Biednemu wiatr w oczy… WIND „Seasons” (1971)

Zespół WIND to jeden z pionierów niemieckiej sceny progresywno  rockowej z początku lat 70-tych. Jego korzenie sięgają roku 1964 kiedy to pod nazwą Bentox stali się najpopularniejszym zespołem beatowym w Bawarii. Dla mieszkańców Erlangen, skąd pochodzili, byli niekwestionowanymi bohaterami, po tym jak nie bacząc na zagrożenie swego życia udali się w 1968 roku do Wietnamu, by tuż przy gorącej linii frontu umilać muzyką wolny czas amerykańskim żołnierzom. W rzeczywistości tzw. trasa koncertowa „East Asia Tour” napędziła zespołowi strachu, stresu i doprowadziła do finansowego krachu. W pośpiechu ewakuowali się z tego niebezpiecznego rejonu. Bilety powrotne kupili zastawiając swój sprzęt w jednym z miejscowych, mocno podejrzanych lombardów. Jak łatwo się domyślić nigdy go nie odzyskali…

Mimo fiaska w Wietnamie zespół nie poddał się. Powiem więcej – walka o przetrwanie bardziej zbliżyła ich do siebie, dała impuls do działania. Skontaktowali się z kilkoma wytwórniami płytowymi i odcinając się od przeszłości pod całkiem nową i fantastyczną nazwą Corporal Gander’s Fire Dog Brigades wydali w 1970 roku album „On The Rocks”.  Przyznam, że krążek zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie! Zespół odszedł od popowego repertuaru zdecydowanie kierując się w stronę hard rocka w stylu wczesnych Uriah Heep i Deep Purple. Żałuję, że ta momentami naprawdę świetna płyta nie przebiła się na niemiecki rynku muzycznym. Maleńka wytwórnia Europa specjalizowała się w wydawaniu niskobudżetowych kursów językowych, płyt z bajkami braci Grimm i muzyką klasyczną! „On The Rock” okazał się być jedynym rockowym rodzynkiem w jej katalogu, który dziś jest kolekcjonerskim rarytasem. Oryginalny winyl w doskonałym stanie osiąga cenę 5 tys. dolarów..!

Do dziś zachodzę w głowę skąd pomysł, by powierzyć firmie o takim profilu wydanie rockowego albumu? Poza tym muzycy nie zarobili na nim ani feniga. Mało tego – wytwórnia zażądała od nich około 5 tys. marek za poniesione koszta. To już było chore! Na całe szczęście doszło do ugody – Europa odstąpiła od roszczeń finansowych, w zamian zespół zrzekł się praw autorskich na rzecz wytwórni. I jak tu nie zgodzić się ze znanym powiedzeniem, że biednemu wiatr w oczy wieje…

Zmieniając nazwę na Chromosom latem tego samego 1970 roku koncertowali po całej Bawarii. Niepowodzenia i ciągłego pecha dość już miał wokalista Franz Seeberger, który po jednym z występów wsiadł do pociągu i tyle go widziano. Stało się to akurat w momencie, gdy zgłosił się do nich przedstawiciel nowo powstałej wytwórni płytowej +Plus+, mająca w swych szeregach dwie grupy z Hamburga: Tomorrow’s Gift i Ikarus. Agent zaproponował muzykom kontrakt i nagranie albumu. Szczęśliwie Seebergera szybko zastąpił 19-letni Steve Leistner z grupy Flying Carpet, który okazał się nie tylko świetnym wokalistą i frontmanem, ale także kreatywną osobą. To on przyczynił się do zmiany profilu grupy i to on stworzył nowy repertuar, który szlifowali na próbach. Naładowani energią poczuli, że tym razem są w stanie dosłownie zdmuchnąć każdą napotkaną na drodze przeszkodę. A to oznaczało, że grupa narodziła się na nowo. Tym razem pod nazwą WIND.

