JON MARK „The Standing Stones Of Callanish” (1988); „Land Of Merlin” (1992).

Naprawdę nazywał sie John Michael Burchell, ale muzyczny świat znał go jako Jon Mark. Urodził się w Falmouth, małym miasteczku w uroczej Kornwalii, najbardziej na północ wysuniętej części Anglii, co nie jest bez znaczenia w tej opowieści. W 1963 roku wraz ze swoim przyjacielem, Alunem Davisem (później członkiem zespołu Cata Stevensa) jako Jon & Alun nagrali folkową płytę „Relax Your Mind” wydaną przez Deccę. Kiedy ich drogi się rozeszły Jon został cenionym gitarzystą sesyjnym takich osobistości jak The Beatles, The Rolling Stones, Jeff Beck, The Yardbirds… Zaprzyjaźniony z Marianne Faithfull zaaranżował wiele utworów na jej pierwszych trzech albumach i napisał dla niej kilka piosenek, w tym „Come My Way” i „Lullaby”. Pod koniec dekady dołączył do Johna Mayalla (po Bluesbreakers), z którym nie tylko koncertował, ale zagrał też na jego dwóch płytach: „Turning Point” i „Empty Rooms” wydanych w 1969 roku. Tam poznał grającego na saksofonie Johnny Almonda, z którym rok później, kierując się nabytym doświadczeniem u Mayalla, założyl Mark-Almond Band, w skrócie Mark-Almond.

Jon Mark w okresie współpracy z Johnem Mayallem (1970)

Zespół, któremu liderował od samego początku przetrwał do połowy lat 80-tych i wylansował takie hity jak „The City”, „The Ghetto”, „One Way Sunday”, czy What Am I Living For?” Muzycznie był to nie pozbawiony ambicji folk rock z elementami jazzu. Po jego rozwiązaniu muzyk przeniósł się do Nowej Zelandii, gdzie realizując indywidualne pomysły wydał kilkanaście solowych płyt. Wśród nich dwie, na które szczególnie chciałbym zwrócić uwagę.

Mark-Almond Band na scenie.(1973)

Na wyspie Lewis leżącej u północno-zachodniego wybrzeża Szkocji znajduje się jeden z najwspanialszych i najlepiej zachowanych tam zabytków neolitycznych, Stojące Kamienie Callanish. Ten niezwykły zestaw kamieni wzniesiony pięć tysięcy lat temu jest starszy niż słynne angielskie Stonehenge. Jego znaczenie i przeznaczenie nie jest znane. Teorie sugerują kilka możliwości: przetwornik uzdrawiającej energii, obserwatorium astronomiczne, miejsce kultu słońca i księżyca, wejście do miejsc istniejących w celtyckich mitach… W 1988 roku Mark poświęcił temu miejscu płytę zatytułowaną The Standing Stones Of Callanish” wydaną przez niemiecką wytwórnię Kuckuk, wydawcę albumów między innymi takich zespołów jak Out Of Focus, Murphy Blend, czy Armaggedon.

Front okładki.

Na krążku znalazło się czternaście instrumentalnych kawałków ukazujące tajemnicę i nieziemską jakość tych kamieni. Melodie mają delikatny folkowo-celtycki charakter, a powtarzające się motywy sennie dryfują po różnych harmonicznych tłach. Cała muzyka jest inteligentnie skonstruowana. Używając syntezatorów, Jon Mark tka delikatne i bogate brzmienie orkiestrowe, które wydaje się dobiegać bezpośrednio z mglistej wyspy Lewis, uświęconego miejsca Stojących Kamieni Callanish. Fani zaznajomieni z piosenkami grupy Mark-Almond zauważą na „The Standing Stones…” podobne cechy w muzyce, które sam twórca określa jako „łagodne, miękkie, gładkie, introspektywne, czasami nieco sentymentalne i melancholijne”. Tę piękną, klimatyczną muzykę ambientową, jedną z najlepszych jaka została wydana nie sposób opisać słowami. Nie jest łatwo nadać muzyce elektronicznej duszę, a Jon Mark w niewytłumaczalny dla mnie sposób zrobił to przekazując w niej tamtejszego ducha dając poczucie schronienia i spokoju. Słuchając tej płyty oświeciło mnie, że prostota jest jej pomnikiem. Pomaga się wyciszyć i skoncentrować. Przetrwać ból i samotność… To także coś więcej niż dźwiękowy zapis upamiętniający starożytne wydarzenie; eleganckie syntezatorowe szkice oddają tajemnicę i naturalne piękno Wysp Brytyjskich. Kocham to ponadczasowe arcydzieło również i za to, że pozwala przenieść się w przeszłość… żadne z jego wcześniejszych prac nawet nie zbliżyło się się do jego wielkości.

Jon Mark od dzieciństwa interesował się muzyką i mitologią celtycką. Nie bez wpływu na jego zainteresowanie miał fakt, że wychowywał się w Kornwalii, od niepamiętnych czasów nazywaną Krainą Merlina. To miejsce urodzenia Króla Artura i dom jego legendarnych Rycerzy Okrągłego Stołu, które przez wieki inspirowało niezliczonych artystów i gawędziarzy. Mark nie był inny. Większość dzieciństwa spędził podróżując z rodzicami chrzestnymi przez zaczarowane krajobrazy Kornwalii, a pamięć o nich pozostała mu w sercu na zawsze. Płyta „Land Of Merlin” z 1992 roku jest próbą przedstawienia owej magicznej krainy i robi to z subtelnym wdziękiem.

Płyta „Land Of Merlin” (1992)

Jego przestrzenne melodie szepczą o odległej przeszłości, czasach jednorożców i magików opowiedziane z perspektywy młodzieńca o imieniu  Artur, który zdaje sobie sprawę ze swojego przeznaczenia i roli jaką wyznaczył mu los. Ta płyta, podobnie jak poprzednia, silnie oddziałuje na wyobraźnię przenosząc nas w inną czasoprzestrzeń.

Zanim Mark poczuł się gotowy do przełożenia historii króla Artura na muzykę minęło sporo czasu. Ogromny katalog powieści, wierszy i badań akademickich dotyczących tej legendarnej postaci był przytłaczający. Z pomocą przyszły mu odkryte na nowo kroniki dzieciństwa Artura zebrane w powieści „The Once And Future King” angielskiego pisarza Terence’a H. White’a. Tam znalazł bardziej osobisty związek ze swoim tematem. W notce do płyty napisał: „Uderzył mnie fakt, że moje emocjonalne zaangażowanie w historię Artura dotyczyło jego dzieciństwa i ówczesnej Anglii jaką widział podczas swoich wczesnych spotkań i podróży, będąc nieświadomy swojego przeznaczenia. Potencjał był i tylko czekał, aby go ożywić.”

