Perła ciężkiej undergroundowej psychodelii. ODYSSEY „Setting Forth” (1969)

Dawno, dawno temu, kiedy biznes muzyczny był bardziej muzyką niż biznesem był taki zespół, który stworzył kwintesencję nowojorskiej psychodelii lat sześćdziesiątych. Wydał jeden doskonały album, naładowany gitarowymi riffami o największej zaciekłości, ciężkimi organami, pulsującą perkusją i intensywnym wokalem. Tym zespołem był ODYSSEY. Wielka szkoda, że ich album „Setting Forth”  nawet na Long Island, gdzie zespół powstał nie wyniósł ich na szczyty popularności jaką osiągnęła chociażby Vanilla Fudge choć na nią zasługiwali. Dziś możemy doszukiwać się wielu jej przyczyn. Głównie mogło to być spowodowane tym, że wydana prywatnie w mikroskopijnym nakładzie stu sztuk, bez okładki zapakowana w zwykłą białą kopertę nie miała szans na dotarcie do szerokiego grona odbiorców. A mamy do czynienia z albumem, który jest jednym z najwspanialszych psychodelicznych artefaktów na świecie, kolejnym kamieniem węgielnym podziemnej ciężkiej psychodelii i co za tym idzie, dzisiaj jednym z najbardziej poszukiwanych winylowych krążków tamtych czasów. O cenie tego rzadkiego rarytasu nawet nie wspomnę…

Nagrań na płytę dokonano w małym, prywatnym A-1 Studios w Nowym Jorku pod okiem producenta Joe Carltona, byłego dyrektora RCA Victor, zaś sam album wydała niezależna wytwórnia Organic Productions. Jak już wspomniałem, płyta nie miała okładki. Ta, którą prezentuję poniżej (chyba najbardziej znana i kojarzona) pochodzi z kompaktowej reedycji wydanej w 2005 roku przez Lion Productions zaakceptowana przez samego klawiszowca zespołu i twórcy niemal wszystkich utworów, Vincenta Kusy’ego.

Okładka kompaktowej reedycji płyty wytwórni Lion Productions (2005)

A skoro mowa o personaliach, oprócz klawiszowca grupę tworzyli gitarzysta Fred Callan, wokalista Louis Yovino, basista Ray Lesch i perkusista Jey Sharkey. Spośród ośmiu kompozycji tylko dwie są coverami: „You’re Not There” Michaela Tschudina znanego ze współpracy z takimi gwiazdami jak Dawid Bowie, Buddy Gay, John Lee Hooker, oraz „Society’s Child”, rzecz o zakazanej miłości dwójki nastolatków, białej dziewczyny i czarnego chłopaka napisana przez bardzo popularną w latach 60-tych amerykańską piosenkarkę i autorkę tekstów Janis Ian.

Od pierwszych dźwięków sfuzzowanych gitarowych riffów „Angel Dust” wyskakujących z głośników w stylu „In-A-Gadda-Da-Vida”, aż do ostatniego numeru „Come Back” nikt tu nie będzie się nudził. Gitara, organy, mocny wokal cały czas nami bujają. Nawet lekko garażowa produkcja tak charakterystyczna dla małych wytwórni ma swój specyficzny smaczek i nie razi jak ma to miejsce w przypadku nagrań  większości podziemnych kapel. Moja znajomość z tą płytą zaczęła się od wspomnianego wyżej nagrania „Angel Dust”, którą jako nastolatek nagrałem (pewnie przypadkowo) na szpulowym magnetofonie z jakiejś „Trójkowej” audycji. Naiwny, wierzyłem, że kiedyś, w tzw. „dalekiej przyszłości” uda mi się kupić całą płytę (taaa… całe szczęście, że są kompaktowe reedycje). Zachwycił mnie nie tylko ostry gitarowy riff, ale chyba bardziej „chodzący”, mocno wyeksponowany bas. No i to, co zawsze leje się miodem na moje serce, czyli Hammond ze swym niepowtarzalnym brzmieniem. Długo ten utwór miałem zapętlony i ciężko było mi się od niego uwolnić… Dziś to samo mogę powiedzieć o psychodelicznej balladzie „Sally” podążającej lekko w kierunku southern rocka. Mając naście lat pewnie piłowałbym ją nie mniej intensywnie jak „Dziewczynę o perłowych włosach”. W każdym bądź razie żadna szkolna dyskoteka pewnie nie obyłaby się bez tego kapitalnego kawałka… Pyszne organy prowadzą nas wijącymi się ścieżkami po „Church Yard” w tak szybkim tempie, że dostać można (rockowego) zawrotu głowy. Tym razem Fred Callan ze swoją gitarą gra oszczędniej, bez sprzężeń i brudów pięknie uzupełniając krótkimi, soczystymi solówkami te momenty, w których organy milkną. Najmocniejszym punktem na płycie wydaje się być „You’re Not There” z kościelnymi organami, doorsowskim klimatem, świetną sekcją rytmiczną (ach ten bas!) i (znów) kapitaną gitarą. Utwór rozkręca się w niesamowity sposób i myślę, że to mógł być wstęp do zespołowego, improwizowanego grania na żywo. Z kolei odrobinę lżejszy „Got To Feel It”, z krótką gitarową solówką w środku, zachwyca transowym rytmem. Mnie hipnotyzuje z każdym kolejnym przesłuchaniem. Szkoda tylko, że tak szybko się kończy…

