…i stworzył RUMPLESTILTSKIN (1970)

Przeglądając swoją półkę z płytami na literę „R” łapię się na tym, że niemal za każdym razem wyciągam płytę grupy RUMPLESTILTSKIN z jej komiksową okładką. Uśmiecham się przy tym nieco przekornie. Oto światowej klasy zespół; paradoksem jest to, że niektórzy o nim słyszeli, ale niewielu słyszało ich muzykę. Zespół nigdy nie miał na koncie hitu, wydał dwie duże płyty, kilka singli. Sporo jak na grupę, której tak naprawdę… nie było!

Pomysł na kwintet powstał w głowie słynnego amerykańskiego producenta, aranżera i autora piosenek Shela Talmy’ego. Tego samego, który współpracował m.in. z The Kinks (producent hitu „You Really Got Me”), tria The Bachelors i The Who (producent jednego z najbardziej rozpoznawalnego utworu epoki modsów, jednocześnie hymn zbuntowanych dzieciaków „My Generation”). Otaczając się w studio znakomitymi (a jak twierdzą niektórzy, najlepszymi w owym czasie) muzykami sesyjnymi postanowił sformować z nich kapelę, która śmiało mogłaby konkurować ze Status Quo, czy Led Zeppelin. „Oni wcale nie są gorsi od tych, którzy mają dziś znane nazwiska” zwykł mawiać podczas studyjnych sesji. Trzeba przyznać, że było to dość ambitne, ale też i ryzykowne przedsięwzięcie. Shel Talmy był jednak pewny swego i… stworzył RUMPLESTILTSKIN.

Słuchając płyty „Rumplestiltskin” wydanej w 1970 roku należą się słowa pochwały producentowi i pomysłodawcy projektu. Dobór muzyków był strzałem w dziesiątkę. Wokal Petera Stirlinga jest równie dobry jak wielu „imiennych” wokalistów tamtej epoki – lekko piaskowy, solidny i mocny. Alan Parker czaruje swoją gitarą „ołowianym” brzmieniem, choć gdy wymaga tego kompozycja jego gra staje się łagodna i subtelna. Pamiętacie utwór Donovana „Hurdy Gurdy Man” ? To właśnie w nim na gitarze zagrał Alan Parker (a nie jak sądzono Jimmy Page)… Z kolei Alan Hawkshaw potęgą swych klawiszy kruszy mury, a w razie potrzeby maluje nimi ciepłe pastelowe kolory. Nie muszę dodawać, że sekcja rytmiczna, którą tworzą Herbie Flowers (bg) i Clem Cattini (dr) jest solidną podstawą dla reszty zespołu. Po raz pierwszy muzycy wyszli z cienia i ujawnili swą tożsamość. Zrobili to jednak nie dla chwały, a z przyczyn czysto praktycznych – żadna stacja radiowa w tym kraju nie zagrałaby singla bezimiennego, sesyjnego zespołu. Druga sprawa, że ze względów prawnych (kontrakty) ukryli się pod pseudonimami: wokalista nazywa się tutaj Peter Charles Green, klawiszowiec to Jeremy Eagles, gitarzysta Andrew Balmain, basista Jackson Primrose, a perkusista to Rupert Baer

Komiksowa okładka płyty „Rumplestiltskin” (1970)

Wystarczył mi jeden odsłuch tego absolutnego klejnotu i z miejsca zostałem uzależniony. Na płycie znajduje się osiem kompozycji trwających w sumie niecałe czterdzieści minut i każda z nich jest naprawdę świetna. A dostajemy tu wszystko, co każdy fan ciężkich brzmień kocha najbardziej: soczyste gitarowe solówki i doskonałe zagrywki, poruszający ziemię niesamowity bas, rozgrzany do białości Hammond i górujący nad wszystkim bardzo dobry wokal.

Label oryginalnego LP wytwórni Bell Records

Wydawać by się mogło, że o sile albumu stanowią cztery dłuższe nagrania trwające od pięciu do ośmiu minut. Fakt. Hard rockowy „Make Me Make You” chylący się ku progresji w swej środkowej części już na otwarcie płyty zawiesza wysoko poprzeczkę. Kapitalny bas i elektryczna gitara brzmieniowo lądują w okolicach ciężkiego Zeppelina. Przez moment basowy riff przypomina „Whole Lotta Love”. Znajomi, którym puszczałem to nagranie byli absolutnie przekonani, że słyszą tu John Paul Jonesa i Jimmy Page’a do których dołączył… Keith Emerson! Klasyczne zagrywki, fajne przejścia, świetne klawisze, zabawa dźwiękiem, „ciemny” wokal –  z ogromną przyjemnością wracam do tego nagrania… Pojawiający się tuż po tym rockowy blues „Poor Billy Brown” leniwie sączy się przez osiem minut i ani przez sekundę nie nóży; wybitny „Mr. Joe (Witness For The Defence)” oparty jest w dużej mierze na Hammondzie i kąśliwej gitarze z perfekcyjną sekcją rytmiczną, zaś zamykający „Squadron Leader Johnson” to czysty hard rockowy killer z fenomenalnym basem, kipiącymi organami i buzującą gitarą. Gram go zawsze w wyższych rejestrach głośności kontrolując jednym okiem membrany kolumnowych głośników. Czad!