Grupa WIND (1971)
Grupa WIND (1971)

W styczniu 1971 roku muzycy weszli do legendarnego studia nagraniowego Dietera Dierksa w Stommeln pod Kolonią, które jako jedyne w kraju posiadało 16-śladowy magnetofon – w owym czasie obiekt marzeń producentów muzycznych. Pełni euforii, zapału i wielkiego zaangażowania pracowali przez dwa tygodnie, dzień i noc rejestrując materiał na płytę. Produkcją zajął się Jochen Petersen z którym wcześniej nagrywali album „On The Rocks”.  Dodam, że Petersen współpracował wcześniej m.in. z Pink Mice, Thirsty Moon i Novalis… Potem ruszyli w trasę koncertową z legendą niemieckiego rocka progresywnego, zespołem Can. Po hamburskim występie redaktor lokalnego dziennika Hamburger Adenblatt napisał: „Wczorajszego wieczoru grupa WIND niczym wicher zmiotła ze sceny słynny koloński CAN! Prawdopodobnie byliśmy świadkami narodzin nowej gwiazdy progresywnego rocka!” 

Płyta „Seasons” ukazała się 1 czerwca 1971 roku, a jej specjalna prezentacja odbyła się w hamburskim „Musikhalle”. Okładkę zaprojektował przyjaciel muzyków Bernd Bar, zaś zdjęcie na jej tylnej stronie wykonał fotograf Bernd Bohnert. Nie powiem – ta fotografia namieszała mi trochę w głowie. Po rozpakowaniu przesyłki, którą dostarczył listonosz zwątpiłem, czy aby na pewno kupiłem WŁAŚCIWĄ płytę! Trzech (z pięciu) facetów miało największe afro jakie kiedykolwiek widziałem i zdecydowanie bardziej przypominali amerykańską grupę funkową niż zespół grający krautrocka…

WIND "Seasons" (1971)
WIND „Seasons” (1971) Front okładki.

Krótko mówiąc, ten doskonały album łączy ciężkie, gitarowe brzmienia zespołów hard rockowych w stylu Deep Purple z klasycznymi, klawiszowymi pasażami (coś jak wczesny Eloy i Murphy Blend) podparty mocnym Hammondem. I choć Lucian Bueler nie jest technicznym potworem takim jak Jean-Jacques Kavetz z Frumpy, czy Veit Marvos z Twenty Sixty Six And Then to jego gra jest pełna pasji i energii… Całość zaczyna się od „What Do We Do Now” z gromkimi akordami organowymi i mocnym wokalem ustępującymi po chwili subtelnymi dźwiękami fletu. Ta przemienność przewija się przez cały niemal utwór. Mniej więcej w połowi szóstej minuty mamy fantastyczne, orgiastyczne solo organowe po czym wchodzi Thomas Leidenberger ze swoją ostrą jak brzytwa solówką na gitarze. Zabójczy numer! Kolejne dwa nagrania to liryczne ballady, zdecydowanie kontrastujące z otwierającym płytę nagraniem. „Now It’s Over” charakteryzuje się psychodeliczną miękkością, w której to organy płyną na tle delikatnej gitary mieszając się z ciepłym wokalem. Z kolei króciutki „Romance” wypełniają dźwięki pianina elektrycznego w romantycznym nastroju. Dwie małe perełki będące „ozdobnikami” tego zróżnicowanego albumu.

WIND "Seasons" (1971) Tył okładki.
WIND „Seasons” (1971) Tył okładki.

Sprężysty „Springwind” to wspaniały, ciężki kawałek z zakaźnym organowym riffem, masywnym wokalem i klasycznymi wpływami. Balansując pomiędzy lekkimi zwrotkami a wybuchowymi refrenami powoduje, że moja stopa automatycznie wystukuje mocny rytm (ku rozpaczy sąsiadów mieszkających piętro niżej)… „Dear Little Friend” z potężnymi organami wydaje się być pod wpływem Deep Purple, choć główny riff gitarowy może kojarzyć się z „Mississipii Queen” Mountain. Ja jednak wolę WIND! Wspaniały, ciężki kawałek. I bez urazy – nie mam nic do Amerykanów z Mountain. Też ich uwielbiam! Centralnym punktem albumu jest jednak ostatni, 16-minutowy, tajemniczo balladowy „Red Morningbird”. Pobrzmiewający wieloma „wojennymi” pogłosami, pełen szybkich przejść przerywanych z jednej strony bardzo dzikimi wybuchami organów i gitary solowej, z drugiej pięknej akustycznej gitary i tajemniczo brzmiącej harmonijki ustnej. Takiej jak u Ennio Morricone w westernie Sergio Leone „Once Upon A Time In The West”. Kapitalna część improwizacyjna w środkowej części ma coś z klimatów „Moonchild” King Crimson i „Celestial Voices” Pink Floyd. Niesamowite!

