Historia jednej płyty. TANGERINE DREAM „Ricochet” (1975).

W nocy 14 listopada 1940 roku 515 niemieckich bombowców zrzuciło bomby na przemysłowe miasto Coventry w zachodnio- środkowej Anglii. Ich misją było zniszczenie fabryk i infrastruktury przemysłowej miasta, ale w brutalnej wojennej rzezi nic nie było święte – nawet miejsc świętych. Katedra Św. Michała Archanioła, zbudowana w XI wieku i w pewnym momencie największy kościół w Anglii, został tej nocy spopielony. Ze wspaniałej konstrukcji pozostała jedynie wieża i zewnętrzna ściana. Ruiny pozostawiono traktując je jako pomnik-symbol niemieckich nalotów na Anglię podczas II wojny światowej. Następnego dnia po bombardowaniu zapadła decyzja o budowie nowej katedry, która stanąć miała tuż obok ruin. 25 maja 1962 roku poświęcono nowy obiekt jako symbol pojednania, w którym wykonano napisany specjalnie na tę okazję orkiestrowy utwór Benjamina Brittena „War Requiem”

Trzydzieści pięć lat po bombardowaniu nastąpił kolejny, poetycki zwrot w historii obu krajów, który jednocześnie zaowocował kamieniem milowym w muzyce elektronicznej.  W nowej katedrze w Coventry pojawił się niemiecki zespół TANDERINE DREAM ze swoją muzyką, której owocem był koncertowy album. Oto historia płyty „Ricochet”

Tangerine Dream na żywo w Coventry  Cathedral (1975)

Pomysł występów w kościele po raz pierwszy wyszedł od ojca Bernarda Goureau, najfajniejszego kapłana tamtych czasów, który  zaprosił zespół do katedry Notre-Dame de Reims, położonej w samym sercu winiarskiego regionu Szampanii we Francji. Kulturalny delegat Kościoła katolickiego oświadczył: „We współczesnym świecie katedry i kościoły powinny starać się odzyskać swoją pierwotną funkcję –  miejsca spotkań ludzi, także poprzez sztukę i muzykę. Nadszedł czas by Kościół i młodzież się pogodzili…” Tej niedzieli, 13 grudnia 1974 roku w tym religijnym chrześcijańskim przybytku nie odprawiono mszy. Ojciec Goureau wspomina: „To prawda, że ​jakiś młodzieniec zapalił marihuanę, aby lepiej komunikować się z brzmieniem Tangerine Dream i całym spektaklem; prawdą jest również, że inni, aby wypełnić naturalny odruch fizjologiczny, oddawali mocz na kolumny katedry; i wreszcie, prawdą jest, że w walce z zimnem widziano pary namiętnie się całujące. Ale również prawdą jest, że około sześciu tysięcy młodych ludzi siedziało w skupieniu na podłodze przez trzy godziny w ciemności i cieszyło się muzyką.” TANGERINE DREAM ze swojej strony zagrał spektakl, który został uznany za jeden z najlepszych pomimo braku ekstrawaganckiej oprawy świetlnej jaka towarzyszyła im kilka lat później. Zarówno muzyka, ich nieziemskie brzmienie jak i sama katedra, która dzięki gotyckiej architekturze stanowiła doskonałe tło dla charakterystycznych tonacji molowych oczarowały siedzący przed nimi tłum pogrążony w medytacyjnej ciszy. Dodam, że w połowie koncertu półgodzinny set miała Christa Päffgen, bardziej znana jako Nico – ekscentryczna muza Andy Warhola, która siedem lat wcześniej użyczyła  swego głosu na pierwszym albumie The Velvet Underground…

Koncert w Reims okazał się udany i odbił się głośnym echem. Od „Le Monde” po „New York Times” międzynarodowa prasa relacjonowała wydarzenie, czyniąc z niego pomnik historii awangardowej muzyki. Trio pojawiło się później w kościołach jeszcze kilka razy, bez utożsamiania się ze strukturami Kościoła. Niestety, wielu biskupom te wydarzenia nie spodobały się. Pod presją skarg i zażaleń Watykan zakazał grupie dalszych występów w jego sakralnych przybytkach. Rok później hierarchowie Kościoła anglikańskiego nie mieli takich obiekcji. Podczas październikowej trasy koncertowej zespołu po Wielkiej Brytanii udostępnili im progi trzech katedr – oprócz tej w Coventry były to katedry w Liverpoolu i w York.

Tangerine Dream: Chris Frank, Edgar Froese, Peter Bauman (1974)

To była druga wizyta zespołu na Wyspach. Pierwsza miała miejsce 6 czerwca 1974 roku w londyńskim Victoria Palace. Brytyjski „Music Week” porównał ich muzykę do „nieustannie płynącej rzeki, która tu i ówdzie wije się po łagodnych zakrętach”, a „Melody Maker” umieścił grupę wśród „najbardziej obiecujących zespołów świata”. Cechą wyróżniającą ówczesne koncerty było to, że składały się głównie z improwizacji. Postawili sobie za cel, aby nigdy nie grać dwa razy tak samo. Wychodząc na scenę nie wiedzieli w którą stronę potoczy się muzyka. Wzory dźwiękowe budowały się powoli i mieszały ze sobą, a dźwięki pozwalały słuchaczom odpłynąć myślami w inną, astralną czasoprzestrzeń. Takie stany młodzież do tej pory doświadczała zazwyczaj po spożyciu popularnych i dostępnych używek.

