RED DIRT „Red Dirt” (1970)

W ciągu ostatnich czterdziestu lat album „Red Dirt” stał się płytowym rarytasem, o którym więcej osób słyszało, niż go wysłuchało. Złożyło się na to kilka czynników. Choćby fakt, że Fontana wydała go w 1970 roku w skandalicznie niskim nakładzie 200 (słownie: dwustu) egzemplarzy. Nie muszę dodawać, że popyt na jego posiadanie był niewspółmiernie większy. Do tego okładkę zaprojektował genialny grafik Barney Bubbles związany z brytyjską niezależną sceną muzyczną. Od samego początku album osiągnął status kultowego i zniknął wtedy bez śladu. Wydawało się, że na wieki… Kiedy w 2009 roku szacowny Record Collector podał na swych łamach informację o jego kompaktowej reedycji reakcja czytelników zaskoczyła wszystkich. Redakcję zasypano lawiną korespondencji i setką telefonów, w których najczęściej pojawiającymi się pytaniami było gdzie? kiedy? i za ile? będzie można kupić tę kultową płytę zespołu RED DIRT

Piątkowe wieczory Steve Howden zazwyczaj spędzał ze swą ukochaną gitarą w pubie umilając miejscowym bywalcom Bridlington konsumpcję złocistego napoju. Przypadkiem zawitał tu perkusista Steve Jackson, który nawiązał rozmowę z gitarzystą. Bystry Howden szybko wyczuł w nim bratnią duszę, a po kilku piwach doszli do konstruktywnego wniosku – założą bluesową kapelę. Potem poszło już lawinowo. Perkusista ściągnął swych kumpli z Hull : basistę Kenny Giles’a i wokalistę Dave’a Richardsona i późną jesienią 1968 roku RED DIRT rozpoczęli próby.

Red Dirt. Od lewej: Kenny Giles, Steve Jackson, Stone Howden (w okularach), Dave Richardson
Red Dirt . Od lewej: K. Giles, S. Jackson, S. Howden (front), D. Richardson.

Jako kapela pochodząca z północno-wschodniej Anglii, konkretnie z hrabstwa Yorkshire, w pierwszej kolejności właśnie tam zyskali rozgłos i uznanie fanów. Nie trzeba było jednak długo czekać, gdy zespołem zainteresowali się łowcy muzycznych talentów ze stolicy – Monty Babson i Barry Morgan. Właściciele dopiero co powstałego studia nagraniowego Morgan Blue Town Records złożyli muzykom propozycję zrobienia sesji nagraniowej.  Legendarne studio, mające swą siedzibę na 169 High Road w londyńskim Willesden, dziś znane jest pod nazwą Morgan Studios, w którym nagrywali tacy wykonawcy jak Led Zeppelin, The Who, Kinks, Pink Floyd, czy Rolling Stones… Początkowo londyńska publika ze sporą rezerwą przyjmowała rednecków z prowincji. Tu małe  wyjaśnienie: redneck to slangowe określenie biednych farmerów z czerwonym karkiem (domyślnie od opalenizny), którzy ciężkie prace polowe wykonywali osobiście w odróżnieniu od bogatych. Zdecydowanie bardziej obraźliwe od polskich określeń typu wieśniak, czy burak… Niezależna scena szybko ich jednak „kupiła”, a bezkompromisowa mieszanka hard rocka z bluesem podbiła fanów tamtejszego undergroundu. RED DIRT zaczęli być coraz bardziej znani i doceniani. Kiedy w marcu 1970 roku wchodzili do studia nagraniowego Morgan Blue Town nikt nie śmiał nazwać ich redneckami.