Płyta odbiła się głośnym echem u naszych Zachodnich sąsiadów, a sam zespół wkrótce zaliczono do ścisłej czołówki niemieckiego rocka. Stacja nadawcza NDR nazwała ich „niemieckim Pink Floyd”, zaś w rocznym podsumowaniu „Red Morningbird” uznała za „kultową kompozycję”. Może to wszystko odrobinę na wyrost. A może nie..?

W 1972 roku WIND wydał jeszcze jeden album. LP. „Morning” tym razem utrzymany był w stylistyce The Moody Blues… Rok później zespół rozwiązał się. „Po nagraniu i zmiksowaniu „Seasons” czuliśmy się nieśmiertelni. Jak młodzi bogowie. Cieszę się, że legenda grupy WIND przetrwała.” – powiedział niedawno w jednym z wywiadów Steve Leistner, który dziś jest producentem muzycznym i prowadzi własne studio nagraniowe Trick Music.  Klawiszowiec Lucian Bueler pracuje z wielkim powodzeniem jako nauczyciel muzyki. Jego brat bliźniak i były basista zespołu Andreas Bueler założył kabaret Fifty-Fifty, z którym występuje w swojej kawiarni w Erlangen. Lucky Schmidt bębni na perkusji w różnych zespołach, zaś  Thomas Leidenberger  wciąż wierny jest swej gitarze…

Ciężarówką na duże odpady – „Sperrmull” (1973).

Żartobliwie o tym mieście można powiedzieć, że żyje się w nim na krawędzi. A w zasadzie na granicy – na granicy trzech państw. Ma wiele nazw. W krajach niderlandzkich funkcjonuje jako Aken. Francuzi mówią na nie Aix-la-Chapelle, my Akwizgran. Jak na mój słuch niemieckie Aachen brzmi (o dziwo!) najbardziej dźwięcznie… To stare miasto mające swe początki sięgające 1300 roku położone jest w Nadrenii Północna-Westfalia niecałe 10 kilometrów od granicy z Belgią i Holandią. Nie jest duże, ale z uwagi na liczne wyższe uczelnie bardzo studenckie. Widać to zwłaszcza wieczorami, kiedy knajpy i kluby wypełnia rozbawiona młodzież.

To właśnie w Aachen w 1971 roku trzej nastolatkowie założyli rockowy zespół. Basista Harald Kaiser, gitarzysta Helmut Krieg i perkusista Reinhold Breuer byli uczniami ostatnich klas miejscowej szkoły średniej. Grywali głównie na szkolnych potańcówkach, a w weekendy po cichu (byli niepełnoletni) „dorabiali” w muzycznych klubach. Lider grupy Helmut Krieg na próby przychodził często ze swoimi kompozycjami i ciekawymi aranżacjami popularnych klasycznych numerów rockowych. Gdy dołączył do nich grający na klawiszach Peter Schneider kwartet przyjął dość osobliwą nazwę SPERRMULL (niem. wielkogabarytowe  odpady śmieciowe)…

Sperrmull (1973)
Grupa SPERRMULL na masce samochodu do przewozu dużych odpadów (1972)

Pojawienie się klawiszowca spowodowało zmianę stylu grupy. Złożone kompozycje wyparły proste rockowe piosenki. Brzmienie zostało zdominowane przez organy Hammonda, syntezatory i gitarę podparte perfekcyjną (jak to u Niemców) sekcją rytmiczną. Kwartet doskonale wpisał się w nurt ówczesnego rocka progresywnego. Zwrócił na nich uwagę łowca młodych talentów, znany producent muzyczny Dieter Dierks, który zaproponował muzykom sesję nagraniową w swoim studio w Stommeln. Cały materiał został ostatecznie nagrany w grudniu 1972 roku, a płyta „Sperrmull” ukazała się wiosną następnego nakładem wytwórni Brain.

