Duńska grupa PAN i jej jedyny, tak samo zatytułowany album wydany w maju 1970 roku, wpadł mi w ręce stosunkowo niedawno. Po raz pierwszy wznowienie tej płyty na CD podjęła się, pochodząca z tego samego kraju, wytwórnia Karma Music w 2004 r. ale ograniczony nakład stał się wówczas dla mnie nieosiągalny. Może to i dobrze, albowiem kolejne wznowienie tej płyty przez szwedzkie Flawed Gems – wytwórnię wydającą zapomniane kapitalne tytuły, z doskonałym, soczystym i niemalże analogowym brzmieniem – zostało profesjonalnie zremasterowane i wydane w oryginalnej okładce.
Wszystko zaczęło się w Kopenhadze późną jesienią 1969 roku, kiedy to francuski piosenkarz, kompozytor i gitarzysta Robert Lelievre przybywając do kraju księcia Hamleta na swej drodze spotkał braci Puggaard-Mullerów: perkusistę Michaela, oraz gitarzystę Thomasa. Bracia właśnie zakończyli współpracę z kwartetem Delta Blues Band. Nawiasem mówiąc ta świetna duńska grupa grała fantastycznego psychodelicznego, gitarowego rocka w połączeniu z bluesem. Wkrótce do tej trójki doszedł basista Arne Wurgler, oraz grający na klawiszach Henning Verner mogący poszczycić się współpracą z legendarnym amerykańskim saksofonistą Dexterem Gordonem. Tak powstał zespół, który Lelievre nazwał PAN. Warto może jeszcze wspomnieć o śpiewającym poecie Nielsie Skousenie, który co prawda opuścił zespół zaraz na początku stycznia 1970 roku, nie mniej zdążył wziąć udział w pierwszej sesji nagraniowej i to jego wokal (wspólnie z Lelievre’m) można usłyszeć w czterech, spośród dziesięciu, umieszczonych na płycie kompozycji.
Pierwszym, oficjalnym wydawnictwem płytowym PAN jaki ukazał się jeszcze w tym samym miesiącu był singiel z utworami „In A Simply Way/Right Across My Bed”. Oba te nagrania, jako bonusy, znalazły się na wspomnianej już kompaktowej reedycji albumu. Dużą płytę wytwórnia Sonet wypuściła cztery miesiące później.
Cała muzyka i wszystkie teksty (poza „If”) zostały stworzone przez jej lidera Roberta Lelievre’a. Co ciekawe, dwa utwory: „Il N’y Pas Si Longtemps De Sa” oraz „Tristesse” Lelievre zaśpiewał w swoim ojczystym języku – pozostałe po angielsku. Album zawierał mieszankę ciężkiego rocka, bluesa, folku, jazzu i muzyki klasycznej. Można więc śmiało powiedzieć, że był albumem na wskroś progresywnym. Pełen zmiennych nastrojów, przestrzennych współbrzmień organów Hammonda i intensywnych, porywających partii elektrycznej gitary Thomasa Puggaard – Mullera. Gitarzysta potrafił umiejętnie i z wielką klasą operować mocnym, potężnym brzmieniem, jak też zagrać bardzo delikatnie, subtelnie. W niektórych momentach przypomina mi Davida Gilmoura z tego samego okresu. Na dodatek emocjonalny wokal Roberta nadał kompozycjom nieco ciemny, nastrojowy klimat. Trudno jest tu wyróżnić jakikolwiek utwór, bowiem płyta jako całość jest bardzo równa i trzeba ją po prostu posłuchać. Rozbieranie ją na czynniki pierwsze i analizowanie każdej kompozycji w tym przypadku jest pomysłem chybionym.
W samej Danii album stał się niemałą sensacją. Recenzenci muzyczni padli przed nim na kolana, podkreślając wysoki kunszt wykonawczy muzyków, produkcję i oczywiście wychwalali samą muzykę. Podbudowani tak entuzjastycznymi recenzjami muzycy PAN ruszyli w trasę koncertową po Skandynawii i Niemczech zaliczając przy okazji wiele rockowych festiwali. Byli także gośćmi specjalnymi w rozgłośniach radiowych i stacjach telewizyjnych. Zapisy tych koncertów zostały w 2004 roku zebrane i wydane na płycie CD pod tytułem „Pan On The Air – Danish Radio Session 1970”. Zespół wystąpił także w szwedzkim filmie „Deadline” do którego skomponował i nagrał 20-minutową muzyczną sekwencję. Pomimo tak udanego startu i ogromnej popularności jesienią grupa PAN nieoczekiwanie dla wszystkich ogłosiła, że zawiesza działalność, a kilka tygodni później przestała istnieć. W muzycznych podsumowaniach album „Pan” uznano „najlepszym duńskim albumem wydanym w 1970 roku”. Z czasem zyskał status kultowego albumu rockowego, zaś wielce ceniona Politiken Dansk Rock (taka duńska „Encyklopedia muzyki rockowej”) umieściła go na czwartym miejscu w kategorii rodzimych „albumów wszech czasów„. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo to autentycznie progresywny klasyk z bardzo wysokiej półki!