Producentem nagrań został Geoff  Gill – „ziomek” z Yorkshire, były lider świetnej i niedocenianej pop-psychodelicznej grupy Smoke znanej z kapitalnego, przebojowego „My Friend Jack”. Biednego Geoffa niechcąco wpakowano na minę. Okazało się że studio, w którym odbyć się miała sesja zajęte było przez Paula McCartneya. Były Beatles kończył nagrywanie swej pierwszej solowej płyty… Muzycy mogli z niego skorzystać dopiero od północy do szóstej rano. Krótko. Należało się więc spiąć i niemal wszystko zagrać na „setkę”. Jedni twierdzą, że pośpiech spowodował iż nagrania są surowe, niedopracowane i chaotyczne. Inni – wręcz przeciwnie. Naturalność, niewymuszony luz i  swoboda pokazują zespół od tej prawdziwej, niezafałszowanej strony. Zdecydowanie zaliczam się do tej drugiej grupy… Nagrany materiał szybko został przekazany wytwórni Fontana, który wydała go na dużej płycie. Niski nakład spowodował, że płyta zniknęła bez śladu…

Label płyty "Red Dirt" wytwórni Fontana
Label płyty „Red Dirt” wytwórni Fontana

W 1970 roku była ona postrzegana jako muzyka undergroundowa, alternatywna, składająca się z pięknych tekstów i oryginalnych aranżacji muzycznych. Zanim jednak o muzyce, kilka słów o okładce albumu.

Tworząc ją Burney Bubbles zainspirował się postacią Geronimo, legendarnym indiańskim wojownikiem z plemienia Apaczów. W dzieciństwie duże wrażenie zrobiło na nim zdjęcie dumnego wodza, który przyklęknął na jedno kolano ze swą strzelbą. W jego postawie widać dumę,  w oczach zaciętość i charakter silnego człowieka walczącego o godność i wolność dla pierwotnych mieszkańców Ameryki.

Geronimo. Lata 80-te XIX wieku.
Geronimo. Lata 80-te XIX wieku.

Jednak jeśli dokładnie przyjrzymy się zdjęciu zobaczymy, że wysunięta lewa noga zakuta jest w szeklę spinającą kajdany. Ten szczegół wstrząsnął wówczas małym Burneyem. Sama pozycja Indianina sugeruje także zniewolenie i poddańczość. Prochy Geronimo, który zmarł w 1909 roku w wieku 80 lat spoczywają w indiańskim rezerwacie Fort Still w Oklahomie – stanie znanym z obecności… brudnej czerwonej (red dirt!) gleby, zwanej też glebą laterytową.

Okładka płyty przedstawiająca głowę Indianina z otworami po kulach na czole, z których ścieka krew przykuwała uwagę nie tylko z powodu jej jasnego przekazu, ale też z powodu techniki jaką została wówczas wykonana.

RED DIRT "Red Dirt" (1970)
Okładka płyty „Red Dirt” (1970) autorstwa Burneya Bubblesa

Powiększone zdjęcie twarzy Geronimo „utkane” przez Burneya z biało-czarnych plamek wydobywało półton. Drastyczne kontrasty  potęgowały oszczędne wykorzystanie czerwonych „krwawych” strug wyciekających z dziur po kulach układających się w nazwę zespołu. Technika ta weszła w życie siedem lat później, kiedy została powszechnie zastosowana do monochromatycznych obrazów wczesnego punka (vide słynny plakat The Damned z 1977 roku i okładki płyt zespołów One Chord Wonders, The Adverts i wielu innych z tego okresu)…