Płyta "Sperrmull" (1973)
Płyta „Sperrmull” (1973)

Okładka albumu pokazuje tył samochodu-śmieciarki, ale nie dajmy zwieść się tej niewymuszonej ironii. Muzyka na tym albumie to na pewno nie odpady, czy jakiekolwiek inne śmieci. Powiem więcej – to jeden z tych rzadkich przypadków, w których jeden zespół uchwycił całe spektrum dźwięków krautrocka początku lat 70-tych łącząc go z ówczesnym brzmieniem brytyjskich zespołów progresywnych. Porównać ją mogę do tego, co oferowali w tym samym czasie ich rodacy z Eloy.  Z jedną różnicą – angielski wokal Helmuta Kriega nie posiada tego twardego niemieckiego akcentu, tak raniącego uszy jak w przypadku Franka Bornemanna…  SPERRMULL nie należał też do niemieckiej  awangardy spod znaku Nue!, Faust, czy Can. Sporo tu bowiem muzycznej przestrzeni i różnorodności.  Świetna mieszanka ciężkiego rocka spod znaku Deep Purple z wczesnym space rockiem i psychodelicznym smaczkiem. No i jeszcze jedna rzecz, na którą chciałbym zwrócić uwagę to produkcja Dietera Dierksa. Jest ona po prostu fantastyczna – kto wie, czy nie najlepsza na tym wczesnym etapie jego zawodowej kariery!

Tył okładki.
Tył okładki.

Płyta nie jest długa. Sześć utworów i zaledwie trzydzieści pięć minut muzyki. Otwiera ją rockowa ballada „Me And My Girlfriend”. Taka trochę folkowa. Z mandoliną i silnie wybijającym rytm bębnem basowym na samym początku. Wkrótce pojawia się syntezatorowe solo (z gościnnym udziałem Dierksa!), które przejmuje gitara zmieniając całość w iście ognisty, mocny numer. Wow! Nic, tylko zacierać ręce! Mistyczna podróż zaczyna się jednak od „No Freak Out”, który ma już ducha krautrocka w swej czystej postaci. Świetny, majestatyczny dźwięk utkany z psychodelicznych składników w stylu Pink Floyd z monotonny rytmem wprowadza w niezwykły trans. Po minucie wchodzi wokal, po dwóch zabójcza sekcja instrumentalna na czele z organami. To one budują potęgę całego brzmienia. Kulminacyjnym momentem jest tu jednak ogniste i cudowne solo zagrane na gitarze. Nie za krótkie, nie za długie, precyzyjnie wyważone. I powodujące za każdym razem ciary na plecach.  Po chwili wszystko wraca do punktu wyjścia – wokalista kończy swą pieśń, dźwięki stają się wolniejsze, cichsze… Ciężki, „Rising Up” z galopującym basem (on tu rządzi!) znakomicie nawiązuje do space rocka z wczesnych lat 70-tych. Podobne dźwięki usłyszeć można na albumie „Dawn” Bornemanna i spółki wydanym… trzy lata później(!)… Epickie, dziewięciominutowe „Right Now” rozpoczyna się od piekielnego wybuchu gitar i perkusji toczących ze sobą zażarty pojedynek. Taki na śmierć i życie. Po kilku minutach utwór łagodnieje, wchodzi fortepian elektryczny z czarującymi jazzowymi akordami i mocnym basem. Muzycy rozpoczynają bardzo fajny zespołowy jam. Szkoda, że tak krótki. Pewnie na koncertach trwało to dłużej… Naprawdę kapitalny, niezwykle zróżnicowany i chyba najbardziej innowacyjny numer na tej płycie! Dwa ostatnie nagrania mają nieco lżejszy charakter. Rockowy „Land Of The Rocking Sun” ma ładną melodię z organowymi pasażami, solidną perkusję, płynną linię basu i spinającą to wszystko gitarę solową. Z kolei chwytliwy i kołyszący „Pat Casey” utrzymany jest w rytmie boogie. Z pewnością mógłby znaleźć się na singlu promującym cały album. Może okazałby się hitem..?