Rok 1975 był prawdopodobnie najbardziej twórczym i najbardziej pracowitym okresem dla TANGERINE DREAM. Plusem był stabilny skład, któremu udało się w końcu grać razem przez długi czas, nie wspominając o rosnących umiejętnościach muzyków w używaniu elektronicznych instrumentów. Przede wszystkim Edgar Froese rzadziej sięgał po gitary. On także zasiadł za syntezatorem. W marcu ukazał się „Rubycon” – ich najlepiej sprzedający się album w Wielkiej Brytanii, w którym tamtejsi krytycy rozpoznali „światy do tej pory nieodkryte”. Drugie solowe dzieło Edgara Froese pt. „Epsilon In Malaysia Pale” powstało pod wpływem podróży do Kuala Lumpur i ukazało się we wrześniu tego samego roku. „To tak, jakby ktoś wychodził z głębi ciemnej, prastarej dżungli w stronę oblanej słońcem  malezyjskiej plaży” – pisał podekscytowany dziennikarz „Melody Maker”. W międzyczasie po raz pierwszy opuścili Europę i udali się w podróż do Australii i Nowej Zelandii. Rok zakończyli albumem „Ricochet” wydanym w grudniu 1975 roku przez  Virgin. Zdjęcie na okładce zostało zrobione przez żonę Edgara Froese, Monique, na brzegu oceanu w pobliżu Bordeaux. Tytułowa kompozycja została podzielona na dwie części: „Ricochet (Part One)” i „Ricochet (Part Two)” zajmując odpowiednio stronę „A” i stronę „B” analogowej płyty

TANGERINE DREAM to wyjątkowy zespół w dziedzinie muzyki elektronicznej, a jego siła tkwiła w improwizowanej muzyce granej na żywo. Różnorodność sprzętu elektronicznego używanego przez muzyków podczas tej trasy był naprawdę potężny i wyglądał niczym futurystyczny świat kontrolowany przez maszyny. Proces tworzenia muzyki na scenie za jego pomocą różnił się bardzo w tamtym czasie od pracy w studiu. Wymagało to nie tylko doskonałego opanowania gry na wszystkich instrumentach, ale także idealnego zgrania samych muzyków. Pamiętajmy, że potężna aparatura ustawiona na scenie prawie całkowicie eliminowała kontakt wzrokowy między nimi. Biorąc pod uwagę sprzęt i ilość pracy wymaganej do ręcznego manipulowania dźwiękami album „live” brzmiący tak dobrze jak „Ricochet”, był godnym podziwu osiągnięciem.

Aparatura  na scenie eliminowała kontakt wzrokowy między muzykami.

Z drugiej strony określenie „live” w przypadku „Ricochet” jest luźne. Podstawą albumu były liczne występy na żywo, głównie z Salle Des Fetes De Talence, z Bordeaux z 20 września 1975 roku i z Fairfield Halls z Croydon z 23 października. Chris Franke: „Koncerty były zbyt długie, aby wykorzystać je w pełnym wymiarze na płycie. Z około czterdziestu, czy pięćdziesięciu godzin muzyki, ze zwojów kilometrów taśm, musieliśmy wydobyć najważniejsze jej fragmenty, najbardziej charakterystyczne i typowe dla nas rzeczy. Końcowy wynik zadowolił nas wszystkich.” Nagrania zmiksowano w Manor Studio, należącym do Richarda Bransona z Virgin Records, tym samym gdzie TANGERINE DREAM nagrywało swoje poprzednie albumy dla tej wytwórni – „Phaedra” i „Rubycon”. Praca studyjna dla „Ricochet” obejmowała m.in. dodanie overdubów perkusyjnych autorstwa Chrisa Franke. Można je usłyszeć, zaczynając od około drugiej minuty w „Part One”. Najbardziej uderzające jest wprowadzenie fortepianu do „Part Two”, pierwsze takie na płycie zespołu. Inną nowością było użycie sampli ludzkich głosów i industrialnych dźwięków (ok.13-ta minuta w „Part Two”). Przy akompaniamencie cudownego fletu  po raz pierwszy słyszymy jak zespół gra coś, co przypomina prawdziwą piosenkę, którą można zanucić już po pierwszym wysłuchaniu. Ta umiejętność pisania bardziej komercyjnych, ale wciąż artystycznych utworów będzie główną częścią ich następnych albumów, w tym znakomitej „Stratosfear” i ostatniego albumu zespołu z lat 70-tych, „Force Majeure”.

