JUMBO „DNA” (1972).

Z szerokiego wachlarza włoskiego rocka progresywnego z lat 70-tych tym razem sięgam po płytę „DNA” grupy JUMBO powstałej w Mediolanie w 1970 roku. Uczciwie ostrzegam – nie jest to zespół, który da się od razu polubić. Nie ma ani rozmachu PFM, ani majestatu Banco del Mutuo Soccorso. Nawet okładka płyty jest odpychająca. A jednak wśród najbardziej eklektycznych włoskich formacji jako jedna z nielicznych była w stanie nadać gatunkowi konotację, która nigdy wcześniej nie była tak surowa i tak cierpka. Zespół stworzył własny, oryginalny i niepowtarzalny styl oparty głównie na jednym z najbardziej osobliwych włoskich głosów. W porównaniu z Francesco di Giacomo z Banco del Mutuo Soccorso, którego uważam za jednego z najlepszych wokalistów tamtej epoki lider grupy, Alvaro „Jumbo” Fella, w moim odczuciu zdecydowanie stał na szczycie kategorii „najdziwniejszy wokal”. Jego niebywale charakterystyczny, szorstki, nosowy głos przechodzący od szeptu do krzyku można opisać jako gardłowy, odpychający i instynktowny. Ale to powierzchowne odczucie bowiem osobliwie teatralny sposób śpiewania Alvaro przesiąknięty pasją i czystymi emocjami nadawał kolorytu ich muzyce.

Sekstet JUMBO (1971)

Zanim Fella założył własny zespół wcześniej grał na basie w grupie Juniors wspierającą piosenkarza Gianniego Pettenati, którego czasem zastępował przy mikrofonie. Zauważony przez ludzi z Numero Uno w 1970 roku pod pseudonimem Jumbo nagrał dla nich dwa single: „In Estate” i „Montego Bay”. Co ciekawe w nagraniu tego pierwszego wspierali go Franz Di Cioccio i Flavio Premoli z Quelli (później Premiata Forneria Marconi), oraz Mario Lavezzi przyszły członek progresywnej grupy Il Volo. Rok później przechodząc do Philipsa Fella nagrał dużą płytę. Przy jej tworzeniu pomagali mu muzycy przyjaciele: Daniele Biancini (gitara), Sergio Conte (organy),  Dario Guidotti (flet, harfa), Vito Balzano (perkusja) i Aldo Gardano (bas), którzy formalnie stali się członkami zespołu JUMBO. Album „Jumbo” z niewiadomych do dziś przyczyn (sceptycyzm szefów wytwórni..?) ukazał się dopiero w kwietniu 1972 roku. Płyta, oparta głównie na akustycznym brzmieniu, niewiele ma wspólnego z ich późniejszymi dziełami choć uważam, że to dobrze wyprodukowany krążek balansujący między folkiem a blues rockiem zakotwiczonym w poprzedniej dekadzie. Jeśli doszukiwać się śladów prog rocka to są one w zasadzie tylko na „Amore Sono Qua”, w którym pojawiają się klawisze i flet. Na szczęście Fella i jego ekipa szybko zrozumieli, że trzeba dokonać poważnej korekty muzycznej co pokazali na drugim albumie wydanym w październiku tego samego roku.

Front okładki płyty „DNA” (wytwórnia Philips, 1972)

Jeśli patrząc na okładkę miałbym jednym zdaniem zrecenzować tę płytę brzmiałoby to mniej więcej tak: „Okropna okładka, piękna muzyka!” To tyle żartu, teraz odrobinę poważniej.