Na tym wydawnictwie Mark jeszcze głębiej zagłębia się w swoje angielskie dziedzictwo. Z subtelnym wdziękiem przypominającym „The Standing Stones Of Callanish”, „Kraina Merlina” jest próbą przedstawienia magicznej Kornwalii oczami młodego chłopca. Próbą absolutnie udaną. Ta płyta, podobnie jak i poprzednia, potrzebuje skupienia, uwagi; najlepiej słuchać jej w ciemności, na słuchawkach. Otulą nas wówczas dźwięki za dnia niesłyszalne, a pobudzona nimi wyobraźnia wypełni je fantastycznymi obrazami. I choć nie ma tu gitary elektrycznej, basu i perkusji, orkiestrowe aranżacje z urokliwymi instrumentami klawiszowymi, fletnią pana, gitarą akustyczną i fletem zapewnią niezatarte wrażenie. Gdy cichną ostatnie dźwięki wszystko zostaje w głowie jeszcze przez długi czas. I to jest w tym najpiękniejsze.

Jon Mark zmarł w Nowej Zelandii 10 lutego 2021 roku w wieku 77 lat. Na szczęście pozostawił po sobie mnóstwo nagrań i płyt, których ponowne odkrywanie przynosi mi ogromną radość. Mam nadzieję, że jeszcze do niego wrócę…

Pionierzy włoskiego prog rocka. LE ORME „Collage” (1971)

Muzyczna przygoda włoskiego LE ORME rozpoczęła się w 1966 roku w małym portowym miasteczku Margherze wchodzącym w skład weneckiej gminy. Zaczynali jako czteroosobowa grupa beatowa Le Ombre co było dosłownym tłumaczeniem nazwy ich ulubionego zespołu, The Shadows. Ponieważ w miejscowym dialekcie le ombre to także kieliszek wina nie chcąc by z nich drwiono zmieniono ją na Le Orme. Zafascynowani rodzącą się pierwszą, angielską psychodelią spod znaku Pink Floyd i The Pretty Things porzucili beatowy repertuar by stawić czoła nowym trendom. W 1968 roku po nagraniu kilku singli wydali debiutancką płytę „Ad Gloriam”, Próba połączenia włoskich melodii z brytyjską psychodelią i tysiącem innych kolorowych dzieci-kwiatów do dziś wspominana jest jako jedna z bardziej udanych prób na tamtejszym rynku. Płyta sprzedała się kiepsko, co spowodowało zerwanie relacji z małą, ale godną pochwały wytwórnią Car Juke Box włoskiego wydawcy Carlo Alberto Rossi’ego, który sponsorował między innymi płyty zespołów I Santoni („Noi”) i Laser („Vita Sul Pianeta”), dziś rarytasy spędzające sen z powiek poważnym kolekcjonerom winyli.

Fiasko albumu omal nie doprowadziło do rozpadu zespołu, w którym ostatecznie ostało się trzech muzyków. Jednocząc siły wydali płytę, „Collage”, która we Włoszech wywołała prawdziwe trzęsienie ziemi. To było coś, co głęboko wstrząsnęło korzeniami popu przenosząc go na inny poziom. Już po okładce widać, że będzie to inny album. Przed cmentarną bramą stoi trzech mężczyzn bez koszul, pokrytych białą farbą lub wapnem. Postacie nabrały cech posągów z innych epok, być może z greckiej tragedii chociaż z uwagi na tło bardziej przypominają duchy.

Front okładki.

Pierwszy, wysunięty do przodu ma długie włosy i brodę, a na twarzy zagadkowy półuśmiech. W ramionach trzyma żelazny krzyż. Tuż za nim kolejna długowłosa i brodata istota z rękami na biodrach, obok niego trzecia: te same długie włosy i para zakręconych wąsów. Cmentarz, trzy ludzkie posągi – czy to wszystko nie wydaje się być przedstawieniem koszmaru, ucieleśnieniem mitologicznych i archetypowych obrazów..? Nawiasem mówiąc podczas sesji zdjęciowej kilku kierowców na ich widok traciło panowanie nad swoimi pojazdami…

W rzeczywistości wspomniane postacie pod pokrywą farby mają ciało i serce. Mają nawet imiona i niewiele ponad dwadzieścia lat. Ten na pierwszym planie nazywa się Giuseppe „Michi” Dei Rossi i gra na perkusji, ten z gęstą brodą, Antonio „Toni” Pagliuca jest klawiszowcem, a gość z wąsami to Aldo Tagliapietra, basista i główny wokalista. To był pierwszy, uważany za klasyczny, skład Le Orme wyłoniony z wcześniejszych przetasowań. Ostateczny upadek zjawiska „beatu” i powstanie w Anglii nowego symfonicznego popu jako pierwszy zauważył Toni Pagliuca. Punktem zapalnym, czy jak kto woli impulsem było wydanie kilka lat wcześniej albumu „Days Of Future Passed” The Moody Blues, który otworzył (jeszcze nieśmiało) niezbadane i bardzo ciekawe perspektywy przed całym rockowym światem, wskazując nowe, rajskie drogi młodym zuchwałym muzykom. Toni potwierdził swoje przeczucia podczas pierwszej wizyty w Londynie w 1969 roku, gdzie zanurzył się w tamtejszą nowatorską, undergroundową scenę spotykając coraz bardziej żądnych przygód muzyków z Pink Floyd, czy ekipę King Crimson z ich niesamowitym albumem zawierającym rzeczy, których świat nigdy wcześniej nie słyszał. Jednak największe wrażenie zrobił na nim Keith Emerson z zespołem The Nice, którzy w fenomenalny sposób łączyli muzykę klasyczną z rockiem. Po powrocie do kraju, z niezwykłym bogactwem doświadczeń i głową pełną pomysłów Pagliuca przekonuje kolegów, aby mu zaufali i rzucili się w nowe trendy muzyczne.