Tył okładki.

Pozostałe kompozycje pomimo, że są krótsze wcale nie odbiegają poziomem od wyżej wspomnianych. Nieco ponad dwuminutowy „Knock On My Door” ma bardzo miłą melodię zagraną na gitarze przez Alana Parkera w stylu amerykańskiego southern rocka. Dłuższy o minutę „No One To Turn To” kojarzy mi się z „Babe I’m Gonna Leave You” z pierwszej płyty Led Zeppelin (klawisze!) stąd żartobliwie określam go „latającym dronem wokół sterowca”. Z kolei gdyby w „Pate De Foie Gras” dodano dęte byłby z niego kapitalny numer funkowy, którym nie pogardziłby pewnie sam James Brown. Zresztą wokalista bardzo dobrze czuje się także i w tym stylu. Jak zwykle muszę pochwalić gitarę basową, która nadaje ton całości prowadząc główną linię melodyczną do spółki z lekkim podkładem organów Hammonda. Prawdziwy popis gry na basie Herbie Flowers daje jednak w instrumentalnym nagraniu tytułowym. Absolutny majstersztyk, który powinien znaleźć się w podręcznikach do nauki gry na tym instrumencie. I niech nie zwiedzie nikogo sam początek nagrania, w którym Alan Hawkshaw wystukuje na klawiszach fragment przypominający „Marsz Radeckiego”. To naprawdę cudowny i hipnotyczny kawałek, który wgniata w fotel. Dosłownie!

Grupa RUMPLESTILTSKIN tak jak wiele innych podobnych im grup w owym czasie miała (niestety) pecha trafiając na tak małą i niezbyt doświadczoną wytwórnię płytową. Inna sprawa, że londyński Bell Records totalnie olał promocję i dystrybucję krążka, który trafił do bardzo wąskiego grona odbiorców. Shel Talmy i muzycy nie poddali się jednak. Weszli do studia i nagrali drugi album „Black Magician” który w 1972 roku wydał niemiecki Bellaphone (Alana Parkera zastąpił Alan Parisher). Krążek nie był tak dobry jak debiut; grupa na dobrą sprawę chyba nie bardzo wiedziała w jakim kierunku chce podążyć. Album okazał się rozdarty pomiędzy ambitnym popem, a prog rockiem, choć po latach wciąż ma swój niepowtarzalny urok. Po zagraniu jednego(!) koncertu promocyjnego muzycy postanowili rozwiązać zespół. Zespół, który tak naprawdę nigdy nim nie był, choć trudno w to uwierzyć słuchając jego nagrań…

Wampir z Frankfurtu – „NOSFERATU” (1970).

Lata 1964-67 we Frankfurcie nad Menem były świadkami przełomu muzyki beatowej i rockowej. Występy zagranicznych gwiazd w rodzaju Casey Jones & The Governors, The Lords, Pretty Things, Them z Vanem Morrisonem przyjmowane były entuzjastycznie, a koncerty soulowych wykonawców takich jak Otis Redding, Same & Dave, czy James Brown w klubie oficerskim „HQ Europe” transmitowane były „na żywo” w telewizji. Zamieszki studenckie z 1968 roku w Paryżu były iskrą dla młodych muzyków zarówno we Francji jak i w Niemczech. Amatorskie zespoły zaczęły wyrastać jak grzyby po deszczu grając gdzie się dało: w domach kultury, szkolnych salach gimnastycznych, kościołach(!) pierwszych klubach rockowych. Muzycy mieli silną motywację by tworzyć własną i oryginalną muzykę, podnosić kunszt muzyczny, rozwijać widowiska sceniczne. To był punkt wyjścia dla wczesnych zespołów krautrocka takich jak Can, Xhol Caravan, Guru Guru, czy NOSFERATU

Jedno z niewielu zachowanych zdjęć NOSFERATU (1970)

Ten sekstet, którego nazwa odnosiła się do filmu grozy z 1922 roku stanowi oszałamiający przykład żywej niemieckiej sceny (proto) progresywnego rocka z własnymi inteligentnymi kompozycjami choć, jak na ironię, jego muzyczna kariera była bardzo krótka. Zespół nieco okryty tajemnicą, niewiele o nim wiadomo. Początkowo działał pod inną nazwą. W 1968 roku zmienił ją na NOSFERATU jeden z założycieli grupy, gitarzysta Michael Winzowski. Ten utalentowany muzyk opuścił swych kolegów w 1970 roku tuż przed podpisaniem kontraktu płytowego z Deutsche Vogue Records (niemiecka filia Vogue Paris) zasilając bardziej znany Epsilon. Zastąpił go Michael Meixner i to z nim grupa wydała świeży i dość niekonwencjonalny album. Jego producentem był Tony Hendrik, który „wyłowił” zespół podczas jednego z amatorskich przeglądów muzycznych i doprowadził do podpisania kontraktu płytowego. Inżynierem dźwięku był sam Conny Plank…