„Tied By A Rope” niepodzielnie królują ciężkie organy. To one razem z perkusją i basem ciągną ten kawałek zmieniając raz za razem tempo. Tym razem gitara schowana na dalszy plan odzywa się rzadko, ale jak już, to przez króciutki moment potrafi ładnie przyłoić. W sumie prosty numer, ale to właśnie w prostocie leży jego siła. Nieco inaczej muzyczne akcenty rozkładają się w „Society’s Child”. Przede wszystkim mamy tu więcej muzycznej przestrzeni i tlenu przez co robi się bardziej progresywnie, a dramatyczny tekst wyśpiewany przez Louisa Yovino  żarliwym z bólu głosem powoduje mrowienie i ciary. Tu ciekawostka. Otóż Janis Ian napisała i nagrała tę piosenkę mając zaledwie 14 lat. Wydana trzykrotnie na singlu w latach 1965-1967 stała się ogólnokrajowym hitem. Niestety, temat piosenki o relacjach międzyrasowych przez niektóre stacje radiowe uważany był za tabu, więc powoli wycofywały ją ze swoich playlist, lub ją blokowały. W swojej autobiografii wydanej w 2008 roku Ian wspomina, że ​otrzymywała wtedy nienawistne maile, a nawet grożono jej śmiercią. Wspomina też o spaleniu jednej ze stacji radiowych w Atlancie, która „Society’s Child” grała na swojej antenie… Gitarowy fuzz, który tak chętnie używał Fred Callan jest absolutnie pyszny i naprawdę nadaje dodatkowej mocy większości utworów. Tak jest na przykład z „Denky’s Boogie”, który zgodnie z tytułem powinien być prostym, skocznym numerem, ale nic z tych rzeczy. Kiedy zespół wpada w rytm i do głosu dochodzi gitara zamienia się to wszystko w fantastyczny rockowy numer… Kolejną dozę szaleństwa muzycy zafundowali nam w instrumentalnym „St. Elmo’s Fire” i w kończącym płytę, utworze „Come Back” grając bezkompromisowego, ciężkiego rocka ze skłonnościami do improwizacji, gdzie każdy z muzyków pokazuje swoje nieprzeciętne możliwości. Czad! Czuję jak erupcja tego wulkanu energii ciągnie się jeszcze pomimo, że płyta od dobrej chwili przestała się kręcić w odtwarzaczu…

HOME „The Alchemist” (1973)

W 1970 roku, po rozpadzie grupy Sugar, basista Cliff Williams (później w AC/DC) i gitarzysta Laurie Wisefield (przyszły członek Wishbone Ash) połączyli siły z gitarzystą i wokalistą Mickiem Stubbsem, oraz perkusistą Mickiem Cookiem i założyli rockową grupę HOME. Rok później podpisali kontrakt z CBS Records, która w latach 1971-1973 wydała im trzy albumy. Pierwsze dwa zawierały kompetentne i dość oryginalne piosenki. Niektóre z progresywnymi skłonnościami. Jednak to trzeci album, „The Alchemist”, okazał się arcydziełem zespołu.

Pomimo, że za plecami mieli wielką wytwórnię zespołowi nigdy nie udało się osiągnąć przełomowego sukcesu, którego tak desperacko potrzebowali. Ponoć mieli gotowy materiał na czwarty album (bez tytułu), ale nigdy nie został wydany. Być może taśmy-matki leżą gdzieś w archiwach CBS i czekają, aż je ktoś odkurzy, a może zostały bezpowrotnie skasowane..? Faktem jest, że w 1974 roku zespół spakował swoje walizki, a muzycy wrócili do domu. Nie od parady mówi się, że dom (ang. home) jest tam, gdzie serce i… muzyka. Na szczęście legendarny album „The Alchemist”, który został posypany złotym pyłem zawierał wszystkie magiczne składniki wymagane do wyczarowania klasycznego progresywnego dzieła. Tak więc zakręćmy nim.

W stosunku do poprzedniej płyty zespołu („Home” 1972) pozornie nic się nie zmieniło, ale wprowadzono dwie ważne zmiany.  Po pierwsze, David Skillin, który na „Home” był współautorem zaledwie jednego utworu („Lady Of The Birds”) pisze tutaj wszystkie teksty. Po drugie, do studia zaproszono dodatkowego muzyka, Jimmy’ego Andersona, grającego na instrumentach klawiszowych, w tym na syntezatorach i melotronie, który wzbogacił brzmienie zespołu.