Muzycy świadomie zrezygnowali z szablonów muzyki klasycznej na rzecz  bluesowo psychodelicznego rocka, co czyni album rzadkim przykładem symbiozy obu tych gatunków z progresywnym rockiem. Efekt finalny okazał się niesamowity gdyż w  stosunku do debiutu, „DNA” jawi się jako odważna mieszanka pasji z embrionalnym Jethro Tull. Płytę otwiera długa (20.40 min.), trzyczęściowa kompozycja „Suite Per Il Sig K” („Apartament dla pana K.”) w warstwie lirycznej nawiązująca do opowiadania Franza Kafki „Przemiana” (oryg. „Die Verwandlung”), w której mężczyzna po przebudzeniu się stwierdził, że przemienił się w wielkiego chrząszcza. Począwszy od pierwszych dźwięków fortepianu i następującej po niej znakomitej, mrożącej krew w żyłach solówce na flet wiadomo, że będziemy świadkami czegoś wyjątkowego, a pojawiająca się tuż po tym dzika gitara mogąca rywalizować z rykiem niedźwiedzia grizzly zapowiada ekstremalną jazdę porównywalną do tej na rollercoasterze. Co ważne, zespół nie epatuje karkołomnymi, wirtuozerskimi popisami. W swojej prostocie z pasją łączy mocny fortepian z delikatną, melodyjną grą na flecie, wspieraną przez żywiołową gitarę akustyczną, okazjonalne organy i bluesową harmonijkę. Partie elektrycznej gitary „torturują” uszy sprzężeniami i zniekształceniami nawet jeśli jej solo nagle przybiera bluesowo-jazzowy akcent, Idealne tło dla historii o zbliżającej się zmianie i zamieszaniu, które wstrząśnie życiem zwykłego człowieka. „Coś się we mnie dzieje… Ktoś mnie nauczył, że dobry człowiek idzie do raju / Ale się mylił / Nauczył mnie też iść przed siebie, rozpychając się łokciami / Ale po drodze jest tyle przeszkód…”  Powszechnie uważa się, że ten absolutnie burzliwy, blues-progowy epicki numer jest jedną z najważniejszych kompozycji jakie zostały stworzone przez włoski zespół progresywny w latach 70-tych czemu zresztą się nie dziwię. Jest fenomenalny!

Po tak wspaniałej muzyczno-duchowej uczcie druga część albumu wydać się może nieco lżejsza, ale zapewniam – nie ma tu nic, co można by nazwać nudnymi momentami. Znakomita kombinacja harmonijki i fletu Dario Guidotti’ego wysuwa się na pierwszy plan w „Miss Rand” ostatecznie przybierając bardziej bezpośrednią, progresywną postawę rockową z wzburzonymi gitarowymi riffami, po których wchodzą kościelne organy, a następnie akustyczna gitara i harmonijka ustna brzmiąc jak włoski Bob Dylan! Ironiczny w sumie utwór o potrzebie pomocy (z włoskim tekstem) opowiada historię nauczycielki, która spaliła się żywcem we własnym domu. „Ktoś krzyczy: Dom się pali! / Dzwoni od pół godziny, ale nikt nie przychodzi/  Dom pani Rand płonie… Pani Rand płonie razem z domem…” Być może to nie przypadek, że płonąca kobieta nazywa się Rand. Ayn Rand (1905-1982) była powieściopisarką i filozofką, która rozwijała i propagowała system filozoficzny zwany „Obiektywizmem”, opisując go jako „koncepcję człowieka z własnym szczęściem jako moralnym celem jego życia i rozumem jako jedynym absolutem.” Przykład ten pokazuje jak otwartym i chłonnym umysłem był w owym czasie Alvaro Fella inspirując się takimi postaciami jak Ayn Rand. To jedno z takich nagrań, które odkrywa swój urok przy wielokrotnym słuchaniu…W kolejnym, „E’ Brutto Sentirsi Vecchi” („Źle jest czuć się starym”) Fella opisuje starzejącego się mężczyznę z niepokojami, problemami i upadkami moralnymi, który traci kontakt z rzeczywistością. „To okropne czuć się starym / Kiedy jesteś taki młody / Czujesz potrzebę, aby usiąść, leżeć na ziemi i nic nie robić tylko spać… To okropne czuć potrzebę płaczu / Kiedy jesteś tak młody… „ Ta ponura, słodko-gorzka ballada nabiera pastoralno-folkowej atmosfery, niezbyt odległej od tego, co Genesis robił na „Nursery Cryme” i „Foxtrot” z dużą dawką pojedynkującego się fletu i akustycznej gitary wykonującej  ładne sekwencje w zwolnionym tempie. Płytę zamyka Hai Visto” („Widziałeś”) z długim i złożonym intro z jazzowymi akcentami i wirującym fletem. Chwilę potem utwór wskakuje na tory ciężkiego rocka z mocnym rytmem basu, rockową gitarą i hiper aktywnymi, psychodelicznymi organami. Wszystko to prowadzi do  apokaliptycznej wizji: płonące gwiazdy, szalejące morza, erupcje wulkanów, plujące jadem węże … „Widziałeś psy rozdzierające twoje dzieci / Widziałeś wodę porywającą twoją matkę / Widziałeś światło krzyczące zagładę / Widziałeś… A potem nic….” Powracając do standardu ustalonego na „Suite Per Il Sig. K.” końcowe „Hai Visto” spina ten kapitalny album bardzo mocną klamrą. Jest też poniekąd zapowiedzią kolejnego (niestety ostatniego) krążka, „Vietato Ai Minori Di Anni 18?”, który ukazał się niecały rok później.