Płyta „Nosferatu” to sześć, trwających blisko 50 minut atmosferycznych, rozbudowanych kompozycji. Ich potężne, ciężkie brzmienie charakteryzuje się ciekawym dialogiem pomiędzy klawiszami (Hammond), agresywną gitarą, świetnymi partiami dętych (flet i saksofon) opartymi na mocarnej, fantastycznej sekcji rytmicznej. To ona wszystko tu kontroluje. Wyrafinowane aranżacje instrumentalne połączone są ekspresyjnymi pasażami wokalnymi; styl Michaela Thierfeldera bardzo dobrze pasuje do brzmienia grupy i brzmi jak mieszanka Jacka Bruce’a z Chrisem Farlowe’em. Do tego Conny Plank „rozluźnił” muzykę za pomocą rozmaitych zniekształceń i elektronicznych pogłosów, a progresywne folkowe wstawki nadają jej hipnotycznej, mrocznej aury.

Otwierający całość „Highway” z ostrą, pełną polotu grą gitarzysty i agresywnym wokalem robi wrażenie typowo hard rockowego kawałka z początku lat 70-tych. Brzmienie organów Hammonda w starym stylu nadają mu jednak odrobinę progowego charakteru. Chwytliwy dialog basu z perkusją na samo zakończenie utworu kojarzy mi się z funkowymi numerami Jamesa Browna nie zatracając przy tym klasycznego stylu rocka… Drugi, „Willie The Fox” i kolejny „Found My Home” są świetnymi przykładami tego jak korzenie rhythm’n’bluesa, funku i jazzu łączą się z psychodelicznym rockiem. Centralna część tego pierwszego z powtarzającym się basem, gitarą i bardzo acidowymi klawiszami jest dowodem ich muzycznej wolności. Tak po prawdzie to trudno go opisać. To bardzo złożony utwór i prawdziwa orgia podgatunków, który można uznać za epos mimo, że trwa „jedynie” 11 minut. Wszystko zaczyna się od gry na flecie Christiana Felke; jego dźwięki przewijają się przez całe nagranie i są po prostu wspaniałe! W środku utworu (między trzecią, a czwartą minutą) pojawia się psychodeliczno kosmiczna eksploracja w stylu wczesnego Pink Floyd przechodząca w muzyczne rejony Canterbury z małą nutką bluesa w tle. Wszystko zagrane lekko, z niebywałą precyzją. Jednym słowem – muzyczna ekstaza…  O ile „Willie The Fox” zawiera ekscytujące, wręcz awangardowe momenty, „Found My Home” wydaje się być bardziej jazzowy. W tej niezwykłej i być może najlepszej kompozycji dominuje flet a la Focus, ale to nie on a gitara elektryczna przykuwa moją uwagę. Solówka Michaela Meixnera zagrana do spółki z Hammondem i fletem jest po prostu OSZAŁAMIAJĄCA! Do tego dochodzi ładna linia basu (Michael Kessler) i świetny, momentami dramatyczny, wokal… Czy po TAKIM numerze może wydarzyć się coś równie wielkiego..? Otóż może!

Czwarte nagranie z tej płyty, nomen omen zatytułowane „No. 4” jest dość wyjątkowym przykładem mrocznego psychodelicznego rocka progresywnego z rozmyślnymi, czarnymi jak Sabbath buzującymi gitarami, błagalnymi wokalami, przybrudzonym i przerażającym saksofonem w stylu Van Der Graafa. Plemienne bębny brzmią jak z  floydowskiego „Set The Controls…” a olśniewający elektryczny fortepian przypomina mi Ricka Wrighta z „A Saucerful Of Secrets”. Całość jest tak fascynująca, że trudno się od niego oderwać. I jeśli powiedziałem, że wcześniejsze nagranie być może jest najlepsze, to teraz sam już nie wiem czy tak jest… „Work Day” jest z kolei najbardziej eklektycznym numerem  tej płyty nawet jeśli przyjąć, że wywodzi się z idei bluesa. Rozpoczyna i kończy się jak deliryczny jazz/funk pełen gniewnych, brudnych rytmów, ekspresyjnego wokalu i skrzeczącego saksofonu. Wszystko to dzieje się w pierwszych trzech minutach, a potem podążamy już tylko w głąb psychodelicznej przestrzeni z nawiedzoną narracją, dryfującą gitarą elektryczną, perkusyjnymi improwizacjami i efektami dźwiękowymi tworzącymi niesamowitą atmosferę. Imponujące! Płytę kończy rozpędzony i nieco jazzujący „Vanity Fair” zawierający, obok świetnych partii saksofonu (solo w środkowej części jest fenomenalne) także afrykańsko-latynoskie elementy muzyczne. Kolejna perełka albumu. Albumu, który od pierwszej do ostatniej nuty jest po prostu doskonały!