Wytwórnia Brain Records wypuściła album w niewielkim jak na jej możliwości nakładzie… 1000 egzemplarzy! Nie dziwi więc, że niemieccy fani wówczas go przegapili pomimo bardzo dobrych recenzji w muzycznej prasie. Z drugiej strony nie można też za tę sytuację obwiniać szefów firmy  płytowej. Gdy spojrzy się na ich „stajnię” w głowie może się zakręcić od ilości znakomitych grup, które wtedy z nimi współpracowały: Nue!, Cluster, Jane, Eloy, Guru Guru, Grobschnitt, Embrion, Popol Vuh, Birth Control i wiele wiele innych… Skąd więc taka wpadka z zespołem SPERRMULL? Odpowiedź jest dość prozaiczna i banalna. Członkowie zespołu zrezygnowali z muzykowania poświęcając się… nauce. Po ukończeniu szkół średnich wybrali się na wyższe uczelnie by studiować prawo. Nie byli zainteresowani ani koncertami, ani kolejnymi nagraniami płytowymi. A skoro tak, wytwórnia po prostu odpuściła sobie promowanie zespołu, którego tak naprawdę już nie było… Nie przypominam sobie podobnego przypadku, by tak młodzi i szalenie utalentowani muzycy „odpuścili” na tym etapie tak dobrze zapowiadającą się karierę muzyczną. Z takim potencjałem twórczymi i z takimi wirtuozerskimi umiejętnościami mogli zajść naprawdę daleko. Cóż, dobrze że zostawili po sobie choć ten jeden jedyny album. Album  z kapitalną muzyką i pomarańczową okładką z ciężarówką na duże odpady…

Żelazny pazur rocka – IRON CLAW (1972)

Alex Wilson zdecydował się na założenie zespołu rockowego w 1969 roku tuż po koncercie Led Zeppelin. Dla 15-latka to był impuls, iskra podpalająca atomowy stos pod muzyczną wyobraźnię młodego basisty i wokalisty. Kierowana przez niego grupa Ampliefied Heat nie spełniała jego oczekiwań. Wkrótce zgłosił się do niego gitarzysta Jimmy Ronnie„Miałem 15 lat, gdy po koncercie Ampliefied Heat na rynku głównym w Dumfries podszedłem do Alexa i powiedziałem, że jestem gitarzystą szukającym zespołu. Następnego dnia spotkaliśmy się w jego domu. Musiałem zrobić na nim wrażenie, bo zaproponował mi od razu miejsce w zespole, który tworzył. Alex znał najlepszego lokalnego perkusistę Iana McDougalla (również 15-latka) i tak oto narodził się IRON CLAW. – wspominał Ronnie. Nazwę wymyślił Wilson, który wziął ją z dwuwiersza pierwszej zwrotki utworu „21st Century Schizoid Man” King Crimson:„Cat’s foot, iron claw/Neurosurgeons scream for more” (wytłuszczenie moje)…

Repertuar opierali na blues rockowych standardach z epoki, w tym popularne utwory Johnny Wintera, Free, Taste, Ten Years After i wielu innych. Ciężkie wielogodzinne ćwiczenia miały zaowocować w niedalekiej przyszłości. Jimmy Ronnie„To był duży wysiłek dla całego zespołu. Nikt się nie oszczędzał.” Gitarzysta zaczął też tworzyć własne kompozycje z czynnym udziałem pozostałej dwójki. „Niektóre z tych aranżacji były dość skomplikowane. Dziś, gdy słucham tych nagrań łapię się za głowę i myślę: Jak do diabła mając po 15 lat byliśmy w stanie coś takiego wymyślić?!”… Wkrótce trio zasilił wokalista Mike Waller.  W tym składzie zaczęli regularnie występować w lokalnych klubach.

Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć Iron Claw z 1970 r.
Jedno z nielicznych zachowanych zdjęć Iron Claw z 1970 r.