Od strony muzycznej (i wokalnej) RED DIRTY można porównać do Steppenwolf w swej szczytowej formie. Przynajmniej „I’ve Been Down So Long” inspirowany jest utworem „Snowblind Friend”, a „Death Letter” jest w tym samym nastroju co „Hey, Lawdy Mama”. Pokrewieństw doszukać się można i w innych ówczesnych grupach amerykańskich. Mam tu na myśli ciężki blues rockowy Fraction, czy stoner rockowy Circuit Rider. Co prawda otwierający całość  „Memories” okazuje się małą zmyłką – jest tu melotron, tęskny wokal, lekko postrzępione gitary i nastrój zwiewnej prog rockowej melancholii. I to wszystko w dwie minuty… Zaraz potem pojawią się (wspomniany już) „Death Letter” – świetny mięsisty  blues rock z  odmienionym, niemal histerycznym wokalem, na wpół oszalałym gitarowym jazgotem rodem z płyt Captaina Beefhearta, oraz odrobinę lżejszy „Problems” w stylu The Doors z okresu „Morrison Hotel”… „Song For Pauline” to z kolei akustyczny blues (gitara plus wokal) w stylu Roberta Johnsona. Fantastyczny numer! Gdybym wcześniej go usłyszał, szedłbym w zaparte, że wykonuje go jeden z tych wielkich bluesmanów z Delty… Album jest tak ułożony, że nie jesteśmy przewidzieć, czym zespół nas zaskoczy. Dzikie, męskie, blues rockowe stonery jak „Ten Seconds To Go”, czy „Gime A Shot” przeplatane są lżejszymi kawałkami w rodzaju „In The Morning” z bardziej rozbudowaną aranżacją wzbogaconą o klawisze nadając ich potężnej muzyce więcej głębi… „Death Of A Dream” to gustowna interpretacja średniowiecznej angielskiej ballady w stylu Jethro Tull (bez fletu), a przynajmniej brzmi jak jedna z nich. Jest też acidowo folkowy „Summer Madness Laced In Newbald Gold” (bliski kuzyn „Stray Cat Blues” Stonesów), w którym Richardson w żartobliwy dla siebie sposób kpi z „brudnych” gitarowych riffów śpiewając: „Wydaje się, że czerwony brud wbija się w moje uszy i oczy”

Kompaktowa reedycja zawiera 5 dodatkowych nagrań
Kompaktowa reedycja  z 2010 r. zawiera 5 dodatkowych nagrań.

Jak potoczyły się dalsze losy grupy po wydaniu płyty? Wygląda na to, że muzycy powrócili raz jeszcze do studia nagrywając kilka utworów przeznaczony na drugi album, który jednak nigdy się nie ukazał… Kompaktowa reedycja „Red Dirty” z 2010 roku zawiera pięć nagrań z owej sesji z Ronem Halesem na gitarze, który zastąpił Steve’a Howdena. Pierwsze co rzuca się na uszy to dodanie do instrumentarium skrzypiec, które kapitalnie współpracują z gitarą wzbogacając brzmienie i nadając im progresywnej barwy. Słychać to szczególnie w nagraniach „From End To End” i „Yesterday And Today” kojarzących się ze starym dobrym Kansas. A także w nastrojowo melancholijnym „The Circle Song”… I to właśnie tą drogą poszedł zespół, który po kolejnych roszadach personalnych zmienił styl i nazwę. Wydana w 1972 roku (znakomita!) płyta „The Journey” pod szyldem Snake Eye była już skrzyżowaniem King Crimson i Wishbone Ash. Ale to już inna historia…

„Red Dirt” to bez dwóch zdań klejnot, który powinien zachwycić każdego żarliwego fana zakręconego na punkcie stoner rocka i bluesa z początku lat 70-tych! I jestem przekonany, że nie tylko ich…

PACIFIC SOUND „Forget Your Dream!” (1972)

Val-De-Travers to dolina położona we francuskojęzycznym szwajcarskim kantonie Neuchatel na terenie której znajduje się urocze miasteczko Motiers. To właśnie tu Jean-Jacques Rousseau szukał protekcji u Lorda Keitha, by zbliżyć się do dworu Fryderyka Wielkiego. W tej pięknej okolicy chętnie odwiedzanej przez turystów czwórka przyjaciół założyła na początku 1970 roku amatorski zespół muzyczny. Wokalista Chris Meyer, gitarzysta i basista Mark Treuthardt, klawiszowiec Roger Page, oraz perkusista Diego Lecci pomni swych skromnych ich zdaniem umiejętnościom muzycznym nie myśleli o sławie, pieniądzach i tłumie fanów. Ot po prostu, grali modne szlagiery popowe na wieczorkach tanecznych dla gości w tutejszych pensjonatach i hotelach. I pewnie dziś nikt by o nich słowem nie wspominał, gdyby nie Yves Dubois.