Singiel „Il profumo delle viole” (1970)

Wydawało się, że wielki krok jaki zamierzali zrobić to kwestia czasu. Tymczasem Michi Dei Rossi zostaje powołany do armii, co groziło zawieszeniem działalności. Na szczęście jego miejsce zajął l’inglese, czyli pochodzący z Anglii, Dave Baker. I to z nim nagrali singiel „Irene”, oraz dwa utwory, które jasno pokazywały kierunek jaki mieli zamiar obrać. Te nagrania to „III Koncert Brandenburski G-dur” J. S. Bacha i jazzowy standard Dave’a Brubecka „Blue Rondo à la Turk” zagrany klasycznie, w stylu The Nice. Niestety Car Juke Box uznało je za „zbyt obce” i odłożyło do szuflady. Na szczęście nie przeleżały w niej długo; „III Koncert…” ukazał się na singlu w 1973 roku, a „Blue Rondo…” na składankowej płycie ” „L’Aurora” Delle Orme”.

Kiedy Rossi zakończył obowiązki w armii włoskiej, odzyskał  swoje miejsce w zespole. Od tego momentu trio nie traciło czasu. Najpierw podpisali nowy kontrakt z wytwórnią Philips, wydali świetnego singla „Il profumo delle viole” i zaliczyli, jako widzowie, Festiwal na Wyspie Wight. Końcówkę roku spędzili w Mediolanie gdzie w historycznym studio „Sax Record” nagrali płytę „Collage” wydaną w styczniu 1971 roku. W tym miejscu koniecznie muszę wspomnieć o wielkim wkładzie tego, który (przynajmniej do 1974 roku) był kimś w rodzaju czwartego członka zespołu. To Gian Piero Reverberi, kompozytor i aranżer muzycznej włoskiej śmietanki pop, który pomagał zespołowi wyjść poza jego ograniczenia techniczne, aranżował klasycyzujące momenty, pomagał budować strukturę utworu, tłumaczył jak wykorzystywać najlepsze momenty we wściekłych improwizacjach. Reverberi to taki George Martin Le Orme.

Album, który charakteryzował się nowymi i skomplikowanymi brzmieniami, nasycony instrumentami klawiszowymi (Hammond, fortepian, clavinet o słodkim brzmieniu klawesynu) był naprawdę wybuchowy. Królową płyty rzecz jasna jest muzyka stworzona głównie przez duet Taglapietra/Reverberi, ale Le Orme to nie tylko ona. Teksty albumu, w większości napisane przez Pagliucę, zasługują na szczegóną uwagę. Oprócz poetyckich i metaforycznych opowieści poruszane są w nich także niewygodne i „gorące” tematy poczynając od prostytucji, narkomanii, gwałtów, aborcji, po problemy społeczne i ekologię. Z biegiem czasu staną się one istotną cechą zespołu.

Tył okładki

Znaczenie albumu, a zwłaszcza otwierający go utwór tytułowy to właśnie kolaż pop rocka z muzyką klasyczną. Krótki, ale efektowny temat narracyjny w swej niezłomnej aranżacji z fortepianem, który do dziś (a co dopiero na początku lat 70-tych) uderza jak krew do głowy pozwala ujawnić całą jego wartość. Od razu widać, jak bardzo wenecki zespół powiązany jest  z całkowicie włoskim sposobem budowania mocnych melodii. Clavinet, który gra na swój sposób bardzo barokowego i bardzo neapolitańskiego Scarlattiego, tutaj jawi się w naprawdę nowej odsłonie; genialnemu Domenico przez myśl nie przeszło, że kiedyś we fragmencie jego „Sonaty K 380” towarzyszyć jej będzie bas, ciągnąca jak pociąg towarowy perkusja i Hammond. Cytat  z „Sonaty” bardzo dobrze wpisuje się w kontekst utworu, nie obciążając go, ale podkreślając jego symfoniczny i melodyczny komponent. „Collage” kończy się wznowieniem tematu głównego, tym razem wzbogaconego o prawdziwą sekcję dętą.
Triumfalny początek płyty, dzięki któremu narodziła się włoska muzyka progresywna.

Wraz z wejściem gitary akustycznej, cienkim falsetowym głosem Aldo Tagliapietry, któremu towarzyszą perkusja i organy następuje zmiana scenerii. „Era inverno” (To była zima) opowiada historię mężczyzny (zapewne bardzo młodego), który pewnego zimowego wieczoru spotyka młodziutką prostytutkę, w której się zakochuje. Przejmujący charakter miłosnych wspomnień sprawia, że ​​melancholia tej wokalizy, która zdaje się gonić ulotne duchy, jest jeszcze bardziej nierealna. W centralnej części dziewczyna, ewidentnie nowicjuszka, wspomina moment spotkania, swój strach i swoją nieśmiałość. Wszystko to w atmosferze otaczającego ich śniegu i mrozu. Ciepło zjednoczenia, uściski i pocałunki symbolizuje moment, w którym organy i perkusja (Dei Rossi gra na tomach na pamiątkę floydowskiego „Set The Controls…”) wprowadzają się w sytuację plemienną. Ostre przebudzenie z uporczywym uderzeniem w stopę następuje w momencie, kiedy bohater zdaje sobie sprawę, że dziewczyna odrzucając jego miłość woli zostać w swoim świecie.

Być może zainspirowani przemysłowym krajobrazem Marghery w „Cemento armato” grupa wystawiła ostrą inwektywę przeciwko degradacji naturalnego środowiska. „Blisko domu nie da się oddychać / Zawsze jest ciemno / W powietrzu słychać więcej wycia syren / Niż śpiew słowików.” Co by nie mówić, to klasyk najszczerszego uznania składający się z długiej solówki organowej godnej Jona Lorda, czy Vincenta Crane’a!

Wewnętrzna strona rozkładanej okładki

Stronę „B” oryginalnej płyty otwiera autentyczny hit grupy, „Sguardo Verso Il Cielo” (Spójrz w stronę nieba), wydany również na singlu, który niezliczonymi audycjami radiowymi ogłosił wówczas na całym Półwyspie Apenińskim nowy kod, ORME. Bujny i syntetyczny artefakt progresywny, jeszcze zanim „wynaleziono” określenie „progresywny” charakteryzujący się przyjemnym, natarczywym rytmem wspieranym (a jakże!) przez bardzo zwarty bas i perkusję. składa się z czterech pełnych minut głębokiej duchowej agonii. Wersy takie jak  „Oto kolejny taki dzień jak wczoraj…”, a także „…Siła do uśmiechu, siła do walki, poczucie winy, że żyjesz i nie możesz się zmienić… jak porzucona, sucha gałąź, która próżno próbuje rozkwitać…” to coś o silnym, bolesnym i buntowniczym wezwaniu, które jednak znajduje swoje rozwiązanie. I dlatego słowa „Spojrzenie w niebo, gdzie słońce jest cudem, gdzie nic nie staje się światem, gdzie świeci Twoje światło…”  można odczytać jako samo celebrację, lub hymny egzegetyczne.