Pod koniec 1969 roku wszyscy wybrali się na koncert Black Sabbath, który prezentował materiał ze swej pierwszej, jeszcze nie wydanej płyty. To był kolejny przełom w życiu Alexa Wilsona i jego zespołu. Czegoś tak fantastycznego do tej pory ani nie widzieli, ani nie słyszeli! Black Sabbath ze swoją muzyką totalnie przewartościowali ich myślenie o hard rocku. Kiedy w lutym ukazał się debiutancki krążek Sabbath’ów wszystkie zawarte na nim kompozycje kwartet wziął na swój warsztat. Wiosną odgrywał je na swych koncertach wzbudzając entuzjazm wśród słuchaczy. Co ważne – nie było to bezmyślne kopiowanie oryginału, lecz używanie go jako ramy do wyrażania własnego stylu. Tak czy inaczej o IRON CLAW zaczynało być coraz głośniej i to nie tylko w szkockim Dumfries.

Pewność z jaką kroczyli do przodu podsunęła liderowi pomysł, by towarzyszyć grupie Black Sabbath w trasie koncertowej po Wielkiej Brytanii. Szczęśliwie gitarzysta ŻELAZNEGO PAZURA znał Tony Iommi’ego i to on wynegocjował, by zespół z Birmingham wraz ze swym menadżerem posłuchał i obejrzał ich na „żywo”. Zagrali kilka własnych kawałków plus cały materiał z płyty „Black Sabbath”. Może chcieli tym sposobem przypodobać się zaproszonym gościom? Nie ważne. Efekt i tak był miażdżący.

Przez cały występ Ozzy Osbourne z niedowierzaniem kiwał głową i jak mantrę w kółko powtarzał jedno słowo: fuck!.. Bill Ward i Geezer Butler stali patrząc jak zahipnotyzowani w grę sekcji rytmicznej. Tak grających małolatów, a przy tym takiej ściany dźwięku nikt się tu nie spodziewał. Po trzecim kawałku Tony Iommi wybiegł z sali szukając swego menadżera. Dorwał go za kulisami i przebijając się przez hałas krzyknął mu do ucha: „Oni są niesamowici. Zrób coś z tym, bo MY pójdziemy z torbami!”… Marzenie Alexa Wilsona spełniło się. IRON CLAW ruszył w trasę z Black Sabbath. Był jeden warunek –  na scenie mogli  grać wyłącznie swoje numery…

Kończyli rok z kilkoma sesjami nagrań demo. Mieli coraz więcej swojego materiału i z dumą pochwalili się nimi w czasie następnych koncertów z Black Sabbath. Wkrótce dostali ukryte groźby  prawne od kierownictwa metalowych ojców chrzestnych z powodu rażących podobieństw. Być może to spowodowało, że Wilson postanowił „odświeżyć” zespół. Przyjął do składu drugiego gitarzystę Donalda McLachlana, a nowym wokalistą został Wullie Davidson grający także na harmonijce ustnej i flecie. To spowodowało, że IRON CLAW zaczął podążać w kierunku rocka artystycznego w stylu Wishbone Ash, Barclay James Harvest, Gentle Giant… Zimą 1971/1972  udostępniono im studio w celu zarejestrowania kolejnych nagrań z możliwością wydania ich na płycie. Podparto się nawet muzykami sesyjnymi. Powstałe kompozycje stały się praktycznie niemożliwe do odtworzenia na żywo, nie mówiąc już o tym, że były zbyt mało atrakcyjne dla ewentualnych wydawców. Bzdura! Ale o tym za moment. Kolejne roszady personalne też nic nie dały. Zespół bez kontaktu płytowego, bez promotora i menadżera zaczął powoli wypadać z obiegu. Do momentu rozwiązania w 1974 roku nie wydał dużej płyty, nie wydał nawet singla. Jak na zespół grający tak ciężko jak Black Sabbath (a nawet i ciężej) i wcale nie gorzej od mistrzów heavy metalu z dzisiejszej perspektywy wydaje się wielkim błędem, by nie powiedzieć – skandalem… Na szczęście amerykańska wytwórnia Vintage (oddział Rockadrome Records) wygrzebała z przeróżnych archiwów szesnaście kapitalnych nagrań IRON CLAW pochodzących z lat 1970-1973, które wydała w 2009 roku na płycie kompaktowej sygnowaną nazwą zespołu.

