu bezwiednie wciskam klawisz „cofnij” i wsłuchuję się w te niesamowite dźwięki raz jeszcze… W tytułowej kompozycji basista Rainer Zimmer przejął rolę głównego wokalisty być może dlatego, że sam napisał do niego tekst; autorem pozostałych, o czym wcześniej nie wspominałem, był Weiler. Stonowany głos Zimmera jest dość przyjemny, choć brakuje mu dramatyzmu Frédérica Joosa. Biorąc pod uwagę tematykę piosenki jest on całkowicie trafny: księżnej Kirkcaldy, śpiewająca żałobną pieśń dla umierającej na szafocie szkockiej królowej, towarzyszą kobziarze grając na murach obronnego zamku nad blankami (ang. battlement), zwanymi architektonicznymi zębami. Jest to jedyny utwór, w którym nie pojawia się mellotron. Muzycy wpuścili tu trochę powietrza i instrumentalnego oddechu. Wiodącą rolę przejęło pianino elektryczne wspomagane partiami syntezatorów, wyczarowując jedne z najlepszych marzycielskich momentów, szczególnie tam, gdzie pojawiają się naprawdę melancholijne solówki gitarowe… „Midsummer Day” przywraca romantyczny klimat jaki mieliśmy na „Ice With Dwale”. Melodie grane na zmianę przez gitarę i syntezator przypominające wczesny Eloy chwytają za serce. Po kilku minutach utwór przyspiesza, flet i bas wymieniają frazy, po czym wszystko na moment cichnie. Po sekundowej ciszy słyszymy coś, co przypomina dziecięcą pozytywkę i wszystko wraca z wielkim rozmachem. Joos pluje w oczy agresywnym wokalem bardziej w stylu Franka Bornemanna, niż Petera Gabriela. Kolejne fantastyczne nagranie, którego na oryginalnym albumie nie ma. Na szczęście zostało dodane na kompaktowej reedycji wytwórni Musea w 1992 roku i wypada tylko podziękować temu, kto był odpowiedzialny za jego umieszczenie. „Zärtlicher Abschied”, jedyny utwór instrumentalny, zdominowany jest przez świetną gitarę akustyczną i flet wsparty wspaniałą grą klawiszy. Zbudowany wokół różnych temp i nastrojów jest kolejnym orężem ze zbrojowni Neuschwanstein – idealnym na zakończenie albumu.
Neuschwanstein nie jest ani klonem, ani tym bardziej plagiatem Genesis, Camel, Eloy i innych wielkich progresywnych zespołów, do których byli porównywani. Razem z innymi niemieckimi zespołami takimi jak Ivory, Sirius, ML Bongers na przełomie lat 70 i 80-tych przygotował grunt pod tamtejszą neo-prog rockową scenę. A jeśli chodzi o „Battlement”, to naprawdę świetny album.
Rewelacyjna płyta, dziękuję za przypomnienie!