Czy płyta „Jumbo” przypadnie do gustu tym, którzy wcześniej odkryli bardziej oczywiste klejnoty włoskiego rocka progresywnego takie jak PFM, Banco, czy Le Orme..? Mam co do tego pewne obawy. Jeśli jednak ktoś szuka czegoś niekonwencjonalnego, wymykającego się z utartych szablonów, a przy tym poruszy niespożyte pokłady drzemiącej w nas wyobraźni ten krążek może okazać się muzyczną przygodą na lata. Może nie za pierwszym, czy drugim odsłuchem. Może nie dziś i nie jutro, ale dajmy mu (i sobie też) szansę na jego dogłębne poznanie. Zapewniam – warto!

FUSE (1970) – wybuchowa mieszanka amerykańskiego ciężkiego rocka.

Pochodzący z Rockford w stanie Illinoise gitarzysta Rick Nielsen na długo przed grupą Chip Trick założył kilka lokalnych zespołów w tym The Pagans, The Boyz, oraz Grim Reapers z wokalistą Joe Sundbergiem w składzie. Szukając nowych wrażeń Nielsen odegrał kluczową rolę w przekonaniu innego zespołu z Rockford, Toast And Jam, do połączenia sił. Z tego rock and rollowego związku, tak gdzieś pod koniec 1968 roku, narodził się FUSE na pokład którego, obok Nielsena i Sundberga, weszli basista Tom Petersson, gitarzysta Craig Myers i perkusista Chip Greenman. Szybko też nastąpiło małe przetasowanie. Doceniając talent i wielkie umiejętności Craiga Myersa, to jemu Rick powierzył rolę głównego gitarzysty, sam zaś usiadł za klawiszami.

Fuse – wybuchowa mieszanka ciężkiego rocka (1970)

Lider zespołu mający kontakty ze Smack Records zaproponował im wydanie singla, który ukazał się na początku 1969 roku. Na stronie „A” małej płytki znalazła się fantastyczna wersja piosenki „Hound Dog” nagrana pierwotnie przez Big Mama Thorton w 1952 roku spopularyzowana cztery lata później przez Elvisa Presleya. Bliskie oryginału pierwsze pół minuty zamienia się w orgiastyczną rockową jazdę z kapitalną ostrą gitarą. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek inny zrobił tak ciężką wersję tego rock’n’rollowego numeru! Na stronie „B” zespół umieścił pięciominutowy „Cruisin’ For Burgers” z fantastyczną partią elektrycznej gitary i mocną sekcją rytmiczną rozwijający się w stronę improwizowanego jamu w stylu Grand Funk i Mountain. Wielka szkoda, że  singiel przeszedł niezauważony…

Lider zespołu, Rick Nielsen.

Jeszcze tego samego roku menadżer zespołu, Ken Adamany, przedstawiał zespół różnym wytwórniom, mając nadzieję na podpisanie kontraktu płytowego. Udało się to po koncercie w Chicago, podczas którego Fuse otwierali występ grupy Fleetwood Mac. Siedzący na widowni Mort Hoffman, przedstawiciel Epic Records zachwycony ich występem jeszcze tego samego wieczoru zaproponował im podpisanie umowy. Z uwagi na to, że żaden z nich nie miał ukończonych 21 lat (Petersson i Myer ledwo skończyli 17 lat, pozostali byli kilkanaście miesięcy starsi ) kontrakt w ich imieniu podpisali rodzice.  W tak zwanym międzyczasie Rick Nielsen skoczył na kilka dni do Anglii, gdzie kupił melotron wzbogacając brzmienie grupy. W tamtym czasie w Stanach instrument ten nie był jeszcze dostępny w sprzedaży i prawdopodobnie był pierwszym, który trafił na amerykańską ziemię. Jesienią kierownictwo wytwórni ściągnęło muzyków do Columbia Studios gdzie w ciągu kilku tygodni nagrali materiał na album. Płyta „Fuse” ukazała się w lutym 1970 roku.