Przyjaciel i fan zespołu gorąco namawiał muzyków, by dali sobie spokój z graniem zagranicznych hitów w salkach balowych, a zaczęli tworzyć własne utwory. Widział w nich duży potencjał i wierzył, że stać ich na więcej niż granie „do kotleta” popowej sieczki. Tak im wjechał na ambicje, tak ich naciskał, że w końcu muzycy przyznali mu rację. Dubois zadeklarował, że będzie zajmować się sprawami organizacyjnymi i stał się swego rodzaju menadżerem grupy. Roger Page podsunął myśl, by kwartet nazwać PACIFIC SOUND.

W ciągu kilku miesięcy zespół zaczął nabierać kształtu intensywnie pracując i dopieszczając autorskie kompozycje. Po zagraniu kilku koncertów na terenie Val-De-Travers zyskali pewność siebie. Kolejne występy w pobliskiej Francji umocniły ich w wierze, że obrali dobrą drogę. Zaczynali zdobywać coraz większy rozgłos i zdobywać nowych fanów…

Pacific Soun. Od lewej: Roger Page, Diego Lecci, Mark Treuthardt, Chris Meyer.
Pacific Sound (1972). Od lewej: Chris Meyer, Mark Treuthardt, Diego Lecci, Roger Page

Następnym krokiem jaki zaplanował Yves Dubois było nagranie płyty. Zaprosił na koncert przedstawiciela firmy Rare Records mającą swą siedzibę w La Chaux-de-Fonds z nadzieją na podpisanie kontraktu płytowego. J.P. Louvin zachwycony tym co usłyszał z miejsca zaproponował chłopakom nagranie singla, który ostatecznie ukazał się pod sam koniec 1970 roku. Mała płytka z utworami „The Drug Just Told Me”/”The Green Eyed Girl” odniosła sukces. Fani i krytycy chwalili oryginalność i kreatywność zespołu. Wyróżniono go też na festiwalu European Pop Jury w Cannes. Wydany w 18 krajach plasował się na czołowych miejscach list przebojów. Zespół był na fali!

Pod okiem tego samego producenta nagrali drugą małą płytkę „Ballad To Jimi”/”Thick Fog”. Ugruntowała ona rosnącą popularność kwartetu zasypując zespół licznymi ofertami koncertowymi płynącymi nie tylko ze Szwajcarii, ale także z Francji i Niemiec. Dubois zdecydował, że to idealna pora na nagranie dużej płyty. Wrócili do studia w Biel, zarejestrowali siedem nowych utworów, które wraz z singlowym „Thick Fog” trafiły na (jedyny jak się okaże) album zespołu zatytułowany „Forget Your Dream!” wydany przez szwajcarski Splendid Records.

Pacific Sound "Forget Your Dreams" (1972)
Pacific Sound „Forget Your Dream!” (1972)

Uparcie przypina się sympatycznym Szwajcarom etykietkę krautrockowego zespołu. Czy słusznie..? Zdecydowanie dominuje tu  klasyczny hard rock z dużą ilością organowych pasaży. I to właśnie klawisze zagęszczają atmosferę i brzmienie płyty. Muzycy grają także niezbyt często spotykaną, za to bardzo ciekawą odmianę psychodeliczno-acidowego bluesa. I być może to psychodelizujące brzmienie zmyliło niektórych krytyków… Faktem jest, że jeśli już grają bluesa robią to z doskonałym wyczuciem.

Dynamiczny utwór tytułowy, „Forget Your Dream!” otwierający ten kolekcjonerski rarytas płytowy to dwie i pół minuty świetnego hard rocka z mocno bijącą perkusją, soczyście brzmiącym Hammondem i elektryczną gitarą. Krótko, na temat i bez zbędnych ozdobników… „Erotic Blues” to zmysłowy, intensywnie improwizowany blues rock z dyskretną atmosferą acid rocka i ryczącymi organami. Wszystko  wymieszane w psychodelicznym sosie ma coś z klimatów Pink Floyd z tamtego okresu. Osiem minut absolutnie fantastycznej i bardzo wciągającej muzyki mogącej kojarzyć się z krautrockiem(!)… „Drive My Car” to z kolei solidny rock’n’roll z ciekawym podkładem granym na klawiszach i bardzo fajnymi, acz krótkimi solówkami gitarowymi. Szkoda, że tak szybko został wyciszony. Moim zdaniem za szybko… Mile oczarował mnie singlowy „Thick Fog”. W dwu i pół minutowym kawałku muzycy w zdumiewający sposób połączyli psychodelię z rebelianckim bluesem. Agresywny wokal, oszczędne klawisze, mocna sekcja rytmiczna, a do tego ciężkie, zniekształcone gitary. Oni mieli naprawdę dar komponowania krótkich, ale jakże treściwych form muzycznych…