3 października 1976 roku w ramach serii „Omnibus” na antenie BBC2 wyemitowano film Tony’ego Palmera z koncertu z katedry w Coventry. Niestety, oryginalny, zarejestrowany dźwięk został przypadkowo skasowany, więc posłużono się muzyką z płyty. Oczywiście nie jest on zsynchronizowany z obrazem, niemniej jest to wspaniały dokument filmowy tamtej epoki i dostępny na Youtube. Osobiście uważam „Ricochet” za jeden z najlepszych albumów TANGERINE DREAM w owym klasycznym okresie lat 70-tych. Dlaczego? Bo mimo upływu wielu dekad, wciąż do mnie przemawia, a określenie „fenomenalny” w tym przypadku nie jest nadużyciem!

Zespół jednej płyty: JAMUL „Jamul” (1970).

Na peryferiach amerykańskiego stanu Kalifornia, na wschód od San Diego leży małe, niczym nie wyróżniające się miasteczko Jamul (czyt. ha-mul). Jego nazwa tak bardzo przypadła do gitarzyście i wokaliście Bobowi Desnoyers’owi, że swoją nowo utworzoną grupę pierwotnie nazwał The Jamul City Funk Band, by ostatecznie skrócić  ją na JAMUL. Zdjęcie na odwrotnej stronie  albumu wydanego w 1970 roku zostało zrobione na tyłach jedynego w tym  miasteczku baru. Po wydaniu płyty zespół istniał co prawda jeszcze cztery lata, ale nie wydał nic więcej, choć legenda głosi, że muzycy mieli nagrany materiał na drugi longplay. Niestety taśmy zaginęły i do dziś nie ma po nich śladu.

Tył okładki oryginalnego longplaya grupy Jamul (1970).

Początki grupy sięgają roku 1968. kiedy do Boba Desnoyersa dołączył basista John Fergus i perkusista Ron Armstrong z grupy The Misfits, która mogła się poszczycić tym, że otwierała koncert Rolling Stonesom w czasie tournee  po Kalifornii. Rok później trio zasilił grający na harmonijce ustnej, wokalista Steve Williams (ex- The Voxmen). Grając w San Diego w National City’s Club Pleasure, zespół najwyraźniej złapał wiatr w żagle. Nie przeszkadzało im, że scena znajdowała się na małej platformie tuż za ponurym barem o nazwie „Club 66” stworzona z myślą o tancerkach Go-Go.  Najgorsze było to, że około 2-4 nad ranem schodziły się tu typy w rodzaju hard korowych motocyklistów z martwymi szczurami zwisającymi ze skórzanych kurtek i wszystkie ćpuny, którzy o tej porze nie mieli dokąd pójść. Mimo tak „egzotycznej” publiki JAMUL ze swoją muzyką zawsze byli owacyjnie witani na scenie.

Repertuar opierali na bluesowych standardach z domieszką muzyki country. Z biegiem czasu zaczęli wprowadzać autorskie, stworzone głównie przez Armstronga kompozycje takie jak „Sunrise Over Jamul„, „Movin’ To The Country”, „I Can’t Complaine”… Koncerty otwierali brawurowo granym coverem Johna D. Loudermilka „Tobacco Road” – kończyli przerobionym w autentycznie oryginalny sposób utworem Stonesów „Jumpin’ Jack Flash”. Regularne występy w rodzinnym mieście nie uszły uwadze łowcy młodych  talentów. Był nim Gary Packett – człowiek z The Union Gap, który doprowadził do podpisania przez zespół kontraktu z małą, lokalną wytwórnią Lizard Records. Nagranie płyty było tylko kwestia czasu…

Oprócz występów w rodzinnym San Diego grupa jeździła po całym stanie koncertując m.in. razem z The Doors w słynnym klubie „Whiskey A Go Go” w West Hollywood przy Sunset Boulevard. To tam zobaczył ich Little Richard wykonujących jego autorski kawałek „Long Tall Sally”. Aranżacja zespołu tak go ujęła, że zaprosił muzyków do telewizyjnego programu „BRP” Barry’ego Richardsa w Baltimore. „W czwórkę brzmicie lepiej niż mój big band” – powiedział Richard po występie. W telewizyjnym studio wspólnie wykonali piosenkę, „Good Golly Miss Molly”, udokumentowaną po latach na płycie DVD w serii „Barry Richards Presents”.

W lutym 1970 roku nagrali album wyprodukowany przez Richarda Podolora z Gabrielem Meklerem jako producentem wykonawczym. Podpowiem, że ten sam duet wyprodukował także wczesne płyty Steppenwolf i Three Dog Night. Krążek „Jamul” to ciężki, hipisowski  rock o bluesowym zabarwieniu napędzany potężnym „brudnym” głosem Steve’a Williamsa, przesterowanymi gitarami Desnoyersa z mocną sekcją rytmiczną. Na płycie znalazło się jedenaście utworów, z czego trzy to covery – ale za to jakie! Pierwszy, wspomniany już wcześniej „Tobacco Road” z mocnym gitarowym solem i grzmiącą harmonijką ustną przebija moim skromnym zdaniem wszystkie znane mi wersje, łącznie z tą nagraną przez Edgara Wintera na płycie „Entrance”, czy Davida Lee Rotha z solowego albumu „Eat 'Em And Smile” gdzie szaloną solówką popisał się Steve Vai. Drugi to „Long Tall Sally”, którym tak zachwycił się Little Richard – jedna z najciekawszych przeróbek klasyki gatunku. Trzeci cover, znany z występów na żywo, czyli słynne „Jumpin’ Jack Flash” Stonesów, w którym zaskakuje spowolnione do „pogrzebowego marszu” tempo. Słysząc tę wersję po raz pierwszy miałem obawy, czy wokalista nadąży z tekstem do końca utworu (żart). No i wyrazy uznania dla Boba Desnoyersa za wypuszczenie jednej z najbardziej odważnych, progresywnych solówek na tym albumie. A tak na marginesie – szacun dla muzyków, że byli na tyle odważni, by zmierzyć się z tym klasykiem. Zwłaszcza wkrótce po tym, jak został on wydany przez samych Stonesów.