Instrumentalny, utrzymany w klimacie Pink Floyd „Evasione Totale” (Całkowita ucieczka) wywołał u mnie pozytywny szok. Jest tu całe mnóstwo przestrzennych organów, eksperymentów z dźwiękowymi efektami, trochę jazzowych pasaży. A gdy Aldo Tagliapietra daje nam niezłą partię basu jestem w siódmym niebie! Całość podzielona jest na sześć sekcji. Pierwsza to crescendo organów i talerzy pomiędzy „A Saucerful Of Secrets” a wspomnianym już „Set The Controls…”. Druga rozpoczyna się obsesyjnym i psychodelicznym wejściem basu i perkusji,  który mógłby zostać wykorzystany w jakimś sensacyjnym filmie. Bas z powtarzalnym riffem rozpoczyna trzecią część, ale to organy grają tu główną rolę, do których dołączają fortepianowe akordy. Około czwartej minuty kolejna zmiana i zanurzenie w najbardziej abstrakcyjnej psychodelii. Momentami mam wrażenie jakby czas przyspieszył o trzy lata i słyszę Genesis w „The Waiting Room”. Część piąta należy wyłącznie do Hammonda w jego najbardziej liturgicznym rejestrze, która przechodzi w część ostatnią będącą niczym innym jak powtórzeniem części drugiej. Sześć fragmentów w sześć minut gęstej i pomysłowej kreatywności.

„Immagini” (Obrazy) to delikatny pastel, a jednocześnie najbardziej wyrafinowany utwór z wyraźnym wpływem psychodelicznych lat, w którym ujawnia się cała poetyka granicząca z sennym marzeniem, wieloma baśniowymi obrazami, ale też z precyzyjnym powiązaniem z rzeczywistością. Mówiąc krótko, dostaliśmy trzy minuty delikatnego i bolesnego obrazu rozbitego życia z muzyką z jednej strony starożytną, z drugiej bardzo nowoczesną.

Płyta kończy się smutną historią młodej dziewczyny, która zostaje znaleziona martwa na środku łąki w wyniku przedawkowania heroiny. „Morte Di Un Fiore” (Śmierć kwiatu) ma lekkie tempo zaś słowa jakby wyjęte z ust naocznych świadków. „Wydawało się, że śpisz / Ściskając swój czarny kapelusz / Napisali to dla ciebie / Muzyka ucichła / Między czwartą, a piątą rano.” Interludium organów i fortepianu rozpoczyna serię przerw, po których rytm szybko przyspiesza, zaś tekst wnika coraz głębiej w tragedię ostatecznie prowadząc do kody charakteryzującej się, podobnie jak na początku płyty, serią żeńskich wokali zamieniając się w przesłodki hymn z potężną sekcją dętą z cudownie uroczystymi rogami. Tak piękne rogi będzie można usłyszeć dopiero kilka lat później w fascynującym, choć mało znanym zespole Maxophone. Pomimo całego tragizmu jest to pozytywne zakończenie albumu.

Wnętrze okładki (prawa strona).

Powiedzmy sobie jasno, to nie jest tak, że przed „Collage” nie było prób przewożenia rodzimego prog rocka na inne brzegi. Było Le Stelle Mario Schifano, było pierwsze Balletto di Bronzo i Trip, z płytami, w których znalazły swoje miejsce aspekty klasyczne, eksperymentalne i jazzowe. Ale to jednak Le Orme udało się zasiać ziarno tego, co już wkrótce będziemy nazywać „włoską szkołą rocka progresywnego”,. Szkoła, z której wyrośnie druga (po angielskiej) światowa potęgą gatunku. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że ich późniejsze albumy takie jak „Felona e sorona”, „Uomo di pezza”, czy „Contapuntti” wielu uzna za lepsze i bardziej wyrafinowane, ale dla mnie „Collage” pozostanie na zawsze piękną, malowaną muzyczną poezją i arcydziełem wczesnego prog rocka.

Zemsta jest matką prawa. Historia jednej pyty: James Brown „The Payback” (1973).

Pod koniec lat 60-tych i na początku 70-tych nie było niczym niezwykłym, że James Brown, najciężej pracujący człowiek w show biznesie publikował trzy, lub cztery płyty rocznie. Był to także okres, w którym artysta w pełni zaangażował się w tworzenie funkowej muzyki soul tworząc nagrania, które odbiły się echem w historii współczesnej muzyki. Kiedy w grudniu1973 roku wydał „The Payback” była to najsmuklejsza, najmądrzejsza i najbardziej pewna siebie płyta w jego wybitnej karierze. Brown włożył wszystkie siły w ten projekt tworząc funkowy moloch i jeden z najwspanialszych albumów wszech czasów w tym gatunku. Tutaj, w rowkach dwóch winylowych płyt znalazła się destylacja najbardziej medytacyjnego funku tamtych lat. Choć nie był to jego pierwszy podwójny album był tak spektakularnie rozplanowany, że przekroczył granicę czasu. Dosłownie – słuchając go po raz pierwszy tak bardzo mnie wciągnął, że czas minął jak mrugnięcie okiem. W rytm tego albumu wplątują się dwie (niezwykle długie i złowieszcze) ballady. Ale nawet te tak zwane „ballady” same w sobie są cholernie fajne – tak świetne, że wtapiają się w sześć pozostałych potężnych medytacyjnych ataków, z których każdy trwa od ponad siedmiu do prawie trzynastu minut.

James Brown – ojciec chrzestny soulu.