Pomysł na album koncepcyjny zrodził się w głowach Skillina i Mike’a Stubbs’a po lekturze powieści Louisa Pauwelsa „Dawn Of Magic” („Poranek magów”), która nawiasem mówiąc miała znaczny wpływ na ezoteryzm kontrkultury lat 60 i 70-tych. Wspólnie opracowali szkic będący osią albumu, po czym Skillin napisał teksty, które zespół podłożył do muzyki. Cała opowieść rozgrywa się w Kornwalii na początku XX wieku i obraca się wokół młodego chłopca, zaprzyjaźnionego ze starym alchemikiem. Gdy staruszek umiera, młodzieniec dziedziczy jego nadprzyrodzone moce, które następnie wykorzystuje, by ocalić miasto przed tajemniczą klęską żywiołową. Czyniąc to, opada z sił, szybko się starzeje i nie jest w stanie po raz wtóry uratować miasta przed kolejną katastrofą. Z tego powodu zostaje szykanowany, a następnie rozwścieczony tłum dokonuje na nim samosądu. Cała historia rozgrywa się w dwunastu częściach, które tworzą jedną spójną całość. Tyle jeśli chodzi o treść.

Opowieść zaczyna się od „Schooldays”, gdzie zespołowi udało się oczyścić melodyjnego, progowego złota.. Piękna, nostalgiczna melodia jest innym światem, Jest tak delikatna jak słodkie letnie powietrze w niedzielny poranek ze śpiewem ptaków i biciem kościelnych dzwonów. Muzyka rozbrzmiewa najdelikatniejszą z gitarowych melodii w połączeniu z ciepłym głosem wokalisty i perkusistą mocno ugruntowującym swoje progresywne kwalifikacje za pomocą skomplikowanego, niecodziennego metrum.  Szkolne dni niekoniecznie muszą być najlepszymi dniami naszego życia, ale ten numer przywołuje (przynajmniej u mnie) cudowne wspomnienia z dzieciństwa o kwiatach we włosach, koralikach i beztroskim czasie… „The Old Man Dying” mógłby brzmieć równie spokojnie jak kilkudziesięciu zrelaksowanych emerytów na leniwych wakacjach. W Starym człowieku jest jeszcze życie, ale ten zwodniczo cichy początek służy jako preludium dla bandy imprezowiczów, którzy hałaśliwie wpadają na scenę z ciężką trzaskającą gitarą elektryczną i walącą perkusją w jakimś niezwykłym metrum, Ten oszałamiający, utwór zawiera zaskakujące, klasyczne przerywniki fortepianowe w stylu Bacha do spółki z szaleństwem Wakemana, Lorda i Emersona. Z kolei  „The Old Man Calling (Save The People)” brzmi jak kombinacja muzyki ze Sceny Canterbury zmieszany z The Allman Brothers Band. Od pierwszych delikatnych utworów muzyka nabiera mocy, a kopa w cztery litery otrzymujemy w „The Disaster” w postaci miażdżącego dysonansu dźwięków, który uderza jak szalejąca salwa rakiet Katiuszy i potężnego, groźnego crescendo opartego na klawiszach. Szalony zgiełk Nietoperzy w dzwonnicy pełen jest maniakalnej intensywności jak w „Dni Otwarte” w zakładzie dla obłąkanych i bardziej szalony niż albinos w białym garniturze jadący autostopem w śnieżycy… „The Sun’s Revenge” to dwuczęściowy utwór rozpoczynający się szybkim funk rockowym tempem. Spokojniejsza druga część zawiera nastrojowe i wspaniałe akustyczne jamboree z brzęczącymi klawiszami i akustycznymi gitarami tak delikatnymi jak baletnica z gracją rozciągająca jedną smukłą nogę en-pointe za sobą. To tutaj Wisefield oferuje jedne ze swoich najbardziej karkołomnych zagrywek gitarowych.

„A Secret To Keep” znów wracamy na terytorium southern rocka w stylu braci Allman („Jessica”) tyle, że bez parnego, przytłaczającego upału, bagien obleganych przez aligatory i nieznośne komary. W tym krótkim kawałku wokalista ledwo ma czas na złapanie oddechu bowiem natychmiast przechodzimy do utworu „The Brass Band Played” z orkiestrą dętą a la Armia Zbawienia wybijająca marszowy rytm i mnóstwem wiwatów w tle. Na szczęście  trwa to tylko chwilę, a jego miejsce zajmuje  „Rejoicing”, funk rockowy groove podnosząc adrenalinę niczym Tom „Maverick” Cruise, rozpalający dopalacze w swoim odrzutowcu F-14 Tomcat… Kolejna piosenka, „The Disaster Returns (Devastation)”, jest kontynuowana w miejscu, w którym skończyło się „The Disaster”, więc spodziewajmy się jeszcze więcej szaleństwa i chaosu tak ze strony perkusji strzelającej jak z karabinu maszynowego jak i piorunujących akordów gitarowych szalonego i rozpalonego gitarzysty. Ta maniakalna piosenka toczy się bezlitośnie przez osiem minut z mocą uciekającej lokomotywy z silnikiem Diesla pędzącej po torach. Tak więc na wszelki wypadek bądźcie czujni – ona może się wykoleić…  „The Death Of The Alchemist” to hymniczny i porywający klasyk progresywny w całym swym chwalebnym majestacie i wspaniałości. Gitara jest niezwykle klimatyczna. Nie w kategoriach solówki, ale jako dramatycznego przerywnika. Ostatnia część tej czteroipółminutowej epopei zawiera kaskadową kakofonię z dźwiękiem dzwonów kościelnych w tle, które dodają dramaturgii. Czas płynie dalej i opowieść o alchemiku wraz z tytułowym utworem delikatnie dobiega końca. Ta mocna, melodyjna i przyjemnie zaskakująca folk rockowa ballada to najskuteczniejszy kontrapunkt dla całego albumu jednocześnie podnosząca na duchu, jak wejście do supermarketu podczas pandemii koronawirusa w 2020 roku, bez konieczności długiego stania w kolejce na zewnątrz, a następnie stwierdzenie, że wszystkie półki w środku są w pełni zaopatrzone. Słowem – progresywne złoto!