Po wydaniu płyty koncertowali w kilku miastach sąsiadujących z Frankfurtem jako support dla Humble Pie i Steamhammer. Totalny brak promocji i niezbyt duża ilość występów sprawił, że krążek sprzedał się w niewielkim nakładzie. Rozczarowani brakiem zainteresowania i ewentualnego sukcesu muzycy wkrótce rozwiązali NOSFERATU. Być może straciliśmy wówczas jedną z najciekawszych grup w historii niemieckiego rocka…

Felke, Kessler i Thierfelder założyli rockowy zespół Samia, ale i on nie przetrwał długo.  Michael Thierfelder zwrócił się w stronę jazzu grając z kilkoma mniej znanymi formacjami. Christian Felke  zasilił na krótko formację Epsilon, a potem został wziętym muzykiem sesyjnym. Wciąż zaangażowany jest w kilka projektów muzycznych takich jak Chilli i Sound And Geblase. Perkusista Byally Braumann zmarł w połowie lat 70-tych porażony prądem na scenie. Nie żyje też klawiszowiec Rainhard Grohe i Michael Thierfelder. Z kolei Michael Meixner  w 1978 roku został właścicielem kawiarni „Hard Rock Caffe” we Frankfurcie, którą prowadzi do dziś. Warto tam zajrzeć – może uda się Wam zobaczyć go na żywo i uścisnąć rękę „wampira” z NOSFERATU

McCHURCH SOUNDROOM – „Delusion” (1971)

Pięcioosobowy McCHURCH SOUNDROOM powstał w 1970 roku w Bazylei. Założycielem i liderem grupy był Sandro „Sandy ” Chiesa,  szwajacarsko-włoski multiinstrumentalista, od którego wzięła się nazwa grupy (włoskie chiesa to angielskie church). Z kolei drugi jej człon „Soundroom” pochodził od nazwy miejsca gdzie intensywnie ćwiczyli; w rzeczywistości był to garaż w domu rodziców Sandyego.  Od początku swej działalności związani byli z Hamburgiem; tu mieszkali, tworzyli, koncertowali.  Wydawać by się mogło, że fakt ten w jakimś stopniu mógł odcisnąć piętno na styl grupy. Niektórzy przypisali im nawet metkę krautrockowego zespołu. Tymczasem w ich muzyce nie słychać niemieckich wpływów; nie ma mowy by pomylić ich z Ash Ra Tempel, Amon Duul II, Can… Gdybym nie wiedział, że pochodzili ze Szwajcarii mógłbym przysiąc, że byli Brytyjczykami.

McChurch Soundroom

Czego więc można spodziewać się po płycie, której okładka obiecuje ciemność, grozę i szaleństwo..? Wszak jej głównym elementem jest upiorna czaszka oblana woskiem ze świecy (front) i czaszka w ptasim gnieździe (tył). Czego możemy się spodziewać po płycie, której tytuł  „Delusion” („Urojenie”) mrozi krew i bardziej pasuje do współczesnej doom metalowej kapeli pokroju Candlemass ..? Czy możemy spodziewać się upiornego nastroju, mrocznego klimatu, muzycznego okultyzmu..? Nic bardziej mylnego! McCHURCH SOUNDROOM zaprasza nas w progresywną i dość niezwykła podróż w klimacie Jethro Tull (okres płyty „This Was”), Black Sabbath (era „Paranoid”), Gravy Train, folkowych The Incredible String Band… Na upartego odnajdziemy tu (niewielkie co prawda, ale jednak) wpływy Niemców z Gomorrah i Nosferatu. Nic dziwnego –  płytę wydała tamtejsza, legendarna wytwórnia Pilz Records, a inżynierem dźwięku był sam Conny Plank…

Front okładki

Tytułowe nagranie rozpoczyna się od akustycznej gitary i fletu w stylu Iana Andersona. Po minucie wchodzi elektryczna gitara, organy Hammonda i mocna sekcja rytmiczna. Muzyka nabiera bluesowego charakteru. W końcu całość rozwija się w improwizowane jamowe granie podążając w stronę Ten Years After w dużej mierze dzięki stylowi gitarzysty przypominającego Alvina Lee. Wow! Naprawdę świetny początek. I choć trwa to blisko sześć minut pozostaje żal, że tak szybko się kończy… „Dream Of A Drummer” jak łatwo się domyślić jest ukłonem w stronę perkusisty ; Norbert „Nobbi” Jud dostał tu przysłowiowe pięć minut na pokazanie swych umiejętności. Można kręcić nosem na tego typu utwory, ale wówczas niemal każdy zespół rockowy za punkt honoru stawiał sobie, by na jego płytach pojawiło się perkusyjne solo. Jak pamiętamy nie ustrzegł się tego nawet Led Zeppelin. Tyle że w tym przypadku „Mobby Dick” zagrany przez „Bonzo” był niedoścignionym wzorcem dla kolejnych pokoleń perkusistów… Uspakajam jednak wszystkich oponentów. To jest naprawdę świetny, ultra dynamiczny kawałek z szybkim riffem, dobrą solówką gitarową (przypominającą nieco tę z „In-A-Gadda-Da-Vida” Iron Butterfly) i mocnym basem potwierdzającym, że Kurt Hafen jest prawdziwym maniakiem czterech strun tworząc wraz z Judem bombową sekcję rytmiczną. Całość kończy się w przyjemnym blues rockowym stylu… „Time Is Flying” będący hybrydą pomiędzy ciężkim Black Sabbath, a brzmieniem Jethro Tull (rustykalny bluesowy folk) to chyba najbardziej rozpoznawalny utwór tej płyty. Rozpoczyna się od wejścia perkusji, do której dołączają organy, gitara i flet. Muzycy przez cały czas doskonale się uzupełniają. Zachwycony jestem Sandro Chiesą, którego mistyczna i niepokojąca gra na flecie jest tu zupełnie inna niż Iana Andersona, czy Klausa Guldena z Rufus Zuphall. I choć struktura utworu jest dość złożona tematy są powtarzalne co sprawia, że słucha się tego wybornie.