Autorskie kompozycje wcale nie odbiegają poziomem od coverów. „Sunrise Over Jamul, który ukazał się również na singlu, to fantastyczny barowy rocker nabierający szybkości i energii w miarę upływu czasu. „Gburowaty” wokal Williamsa przypomina mi momentami głos Johna Kaya ze Steppenwolf, co oczywiście nie jest zarzutem… „Movin’ To The Country” to całkiem przyjemna, ładna ballada mająca jedną z najbardziej chwytliwych melodii na tym krążku. Nic dziwnego, że znalazła się na drugim (i ostatnim) singlu zespołu… Charakterystyczna hipisowska atmosfera lat 60-tych unosi się nad „Hold The Line”. W tym nagraniu rolę wokalisty przejął Ron Armstrong, chociaż słowo „wokalista” użyłem tu na wyrost. Perkusista bardziej deklamuje tekst w stylu Lou Reeda niż go śpiewa… Agresywny i ciężki „All You Have Left Is Me” pobudza do kiwania głową szczególnie gdy ma się długie włosy. Zatańczyć też można przy nim pogo (wiem, bo próbowałem!) i tylko żal, że trwa krótko, niecałe trzy minuty. To jedna z dwóch kompozycji gitarzysty i lidera grupy, który dużo więcej podobnych kawałków napisał na drugą, nigdy nie wydaną, płytę… Enigmatyczny „Nikel Thimble” ma piękny, psychodeliczny klimat Wschodniego Wybrzeża. Wystarczy posłuchać jej kilka razy i gwarantuję – zostaje w głowie na długo. „Miękka” gitara akustyczna, ładne harmonie wokalne, powolny rytm… W sumie prostota, a efekt niesamowity! W prawie funkowym „I Can’t Complaine” ponownie śpiewa Armstrong. Jako wokalista nie był tak dobry jak Steve Williams, ale przyznaję, że podjął entuzjastyczną próbę. I tu już muszę szczerze powiedzieć – dał radę. Jest to też  jego najlepszy kawałek jaki stworzył na potrzeby płyty… Na zakończenie mamy dwa autentyczne rockowe kilery. „Ramblin’ Man” (nie ma nic wspólnego z The Allman Brothers Band) to NAJCIĘŻSZY blues rockowy numer na tym krążku. Intensywny, „brudny”, kipiący energią. Z „warczącym” dźwiękiem gitary, kopiącym w nerki basem, szaloną harmonijką i miażdżącą szkło i metal perkusją zdolną wypruć membrany z głośników każdej wieży Hi Fi! To jedyny kawałek napisany przez Williamsa. Szkoda, że drugi, „Shadows”, ponoć równie szalony jak „Ramblin’…” nie zmieścił się na albumie… Całość zamyka apokaliptyczny numer lidera zespołu „Valle Thunder”. Co tu dużo mówić. Tak jak w przypadku poprzednika całość po prostu wyrywa trzewia z wnętrzności. Żadne słowa nie oddadzą potęgi tego kawałka – trzeba go po prostu posłuchać i tyle!

Pomimo, że album wydała mała i nielicząca się wówczas na rynku amerykańskim firma fonograficzna znalazł się on w gorącej setce najpopularniejszych płyt długogrających tygodnika „Bllboard” (93 miejsce). Sukces! Po rozpadzie zespołu każdy z muzyków poszedł w swoją stronę. Z tego co udało mi się ustalić Ron Armstrong mieszka obecnie w Los Angeles, zaś Steve Williams w Kolorado. Do dziś obaj tworzą i nagrywają. Ten ostatni w 2003 roku wydał płytę „Change” z piosenkami gospel… Bob Desnoyers zmarł w 2011 roku; niedługo później do Największej Orkiestry Świata odszedł też John Fergus...

 

Meksykańska fasada – LA FACHADA DE PIEDRA „Stone Facade” (1971/72/74).

Prowincjonalne meksykańskie miasteczko Venta del Astillero omijane jest szerokim łukiem przez turystów. Tu czas płynie innym, spowolnionym rytmem. Nawet niewielki ruch drogowy i jedyny przejazd kolejowy wpisani są w monotonię tej małej społeczności. Przypadkowy podróżnik, który nie wiadomo skąd przybył i dokąd zmierza idzie wąską, brukowaną uliczką. Mijając dość okazały jak na tę okolicę dom słyszy akordy „Black Magic Woman” grane na gitarze Fender Stratocaster. Zaciekawiony na moment przystaje. Widząc siedzącego nieopodal Metysa pyta, któż tak ładnie gra. Miejscowy viejo  wyglądający jak hipis z epoki dinozaurów, przeżuwając tytoń w ustach ożywia się i ochrypłym głosem odpowiada: ” To nasz El Mike”. Widząc, że przybysz nie kojarzy o kim mowa nieco zdziwiony dodaje „No co ty gringo, nie znasz go?! To Miguel Ochoa z La Fachada de Piedra.” 

