Z szerokiego wachlarza włoskiego rocka progresywnego z lat 70-tych tym razem sięgam po płytę „DNA” grupy JUMBO powstałej w Mediolanie w 1970 roku. Uczciwie ostrzegam – nie jest to zespół, który da się od razu polubić. Nie ma ani rozmachu PFM, ani majestatu Banco del Mutuo Soccorso. Nawet okładka płyty jest odpychająca. A jednak wśród najbardziej eklektycznych włoskich formacji jako jedna z nielicznych była w stanie nadać gatunkowi konotację, która nigdy wcześniej nie była tak surowa i tak cierpka. Zespół stworzył własny, oryginalny i niepowtarzalny styl oparty głównie na jednym z najbardziej osobliwych włoskich głosów. W porównaniu z Francesco di Giacomo z Banco del Mutuo Soccorso, którego uważam za jednego z najlepszych wokalistów tamtej epoki lider grupy, Alvaro „Jumbo” Fella, w moim odczuciu zdecydowanie stał na szczycie kategorii „najdziwniejszy wokal”. Jego niebywale charakterystyczny, szorstki, nosowy głos przechodzący od szeptu do krzyku można opisać jako gardłowy, odpychający i instynktowny. Ale to powierzchowne odczucie bowiem osobliwie teatralny sposób śpiewania Alvaro przesiąknięty pasją i czystymi emocjami nadawał kolorytu ich muzyce.
Zanim Fella założył własny zespół wcześniej grał na basie w grupie Juniors wspierającą piosenkarza Gianniego Pettenati, którego czasem zastępował przy mikrofonie. Zauważony przez ludzi z Numero Uno w 1970 roku pod pseudonimem Jumbo nagrał dla nich dwa single: „In Estate” i „Montego Bay”. Co ciekawe w nagraniu tego pierwszego wspierali go Franz Di Cioccio i Flavio Premoli z Quelli (później Premiata Forneria Marconi), oraz Mario Lavezzi przyszły członek progresywnej grupy Il Volo. Rok później przechodząc do Philipsa Fella nagrał dużą płytę. Przy jej tworzeniu pomagali mu muzycy przyjaciele: Daniele Biancini (gitara), Sergio Conte (organy), Dario Guidotti (flet, harfa), Vito Balzano (perkusja) i Aldo Gardano (bas), którzy formalnie stali się członkami zespołu JUMBO. Album „Jumbo” z niewiadomych do dziś przyczyn (sceptycyzm szefów wytwórni..?) ukazał się dopiero w kwietniu 1972 roku. Płyta, oparta głównie na akustycznym brzmieniu, niewiele ma wspólnego z ich późniejszymi dziełami choć uważam, że to dobrze wyprodukowany krążek balansujący między folkiem a blues rockiem zakotwiczonym w poprzedniej dekadzie. Jeśli doszukiwać się śladów prog rocka to są one w zasadzie tylko na „Amore Sono Qua”, w którym pojawiają się klawisze i flet. Na szczęście Fella i jego ekipa szybko zrozumieli, że trzeba dokonać poważnej korekty muzycznej co pokazali na drugim albumie wydanym w październiku tego samego roku.
Jeśli patrząc na okładkę miałbym jednym zdaniem zrecenzować tę płytę brzmiałoby to mniej więcej tak: „Okropna okładka, piękna muzyka!” To tyle żartu, teraz odrobinę poważniej.
Muzycy świadomie zrezygnowali z szablonów muzyki klasycznej na rzecz bluesowo psychodelicznego rocka, co czyni album rzadkim przykładem symbiozy obu tych gatunków z progresywnym rockiem. Efekt finalny okazał się niesamowity gdyż w stosunku do debiutu, „DNA” jawi się jako odważna mieszanka pasji z embrionalnym Jethro Tull. Płytę otwiera długa (20.40 min.), trzyczęściowa kompozycja „Suite Per Il Sig K” („Apartament dla pana K.”) w warstwie lirycznej nawiązująca do opowiadania Franza Kafki „Przemiana” (oryg. „Die Verwandlung”), w której mężczyzna po przebudzeniu się stwierdził, że przemienił się w wielkiego chrząszcza. Począwszy od pierwszych dźwięków fortepianu i następującej po niej znakomitej, mrożącej krew w żyłach solówce na flet wiadomo, że będziemy świadkami czegoś wyjątkowego, a pojawiająca się tuż po tym dzika gitara mogąca rywalizować z rykiem niedźwiedzia grizzly zapowiada ekstremalną jazdę porównywalną do tej na rollercoasterze. Co ważne, zespół nie epatuje karkołomnymi, wirtuozerskimi popisami. W swojej prostocie z pasją łączy mocny fortepian z delikatną, melodyjną grą na flecie, wspieraną przez żywiołową gitarę akustyczną, okazjonalne organy i bluesową harmonijkę. Partie elektrycznej gitary „torturują” uszy sprzężeniami i zniekształceniami nawet jeśli jej solo nagle przybiera bluesowo-jazzowy akcent, Idealne tło dla historii o zbliżającej się zmianie i zamieszaniu, które wstrząśnie życiem zwykłego człowieka. „Coś się we mnie dzieje… Ktoś mnie nauczył, że dobry człowiek idzie do raju / Ale się mylił / Nauczył mnie też iść przed siebie, rozpychając się łokciami / Ale po drodze jest tyle przeszkód…” Powszechnie uważa się, że ten absolutnie burzliwy, blues-progowy epicki numer jest jedną z najważniejszych kompozycji jakie zostały stworzone przez włoski zespół progresywny w latach 70-tych czemu zresztą się nie dziwię. Jest fenomenalny!