Oryginalny label wytwórni Splendid Records (1972)
Oryginalny label wytwórni Splendid Records (1972)

„Gyli Gyli” jest ni mniej ni więcej li tylko żartem muzycznym. Łatwo wpadająca w ucho melodyjka zaśpiewana, a raczej  „zaśmiechana” została przez Chrisa Meyera kontrolowanym (tak mi się wydaje) śmiechem… Za to całkiem poważnie robi się w utworze „Ceremony For A Dead”. Emocjonalna, naładowana smutkiem i głębokim żalem piosenka zaśpiewana została mocnym, pełnym bólu i goryczy głosem. Nastrój powagi podkreślają rozmyte dźwięki gitary i bachowskie organy. Jest w tym coś z klimatu crimsonowskiego „Epitafium”… Chwytliwe „If Your Soul Is Uncultivated” nawiązuje do amerykańskiej muzyki z Południa. Numer, który mógłby wpisać się w repertuar Creedence Clearwater Revival… Album kończy mroczny, blues rockowy „Gates Of Hell” z łkającymi żałośnie solówkami gitarowymi i wyeksponowanym do przodu Hammondem. Cudo!

Reedycja CD wytwórni Long Hair (2001)
Kompaktowa reedycja albumu wytwórni Long Hair (2001).

Kompaktowa reedycja płyty, którą wydała wytwórnia Long Hair w 2001 roku w mikroskopijnym wręcz nakładzie 500 egz(! ) zawiera trzy bonusy. Gratka dla fanów bowiem są to nagrania z singli, których próżno dziś szukać na giełdach płytowych. Pierwszy singiel w całości (świetny „The Green Eyed Girl” w klimacie Procol Harum) i strona „A” („Ballad To Jimi”) z drugiej płytki.

Płyta „Forget Your Dream!” została bardzo dobrze przyjęta w prasie muzycznej dostając entuzjastyczne recenzje nie tylko od rodzimych dziennikarzy.  Tak na marginesie – oryginalny LP osiąga dziś zawrotne ceny wśród kolekcjonerów… Szybko zorganizowano europejską trasę koncertową obejmującą Belgię, Anglię, Holandię, Niemcy i Francję. Wszędzie gdzie się pojawiali wzbudzali zachwyt. Publiczność za nimi przepadała! Wydawało się, że najbliższe kilka lat należeć będą do nich. Cóż więc się stało, że tak się nie stało?! Hm… Jeśli nie wiadomo o co chodzi, to zapewne chodzi o pieniądze.

Grając dla coraz większej i coraz bardziej wymagającej publiczności muzycy postanowili zainwestować w lepszy sprzęt estradowy. Roger Page zaciągnął w tym celu pożyczkę w banku, którą  spłacać mieli wspólnie. Kupionym sprzętem cieszyli się do momentu, gdy przyszło zapłacić jedną z (wielu) rat. Koledzy, delikatnie mówiąc wypięli się na klawiszowca. Wkrótce Page został z wielkim długiem  na koncie, bank zajął sprzęt, a zespół poszedł w rozsypkę…

WICKED LADY – Zbuntowana Dama (nie)do towarzystwa.