Miguel Ochoa  i jego żona Carmen Hernadez-Ochoa mieszkają w tej społeczności od kilkunastu lat dzieląc wspólnie miłość i pasję do muzyki ze swoimi pupilami: dwoma kotami i psem. Salon ich domu pełen jest zdjęć i pamiątek, wypełniony masą wspomnień z lat 60-tych i 70-tych, złotego wieku rock and rolla dokumentującego ich działalność w zespole, który z angielska nazywają Stone Facade (kamienna fasada).

Zespół LA FACHADA DE PIEDRA pojawił się na bogatej scenie rockowej „guanatos” pod koniec 1967 roku, która była wówczas świadkiem narodzin takich grup jak  Los Monstruos, The Spiders, Toncho Pilatos, La Revolución De Emiliano Zapata (o której już pisałem), 39,4… Muzyczna historia Miguela „El Mike” Ochoa zaczyna się jednak wcześniej, bo już w 1964 roku, kiedy wraz z Angelem Echeverrym, Rafaelem Goldem i Felipe Sanzem założył grupę The Beat Makers działająca aż do 1966 roku. „Później przez rok miałem śpiewającą kawiarnię „El Clan” w Jardines del Bosque ozdobioną specjalnie dla mnie przez malarza Alejandro Colunga, który wykonał piękne malowidła ścienne. Jednak władze dwukrotnie zamykały bar, ponieważ w tamtych czasach rząd był bardzo represyjny i cenzurował wszystko, co miało związek z rock and rollem. Stanąłem na rozdrożu mając do wyboru: albo biznes, albo muzyka. A że moją pasją była gitara wybór był oczywisty ”- wspomina Ochoa. Wraz z Tony Bakerem (g. voc), Markiem Havey’em (g, bg), Adriánem Cuevasem ( bg) i Tomásem Yoakuma (dr), którzy studiowali w Guadalajarze utworzyli grupę LA FACHADA DE PIEDRA. Nawiasem mówiąc Mark Havey był założycielem legendarnej kapeli Hangar Ambulante z Ajijic, którą opuścił podczas trasy w Mexico City. Nazwę grupy zaproponowała Dina, żona Marka. „Mieszkaliśmy w Chapalita, był tam mały zamek z fasadą z czystych kamieni boloncitas, bardzo piękny, więc nazwa była idealna i łatwa do zidentyfikowania” – wyjaśnia „El Mike”. Od tego momentu rozpoczyna się ścieżka po której zespół piął się w górę budując swoją karierę i legendę przy okazji zmieniając co jakiś czas skład i liczbę muzyków.

Kulminacyjnymi momentami w owym czasie były dwa spektakularne koncerty. Pierwszy (wspólnie z Dugs Dugs) w słynnym Teatro Degollado w Guadalajarze. taki ichni odpowiednik Teatru Bolszoj w Moskwie. Miguel Ochoa wspominał po latach: „To było najbardziej szokujące doświadczenie w naszym życiu. Nasz wokalista poszedł za potrzebą na stronę, gdy nagle organizatorzy zapowiedzieli nasze wyjście na scenę. Szczęśliwie był z nami Enrique Sánchez z grupy 39.4 i zagrał z nami dwa kawałki zanim został podmieniony. Ludzie krzyczeli i śpiewali tak głośno, że zagłuszyli nas totalnie. Adrenalina buzowała nam jeszcze długo po występie…” Drugi koncert w Avándaro, na festiwalu Rock y Ruedas będący meksykańską wersją Woodstock, przeszedł do legendy i zapewnił im nieśmiertelność w sercach fanów. Przyjechali tu… niezapowiedziani, ku ogólnemu zaskoczeniu organizatorów i licznie zgromadzonej publiczności dając takiego ognia na scenie jakiego do tej pory w tej części świata nikt nie widział. Tłum autentycznie oszalał!