Po tak wspaniałej muzyczno-duchowej uczcie druga część albumu wydać się może nieco lżejsza, ale zapewniam – nie ma tu nic, co można by nazwać nudnymi momentami. Znakomita kombinacja harmonijki i fletu Dario Guidotti’ego wysuwa się na pierwszy plan w „Miss Rand” ostatecznie przybierając bardziej bezpośrednią, progresywną postawę rockową z wzburzonymi gitarowymi riffami, po których wchodzą kościelne organy, a następnie akustyczna gitara i harmonijka ustna brzmiąc jak włoski Bob Dylan! Ironiczny w sumie utwór o potrzebie pomocy (z włoskim tekstem) opowiada historię nauczycielki, która spaliła się żywcem we własnym domu. „Ktoś krzyczy: Dom się pali! / Dzwoni od pół godziny, ale nikt nie przychodzi/ Dom pani Rand płonie… Pani Rand płonie razem z domem…” Być może to nie przypadek, że płonąca kobieta nazywa się Rand. Ayn Rand (1905-1982) była powieściopisarką i filozofką, która rozwijała i propagowała system filozoficzny zwany „Obiektywizmem”, opisując go jako „koncepcję człowieka z własnym szczęściem jako moralnym celem jego życia i rozumem jako jedynym absolutem.” Przykład ten pokazuje jak otwartym i chłonnym umysłem był w owym czasie Alvaro Fella inspirując się takimi postaciami jak Ayn Rand. To jedno z takich nagrań, które odkrywa swój urok przy wielokrotnym słuchaniu…W kolejnym, „E’ Brutto Sentirsi Vecchi” („Źle jest czuć się starym”) Fella opisuje starzejącego się mężczyznę z niepokojami, problemami i upadkami moralnymi, który traci kontakt z rzeczywistością. „To okropne czuć się starym / Kiedy jesteś taki młody / Czujesz potrzebę, aby usiąść, leżeć na ziemi i nic nie robić tylko spać… To okropne czuć potrzebę płaczu / Kiedy jesteś tak młody… „ Ta ponura, słodko-gorzka ballada nabiera pastoralno-folkowej atmosfery, niezbyt odległej od tego, co Genesis robił na „Nursery Cryme” i „Foxtrot” z dużą dawką pojedynkującego się fletu i akustycznej gitary wykonującej ładne sekwencje w zwolnionym tempie. Płytę zamyka „Hai Visto” („Widziałeś”) z długim i złożonym intro z jazzowymi akcentami i wirującym fletem. Chwilę potem utwór wskakuje na tory ciężkiego rocka z mocnym rytmem basu, rockową gitarą i hiper aktywnymi, psychodelicznymi organami. Wszystko to prowadzi do apokaliptycznej wizji: płonące gwiazdy, szalejące morza, erupcje wulkanów, plujące jadem węże … „Widziałeś psy rozdzierające twoje dzieci / Widziałeś wodę porywającą twoją matkę / Widziałeś światło krzyczące zagładę / Widziałeś… A potem nic….” Powracając do standardu ustalonego na „Suite Per Il Sig. K.” końcowe „Hai Visto” spina ten kapitalny album bardzo mocną klamrą. Jest też poniekąd zapowiedzią kolejnego (niestety ostatniego) krążka, „Vietato Ai Minori Di Anni 18?”, który ukazał się niecały rok później.
Czy płyta „Jumbo” przypadnie do gustu tym, którzy wcześniej odkryli bardziej oczywiste klejnoty włoskiego rocka progresywnego takie jak PFM, Banco, czy Le Orme..? Mam co do tego pewne obawy. Jeśli jednak ktoś szuka czegoś niekonwencjonalnego, wymykającego się z utartych szablonów, a przy tym poruszy niespożyte pokłady drzemiącej w nas wyobraźni ten krążek może okazać się muzyczną przygodą na lata. Może nie za pierwszym, czy drugim odsłuchem. Może nie dziś i nie jutro, ale dajmy mu (i sobie też) szansę na jego dogłębne poznanie. Zapewniam – warto!