To wydawnictwo miało coś jeszcze. Coś czego nie było wcześniej. Umieszczono je w cudownej, rozkładanej okładce przedstawiającej wszechmocnego ojca chrzestnego soulu spoglądającego dobrotliwie na czarną kulturę, z płonącym kapeluszem z wymownym napisem: „Mamy prawo do drzewa życia”. Podczas gdy nijakie okładki poprzednich płyt utrzymane były w tradycyjnym biznesowym stylu, grafika „The Payback” była wyrazem Black Power o znacznej głębi, co wynikało z tekstów i tematów piosenek wymyślonych przez Browna na potrzeby tego albumu. Odsunięcie Afroamerykanów od własności ziemi przeciwstawiono rysunkiem jadącego ciągnikiem wyidealizowanego czarnego rolnika wewnątrz rozkładanej okładki. Notka autorstwa Alana M. Leedsa rozpoczyna się zdaniem, które wiele wyjaśnia. „Wszystko zaczęło się od czterdziestu akrów i muła… prostego pragnienie kogoś, kogo osobista gałąź na drzewie życia usiłowała chronić przed niebezpieczeństwem pożądania i chciwością.” Drugi krok utopijnego projektu artysty znajduje się z tyłu albumu w postaci stylizowanego profilu czarnego mężczyzny z pulsującą czaszką rozświetlającą matematyczne równania, a nad nią widoczny żółty i szumny napis „Mind Power” (Siła umysłu). Tyle na temat okładki.

Front okładki.

James Brown miał własny, niepowtarzalny sposób interpretowania piosenek. Niezależnie od tego, czy było to w jego pełnych emocji balladach, czy w dzikich, lubieżnych i rytmicznych utworach w szybszym tempie brzmiał na swój indywidualny sposób. Oznaczało to, że każda, nawet nie autorska piosenka przefiltrowana przez jego charakterystyczny styl brzmiała tak, jakby była przeznaczona tylko dla niego. Poza tym Brown to nie tylko ojciec chrzestny soulu. Nikt nigdy nie zaprzeczy, że był także muzycznym szamanem. Na swoich płytach jest postacią przypominającą Boga – czego się nie dotknął stawało się cudem. Często, podobnie jak publiczność i towarzyszący mu muzycy, był równie oczarowany, zaintrygowany i zdumiony własnymi umiejętnościami. Jeszcze bardziej szamańska okazała się jego zdolność do wywierania wpływu na tak wielkie osobistości jak Sly Stone, Miles Davis, czy George Clinton. Działało to też i w drugą stronę. Brown na pewno miał swoje wpływy, ale jak zauważył T.S. Eliot, „amatorzy pożyczają, geniusz kradnie”. I między innymi na tym polegała ich wielkość. Niewątpliwie był prekursorem przyszłych szamanów rock’n’rolla: od Jima Morrisona po Iggy Popa, od Malcolma Mooney po Damo Suzuki, od Shauna Rydera po Keitha Flinta… Mało tego. Brown był mistrzem muzyki i piosenkarzem tak pewnym siebie, że często nie musiał nawet grać, ani śpiewać na własnych płytach mając absolutne zaufanie  do swoich muzyków. Jasne, był znakomitym organistą i wniósł ogromny wkład w brzmienie, które stworzył z zespołem Famous Flames, ale tylko wtedy, gdy TAK CHCIAŁ. Było to zaufanie szamana do swoich uczniów i pewność siebie, którą Miles Davis naśladował później w swoim funkowym okresie w drugiej połowy lat 70-tych.

Ponieważ James pragnął być wytrawnym artystą od początku stawiał na ruch sceniczny. Taniec zamieniał go w estradową bestię. Tak często powtarzał swoje kroki i poświęcał tyle czasu na ich doskonalenie, że jego szamański pląs pod każdym względem był nadludzki. Powtórka kroków w zwolnionym tempie potwierdza, że tańczył w innym wymiarze, podobnie jak wirujący derwisze w swych niesamowitych tańcach. Patrząc na tego wyjątkowego człowieka z dzisiejszej, dalekiej perspektywy coraz bardziej zaczynam wierzyć, że palec boży musiał dotknąć go wiele razy.

Pierwotnie „The Payback” miał służyć jako ścieżka dźwiękowa do obrazu Larry’ego Cohena, „Hell Up In Harlem”, filmu z gatunku blaxploitation kierowanego głównie do afroamerykańskiego odbiorcy. Wraz z „Black Caesar”, do którego Brown i spółka nagrali jedną z najwspanialszych ścieżek dźwiękowych wszech czasów i ze „Slaughter’s Big Rip-Off”, miał to być jego trzeci „filmowy” album wydany w tym samym, bardzo pracowitym roku. W notatkach do reedycji z 1992 roku słynny menadżer Browna, Alan Leeds, opisał burzliwy rok, który doprowadził do wydania płyty. Był naznaczony wyczerpującą ilością długich tras koncertowych i osobistą tragedią. 10 czerwca 1973 roku James wpada na krótką przerwę do domu, do Augusty. Podczas gdy on rozpakowuje torby, jego najstarszy syn, Teddy Lewis, spędza czas w biurze w Nowym Jorku z przyszłym saksofonistą Prince’a, Erikiem Leedsem omawiając sprawy dotyczące grupy Teddy Brown And The Torches, której jest liderem. Wieczorem dzwoni do ojca i umawiają się na wspólną kolację w bliżej nieokreślonym terminie. Cztery dni później Teddy ginie w wypadku samochodowym. Był pasażerem auta, które uderzyło w betonowy przyczółek mostu niedaleko Elizabethtown  w stanie Nowy Jork. Miał zaledwie 19 lat… Pogrążony w żalu jakiego nigdy sobie nie wyobrażał Brown udaje się prywatnym odrzutowcem do Nowego Jorku, ale błaga menadżera, Charlesa Bobbita, aby oszczędził mu horroru związanego z identyfikacją szczątków. Następnego dnia umacnia się psychicznie w jedyny znany sobie sposób – występem na scenie.

Z nie do końca jasnych powodów producenci „Hell Up In Harlem” odrzucili to, co przedstawił im Brown. Legenda głosi, że zdaniem reżysera „muzyka nie była wystarczająco funkowa”(sic!), zaś producenci uznali materiał „za zbyt przestarzały”. Oczywiście kiedy album odniósł wielki sukces wszyscy temu zaprzeczyli. Ostatecznie filmową ścieżkę nagrał Edwin Starr z Motown, która zawierała kilka naprawdę świetnych piosenek, ale… No właśnie. Brakowało jej wigoru i tego „brudnego” funku jaki posiada „The Payback”.