Zespół wydobywał swój bluesowy undergroundowy ciężki rock z wpływami Cream i Mountain wraz z angielskim wokalem, organami, dwiema gitarami prowadzącymi, okazjonalnymi elektrycznymi skrzypcami i odrobiną latynoskiej perkusji. Oryginalne kompozycje, mnóstwo psychodelicznych efektów, sfuzzowane gitary w stylu Hendrixa, słowem najlepsza muzyka i najlepszy zespół jaki istniał na przełomie lat 60 i 70-tych w Ameryce Środkowej. Według klasy rządzącej (czyt. dyktatury gen. Diaza Ordaza) grupa ze swoją muzyką i swobodnym stylem życia była silnym ciosem dla ustalonego porządku publicznego, która „bezpośrednio atakowała ciało i umysł meksykańskiej młodzieży”. Tyle, że ta kochała ten „atak” i szalała na ich punkcie – La Fachada zarażała ich wolnością. Niestety, naciski z strony rządowej, cenzura, nieufność wytwórni płytowych, brak radiowych promocji spowodował, że nie udało się im zaistnieć poza granicami kraju. I tak oto jeden z najbardziej utalentowanych i oryginalnych meksykańskich zespołów pozostał w cieniu bardziej popularnych, ale mniej dobrych kapel. Paradoks tamtych czasów… Nigdy nie nagrali dużej płyty, a przecież mieli własny, autorski materiał dużego kalibru. Wydali tylko dwie EP-ki, zaledwie osiem kawałków. Pierwsza z 1971 roku, La Fachada de Piedra en Avándaro”, zawiera przebój Roaming skomponowany przez Tony’ego Bakera. Druga, z 1972 roku. zatytułowana po prostu La Fachada”, przynosi m.in. dwie kompozycje lidera – Same Old Story i Walking The Dog. Komplet nagrań z obu „czwórek” znalazły się na płycie CD wydanej przez wytwórnię Walhalla w 2006 roku pod tytułem „Stone Facade”. Dodatkowo srebrny krążek zawiera zapis koncertu z 1974 roku z Teatro Experimental z Guadalajary – w sumie ponad 51 minut kapitalnej muzyki!

Pierwsza EP to błogosławione dzieło sztuki. Grupie, nie tracąc nic z brytyjskiej wierności DNA, udaje się na nowo sformułować ostre wzorce, dodając latynoskie akcenty, bluesowe eksperymenty i powolną kadencję typową dla mroczniejszego „sabbathowego” rocka. Riff w „Roaming” jest jak wstrząs elektromagnetyczny dla chorego przestępcy w więziennym szpitalu psychiatrycznym. Jest technika, ale bez popisów. Wiedzą, że wdzięk można znaleźć w dobrej trzyminutowej piosence, niekoniecznie w bardzo długich solówkach. Wokal surowy, prosty. Cztery piosenki facetów, którzy cieszą się muzyką. Surowe, świeże i autentyczne!

Na drugiej EP-ce nastąpiły pewne zmiany, z których najważniejsza to dodanie organów obecnych w każdym utworze oraz „wypożyczenie” na tę sesję wokalistki Carmen Hernadez z grupy 39.4 (wróci do LA FACHADE na stałe w 1977 roku), właścicielki potężnego, dzikiego i jednocześnie delikatnego głosu  nadający nowe brzmienie świeżej już propozycji zespołu. Stracili co prawda surowość, ale nie jakość. Otwiera ją „Walking The Dog” z mocną, dobrze ułożoną, solidną linią basu i precyzyjną grą perkusisty akcentującym rytm w bojowym nastroju. Nagle zniekształcenie w grze gitary przerywa rytm przedłużonym beatem, a gdy perkusja słabnie gitarzysta podwaja timing. Bas podąża za tempem wściekle biegnąc za pospiesznym rytmem, a tymczasem gitary brzdąkają w powietrzu swoją melodię. I to wszystko w piosence opowiadającej o wyprowadzaniu psa na spacer. Swoją drogą bardziej przypomina to bieganie z wielkim bernardynem po ulicy, gdy psisko z napiętą smyczą ciągnie za sobą swego pana… „Moving Too Fast” – rock’n’ roll w hard rockowym wydaniu powodujący u mnie nieskoordynowane ruchy głowy do przodu i w tył przez całe dwie i pół minuty… „Same Old Story” to zawiadomienie o eksmisji: „Wyjeżdżam, kochanie, bo nie mogę znieść twoich kłamstw”. Temat z progresją w bluesowym wydaniu z harmonijką ustną, organami i gitarowymi solówkami. No i  z tekstem z przymrużeniem oka. Kolejna EP-ka godna gatunku!

Koncertowe nagrania z nieco bootlegowym dźwiękiem to siedem kompozycji, z czego tylko dwie: „Better Watch” i „Roaming” znane są z pierwszej EP-ki. Grupa pokazuje tu swoje ciężkie, surowe, blues rockowe oblicze pełne gitarowego żaru, dudniącego basu i mocnej perkusji. Świetny, niepowtarzalny występ zatrzymany w czasie żarzący się nieokiełznaną sceniczną energią. Rozkosz dla ucha każdego miłośnika bluesa. I nie tylko!

Festiwal w Avándaro był wspaniałym doświadczeniem dla wielu zespołów, ale była to także i obraza dla rządu, który odtąd represjonował muzyków. Muzyczne kluby i kawiarnie zaczęły być zamykane, a granie i słuchanie rock zabronione. Niektórzy próbowali potajemnie grać, inni zamienili gitary na czarne aktówki i poszli sprzedawać ubezpieczenia. Represje rządowe i moda na disco pogrzebała rock and rolla, a także granie muzyki na żywo. Miguel i Carmen, już jako małżonkowie, w 1979 roku schronili się w Stanach Zjednoczonych. „Pracowaliśmy w sklepie muzycznym, a po pracy graliśmy w grupie The Blues Nucleus. Czasami spotykaliśmy się, aby grać z Lalo Torralem i Fito de la Parra (znanym z udziału w Canned Heat). Graliśmy, żeby nie stracić pasji”– wspomina Carmen. Odrodzenie muzyki rockowej w Meksyku spowodowało, że para wróciła do kraju w 1992 roku ponownie integrując się z muzyczną sceną Guadalajary. Nowy boom sprawił, że w 2002 roku wydali koncertową płytę CD i DVD. Pięć lat później odbyło się spotkanie z okazji 40-lecia zespołu, choć nie wszyscy jego pierwotni członkowie byli obecni. Pojawił się tylko Tony Baker i Tomás Yoakum. Ta magiczna noc została również uwieczniona na płycie kompaktowej.