Front okładki płyty zaprojektowany przez Jamesa Coocka (1970)

To, co naprawdę dostajemy, to ciężki rock z soulowo-bluesowymi wokalami z psychodelicznymi i progresywnymi podtekstami z mnóstwem ciężkich gitar i organów. Szkoda, że użycie melotronu ograniczyło się wyłącznie do jednego nagrania – „To Your Health”.  Album pełen jest intensywnej energii i świetnej gry; trudno uwierzyć, że stworzyli go nastolatkowie. Wokale brzmią bardzo amerykańsko (w końcu byli Amerykanami) choć otwarcie mówili o swej fascynacji brytyjskimi grupami, zwłaszcza do The Yardbirds. The Who, Small Faces… Moim skromnym zdaniem Fuse przyćmiewał niektóre z nich. Bliżej mu było do Rare Bird, Captain Beyond (Joe Sundberg przypomina Roda Evansa), czy Beggar’s Opera. Zresztą nie ma sensu porównywać Fuse z innymi zespołami. W tym czasie byli rówieśnikami Steppenwolf, Grand Funk Railroad, Led Zeppelin i tworzyli podobną muzykę. Pech polegał na tym, że utwory tamtych były regularnie emitowane w radiu (gra się je do dziś), a ich nie. Szkoda…

Chip Greenman za bębnami firmy Ludwig.

Najfajniejsze momenty na albumie..? Wszystkie! Tu nie ma żadnych wypełniaczy. Każdy numer oparty jest na solidnej, niesamowicie rozmytej gitarze prowadzącej, wspaniałym wokal z solidną sekcją rytmiczną. Płytę otwiera „Across The Skies”, którą śmiało można nazwać wizytówką grupy. Mocny psychodeliczny hard rock zbudowany został na pięknej partii gitarowo-basowej. Kolejny,  Permanent Resident”, jest pierwszym z trzech napisanych przez gitarzystę Craiga Myersa i przypomina mi „All The Girls In The World Beware” Grand Funk, ale z… Jonem Lordem na organach (ha, ha). Co tu dużo mówić – jest po prostu znakomity! Z kolei „Show Me”  napisany przez Nielsena ma funkową melodię, ale spokojnie. W rzeczywistości to mocny bluesowy hard rocka z zabójczo ostrą jak miecz samuraja gitarą, wściekłymi organami, szaloną, powalającą na glebę sekcją rytmiczną i ekspresyjnym śpiewem Sundberga. Jak wszyscy wiemy wokalista jest bardzo ważnym składnikiem grupy i często to jego sceniczny wizerunek decyduje o sukcesie lub porażce zespołu. Z całą pewnością Joe posiadał wszystkie właściwe cechy typowo rasowego frontmana: charyzmę, styl, talent i jak na swój młody wiek mocny męski wokal radzący sobie z najtrudniejszymi partiami bez żadnego wysiłku. Oj, jak ja chciałbym zobaczyć go w akcji gdy razem z kolegami wykonuje ten kawałek na żywo! Pierwszą, znakomitą stronę, kończy instrumentalny „To Your Helth” będący interesującym przykładem przejścia z psychodelii do prog rocka – znak nadchodzących zmian w muzyce tamtych czasów. I tak jak poprzednie nagrania również ten zachwyca wspaniałymi partiami gitary, basu, organów z dodatkiem melotronu w stylu King Crimson. Nic, tylko klaskać i palce lizać!

Joe Sundberg podczas występu. na żywo.

Drugą część płyty zaczyna „In A Window” zanurzając się w tak ukochaną przeze mnie psychodeliczną atmosferę. Nie sposób nie  wejść w stan nirwany szczególnie gdy od czasu do czasu pojawia się (podawane w kawałkach) gitarowe solo… Autorem kolejnych dwóch kompozycji: „4/4 ¾” oraz „Mystery Ship” jest Craig Myers. Joe Bonamassa powiedział kiedyś, że dobre solo na gitarze powinno opowiadać historię. I solówki Myersa takie właśnie są! Zamykający płytę, blisko sześciominutowy „Sad Day” jest, podobnie jak „To Your Health”, o krok od ciężkiego proto-prog rocka. Nic mnie bardziej nie uszczęśliwia jak właśnie tak wyrazisty i tak mocny finał!