Tył okładki

„What Are You Doin” w warstwie tekstowej to antynarkotykowy protest song; temat, jak na zespół grający progresywnego rocka dość „egzotyczny”. Nie ukrywam, że to mój ulubiony kawałek, w którym dużo więcej miejsca podarowano organom Hammonda (Alain Veltin). Uzupełnia je ładny gitarowy riff z okazjonalnymi solówkami Heinera Althause’a zagranymi z polotem i lekkością. Zwracam też uwagę na precyzyjną (jak w szwajcarskim zegarku!) grę perkusji, na basowe „kopnięcia” i wybuchowe partie fletu bliższe tym razem Out Of Focus… Album kończy dwuczęściowy „Trouble”, czyli instrumentalny jam zagrany w jazzowym stylu (szacun dla gitary basowej!) z dominującą partią fletu i Hammondem i z głębokimi improwizowanymi frazami bluesowymi. Niby nic nowego (podobnie grało Ten Years After w 1968 na „Undead”), ale pokazuje jak wiele pomysłów chodziło im wówczas po głowie.

Nie dajmy się więc zwieść  złowrogiej grafice albumu. Muzyka w środku do tego stopnia jest ekscytująca i frapująca, że – jak napisano w notce zamieszczonej wewnątrz płyty – „Policja w Hamburgu pojawiła się podczas sesji nagraniowej dzięki uprzejmemu donosowi entuzjastycznych sąsiadów.” Nie wiem jak sąsiedzi, ale panowie policjanci kupili potem ich płytę, która dziś osiąga cenę 800 euro!

PULSAR z Lyonu – „Halloween” (1977)

Pochodzący z Lyonu, a założony w 1971 roku PULSAR to mój pretendent do miana najwspanialszego francuskiego zespołu progresywnego tamtych lat. Mówiło się o nim galijski Pink Floyd, a nagrany w 1977 roku album „Halloween” okrzyknięty został nad Sekwaną francuską „Ciemną stronę Księżyca”. Być może opinia na wyrost – sam opinię tę traktuję z przymrużeniem oka, choć podtrzymuję to co napisałem w pierwszym zdaniu. Pamiętamy, że  Floydzi będący wówczas szczytowej formie byli dla innych poza wszelkim zasięgiem. W innej epoce, w innej Galaktyce. Bardziej chodzi tu o inspiracje (na początku swej kariery zespół grał ich covery) bowiem brzmienie PULSAR-a jest wyraźnie francuskie, a francuski aromat jest tym, co uwielbiam w ich muzyce. Nazwa zespołu, wybrana przez pierwszego basistę Phillipe Romana jednego z założycieli grupy, nawiązuje do wirującej gwiazdy emitującej fale radiowe i jednocześnie odpowiada ich nowemu przestrzennemu stylowi muzycznemu.

Wczesny PULSAR oprócz wspomnianego Phillipe Romana tworzyli: jego brat Jaques (org,), Gilbert Gandil (g, voc), Victor Bosch (dr) oraz grający na saksofonie i flecie Roland Richard. Własne kompozycje inspirowane były wczesnym Pink Floyd i King Crimson. Te wpływy widoczne są na debiutanckim longplayu „Pollen” (1975). Senny, oniryczny nastrój z dodatkiem symfonicznych akcentów, które nadały im szczególnego smaku przenikały całą płytę. Wydała ja angielska wytwórnia byłego menadżera Caravan, Terry’ego Kinga, Kingdone Records. Ale wielka zmiana rozpoczęła się od drugiego krążka „The Strands Of The Future” (1976) nagrana w czwórkę już bez Phillipe Romana (opuścił grupę ze względu na zły stan zdrowia). Album prezentuje nowe dźwięki wyraźnie będące pod wpływem kultowych grup Genesis (z okresu „Trespass”, „Wind And Wuthering”) i Yes z nutami space rocka i horroru. Zyskał on szacunek i uznanie po drugiej stronie Kanału La Manche co do tej pory było rzeczą raczej niespotykaną. We Francji płyta rozeszła się w rekordowym jak na ten rodzaj muzyki 40-tysięcznym nakładzie. Sukces! Dzięki temu zespołem zainteresował się koncern CBS podpisując z muzykami lukratywny kontrakt. Po dołączeniu nowego basisty (Michael Masson) rok później PULSAR wydaje trzeci album.