Tak się rodził polski rock. „Ze szpulowca bigbitowca.1965-67 Polish Beat From Radio Vaults”

W ramach „Trójkowej” audycji „Piosenki bez granic” prowadzonej przez Wojciecha Manna od 2013 roku pojawił się kącik „Ze szpulowca bigbitowca”, w której Michał Owczarek prezentował nagrania odgrzebane w radiowych rozgłośniach i prywatnych archiwach tropiąc je, niczym Indiana Jones zaginionej biblijnej Arki Przymierza, jeżdżąc po całym kraju. Nagrania, o których zapomniał cały świat – czasem włącznie z ich wykonawcami. Wojciech Mann: „On mnie zresztą egzaminuje, czy ja znam taką lub inną grupę, i ja zdaję ten egzamin w kratkę. Ale mimo że czasem krytykujemy jakość tych nagrań, to ma to walor edukacyjny.” To tropienie nie było wcale takie proste. W lokalnych rozgłośniach często marnotrawiono trud całego ówczesnego muzycznego pokolenia. Jakimś cudem udało się na przykład ocalić i wyemitować na radiowej antenie nagranie legendarnego, bydgoskiego tria Troudom „Kiedy człowiek pragnie„. Redaktor Zbigniew Michalski z tamtejszej rozgłośni na internetowej stronie bydgoszcz24.pl wspomina: „Sesja nagraniowa była nagrodą za zwycięstwo na Festiwalu w Częstochowie. Tego nagrania próżno by szukać w archiwum na ulicy Myśliwieckiej. Utwór nagrano w składzie: Andrzej Kujawa – gitara solowa, Stefan Gołata – gitara basowa, Benek Nawrocki – perkusja. Wokalistką w tym utworze jest Hanna Szczygielska (później jako Hanna Andrzejewska, wiele lat uczestniczyła wraz z grupą ACT Zbigniewa Kaute w telewizyjnym programie “Jaka to melodia”). Trzeba wspomnieć również o Marku Cholewie, pierwszym perkusiście zespołu, który wymyślił nazwę grupy. Powstali w 1969 roku, z połączenia grup Triole i Dominujące Gitary. Rezydowali w klubie “U Alego” na ulicy Seminaryjnej (klub Wyższej Szkoły Inżynierskiej).” Trio Traudom miało szczęście, ale pewnie już nigdy nie odnajdziemy żadnego nagrania wywodzących się z tejże Bydgoszczy innych grup takich jak Nietoperze, czy Temperamenty. Tak jak i wielu innych pomimo tego, że w latach 60-tych i 70-tych rejestrowano, czasami wielogodzinne, sesje! Niestety, po jakimś czasie taśmy z napisem na pudełku big beat niszczono, nagrywano powtórnie. Jakże smutno w ogóle to komentować…

Tytaniczna praca Michała Owczarka doczekała się płytowej edycji na CD zatytułowana „Ze szpulowca bigbitowca” w podtytule „1965-67 Polish Beat Radio Vaults”. Ten materiał z zapomnianymi  nagraniami pionierów big beatu udostępniła w  październiku 2019 r. wytwórnia GAD Records, specjalizująca się w wydawaniu archiwalnych nagrań z kręgu jazzu i rocka pochodzących z naszego kraju. Na swej stronie internetowej wydawca napisał:

„Ze szpulowca bigbitowca” to kompilacja powstała na bazie radiowej audycji. Zebrane z pierwszy trzech lat działalności utwory prezentują bigbit nieznany. Czasami brudny, garażowy i agresywny niczym amerykańskie podziemie z tego okresu, czasami ułożony i subtelny jak nagrania The Shadows. Obok zespołów, które zyskały wówczas ogólnopolską popularność (Passaty, Szwagry czy Nastolatki znalazły się tutaj utwory wykonawców całkowicie zapomnianych (Czarodzieje, Ekonomiści, Pięć Smutnych Spojrzeń). To również pokazanie, że nie tylko w Warszawie czy w Trójmieście powstawały najciekawsze zespoły w tamtych czasach. Tarnowska Leliwa, szczecińskie Neptuny czy lubelskie Minstrele potwierdzają, że w Polsce naprawdę grało trzysta tysięcy gitar. Wiele z nich – bardzo ciekawie.”