Okładka płyty CD Iron Claw
Okładka kompaktowej płyty Iron Claw wydana przez amerykański Vintage

Na początek małe ostrzeżenie. Nie przesadzajcie z regulacją głośności, drżyjcie o swe subwoofery i głośniki basowe; te pierwsze spalicie, z drugich membrany zostaną wyprute, lub wyskoczą niczym kapsle od piwa. Tak potężnie brzmiącej sekcji rytmicznej (poza Black Sabbath) nikt na świecie w tym czasie nie miał… Co by nie mówić, IRON CLAW to grupa o potężnym brzmieniu i nie obchodzi mnie ile utworów z tego albumu przypomina Black Sabbath. Poza tym to zespół oparty jednak na bluesie, chociaż pierwsze pięć nagrań faktycznie oscyluje gdzieś pomiędzy Cream, Deep Purple, Black Sabbath. „Clawstrophobia” siłą ekspresji sekcji rytmicznej wgniata w fotel. Takiego przeciążenia można doświadczyć tylko za sterami samolotu F16!… Niech nie zmyli was odrobinę lżejszy(?) i wolniejszy „Mist Eye” bo to totalna ściema. Tu jest moc dostojnie kroczącego brontozaura! Galopujący bas, rozbudowane sola gitarowe usłyszymy w „Sabotage”„Crossrocker”. Gdyby wtedy Black Sabbath nagrali swój kolejny album z materiałem chłopaków z malutkiego Dumfries to jestem święcie przekonany, że okazałby się hitem… Wokal Mike’a Wallera (wtedy 17-latka) co prawda nie może konkurować z Ozzym, ale jest mocniejszy i bardziej przekonujący niż np. śpiew Kipa Trevora na albumie „Sacrifice” Black Widow , który – nie ukrywam –  też wysoko sobie cenię… Zmiany w składzie, w tym dodanie drugiej gitary, odbiło się na zmianie stylu grupy. Tak jakby zespół chciał uwolnić się od przylepionej do niego sabbathowskiej etykiety, udowodnić swą oryginalność. Blues rockowy „Rock Band Blues”, mocny „Lightning (z solówką na dwie gitary), „Strait Jacket” (w stylu wczesnych Rolling Stones tyle, że o tonę cięższy), czy „Gonna Be Free”  (z bardzo fajną harmonijką ustną) mogłyby wejść do szerokiego kanonu ciężkiego rocka gdyby tylko ukazały się na dużej płycie… Melotron pojawił się w „Pavement Artist” i w „All I Really Need” do którego dołączono smyczki, zaś w „Loving You” słychać saksofon. Grupa coraz bardziej podążała w kierunku ciężkiego rocka progresywnego z odrobiną psychodelii. Świadczą o tym dwa ostatnie znakomite nagrania z 1973 roku. „Winter” zahacza gdzieś o klimaty grane przez grupę Iana Andersona i jego kolegów. Flet i niektóre zagrywki przypominają mi wczesne płyty Jethro Tull, a gitara bardzo zbliżona jest do tej z LP „Minstrel In The Gallery”. Tyle, że „Minstrel…” został wydany dwa lat później… „Devils” z wybitnym udziałem syntezatorów i całym szerokim instrumentarium (smyczki, flet, kotły, dęte) z efektami dźwiękowymi to już była rzecz z najwyższej półki. Początek przypomina „Grantchester Meadows” ze studyjnej części „Ummagummy” Pink Floyd przechodzący w klimaty z dwóch pierwszych płyt King Crimson. Wow! A później to już istne szaleństwo; ciężkie jamowanie całego zespołu, obłąkany bas i rozgrzana do białości perkusja na samo zakończenie. Cudo! I nikt mi nie wmówi, że to by się nie sprzedało, że nie dałoby się zagrać tego na żywo. Ktoś tu pokpił sprawę robiąc krzywdę nie tylko zespołowi. Pozbawił też muzyczny świat rocka pazura. ŻELAZNEGO PAZURA