Craig Myers – znakomity gitarzysta i jeden z głównych flilarów grupy Fuse.

Kompaktowe reedycje płyty dodatkowo zawierają nagrania z jedynego singla, o którym wspominałem na początku. To wielka gratka, albowiem jest on dziś nieosiągalny.

Smutne, że Fuse ze swoim jedynym albumem, który o krok wyprzedził epokę i znacznie przewyższał swoich współczesnych, pozostaje jednym z najbardziej niedocenionych i źle ocenianych zespołów. W Wikipedii określono go jako „całkiem zwyczajny hard rockowy band z kilkoma interesującymi progresywnymi wpływami.” Z kolei Irwin Stambler w swojej „Encyklopedii Popu, Rocka i Soulu” pisząc o Cheap Trick, wspomniał longplay „Fuse” dodając jednak, że: „(…) im mniej się o nim mówi, tym lepiej.” No cóż, taką „recenzję” mógł napisać albo sześciolatek, albo  ktoś kto nigdy nie słuchał tego albumu.

Fuse był więc kolejną ofiarą bezmózgich dyrektorów przemysłu muzycznego. Sfrustrowani brakiem sukcesu Sundberg i Greenman opuścili kolegów. Nielsen ratował sytuację zatrudniając w ich miejsce dwóch muzyków z Nazz, z którymi nie tylko koncertował (po szyldem Fuse, lub Nazz w zależności od tego w jakim miejscu występowali), a nawet nagrał materiał na płytę, która niestety do dziś nie ujrzała światła dziennego. Po europejskiej trasie w 1973 roku, która nie przyniosła im ani sławy ani fortuny, zespół został definitywnie rozwiązany.

Rick Nielsen i Tom Peterson w końcu stali się bogaci i sławni dzięki temu, że założyli Cheap Trick. Na łamach „Los Angeles Times” Nielsen tłumaczył się z tego kroku mówiąc dość enigmatycznie: „Z czegoś trzeba było żyć. Poszliśmy na pewne ustępstwa, w komercyjną stronę. Pod tym względem nie jesteśmy ani pierwsi, ani ostatni…” Rzeczywiście, czymkolwiek był Fuse na pewno nigdy nie był tanim żartem. Cheap Trick w porównaniu z nim brzmi zbyt „bezkofeinowo”, więc tylko kwestią gustu jest to kto jaką kawę woli pić.

FAR EAST FAMILY BAND „Tenkujin” (1977)

Jeśli istniał prog rockowy zespół, który ucieleśniał ducha nowego połączenia podgatunków takich jak el-muzyka, psychodelia, raga, krautrock, to był nim zapewne japoński Far East Family Band. Chociaż dziś klasyfikowany jako zespół new age porównania z Tangerine Dream i wczesnym Pink Floyd są jak najbardziej trafne. Jego trzeźwe spojrzenie, szczególnie w psychodelicznej ekspresji, okazało się niebywałe otwierając drzwi wyobraźni  dla eterycznej muzyki o kosmicznej jakości.

Niezwykle utalentowane dziecko z krainy Wschodzącego Słońca, człowiek orkiestra, wokalista i gitarzysta Fumio Miyashita utworzył w 1972 roku z trzema innymi muzykami zespół Far Out. Rok później grupa wydała fantastyczną płytę zatytułowaną po prostu „Far Out” po czym partnerzy Fumio uciekli, a on utworzył Far East Family Band w składzie: Akira Fukakusa (bas), Akira Ito (klawisze), Hiroshito Fukushima (wokal, gitara), Masanori Takahashi znany światu jako Kitaro (klawisze) i Shizuo Takasaki (perkusja).