Ten niesamowity album przypominający gigantyczny egzorcyzm to arcydzieło surowego funku i improwizowanych jamów. Bomba, którą Brown zdetonował z piekielną mocą. Sądząc po początkowych powolnych pełnych mobbingu taktach już przeczuwamy, że będzie on zabójczy. Nieskomplikowany, ciemny i głęboki rytm dudniący w uszach jest jak pełne napięcia bicie serca; stratosferyczny chórek niczym syrena ostrzega o kłopotach; sekcja dęta brzmi jak klaksony odległych samochodów. No i ten warczący, ale nie histeryczny śpiew Browna stwierdzający, że zemsta (ang. payback) dla jednych jest matką prawa, dla innych przeznaczeniem robi ogromne wrażenie. Tym, co wyróżnia tę płytę jest to jak bardzo skupiona jest na temacie Black Power. W tym temacie artysta nie żartował. Dostrzegł kryzys i nie tylko spojrzał mu prosto w oczy, ale także starał się przekazać pozytywne przesłanie, aby pomóc ludziom przez nie przejść. To już nie był tylko show biznes, to był funk z przesłaniem.

Album rozpoczyna się masywnym, siedmiominutowym utworem tytułowym. Potwór i jeden z najbardziej niezwykłych funkowych kawałków. Zgrzytająca gitara przerywana jest siedmioligowym basem, podczas gdy pogłosowy i tajemniczy chór emocjonalnie reaguje na opowieści o zdradzaniu, oszukiwaniu i podwójnej moralności. Brown pragnie za to wszystko zemsty i teraz nadszedł ten moment, aby ją wypełnić. To jeden z najbardziej niezwykłych funkowych kawałków tamtych lat. Jak dla mnie potwór! Po tak gwałtownym początku przechodzimy w obszar, który dla niektórych może być wielkim zaskoczeniem, albowiem łagodniejsza strona artysty na ogół jest pomijana. Okazuje się jednak, że ballady Brown potrafi śpiewać jak nikt inny czego przykładem „Doing The Best That I Can udowadniając przy okazji, że ​​nawet wolniejszy utwór potrafi mieć głęboki rytm. Jest tu potężna magia i zniewalająco piękny cykl o mężczyźnie, którego opuściła ukochana kobieta trwający trzy długie minuty, aż stanie się proto-medytacją w tym samym duchu, co „Sally, Go Round The Roses” The Janettes z 1963 roku (nawiasem mówiąc śliczna piosenka). Kiedy James „wampirzy”, Fred Wesley gra na puzonie głodującego człowieka, a powolny rytm mrożący krew w żyłach zamyka pierwszą stronę albumu.

Wnętrze rozkładanej okładki

Strona druga to dwa masywne nagrania. „Take Some… Leave Some” to osiem i pół minuty wiecznie krążącego basu wokół motywu granego przez dęte i bębny, podczas którego James wyjaśnia naturę życia, myśląc o dobrym jedzeniu, ciepłym łóżku, butach i ubraniach. Uwielbiam tego gościa za ten jego absurdalny humor! Jest też kilka aluzji do praktyczności Siły Umysłu nie jako pomocy dla wyższego ducha, ale jako sposobu na pokonanie tego wszystkiego. Poruszający się w zawrotnym tempie „Shot Your Shot” jeszcze bardziej podnosi stawkę. Szybki funk rzuca na ścianę jak wąż strażacki wymykający się spod kontroli, a potężny hipnotyzujący rytm potrafi wprawić całe ciało w niekontrolowane drgawki. Drugą płytę, czyli trzecią stronę otwiera „Forever Suffering”. Ten pełen bólu blues z niekończącym się refrenem znajduje się na liście najlepszych utworów bluesowych, o których NIKT NIGDY nie mówi, Brown błaga w nim o współczucie, ale nie uwalnia się od kłopotów. „Co ja zrobiłem?” – krztusi się w pewnym momencie. „Jeśli zapłaczę , czy oni będą usatysfakcjonowani?” A potem zostajemy rozwaleni na kawałki dwunastominutowym „Time Is Running Out Fast” łącząc w sobie funkową i jazzową wrażliwość. Początek to dziwna mieszanka nastrojów samplowanej orkiestry bezpośrednio przechodzącej w afrykański rytm, który musiał zainspirować Funkadelic w niesamowitym „Brettino’s Bounce” z płyty „Electric Spanking Of War Babies”. To naprawdę przenikliwy potwór z quasi-kubańskim szamanem i epicką jazdą przez ciasne  zaułki w środku upalnego dnia. Piosenka ma dość mało spójnych tekstów, ponieważ Brown komunikuje się z muzykami za pomocą czegoś, co wydaje się być ich własnym językiem. Ze strony Browna obejmują one okrzyki „Yeah!”, „Oh!”, „Here!” i inne gardłowe pomruki. Jedyna spójna fraza pojawia się w dziesiątej minucie kiedy Brown wydaje Wesleyowi polecenie: „Człowieku, zadmij w ten cholerny róg!”. Gdy reszta zespołu skanduje: „Dmij w swój wielki, gruby róg!” Wesley wykonuje wirtuozowskie solo w spektakularny sposób kończąc ten niezwykły utwór,

Tył okładki.

I tak oto docieramy do ostatniej i najważniejszej strony albumu , która rozpoczyna się 10-minutowym najbardziej emocjonującym jak dotąd utworem, „Stoned To The Bone” prowadzonym przez dwóch gitarzystów, co czyni go najbardziej energicznym wpisem na całym albumie. Nie ma czemu się dziwić, wszak jesteśmy głęboko w jego sercu i to właśnie ta strona wypycha go na transcendentalne terytorium. Brown opowiada, że nie zamierza się poddać. Chce pozwolenia na krzyczenie. Jasne James, wrzeszcz i wyj ile chcesz. I on to robi. I rzuca wyzwanie: „Wstań z krzesła i ruszy te swoje cztery cholerne litery!” Całość zamyka niesamowity „Mind Power”, najlepszy utwór zarówno pod względem artystycznym jak i chronologicznym. To tu wokalista mówi swoim słuchaczom, że muszą przetrwać dzięki sile umysłu. To element oporu, przesłanie, zemsta, pozytywna mantra, którą Brown pozostawia w głowie jeszcze długo po zakończeniu albumu dając słuchaczowi coś do przemyślenia. I chyba najbardziej zaskakujące jest to, jak wiele z tego co tu powiedział jest nadal aktualne.