I w zasadzie, w tym miejscu mogłaby się zakończyć moja opowieść o zespole PAN. Mogłaby, gdyby nie osoba jej lidera Roberta Lelievre’a. Podczas zbierania informacji o grupie, wciąż zadawałem sobie pytanie, dlaczego tak młody człowiek porzuca swoje przepiękne miasteczko Le Bourg-d’Oisans położone w malowniczych Alpach francuskich i emigruje do zimnej, dalekiej Danii? Podążył za ukochaną dziewczyną? Chciał przeżyć przygodę życia? A może poczuł w sobie smykałkę do zwiedzania odległych zakątków Europy..?
Żyjąc w otoczeniu majestatycznych i surowych Alp, czuł się człowiekiem wolnym, niczym nie skrępowanym. Dość wcześnie zaczął pisać wiersze, a gdy nauczył się grać na gitarze tworzył do nich muzykę. Mając lat dziewiętnaście i głowę pełną pomysłów na dalsze życie nagle dostał powołanie do armii. Cały świat runął mu w gruzach. W styczniu 1962 roku, po trzech miesiącach służby wojskowej wyszedł na swą pierwszą przepustkę i już z niej nie powrócił. Zdezerterował z armii francuskiej! Żandarmeria wojskowa wysłała za nim list gończy, ale Robert zdążył uciec do Hiszpanii, gdzie wkrótce został członkiem jazzowego zespołu. Nabyte szlify muzyczne po kilku latach zaowocują w grupie PAN. Mając na uwadze swoje bezpieczeństwo, co jakiś czas przenosił się z miejsca na miejsce, w końcu po trzech latach tułaczki po Europie w 1965 roku wylądował ostatecznie w stolicy Danii. Szybko zasymilował się z kopenhaską bohemą artystyczną, a gdy poznał duńską piosenkarkę i akordeonistkę Maię Arskovą, oraz angielskiego gitarzystę i wokalistę Cy Nickilina utworzył z nimi folk-rockowe trio Cy,Maia & Robert. Rok później mieli już swój płytowy debiut (LP. „On The Scene”), który spotkał się z bardzo dobrym przyjęciem krytyki i publiczności. Sukces kolejnego krążka „Out Of Our Times” (1967) sprawił, że trio otrzymało propozycję nagrania kolejnej płyty w Londynie. Z niewiadomych do dziś powodów kontrakt nie doszedł do skutku i wkrótce muzycy rozstali się. Robert Lelievre pozostał jednak w Londynie, gdzie poznał Julie Driscoll i jej menadżera Giorgio Gomelsky’ego, a także samego Paula McCartneya. Wszyscy oni oferowali mu pomoc i załatwienie nagrań w studiach, ale na słowach i dobrych chęciach się skończyło. W czerwcu 1969 roku Lelievre powrócił do Kopenhagi, a cztery miesiące później powołał do życia zespół PAN.
Kilka miesięcy po rozwiązaniu zespołu, na początku 1971 roku muzyk wszedł do studia i nagrał materiał na swą solową płytę. Wszystkie utwory zaśpiewał po francusku, a w studiu towarzyszyło mu dwoje muzyków z rozwiązanej wcześniej kapeli. Gdy wszystko było już dopięte na ostatni guzik wytwórnia Sonet w ostatniej chwili wycofała się z tego pomysłu. Gotowy i nagrany materiał nigdy nie został wydany. Być może uznano go za mało komercyjny. Do dziś nie wiadomo, czy nagrania te ocalały, czy też bezpowrotnie przepadły.
Od czasu swej ucieczki z ojczystego kraju, tj. od 1962 roku, Lelievre wciąż figurujący jako poszukiwany dezerter nie odważył się wrócić do Francji. Nie mniej w licznych wywiadach wciąż wyrażał tęsknotę za swą ojczyzną. „Proszę mnie źle nie zrozumieć – to nie to, że Dania mi się nie podoba. Marzy mi się znów chodzić moimi uliczkami, żyć i rozmawiać z ludźmi w moim własnym języku. Być po prostu u siebie”. Kiedy więc rząd francuski ogłosił amnestię w 1972 roku wrócił do domu, by spełnić swe marzenie. Mimo amnestii Lelievre został aresztowany i wysłany do francuskiego więzienia. Rozgoryczony i załamany po odbyciu rocznej kary powrócił do Danii. Frustracja, przygnębienie i depresja stały się początkiem jego choroby psychicznej. Nie mogąc sobie z nią poradzić Robert Lelievre załamał się i w dniu 26 sierpnia 1973 roku odebrał sobie życie. Miał trzydzieści jeden lat…
Trzy dekady później norweski autor Dag Erik Asbjornsen w swojej książce-przewodniku po złotej erze rocka progresywnego („Scented Gardens Of Mind: A Comprehensive Guide To The Golden Era Of Progressive Rock 1968 -1980”) napisał: „Ignorancki świat stracił nie tylko poetę i muzyka, ale też jednego z najbardziej utalentowanych kompozytorów swojego pokolenia”. To jakże szczere i trafne zdanie boli do dziś.