Nie powiem – zanim poznałem zawartość płyty zainteresowała mnie jej okładka. Była to reprodukcja obrazu olejnego „Judyta z głową Holofernesa i z małym Herkulesem” namalowanego na dębowej desce przez XVI-wiecznego malarza holenderskiego o nieco dziwnym nazwisku (pseudonimie?) Mistrz Magdaleny Mansiego. Flamandzki artysta przedstawił na nim Judytę ze Starego Testamentu, która w jednej ręce trzyma głowę wodza wrogiego wojska asyryjskiego Holofernesa w drugiej zaś miecz, którym go zdekapitowała. Niemowlę Herkules, klasyczny bohater, udusił węże, które Juno wysłała, by go zniszczyć. Zarówno Judyta jak i Herkules są przykładami hartu ducha, ukazanymi nago dla podkreślenia ich niewinności i bezbronności…

Wicked Lady "The Axeman Cometh" (1968-72"
Wicked Lady „The Axeman Cometh” (1969-72). Wyd. Kissing Spell (UK 1993)

Historia grupy WICKED LADY z niewinnością, ani tym bardziej z bezbronnością miała jednak niewiele wspólnego. Hart ducha zaś objawiał się na scenie bardziej w demolkach niż bohaterskich czynach. Punkowe rozróby, które tak szokowały wyznawców praworządności w drugiej połowie lat 70-tych to mały pikuś. Tak naprawdę prawdziwe zadymy zaczęły się dobrych kilka lat wcześniej!

Pochodzący z Northampton wokalista i gitarzysta Martin Weaver wraz z basistą Bobem Jeffries’em i perkusistą Dick „Mad” Smithem utworzyli zespół w 1968 roku. Od samego początku zaskarbili sobie uznanie i szacunek motocyklowego bractwa Hells Angels, z którymi jeździli na wiece, zloty i nocne imprezy. Zresztą nigdy nie ukrywali fascynacji szybką jazdą i ciężkimi motocyklami… Brudne, garażowe granie, mroczny klimat, sfuzzowane gitarowe riffy były podstawą ich brzmienia. Uczciwie rzecz ujmując atmosferę tych wczesnych miesięcy można by podsumować także przez ilość wypitego Jacka Danielsa połączonego z rykiem silników Harley-Davidsona w drodze do piekieł… Wkrótce zainteresowanie zespołem zaczęli wykazywać studenci. Tym samym WICKED LADY coraz częściej gościli na uniwersytetach i w college’ach. Nikt nie zdawał sobie sprawy, że do akwarium ze złotą rybką wpuszczono piranie.

CD "The Axeman Cometh" wydany przez Guerssen (2012)
CD „The Axeman Cometh” wydany przez hiszpański Guerssen (2012)

Przekaz energetyczny oszałamiał publiczność. Oszałamiał też i muzyków na scenie. Pomijam już fakt, że w klubach na barowych półkach dzwoniło szkło od wysokiego natężenia dźwięków, a okoliczni sąsiedzi skarżyli się na duży hałas. To można było jeszcze w miarę zaakceptować. Ale niekontrolowana energia rozpierająca całe trio była już dość niebezpieczna. Na koncercie w Cambridge tuż po trzecim utworze perkusista w amoku zaczął rzucać swoim zestawem w publiczność raniąc dwanaście osób. Robił to czasem, ale zazwyczaj pod koniec występu, bez przykrych konsekwencji. Zaczęła się bitwa, która przeniosła się na ulicę. W ruch poszły kamienie, uszkodzono kilka aut, wybito witrynę sklepową. Interweniowała policja i służby medyczne. Ostatecznie zespół salwował się ucieczką, a właściciel pubu stracił koncesję, której nigdy nie odzyskał… W Birmingham muzycy byli tak naćpani, że przez blisko 20 minut w kółko grali jeden i ten sam utwór przy nieprzyjemnych dla słuchaczy sprzężeniach i denerwującym buczeniu aparatury nagłaśniającej. W końcu ktoś odciął im prąd, występ przerwano… Innym razem gitarzysta pobił agenta wytwórni A&R (pododdział EMI), który przybył do nich z propozycją podpisania kontraktu płytowego. Półnagiego i prawie nieprzytomnego mężczyznę odwiózł na pogotowie przypadkowy kierowca. Weaver tłumaczył się później, że stanął w obronie swej dziewczyny. Prawdopodobnie męska duma agenta A&R nie pozwoliła na wniesienie oskarżenia przeciwko gitarzyście. Policja sprawę umorzyła, ale ta noc była chyba punktem zwrotnym w ich karierze, a raczej początkiem ich upadku… W Oxfordzie basista „niechcący” podpalił kotarę. Ogień błyskawicznie przeniósł się na scenę. Wybuchła panika, studenci salwowali się ucieczką. Na szczęście nic nikomu się nie stało. Po tym incydencie włodarze miasta ogłosili, że zespół dostał „dożywotni zakaz występów na terenie Oxfordu i całego hrabstwa Oxfordshire”. Taki „wilczy bilet” grupa miała już w swoim rodzinnym Northampton, Norwich,  Peasenhall i pięciu innych miastach… Zespołem zainteresował się też John Peel, który przyszedł obejrzeć ich na „żywo”. Kurtyna dość długo była szczelnie zaciągnięta. Kiedy w końcu uniosła się do góry Peel i wszyscy obecni ujrzeli muzyków totalnie pijanych i naćpanych leżących jak kłody pośród sprzętu. Wezwano służby medyczne, aby ratować ich przed zapaścią. Tym razem im się udało, choć jak czas pokaże nie na długo.