„Halloween” jest biblijnym albumem dla progresywnej sceny symfonicznej, nie tylko francuskiej, ale i światowej. To dzięki niemu PULSAR jest światłem i całą ciemnością, jego absolutną doskonałością. Trudno znaleźć mi odpowiednie słowa, by określić ten album, chociaż okładka zaprojektowana przez perkusistę Victora Boscha nasuwa różne skojarzenia.

Spoczywający w błogim półśnie młodzieniec opiera swą głowę na kolanach tajemniczej kobiety. Jej ręka spoczywa na jego twarzy w matczynym geście utulenia. Spokój mężczyzny jest jakimś aktem wdzięczności, miłości, a może bezgranicznego zaufania. Romantyczny i melancholijny obrazek. Tyle, że tajemnicza piękność jest niczym innym jak ludzkim, dość realistycznym manekinem i… mrozi krew w żyłach. Zespołowi chodziło tu o pewien symbol ludzkich zachowań. Mimo, że żyjemy w XXI wieku w wielu społecznościach wciąż odnajdujemy przekonanie, że bliskie nam przedmioty mają dusze, nadprzyrodzone lub boskie moce. Przywiązujemy się do nich tak bardzo, że w końcu stajemy się ich niewolnikami i sługami, bez których życie wydaje się nie mieć sensu. Ale to tylko moja interpretacja.

Front okładki albumu

Ten album może być wszystkim: horrorem psychologicznym z nadprzyrodzonymi tajemnicami, fetyszyzmem, dramatem. Czasem może to być pogrzeb, czasem świadoma lub wrażliwa melancholia. Pajęczyny, ciemne pokoje, porcelanowe lalki, wewnętrzne demony, strach, łzy… Wsłuchując się w całość przekonujemy się jak niebezpieczny może być spokój i cisza, jak cienka jest granica pomiędzy strachem, a odwagą. Jeśli się nie boicie zapraszam w tę fascynującą i malowniczą podróż psychologiczną, która okazać się może jedynie (choć niekoniecznie) sennym koszmarem. A sen jak wiadomo można przerwać w dowolnym momencie…

Tył okładki

„Halloween” to album koncepcyjny.  Czterdziestominutowa suita podzielona na dwie części z dziewięcioma podrozdziałami opowiada o wyimaginowanej podróży małej dziewczynki do krainy smutnych lalek. Ta ezoteryczna, okrutna i całkowicie surrealistyczna opowieść odnosi się do rozmowy między siedmiolatką a nieokreśloną osobą, lub rzeczą (zabawką?). Teksty zainspirowane dziwną historią opowiedzianą przez Boscha napisane zostały przez wszystkich muzyków. Przetłumaczone przez Armanda Finesa, nauczyciela angielskiego w lyońskim college’u zostały (na szczęście) zaśpiewane po angielsku. To w warstwie tekstowej. A muzycznie..?

Różnorodne fragmenty muzyczne wzmocnione są symfonicznym brzmieniem z wykorzystaniem szerokiej gamy instrumentów takich jak flet, klarnet, saksofon, wiolonczela, melotron, konga, syntezator smyczkowy. Zmieniają się one płynnie: od introspekcyjnej melancholii („Sorrow In My Dreams”, wstępna część „Tired Answer”), tajemniczej agresywności (plemienny „Fear Of Frost”, rockowy fragment „Tired Answer”) do czystej słodyczy (wokale w „Lone Fantasy” i „Colour Of My Childchood”), które pokazują jak ci muzycy świetnie potrafią poradzić sobie z doskonałą kompensacją wykazując się jednocześnie indywidualnymi umiejętnościami na korzyść całej grupy. Mroczna gęstość i tajemniczy ton, który zalewa cały „Halloween” osiąga czasami porażający stan lęku i strachu. Nie czyni tego jednak w sensie prymitywnych opowieści o duchach – bardziej jak trzymający w napięciu psychologiczny thriller.

„Halloween Part One” (20;30) rozpoczyna się od „Halloween Song” z dziecięcą wokalizą (Sylvia Ekstrom) zaśpiewaną na tle delikatnego fortepianu. Tuż po niej mamy genialny „Tired Answer”. Ten długi, trwający blisko dziesięć minut instrumentalny utwór to jedna z najsłodszych kombinacji fletów, gitar akustycznych i melotronów jakie słyszałem. Są tu emocje i piękno z dominującymi klawiszami tworzące niuanse symfoniczne przypominając bardziej ówczesny Tangerine Dream niż brytyjski Genesis. Nastrój zmienia się drastycznie w drugiej części, która brzmi jak mroczny, „torturowany” King Crimson, ale pod sam koniec muzyka staje się znów łagodna za sprawą cudownego fortepianu i gitary akustycznej… „Colour Of Childchood” słodko zaśpiewany przez Gilberta Gandila, któremu towarzyszą przyjemne klawisze i akustyczna gitara jest dużo łagodniejszy od swego poprzednika. W połowie nagrania muzyka nabiera kosmicznego brzmienia, a Gandil popisuje się fantastyczną solówką gitarową podpartą wyrazistą grą sekcji rytmicznej. Całość płynnie przechodzi w  (nomen omen) niezwykle smutny „Sorrow In My Dreams”. Końcowa pierwsza część eposu, z lirycznym wokalem  i punktującą perkusją jest niezwykle wciągająca. Szkoda, że nie jest tak potężna jak „Tired Answer”. Pewnie byłaby arcydziełem…