Trudno albumowi „The Alchemist” przykleić etykietę „zagubionego klasyka”, ale ma on wszystko to, czego miłośnicy progresywnego rocka oczekują od takich płyt.  Stylistycznie momentami przywołuje klimat Genesis z epoki „Trespass” lub Yes z okresu „The Yes Album”, ale z bogatą paletą własnych instrumentów, w tym akustycznych i elektrycznych gitar. melotronu, altówki, fletu, rogów, a także z nieco soulowym wokalem Micka Stubbsa.  Nie pamiętam progowego albumu z tak prostymi, hipnotyzującymi riffami, a dysharmonijnych fragmentów słucham z wielką przyjemnością, co nie jest aż takie oczywiste. Chociaż grupa nie zarobiła na nim wielkich pieniędzy wyrobiła sobie coś więcej – uznanie wśród fanów gatunku.

Legenda peruwiańskiego psych-rocka. TRAFFIC SOUND „Traffic Sound (Tibet’s Suzettes)” (1970)

W 1968 roku rozpoczęła się bardzo burzliwa dekada w Peru. Siły zbrojne pod dowództwem generała Juana Velasco Alvarado obaliły demokratyczny rząd Fernando Belaúnde. Ultranacjonalistyczny  dyktator wyraźnie stwierdził, że rock był niebezpiecznym wpływem Jankesów przeciwko dziedzictwu narodowemu i z tego powodu uważał go za truciznę. Większość stacji radiowych będących w rękach rządzących miały zakaz puszczania muzyki rockowej, co nie znaczy, że ograniczyło to działalność istniejących już zespołów jak i nowo powstałych.

Pochodzący z Limy Traffic Sound powstał rok przed wojskowym przewrotem. Nie byli pierwszą peruwiańską grupą rockową, ale moim skromnym zdanie najlepszą ze wszystkich istniejących w tamtym czasie. Ich muzyka, profesjonalizm, a przede wszystkim brzmienie z wieloma aranżacjami instrumentów dętych i klawiszy czynią z niej wyjątkowy przypadek. Nie tylko covery w ich wydaniu są niesamowite (hendrixowskie „Fire” zagrane na saksofonie!), ale także własne piosenki gdzie z pełną premedytacją mieszali z jednej strony Beach Boys z Air z drugiej Pink Floyd z Cream. Generowanie nastrojów, wspomniane już aranżacje i psychodeliczne obrazy sprawiły, że zespół był uważany za jedną z kluczowych grup rockowych nie tylko w swoim kraju, ale w całej Ameryce Łacińskiej. I to nie przypadek, że pomimo obostrzeń ówczesnej władzy była pierwszą peruwiańską grupą koncertującą poza jej granicami.

Korzenie grupy sięgają 1964 roku, kiedy to bracia Jose i Freddy Rizo-Patron (gitara prowadząca i rytmiczna), uczniowie miejskiego liceum wspólnie ze szkolnymi kolegami założyli Los Hand Ten’ opierając repertuar na bazie popularnych, głównie amerykańskich, przebojów. Trzy lata później bracia Patron opuścili zespół i wraz z byłym kolegą z klasy, Manuelem Sanguinetti postanowili stworzyć profesjonalny zespół rockowy. Mieli wielkie nadzieje i marzenie, że pewnego dnia będą mogli zagrać przed większą publicznością, a może nawet koncertować w Stanach. Po kilku miesiącach wspólnego grania zdali sobie sprawę, że jedynym sposobem na osiągnięcie celu to włączenie do składu innych, doświadczonych muzyków rockowych. W tym celu do współpracy zaprosili dwóch członków rozwiązanej właśnie grupy Los Mads: Jean Pierre Magneta (saksofon i instrumenty dęte) i Willy Thorne’a (klawisze); Thorne skontaktował się też z dwoma swoimi przyjaciółmi, Willym Barclay’em (bas) i Lucho Nevaresem (perkusja), którzy chętnie dołączyli do grupy. W tym momencie narodził się Traffic Sound. Nazwa nawiązuje do modelu ulicznej sygnalizacji świetlnej, którą muzycy znaleźli na dnie kufra pełnych zabawek na strychu państwa Rizo-Patron, gdzie odbywały się próby.