W innym miejscu Mariusz Duda z GAD Records dodał: „Walor dokumentalny tych nagrań jest nie do przecenienia. Nazwy nie mówią kompletnie nic, ale muzyka broni się sama, pod warunkiem, że przyłożymy do niej miarę czasów, w których powstawała. Czarodzieje atakują riffem wziętym wprost od The Kinks, podobnie jak Szwagry. Za to Lancety ujmują garażowym brzmieniem, Regenci przypominają Czerwone Gitary, Neptuny kochają rock’n’rolla, Czarne Golfy naśladują The Troggs, a Kon-Tiki – The Shadows. W Nastolatkach pierwsze kroki stawiał Aleksander Nowacki (Homo Homini), a Minstrele najwyraźniej zauroczeni są anglosaskim folkiem.”

Owczarek o imieniu Michał tropi zapomniane nagrania polskiego big beatu.

Wszystkie nagrania, jakie trafiły na tę kompilację zostały zremasterowane i brzmią rewelacyjne, ale jak podkreślił w jednym z wywiadów Wojciech Mann: „(…) Nawet pokazanie słabego starego polskiego nagrania ludziom, których wtedy nawet nie było na świecie, pozwala na dopełnienie obrazu naszej kultury. Ona tworzyła się też w czasach nie za bardzo interesujących, szarych, burych, zdominowanych przez ideologię i cenzurę. Niedawno Michał puścił słuchaczom utwór dość marnego muzycznie zespołu, który ośmielił się zaśpiewać o pałach grających rhythm and bluesa na plecach, czyli tak naprawdę o tym, że milicja tłukła młodych fanów bigbitu. To wywołuje dziś uśmiech, ale ten zespół w latach 60. wykazał się prawdziwą odwagą. Taki utwór może dać młodym ludziom obraz tego, przez co my, starsi, musieliśmy przejść, by dojść do tego stanu, jaki jest dziś.” Dodam, że utwór, o którym wspomniał pan Wojciech to „Zabawa w Gliwicach” szczecińskiej grupy Neptuny nagrany podczas II Przeglądu Zespołów Muzyki Rozrywkowej jaki odbył się w Gliwicach w 1966 roku i który znalazł się na tej płycie. Nawiasem mówiąc rok później uczniowie  Technikum Budowlanym i Zespołu Szkół Drzewnych w Łomży założyli big beatową grupę o tej samej nazwie, która istniała do 1972 roku, ale żadne z ich amatorskich nagrań, tak jak wielu podobnym im zespołom, nie zachowały się. A szkoda.

W. Mann: „Michał czasem mnie egzaminuje i ja ten egzamin zdaję w kratkę”

Wydawnictwo wzbogacono obszerną książeczką zawierającą tekst autora kompilacji o każdym z nagrań oraz unikalne zdjęcia. W słowie wstępnym Wojciech Mann w charakterystycznym dla siebie stylu i z humorem napisał: „Zestaw utworów, który znalazł się tutaj to zaledwie mizerny wierzchołek bigbitowej góry lodowej, którą od lat buduje p. Michał Owczarek. Pojawiają się, co prawda, głosy zazdrośników, sugerujące, że p. Michał sam wymyśla niektórych wykonawców i po kryjomu nagrywa prezentowane na antenie piosenki, ale jak dotąd nikt nie przedstawił na to twardych dowodów”. 

Istniało w tym czasie co najmniej  sześć grup o nazwie Bardowie. Ta pochodziła z Warszawy  i znalazła się na omawianej płycie (zdjęcie z 20 lutego 1966 r.)

Opisy nagrań Michała Owczarka są nie mniej zajmujące i czyta się je z niekłamaną przyjemnością. Oto fragment jednego z nich dotyczący zespołu Czarodzieje i utworu „Zaproszenie do tańca” otwierający całą płytę. „Nagrań łódzkich Czarodziei szukałem naiwnie w Radio Łódź, by po latach przekonać się, jak kręte bywają archiwalne big-beatowe ścieżki cudem wykopując zakamuflowaną taśmę grupy w Radio Katowice. Dlaczego zakamuflowaną? W 1966 zespół uczestniczył w muzycznym przeglądzie w Gliwicach, organizowanym przez Zrzeszenie Studentów Polskich. Z pobliskich Katowic przyjechał wóz transmisyjny i – sądzą po brzmieniu – rach ciach, na żywo i bez nakładek nagrał zespół podczas imprezy w sali bez publiczności. Radiowy archiwista opisał taśmę jako… „piosenki studenckie”. Ten genialny kamuflaż sprawił, że cudem ocalały jedyne nagrania Czarodziei, Neptunów, czy Regentów. Dyrekcje zawsze rączki świerzbiły, aby big-beat kasować, ale w obliczu wysokiej „kultury studenckiej’ ręka zadrżała.”

Walor dokumentalnych siedemnastu zebranych tu nagrań jest nie do przecenienia. To jednak tylko  wierzchołek tego, co redaktor Michał Owczarek ma i namiastka tego, co przekazał nam na tej wyjątkowej płycie. Mam ogromną nadzieję, że cykl „Ze szpulowca bigbtowca” będzie miał swoją kontynuację, a wydanie kolejnych płyt to tylko kwestia czasu. A więc Panie Michale, czekamy z niecierpliwością na ciąg dalszy!