Wewnętrzna ilustracja

„Halloween Part Two” (18:40) otwiera „Lone Fantasy” snując ponure obrazy samotności.  Melancholijnemu wokalowi z przytłaczającą wibracją towarzyszą fortepian, gitara akustyczna i wiolonczela, na której gościnnie zagrał Jean Ristori pełniący tutaj także funkcję inżyniera dźwięku. Warto w tym miejscu przypomnieć, że Jean Ristori wraz z Patrickiem Morazem wcześniej byli członkami grupy Mainhorse. To właśnie partia wiolonczeli sprawia, że muzyka jest taka melodyjna… „Dawn Over Darkness” wkracza na arenę ze świetnymi dźwiękami instrumentów klawiszowych, potężną perkusją i oszałamiającą grą gitarzysty. Piękna linia wokalna (który to już raz zachwycam się głosem Gilberta Gandila?) wsparta została nieziemskim fletem. Takim jak ten z crimsonowskiego „I Talk To The Wind”. Pod koniec nagrania wkracza bęben przenosząc muzykę w crescendo, podczas gdy linia wokalna porusza się w wyższych dźwiękach. W tle słychać delikatną gitarę elektryczną, syntezator i flet, które łagodnie zamieniają się w „Misty Garden Of Passion” – dwuminutową miniaturkę, a raczej w muzyczną perełkę. Jednak to co następuje w instrumentalnym „Fear Of Frost” to już prawdziwy horror. Klimatyczny syntezator z porywającą sekcją rytmiczną siłą i brzmieniem wyraża jakiś demoniczny taniec złowrogich stworzeń odgrywających w swej metafizycznej radości jakiś pierwotny i przerażający rytuał. Kakofonia dźwięków swą dynamiką i głośnością poraża. Dosłownie. Ale w tej symfonii jest atrakcyjna różnorodność, w którą zanurzamy się niczym w Oceanie Oczyszczenia. . Wszelkie obawy i lęki pokonuje CZAS będący naszym zbawiennym katharsis„Time” to ostatni, cudowny, choć krótki utwór (uwierzcie mi – zbyt krótki) zaśpiewany operowym głosem przez Jean-Louis Rebuta, dyrygenta genewskiej Orkiestry Symfonicznej, który kończy tę niezwykłą pod każdym względem płytę.

I DRIVE „I Drive” (1972)

Pochodzący z Manchesteru kwartet I DRIVE w 1966 roku wyjechał do Niemiec jak niegdyś Beatlesi nie po to, by szukać szczęścia i bram do sławy, ale dla chęci grania przed publicznością. Zapotrzebowanie na muzyczne zespoły z Wysp wciąż było spore i choć „złota era” brytyjskiego popu zdawała się powoli mijać tamtejsi promotorzy wciąż chętnie ściągali ich do siebie. Zespół I DRIVE występował tam przez cztery lata w różnych znanych i mniej znanych klubach, czasem w podejrzanych spelunkach. Występowali codziennie od 21.00 do 3.00 nad ranem grając rocka w myśl zasady głośno, szybko, prosto. W 1968 roku doszedł do nich Geff Harrison charyzmatyczny wokalista obdarzony mocnym głosem, który na niemiecką ziemię przybył rok wcześniej wraz z grupą Some Other Guys. To z nim I DRIVE dostali angaż do hamburskiego Star Club kojarzonego z występami słynnej Czwórki z Liverpoolu. Tam też zawiązała się grupa fanów (ściślej mówiąc fanek) podążająca za zespołem krok w krok. Przez moment poczuli się nawet jak The Beatles…

Pod koniec lat sześćdziesiątych niemiecka klubowa scena muzyczna umarła, a z nią grana tam muzyka na żywo. Zachowało się jednak kilka miejsc, w których próbowano podtrzymać tradycję klubowych występów, szczególnie na głębokim południu kraju. Zespół wyjechał w tamte rejony wynajmując mały domek w uroczym, dziewiczym pustkowi skąd ruszał w klubowe trasy. Wydana w 1969 roku na własny koszt  EP-ka „Classic Rigby” sprzedawana przez muzyków na koncertach pokazała, że beatowa do tej pory grupa weszła na ciężką rockową ścieżkę.