Po miesiącach intensywnych ćwiczeń zespół zaczął koncertować w „Tiffany Club”, świątyni peruwiańskiej psychodelii. Na scenie grupa  eksperymentowała z technikami w stylu jazzowym grając długie improwizujące sety przez co występy trwały nawet do czterech godzin. Publiczność gorąco reagowała na wersje piosenek The Animals („I’m Mad Again”, „Sky Pilot”), Them („Gloria”), The Who („I Need You”), Buffalo Springfield („For What It’s Worth”), Spirit („Mr Skin”),  Donovana („Season Of The Witch”). Ze względu na rosnącą popularność, peruwiańska wytwórnia MAG Records podpisała z nimi we wrześniu 1968 roku kontrakt. Pierwszy singiel „Sky Pilot”/„Fire” (covery The Animals i Jimi Hendrixa) ukazał się w tym samym roku. Kolejne, zawierały przeróbki The Doors, The Animals, Skipa Jamesa i Iron Butterfly. Niemal wszystkie wersje o latynoskim posmaku śpiewane przez Sanguinetti’ego po angielsku były świetne i na swój sposób oryginalne. Małe płytki bardzo szybko się sprzedały więc wytwórnia zdecydowała, że wyda je ponownie, ale tym razem na dużej płycie, która de facto stała się pierwszym albumem grupy zatytułowanym Bailar Go Go”.

Drugi krążek, „Virgin”, tym razem zawierający oryginalny materiał trafił do sklepów latem 1969 roku. Być może to jeden z najlepszych, psychodelicznych albumów kończącej się dekady w tej części świata. Wszystkie kompozycje zostały nagrane ze swobodą i finezją. Słychać, że grupa powoli wypracowuje własny styl, choć wpływ  brytyjskiego rocka wciąż jest widoczny. Mam tu na myśli takie kompozycje jak „Virgin” (The Bee Gees), „Tell The World I Am Alive” (Led Zeppelin) i  „Yellow Sea Days” (Pink Floyd). Ten ostatni (nie ukrywam, że mój ulubiony) to najbardziej progresywny utwór, ze świetnymi pasażami gitarowymi, fletowymi solówkami, zmianami tempa i hipnotyzującym wokalem. Świetne są także „Jews Caboose” z najlepszymi gitarowymi solówkami na płycie i akustyczna ballada „Simple”. Dla peruwiańskiej potomności mamy tu też pokoleniowy hymn – psychodeliczny hit, „Meskhalina”.

Rok później nagrali longplay zatytułowany „Traffic Sound” (wielu nazywa go „trójką, lub „Tibet’s Suzettes” w odniesieniu do utworu otwierającego). Moim zdaniem najdojrzalszy i najlepszy ich album.

Na płycie znalazło się osiem oryginalnych utworów; unikalna (we właściwej proporcji) mieszanka psychodelicznego rocka z muzyką andyjską i latynoską o dojrzałym brzmieniu pełna improwizowanych solówek. Słychać, że zespół niebywale szybko dojrzał muzycznie. I to jak! Latynoskie podejście w stosunku do brytyjskiej i amerykańskiej psychodelii odróżniało ich od innych zespołów na subkontynencie, a nawet na świecie. Każdy muzyk miał swoje ulubione brzmienie lub wpływy, na tym albumie. Jean Pierre Magnet i Billy Barclay wydają się inspirowani Ianem Andersonem i Martinem Barre z Jethro Tull, Chociaż,.. czy naprawdę inspirowali się? Kariera obu grup zaczęła się w tym samym czasie, można więc założyć, że rozwój tego brzmienia był równoczesny, stąd moje wątpliwości, czy to wpływ, czy może równoległy rozwój muzyczny na przeciwległych stronach świata..? Pozostali członkowie czerpią inspiracje z Santany, Cream, Hendrixa, a nawet Traffic, ale wielką zaletą jest to, że mieszają wszystkie te dźwięki i tworzą swój własny, niepowtarzalny znak towarowy, który czyni je tak wyjątkowymi.

Całość zaczyna się znakomitym „Tibet’s Suzettes”. Podobieństwa z Jethro Tull narzucają się same (flet, gitara) i przez moment mam deja vu słysząc „Teacher”, ale przecież oba utwory ukazały się niemal w tym samym czasie (kwiecień 1970). Ten numer oparty na znakomitej gitarze Barclaya i mocnym basie Thorne’a z drapieżnym saksofonem barytonowym i sopranowym pojawiającym od czasu do czasu powoduje, że czuję się jakbym wypił podwójne espresso. Muzyczny narkotyk, który po kilku przesłuchaniach uzależnia! „Those Days Are Gone” zaczyna się pianinem doskonale wspieranym przez gitarę rytmiczną i wokalem znów podobnym do Iana Andersona (no, w tym przypadku to tylko kwestia skali głosu), zaś partia fletu tym razem słodsza i delikatniejsza prowadzi utwór do jazzowego finału,.. Z kolei „Yesterday’s Game” to  chwytliwy kawałek psych popu lat 60-tych. Zespół wydaje się rozkoszować rzucaniem podkręconych piłek. W  tym przypadku utwór nagle wpada w cięższy nastrój napędzany saksofonem. Rzeczywiście, kiedy saksofon dołącza do gry ma tendencję do improwizacji, wciągając zespół na krótkie, ale godne podziwu alternatywne terytorium.