Jak już zaznaczyłem na wstępie, „The Payback” to jego arcydzieło i niezbędna pozycja w każdej kolekcji płyt. Album szalenie spójny mający mnóstwo hiphopowego DNA. Nie bez powodu czołowi przedstawiciele gatunku czerpią z niego jak ze studni bez dna i samplują go do dziś z tak wielką częstotliwością. Jego charakter podkreślają też najlepsze aranżacje jakie jego zespół kiedykolwiek nagrał. Duża część owego charakterystycznego brzmienia to zasługa sekcji waltorni, w tym puzonisty i orkiestratora w osobie Freda Wesleya, oraz saksofonisty Maceo Parkera. Chociaż para ta zdobyła znaczną część muzycznej sławy, należy zauważyć, że gitarzyści Jimmy Nolen i Hearlon „Cheese” Martin wykonują sporo fantastycznej pracy, podobnie jak John Morgan i Johnny Griggs na perkusji i instrumentach perkusyjnych.

„The Payback” reprezentuje człowieka i jego zespół u szczytu swoich możliwości. Brown wykorzystał sukces albumu i pchnął się do nagrywania jeszcze bardziej ambitnych projektów, ale „Zemsta” góruje nad wszystkimi.

Nie ma dymu bez ognia. WILDFIRE „Smokin’ ” (1970)

Pod koniec lat 60-tych Austin stało się magnesem przyciągającym progresywne zespoły z całych Stanów Zjednoczonych. Jak większość grup w tym czasie również i hard rockowy Wildfire udał się do środkowego Teksasu aby zaprezentować siebie i swoją muzykę. I chociaż nigdy nie wkroczył na szczyt tak jak Freddie King, The Sir Douglas Quintet, The Allman Brothers i ZZ Top, z którymi dzielił światło reflektorów podczas wspólnych tras i występów gral we wszystkich wspaniałych miejscach w Austin, w tym w kultowej siedzibie Armadillo World Headquare. Dziś w rodzinnej Kalifornii ma status grupy kultowej, zaś w całych Stanach i daleko poza jego granicami jest obiektem wielkiej sympatii budząc też niekłamany podziw.

Wildfire (1971)

Zespół powstał w 1969 roku w Huntigton Beach, w hrabstwie Orange w południowo-zachodniej części Kalifornii, któremu bliżej do Los Angeles, niż do San Francisco. Założyli go gitarzysta Randy Love, basista i wokalista Danny Jemison i perkusista Donny Martin. Nazwa zespołu pojawiła się pewnego wieczoru kiedy dużo młodszy brat basisty słysząc różne propozycje ni to zapytał, ni to powiedział: „A może Wildfire…” Najpierw był śmiech, a potem aprobata.

Trzy tygodnie prób wystarczyły, by trio pokazało się na miejscowej scenie. Kolejne występy były tak intensywne i wyprzedzały swoją epokę, że z miejsca stały się lokalnym hitem. Przypadkiem usłyszał ich promotor z Teksasu, który zaproponował przeprowadzkę do Austin zwane „trzecim wybrzeżem” i miejscem, gdzie muzyka była równie gorąca  i ciężka jak w San Francisco, czy Nowym Jorku. Fama o zespole słynącym z potężnych występów na żywo z oryginalnymi utworami o dużej energii rozniosła się po mieście w błyskawicznym tempie. Szybko zostali główną atrakcją nocnego klubu Finnegan’s Rainbow i ulubieńcami motocyklowego gangu The Hessians Motorcycle Club, który stał się nieoficjalnym strażnikiem zespołu. Już po kilku występach przed wejściem do klubu tworzyły się długie kolejki podnieconych fanów chcących zobaczyć zespół w akcji. Innym miejscem, w którym często koncertowali zbierając entuzjastyczne recenzje, był mały klub Jima Marlina w niewielkim Brownwood w zachodnim Teksasie. Ktoś utrwalił ich na zdjęciu, jednym z niewielu jakie zachowały się z tego okresu do dziś.

Na scenie w teksańskim Bronwood (1970)

Chcąc bardziej wzmocnić brzmienie Randy Love skontaktował się z Patem Quilterem, właścicielem sklepu ze wzmacniaczami. Robione przez niego lampowe „Quiltery” nie wytrzymywały obciążenia i wybuchały na scenie. Gitarzysta poprosił, by skonstruował dla niego inny, o dużo większej mocy i (co oczywiste) bardziej bezpieczny. I Pat to zrobił. Zaprojektował tranzystorowy „Master Volume Dial”, obiekt zazdrości wielu ówczesnych zespołów.

Ilość klubowych występów i koncertów na świeżym powietrzu rosła lawinowo. Grali w wielu miejscach z wieloma znakomitymi artystami i zespołami, choć nie tylko. Wtedy, obok Wildfire największą atrakcją w Austin był rock’n’rollowy Krackerjack grający własną, taneczną muzykę. Organizatorzy i właściciele klubów zacierali ręce, gdy oba zespoły sąsiadowały ze sobą na afiszach – Krackerjack sprzedawał dużo piwa, a Wildfire mnóstwo biletów. Podczas jednego z takich wieczorów w klubie pojawił się Steve Ray Vaughan, który wskoczył na scenę i zagrał z Wildfire trzy kawałki rozpalając do białości całą publikę. Ze sceny bił ogień, z parkietu dym, słowem niezła zadyma wspominana w Austin do dziś. A propos anegdot, przypomniała mi się inna. Któregoś razu zespół miał zagrać na zawodach surfingowych w Port Arthur. Przyjechali na miejsce, rozładowali sprzęt i poszli do hotelu. Tam obsług odmówiła im meldunku ze względu na zbyt długie włosy… Podobnych historyjek jest dużo więcej.