W 1972 roku chłopcy w końcu postanowi się ustatkować i poważnie popracować nad płytą. Spokój nie trwał zbyt długo. Już na samym początku pracy panowie pokłócili się, a następnie pobili demolując przy tym studio. Interweniowała policja i zespół wylądował w areszcie. To pewnie wówczas dotarło do nich, że nie są w stanie podpisać kontraktu z żadną wytwórnią płytową. Niedługo po tym incydencie trio rozwiązało się. Miesiąc później perkusista Dick „Mad” Smith przedawkował narkotyki. Pomoc przyszła za późno. Szalony „Easy Rider” odjechał przyjaciołom na zawsze. Miał zaledwie 28 lat…

Wicked Lady "Psychotic Overkill Vol.2"
Wicked Lady „Psychotic Overkill Vol.2 – 1972”

WICKED LADY nie nagrali singla, nie wydali płyty. A mimo to w 1993 roku na rynku ukazał się zbiór ich nagrań z lat 1969-1972 pod tytułem „The Axeman Cometh” wydany na płycie kompaktowej przez brytyjski Kissing Spell Records – firmie specjalizującej się w wydawaniu rzadkich płyt zapomnianych grup grających ciężkiego rocka, folk i psychodelię. To jest ta edycja z ową reprodukcją obrazu o której pisałem na wstępie. Niestety jakość dźwięku na tym krążku jest fatalna. Zdecydowanie lepiej ten sam materiał brzmi na płycie wydanej przez hiszpański Guerssen w 2012 roku. Pozbyto się szumów, dźwięk nie „kołysze” i jest bardziej dynamiczny. Szkoda tylko, że zmieniono okładkę na (jak dla mnie) zbyt kiczowatą… Idąc za ciosem Guerssen wydał w tym samym roku drugą częścią nagrań tria. Album „Psychotic Overkil” zawiera utwory tylko z 1972 roku za to z nowym basistą Del „German Head” Morley’em. Skąd nagrania skoro żadna sesja nigdy nie doszła do skutku? Jeśli powiem, że z piwnicy, to pewnie zabrzmi jak kiepski żart..?!

Spotykali się w domu Martina, a dokładnie w piwnicy, którą gitarzysta zaadaptował na salę prób. Na dwuścieżkowym magnetofonie Revox legendarnej firmy Studer rejestrowali na taśmach muzyczne pomysły, nowe kompozycje, niekończące się improwizowane jamowanie. Był to rodzaj muzycznego „brudnopisu” bez zamiaru wydawania tego na płycie. Pominę w tym miejscu milczeniem skąd tak drogi i niemal profesjonalny sprzęt znalazł się w rękach młodych ludzi, oraz to jakiej wysokości nagrodę pieniężną  wyznaczył właściciel sklepu muzycznego  za jego odzyskanie… Faktem jest, że to właśnie z tych zapisów zostały wybrane nagrania, które znalazły się płytach. Nagrania, które mają coś z buntu i geniuszu, naznaczone narkotykowymi wizjami i pijackimi orgiami.