„America” nie jest ani numerem duetu Simon And Garfunkel, ani tym rzecz jasna coverem Yes, ale ich własną, marzycielską piosenką ze zniekształconym wokalem, podobną do wczesnych piosenek Moody Blues, szczególnie tych śpiewanych przez Raya Thomasa. Niektórzy marudzą, że to najsłabszy numer płyty, ale mnie się bardzo podoba, Szczególnie, że nigdzie indziej zespół nie powtórzył już tej dziwnej, nieco onirycznej hinduskiej atmosfery jaka unosi się nad tą piosenką. What You Need And What You Want” zaczyna się niemal dokładnie jak „Locomotive Breath”, co utwierdza mnie tylko w przekonaniu, że jakiekolwiek podobieństwo musi być przypadkowe. „Traffic Sound” ukazał się rok przed „Aqualung”, więc nie sposób skopiować go z Jethro Tull. Po tajemniczym początku jego atmosfera przypomina mieszankę Santany z Cream z afro-peruwiańskim brzmieniem tworzonym przez kongi, wibrafonem i domieszką hard rocka. Znowu mocna gitara i świetny wokal. Utwór może mniej progresywny, ale za to bardzo energetyczny. Atmosferę, jaka otaczała peruwiańską młodzież na początku lat siedemdziesiątych odnajdziemy w zamykającej, najdłuższej kompozycji, Chicama WayChicama to symbol surferów na całym świecie; mówi się, że jest to fala marzeń, ideał, więc można byłoby spodziewać się piosenki surfingowej w stylu The Beach Boys. Nic bardziej mylnego. To tygiel wszystkich stylów i dźwięków zgromadzonych przez zespół, połączonych chwytliwą pieśnią. To także nieskazitelna latynoska psychodelia, ze wspaniałym saksofonem tworzącym jazzowe brzmienie Motown, ekstrawaganckim fortepianem, fletem, z gitarami grającymi w stylu Hendrixa i dźwiękowymi eksperymentami.

W tamtych czasach albumy takie jak ten mogły być przełomowe i odnieść ogromny sukces przy odpowiedniej promocji. Jestem absolutnie pewien, że gdyby ci goście zrobili karierę w Wielkiej Brytanii lub USA, mieliby status legend i prawdopodobnie nadal graliby razem długie lata.

W 1971 roku grupa stała się bardzo aktywna na arenie międzynarodowej. Trasa po Ameryce Południowej, pierwsza peruwiańskiego zespołu rockowego, pchnęła ich do Chile, Argentyny i Brazylii. Jako pionierzy nowego rockowego brzmienia, które powstawało na tym kontynencie byli wszędzie entuzjastycznie przyjmowani. Zaraz po tym zespół zmienił wytwórnię, nieco skład i nagrał swój ostatni album „Lux”. Tym razem muzyka różniła się od wszystkich poprzednich płyt. Silniejsze były wpływy latynoskie, utwory przedstawiały mroczny obraz kraju przechodzącego trudne czasy polityczne i gospodarcze, a piosenki takie jak  „White Deal ”, „Inca Snow ” i „The Revolution” w warstwie tekstowej zawierały troskę o przyszłość Peru.

Ze sceną zespół pożegnał się pod koniec roku mega koncertem w historycznym i najstarszym teatrze w Ameryce Łacińskiej, w Teatro Segura wraz z Orkiestrą Współczesną Jaime Delgado Aparicio, jedną z najwybitniejszych we współczesnej historii Peru. Ci, którzy tam byli mówią, że wydarzenie zakończyło się ponad półgodzinną wersją „Mr. Skin” z szaloną, a jednocześnie rozżaloną publicznością. Fani nie mogli uwierzyć, że najbardziej uznana grupa rockowa tego momentu odchodzi będąc w rozkwicie.

Na początku 1972 roku większość muzyków zdecydowała się na karierę pozamuzyczną, zamykając tym samym działalność Traffic Sound.

 

Sabat czarnej muzyki. PURPLE IMAGE (1970).