Basista i wokalista Danny Jamison

Latem 1970 roku stwierdzili, że nadszedł czas na nagranie płyty demo i wrócili do Kalifornii. Kuzyn Randy’ego, Mike Love grający w The Beach Boys, załatwił im kilka darmowych godzin w studio należącym do braci Gibb, gdzie zarejestrowali partie basu i gitary. Za namową promotora wrócili jednak do Austin by tam, w wytwórni Sonobeat Records, kontynuować pracę. W tym czasie, tuż za ścianą swoje płyty nagrywali Vince Mariani, Dark Shadows i Cold Sun. Całkiem niezłe towarzystwo… Nad produkcją nagrań czuwał współzałożyciel studia, Bill Josey Senior, pod okiem którego nagrali osiem bezkompromisowych, pełnych mocy utworów. Zgodnie z umową Sonobeat zapewniając jedynie zaplecze studyjne i usługi inżynieryjne według godzinowych stawek nie miał praw do nagrań. Właścicielem taśm-matek byli muzycy, którzy z własnej kieszeni opłacili  tłoczenie albumu, który zatytułowali „Smokin”. Podobnie jak wszystkie dema Sonobeat płyta miała zwykłą białą okładkę z nazwą zespołu, tytułem i naklejkami z ręcznie numerowanymi kopiami.

Front okładki dema albumu „Smokin’ ” (1971)

Pierwszy nakład wynosił sto sztuk. Oprócz kilku egzemplarzy rozdanych w Austin, pozostałe były sprzedawane w Sound Spectrum, sklepie płytowym w południowej Kalifornii, którego właścicielem był przyjaciel muzyków, Jimmy Otto. Wszystkie wyprzedały się w ciągu dwóch dni. Sklep błagał o więcej; kilka dni później dostał dodatkową setkę i według Jimmy’ego Otto zostały sprzedane w kilka godzin ustanawiając sklepowy rekord wszech czasów. Dziś trudno określić ile płyt wytłoczono. Niektórzy twierdzą, że było ich tysiąc, sami zainteresowani, że połowę mniej. Ultra rzadki egzemplarz jednego z tych oryginalnych wydań (mówi się o istnieniu czterech sztuk) spędza sen z powiek poważnym kolekcjonerom płyt. W latach 90-tych krążył po świecie marnej jakości bootleg przegrany z kasety magnetofonowej, który jedynie pobudził apetyt fanów. Niestety taśmy-matki (z wyjątkiem utworu Down To Earth”) zaginęły, a w archiwach Sonobeat nie było kopii zapasowej bo takich nie robiono. Wydawało się, że w tej materii nic już się nie wydarzy, a jednak… Wieloletnia przyjaciółka zespołu, Barbara Light Lacy, obecnie ceniona producentka płyt, podczas przeprowadzki do nowego domu odnalazła metalowe pudełko, a w nim oryginalne taśmy, które przez 35 lat przeleżały na strychu razem z osobistymi pamiątkami. Zremasterowany materiał zespół wydał na płycie kompaktowej w 2006 roku. Niewielki nakład rozszedł się tak szybko, że nie było szans na jego zdobycie. Na kolejną oficjalną reedycję czekałem siedemnaście długich lat. I powiem jedno – warto było czekać.

Reedycja płyty z 2023  roku.

Jak na demo z szorstką produkcją, od początkowego gitarowego intro „Stars In The Sky” z podwójnym wokalem i świetnymi efektami stereo, aż po końcowe takty 10-minutowego znakomitego jamu „Quicksand” słucham tej płyty z niekłamaną przyjemnością. W mojej ocenie ten album w kategorii private press spod znaku ciężkiego, momentami psychodelicznego rocka znajduje się na szczycie gatunku. W miarę upływu czasu wciąga, a kiedy się kończy wracam do niego kilka razy pod rząd. Wpadające w ucho ciężkie riffy i solidne gitarowe solówki, wściekła perkusja, zabójczy fuzz bas i naprawdę znakomity wokal Danny Jamisona współgrają ze sobą perfekcyjnie. Zachwycają mnie zawiłe linie gitarowe i zaginające muzyczną przestrzeń melodie, a autorskie kompozycje wyzwalają pokłady ogromnych rockowych emocji. Jak na tamte czasy album jest cholernie ciężki, a ryczące gitary to tylko miód na uszy. Nie muszę dodawać, że trzeba tego słuchać w wysokich rejestrach głośności, chociaż kumulująca się energia zdolna jest wypruć membrany z głośników.

Gitarzysta Randy Love

Myślę, że każdy na tej płycie znajdzie coś dla siebie. Może będzie to „Stars In The Sky” genialny numer na otwarcie całej płyty w stylu Woodstock nabierający tempa dzięki świetnemu połączeniu gitary i perkusji..? A może równie genialny „Down To Earth” ze swoimi pięknymi melodiami, brzmiący jak cięższy The Doobie Brothers, czy też magiczny „Time Will Tell” kontynuujący ten sam styl choć mający nieco lżejsze podejście..? Z kolei ponad sześciominutowy „Don’t Look For Me” będący ognistym południowo-teksańskim boogie rockiem rozrusza niejednego ponuraka i rozkręci każdą domową imprezkę. To samo mogę powiedzieć o kolejnych, energetycznych nagraniach takich jak „What Have I Got Now”, czy „Let It Happen” utrzymujące wysoki poziom adrenaliny. Na zakończenie dostajemy 11-minutowy, improwizowany jam „Quicksand”, prawdziwy tour de force całej płyty, w którym trio rzuca na szalę wszystko to, co ma najlepsze, czyli soczyste, ostre granie powalające na kolana z epickim solo na basie. Jest ogień, jest dym! Utwór jest tak solidny, że zasługuje na to, by znaleźć się na szczycie straconego czasu psychodelicznego hard rocka z amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża.

Perkusista Donny Martin

Wildfire rozpadł się w 1972 roku wraz z odejściem Danny’ego Jamisona, który wrócił do Kalifornii i dołączył do rockowego zespołu The Blitz Brothers… Randy Love przeniósł się do Houston tworząc grupę Teaser. W latach 1997-1999 koncertował z The Beach Boys zastępując zmarłego Carla Wilsona, po czym porzucił muzykowanie wstępując do Służby Imigracyjnej… Donny Martin wyjechał do Seatle dołączając do odnoszącego umiarkowane sukcesy Black Diamond, później koncertował z byłymi członkami indiańskiego zespołu Redbone. Ostatecznie osiedlił się w Placerville w Kalifornii, gdzie po ślubie i narodzinach dziecka poświęcił się rodzinie.

Boleję że Wildfire nie przetrwał dłużej. Pozostawił po sobie jedynie płytę demo. Zabójczą od początku do końca. Z surowymi, niedoszlifowanymi nagraniami pokazującymi jak ogromny potencjał w nim drzemał. Szkoda, że rozpalony przez niego ogień tak szybko został ugaszony.