Niestety w  1970 roku Geff Harrison odszedł od chłopaków i dołączył do niemieckiej formacji Twenty Sixty Six And Then, a potem zasilił Kin Ping Meh. Mimo to kwartet działał dalej, a obowiązki Geffa przejęli gitarzysta i klawiszowiec. W końcu zespół został dostrzeżony przez jednego z monachijskich menadżerów, który pod koniec tego samego roku sprowadził ich do stolicy Bawarii. Niestety plenerowe koncerty weekendowe nie gwarantowały dużych zysków, więc zatrudniali się w monachijskich studiach nagraniowych jako muzycy sesyjni. To w tym czasie napisali i zarejestrowali na taśmach trzydzieści numerów, z których miała powstać duża płyta. Najwięcej frajdy sprawiło im nagrywanie utworu „Before The Devil” z udziałem Monachijskiej Orkiestry Symfonicznej, która pewnego dnia przyszła na sesję nagraniową. W podziękowaniu I DRIVE zrobili to, czego nie wolno im było robić: ku uciesze filharmoników odegrali na żywo cały materiał na płytę. Któryś z inżynierów przytomnie uruchomił magnetofon; koncert został nagrany. Obiecano potem, że będzie z tego płyta „Live”. Niestety taśma w niejasnych okolicznościach zniknęła ze studyjnego archiwum, podobnie jak i symfoniczna wersja „Before The Devil”. Diabeł w tym palców nie maczał, więc co? Pech..? Na szczęście jesienią 1972 roku niemiecki Metronome w końcu wypuścił na rynek longplay zatytułowany tak jak nazwa zespołu.

Album „I Drive” to ciężki, dynamiczny rock z progresywnymi naleciałościami i wspaniałymi melodiami, które mimo upływu lat (dekad!) wciąż świecą i wiele mówią o mocy i żywym brzmieniu grupy. „Cheese” (wł. Richard Henry Hampson) jak każdy gitarzysta z zawieszonym na szyi krucyfiksem był mistrzem w tworzeniu ciemnych, gęstych riffów. „Les” (Leslie Graham) kreślił swym Rickenbackerem świetne, pełne furii linie basu, John Barry Smith grał na Hammondach nie gorzej niż Vincent Crane z Atomic Rooster, a bębnienie Davida Charlesa Bailey’a powoduje szybsze bicie serca. Album jest „gęsty”, wokal sprawia wrażenie jakby każda kompozycja miała inny styl, a przy tym zawierała wiele inspirujących momentów. Otwierający „Down, Down, Down” jest jednym z najbardziej wybuchowych numerów na płycie. Idealnie wyważone proporcje, fantastyczna gra całego kwartetu, piekielnie solidna i ciężka sekcja rytmiczna, kapitalne Hammondy i tnąca jak brzytwa gitara! Jazda aż dech zapiera! Gitarzysta potrafi pokazać też i łagodniejsze, bardziej akustyczne brzmienie swego instrumentu. Słychać to w urokliwym kawałku „Christine” który wciąga jak narkotyk i trudno się potem od niego uwolnić. Chwila nieuwagi i jesteśmy jego więźniami na całe życie.. „Looking Out My Window” porywa rytmem, psychodelicznym stylem i organami na pierwszym planie, a „Before The Devil” to z kolei wybuchowa mieszanka złożona ze stylu Jericho i Black Widow. Najwięcej zachwytów wzbudza ostanie nagranie „Brave New World”. I choć nie przepadam za „łzawymi” rockowymi balladami, to ta sześciominutowa kompozycja z łatwo wpadającą w ucho melodią sprawia mi wielką radość. Czuć żar i emocje płynące w głosie wokalisty, jest miejsce na gitarową solówkę wspomaganą przez Hammondy, a do tego bas i mocarna perkusja czynią z niej kawał dobrego wyśmienitego hard rocka! Kompaktowa reedycja Flawed Gems z 2015 roku zawiera aż osiem bonusów. Sześć z nich to nigdy wcześniej niepublikowane wersje demo utworów z 1971 roku nagrane na żywo w studio z czego tylko dwa: „Before The Devil” (dłuższy o pół minuty) i „Looking Out My Window” znalazły się na płycie. Największą gratką jest jednak nagranie „Classic Rigby (Part 1 + 2)” pochodzące z mega rzadkiej niemieckiej EP-ki wydanej w 1969 roku z Geffem Harrisonem śpiewającym po swojemu beatlesowskie „Eleanor Rigby” na tle klasycznych instrumentalnych tematów granych przez muzyków. No i jest też nigdy nie wydane „I Need A Friend”, które Harrison nagrał z I DRIVE w 1972 roku tuż przed jej rozpadem, brzmiące bardziej jak jego późniejszy Kin Ping Meh.

Zespół I DRIVE nie zdobył popularności, nie zaznał sławy, a jedyna płyta z powodu kiepskiej promocji i niskiemu nakładowi nie przebiła się na muzycznym rynku. I choć na pewno nie jest to pozycja wybitna (nie każdy album musi być zaraz klasykiem) słucha się jej z ogromną przyjemnością. Ja do tej płyty wracam często.