Późne lata sześćdziesiąte i wczesne siedemdziesiąte były inspiracją dla młodych muzyków na całym świecie. Po sukcesie zespołów The Beatles, Rolling Stones i dosłownie setek innych idea, że ​​można tworzyć własną, oryginalną muzykę przyjęła się niemal na całym świecie. Ale w tym czasie być może nigdzie te chęci nie były tak silne, a determinacja tak wielka jak w Stanach Zjednoczonych. Patrząc z perspektywy czasu historie lokalnych scen muzycznych skupiają się głównie na fenomenie garage rocka w dużej mierze opanowanego przez białych, nastoletnich chłopaków z klasy średniej. Na szczęście chęć tworzenia muzyki przekraczała wszelkie granice i bariery, w tym klasowe i rasowe. W 1968 roku, w samym środku tej muzycznej rewolucji grupa afroamerykańskich muzyków z Cleveland, w jej „czarnej” dzielnicy przy Ohio’s East 105th Street mającą (delikatnie mówiąc) kiepską reputację utworzyła własną grupę o nazwie Purple Image, na czele której stał 24-letni Warren Adams. Kiedy większość afroamerykańskich zespołów z tego regionu zwróciła się ku R&B i muzyce soul, ośmioosobowy Purple Image grał zupełnie odmienną muzykę – psychodelicznego funk rocka o ciężkim brzmieniu opartym na ataku dwóch kapitalnych gitar (Kenneth Roberts i Frank Smith) przypominający post-hendrixowy black rock z Detroit – mam tu na myśli zespoły pokroju Black Merda i Death.

Pomysł na założenie zespołu w stylu Sly And The Family Stone chodził po głowie Adamsowi od momentu, gdy przyjaciel rodziny, Vic Reed przywiózł mu kasetę z piosenką „Marching To A Different Drummer” napisaną przez Billa Jacocksa, który w latach 50-tych jako Robert Craig tworzył piosenki dla grupy The Famous Flames. Co prawda interpretacja Jacocksa nie miała linii melodycznej i przypominała wiersz, ale Adams miał już na nią z tuzin pomysłów. Jako wokalista grający też na pianinie i organach do jej nagrania potrzebował muzyków. Proces naboru był bardzo prosty. Warren rekrutował do zespołu członków rodziny, przyjaciół i znajomych z sąsiedztwa. Zaczął od swojego młodszego brata Williama, który nie tylko śpiewał w parafialnym chórze i wspólnotach kościelnych, ale pogrywał sobie na bongosach. Oprócz wspomnianych wyżej dwóch gitarzystów kolejnymi nabytkami byli: perkusista Richard Payne i basista Del Moran. Problem polegał na tym, że obaj byli nieletni i chodzili do szkoły. Adams musiał pójść do ich domów i przekonać rodziców, by ci wyrazili zgodę na pracę w zespole, którego de facto jeszcze nie było. Na szczęście nikt się nie sprzeciwił. Niedługo później dokooptował do nich grający na saksofonie Ed Snodgrass i jedyna dziewczyna w składzie, wokalistka Diane Dunlap.

Nowa grupa rozpoczęła pracę w piwnicy Adamsa. Wspólnie pracowali nad aranżacją „Marching To A Different Drummer”. Aby izolować dźwięk i nie denerwować sąsiadów każdy przyniósł z domu materac, którymi obłożono ściany. Teraz trzeba było wybrać nazwę. Najpierw próbowali wymyślić coś w oparciu o liczbę osób, ale nie wyszło. Ktoś zasugerował jakieś słowo z kolorem, typu „Biała Mewa”, „Szafirowy Księżyc”… Przejrzeli paletę barw, a potem Adams pomyślał o swoim stroju. Tym samym, w którym potem znalazł się na zdjęciu (czarno-białym niestety) tylnej okładki płyty. „Fioletowy..? Hm,  ale co..? człowiek..? ptak..? Nie…” – wspomina Adams. „I wtedy mnie olśniło. Ci, którzy nas widzą i słyszą na scenie mają przed sobą ruchomy „obraz”. Połączyliśmy to i tak staliśmy się PURPLE IMAGE”.

Osiem materacy nie mogło wyciszyć ryczącego, opartego na groove dźwięku, który wydawał zespół, więc musieli szukać nowego lokalu. Najpierw był stary budynek po dawnym żłobku, później opuszczony salon samochodowy gdzie ćwiczyli od południa do północy 3- 4 razy w tygodniu. Mogliby więcej i dłużej, ale Adams obiecał rodzicom Payna i Morana, że chłopaki nie zaniedbają szkoły. Zaczęli też tworzyć oryginalne numery takie jak  „Living In The Ghetto” – ciężki funk wyrażający młodzieńczą, buntowniczą złość i frustrację. Warren Adams:  „Wszystko było podszyte prawdziwymi emocjami każdego z nas. I te emocje przekuliśmy w tych piosenkach.” Już wtedy zespół wiedział, że ma coś wyjątkowego.

Wraz ze wzrostem popularności zespół nagrał singla „Marching To A Different Drummer”/”Why?” wydany przez prywatną firmę Var-1. Z pomocą popularnego DJ-a z Cleveland piosenka stała się hitem i numerem jeden na listach przebojów torując tym samym drogę do występów w dużych miejscowych salach, gdzie otwierali koncerty artystom takim jak Steppenwolf i Aretha Franklin. Po tym sukcesie Jacocks udał się do Nowego Jorku, Tam odwiedził wytwórnią Map City prowadzoną przez członków Kool & The Gang. Kilka tygodni później zespół miał kontrakt w kieszeni i nie tracąc czasu rozpoczął nagrywanie swojego pierwszego (i jedynego) albumu. Nagrań dokonano w rodzinnym mieście wiosną 1970 roku w Audio Recording Studios, zaś album „Purple Image” ukazał się w czerwcu tego samego roku. Bardzo ciekawą okładkę zaprojektował amerykański ilustrator o polsko brzmiącym nazwisku Michael Kanarek, która przedstawia szczupłą, ładną, Czarną kobietę z trzema ramionami trzymającą w dłoniach trzy kule otoczone chmurami.