Płyta „The Axeman Cometh” zawiera osiem nagrań trwających dokładnie 60 minut. Dostajemy tu najbardziej agresywną, szaloną i deliryczną odsłonę zespołu. Ciężkie, proto-metalowe, momentami progresywne utwory przepełnione są fantastycznymi gitarowymi riffami i melodiami… „Out Of The Dark” z silnym rockowym brzmieniem przywodzą mi na myśl Cream, którzy na swej drodze spotyka Blue Cheer. Fascynacje pierwszym okresem Black Sabbath słychać w „Wicked Lady”. I jeśli ktoś uważa Ozzy’ego za dobrego wokalistę, to w takim razie ja Martina Weavera uznać muszę za niesamowitego… Akustyczny doom metal w pierwszych minutach „War Cloud” przeradza się w gitarowy odjazd pełen sprzężeń i kapitalnych riffów. Wprawdzie perkusja jest powściągliwa i nieco „ekonomiczna”, ale nie odbiera mu siły… Najlepszą rzeczą jaką WICKED LADY nam tu zaprezentował to otwierający ten zestaw utwór „Run The Night” z ognistą, sfuzzowaną gitarą, doskonałą linią wokalną i zabójczą sekcją rytmiczną. Prawdziwe męskie granie. Ach, gdybyż wówczas ukazało się to na oficjalnej płycie wymiotłoby na całe lata wszelką konkurencję,… Z kolei „narkotycznego” w klimacie „The Axeman Cometh” mogę słuchać bez końca – dzieje się tu tyle, że pomysłami obdzielić można by kilka płyt. Tak jak i 10-minutowego killera  „Life And Death” z tym swoim powolnym hipnotyzującym rytmem i oniryczną atmosferą…

Drugi i ostatni zestaw nagrań WICKED LADY „Psychotic Overkill” pochodzi z 1972 roku. Zmiana basisty nie wpłynęła na brzmienie tria. Gitara Martina Weavera wciąż nadawała ton ciężkim rockowym kompozycjom, chociaż w „I’m A Freak” jest nieco więcej radosnego grania…Ten niezwykle utalentowany gitarzysta nigdy nie ukrywał swej fascynacji Hendrixem. Nie dziwi zatem, że słynne „Voodoo Child” włączono do kompilacji. Nie jest to jednak n-ta wersja oryginału, lecz jej interesująca interpretacja zawierająca kilka śmiałych i bardzo ciekawych pomysłów wplecionych przez lidera. Sam tytuł też został nieznacznie „zreformowany” na „Voodoo Chile”. Rozbujany „Passion” oprócz długich solówek gitarowych zachwyca pięknie uwypuklonym, pulsującym basem doskonale zgranym z perkusją. Uwielbiam „długasy”, więc do tego ponad 9-minutowego fragmentu płyty wracam bardzo chętnie… „Why Don’t You Let Me Try” i „Sin City” zagrane z luzem posiadają chwytliwe melodie z efektami wah-wah… Prawdziwa uczta zespołowego jamowego grania znajduje się na zakończenie krążka. „Ship Of Ghosts” trwa ponad 22 minuty podczas których poziom adrenaliny wzrasta u mnie nadprogramowo wysoko. Rozkoszuję się tym psychodelicznym tyglem pełnym niebanalnych zagrywek i gitarowych solówek, licznymi zmianami tempa i nastroju, buzującą jak wulkan sekcją rytmiczną i… nigdy nie mam dość. Fantastyczny kawałek!

Mimo porywczego charakteru muzyków, WICKED LADY jest dla mnie jedną z najciekawszych grup brytyjskiego podziemia przełomu lat 60/70. Po ponad czterdziestu latach, dzięki zachowanym taśmom i kompaktowym reedycjom Nikczemna Dama dostała drugie „życie”. I choć nie zawsze bywała dość towarzyska gwarantuję, że spędzony z nią czas sprawi wszystkim niebywałą satysfakcję…