Front okładki płyty „Purple Image”. Projekt graf. Michael Kanarek (1970)

Na tylnej stronie wykorzystano zdjęcie zespołu stojącego pod zamkniętym w 1966 roku Liberty Theatre na rogu Ohio’s East 105th  Street i Superior, byłym punktem orientacyjnym w Glenville i smutnym przypomnieniem upadku Cleveland w latach 70-tych. Ale ja nie o tym…

Ogólnie nie przepadam za funkiem, szczególnie tym z lat 80-tych, a nawet późniejszym, ale ta płyta jest zupełnie z innej bajki. Zawarta na niej energetyczna, potężna mieszanka rocka i fusion z szalonym saksofonem w stylu Coltrane’a, soulu i wspomnianego funku to coś czego nie można przegapić. I proszę mi uwierzyć –  najlepiej brzmi, gdy gałka głośności wzmacniacza jest mocno podkręcona! W swoich najcięższych momentach album jest tak ciężki, tak twardy, wredny i bezpośredni jak The Stooges w „Fun House”, a unikalne psychodeliczne brzmienie zespołu jest świadectwem czasów, w których byli zanurzeni i odzwierciedleniem własnej rzeczywistości.

Płyta zaczyna się utworem „Living In The Ghetto”; psycho-funkowe dziedzictwo Hendrixa i Sly And The Family Stone nadaje kierunek i  ton większej części albumu. Ciężki kawałek o nieszczęściach wynikających z biedy z zapadającym w pamięć klimatem i świetnym graniem. Dużą rolę odgrywa tu bas Morana i wraz z hiper acidową gitarą i burzą dźwięków niedaleko mu do „On The Corner” Milesa Davisa… Na pozór „Why?” to quasi progresywna psychodelia z gitarą przypominającą Steve’a Hillage’a. Tymczasem to proto-metalowy soul z wokalną mocą zdolny połaskoczyć wyobraźnię wielbicieli heavy metalu… Moran tnie po ścianach swoją basową bazooką w piosence „Lady” o posmaku gospel Południowego i Zachodniego Wybrzeża a la Delaney And Bonnie. Połączenie głosów damsko-męskich jest wylewne, a zarazem ekscytujące. Szkoda, że to tylko trzy i pół minuty. Dalej mamy We Got to Pull Together”, zwiewną, uroczą, ważną społecznie balladą z Snodgrassem grającym delikatnie na rogu, która zachęca nas do daltonizmu, zapomnienia przeszłości i dogadywania się. Co by nie mówić, dostaliśmy pyszny acid soulowy numer z delikatnymi akustycznymi, jazzowymi aranżacjami, idealny do repertuaru Bobby’ego Womacka, Stevie Wondera czy Bobby’ego Blanda. Elegancja Pure Black Power.

Tył okładki. Zdjęcie  wykonane przez fotografa, Jima Browna.

„What You To Do To Me” kieruje się w stronę Hendrixa z epoki Band Of Gypsys. Ten styl nie jest daleki od wielkiego Buddy’ego Milesa, czy Billy’ego Prestona. Świetny numer. Płytę kończy monstrualna wersja (15’24) singlowego hitu Billa Jacocksa vel Boba Craiga „Marching To A Different Drummer”. Wspaniały soul-psych rock z gorączkowymi hipnotycznymi instrumentami, z uciekającym saksofonem i gitarą, efektami 3D, miażdżącą sekcją rytmiczną i rozwijającym się swobodnym zespołowym jamowaniem. Coś w rodzaju shakera do koktajli z wybuchowymi składnikami: Coltrane (ostatni etap), MC5, Quicksilver Messenger Service, Funkadelic, Hot Tuna, King Crimson z „Earthbound”…

Pomimo, że zespół promował płytę dając serię świetnych koncertów głównie na Wschodnim Wybrzeżu album nie sprzedawał się zbyt dobrze. Istnieli jeszcze kilka lat; ostatni koncert zagrali w 1974 roku . I tylko można gdybać, co by się stało gdyby się nie poddali, wydawali kolejne płyty i kontynuowali działalność . Patrząc na Funkadelic lub Parliament odpowiedź nasuwa się sama.

Doceniony po latach album jest bardzo poszukiwana przez żądnych silnych emocji kolekcjonerów płyt. Co by nie mówić, wraz ze swoimi (nielicznymi) rówieśnikami położył on podwaliny pod przyszłe afro-amerykańskie crossovery, takie jak Fishbone , Bad Brains, czy Living Colour…