Pierwsze dzieło nowego zespołu ukazało się w 1975 roku. Krytycy określili „The Cave Down To Earth” jako skrzyżowanie Pink Floyd z Tangerine Dream i choć w dużej mierze mieli rację ten eteryczny, progresywny album  zawierał również etniczne elementy muzyki japońskiej. Jeszcze tego samego roku grupa nagrał kolejny krążek, „Nipponjin”. Niewiele było na nim oryginalnego materiału, brylowały tu w zasadzie przeróbki utworów z „The Cave Down…” i „Far Out”. Obie płyty, z kwiecistymi i uduchowionymi tekstami łączyła astralna podróż  – pierwsza była wyprawą do gwiazd, druga dotyczyła eksploracji naszej planety. Końcowy efekt „Nipponjin” nie był wcale taki zły.

Tuż po wydaniu „The Cave Down…” Kitaro wyjechał do Europy, gdzie w Niemczech  spotkał Klausa Schulze. Były muzyk Tangerine Dream i Ash Ra Temple zapoznał go z najnowszymi osiągnięciami w muzyce elektronicznej i zaproponował pomoc przy nagraniu kolejnej płyty. Na „Parallel World” (1976) wokale praktycznie zniknęły. a na plan pierwszy wysunęła się elektronika. Nie wiem jak im się udało wytłoczyć to na winylu bowiem jej czas trwania sięgnął godziny, co było wtedy wielkim wyczynem. Wcześniej udało się to chyba tylko grupie UFO na ich drugiej płycie „Flying – One Hour Of Space Rock”… Wielu uważa „Parallel World” za szczytowe osiągnięcie Far East Family Band, ale jego pojawienie zostało okupione odejściem Ito i Kitaro, którzy zajęli się solową działalnością. O ile pierwszy odniósł dość skromny sukces to Kitaro stał się gwiazdą New Age. Niedługo po nich z zespołem pożegnał się też Takasaki. Na sesję do czwartego albumu pozostała dwójka muzyków zaprosiła Yujina Haradę, byłego perkusistę Samurai. Na okładkę płyty, która ukazała się w 1977 roku zespół wybrał obraz Paula  Whiteheada „Tenkujin” i tak też został zatytułowany ostatni jak się okazało ich krążek, który został wydany w Stanach Zjednoczonych przez małą kalifornijską wytwórnią All Ears.

Front okładki płyty „Tenkujin” (1977)

Czy po tak doskonałym albumie jakim był „Parallel World” można było stworzyć coś równie wielkiego, lub choćby zbliżonego i to na dodatek w okrojonym składzie..? Można, chociaż jest jeden minus. W stosunku do poprzedników jest bardzo krótki – zawiera zaledwie trzydzieści pięć minut muzyki. Nie mniej to, co rzuca się w uszy od pierwszego przesłuchania to powrót do spokojniejszych kompozycji i do wcześniejszego brzmienia. Po odejściu dwóch klawiszowców ich obowiązki przejął Miyashita, który bez problemu obsłużył całą gamę klawiszy, głównie japońskiej produkcji. W stosunku do poprzednich płyt muzyka jest bardziej zwięzła i przystępna. Brak długich eposów rozciągniętych ponad miarę wyszły na korzyść płycie. No i wokale – są nie tylko w języku japońskim (co mi akurat nie przeszkadza), ale też i w angielskim.

Porzucenie elektroniki na rzecz tradycyjnego instrumentarium było konsekwencją zmiany za stołem mikserskim – miejsce Klausa Schulze’a zajął lider zespołu i jego żona Linda, którzy wykonali znakomitą robotę. Wszystkie składniki, które sprawiły, że „Parallel World” i „Nipponjin” były tak dobre, są i tutaj obecne: zamglone syntezatory, upiorna perkusja, kosmiczne efekty dźwiękowe, zawodzące psychodeliczne gitary. Podobnie jak wcześniejsze płyty „Tenkujin” oferuje mnóstwo płynnych, przestrzennych klimatów z ciężkimi klawiszami i rozmarzonymi floydowskimi gitarami. Sporadycznie pojawiają się etniczne wpływy z użyciem tradycyjnych instrumentów  takich jak koto lub shakuhachi (bambusowy flet) z czym grupę kojarzono od początku i które dodały muzyce kolorytu.

Album rozpoczyna dwuminutowe „Descension”. Po spokojnym, ale eksperymentalnym kolażu brzmieniowym tytułowe „Tenkunjin” rozpoczyna się od bębnów w przyspieszonych zaprogramowanych bitach przypominające glissando. Ten wspaniały kawałek z japońskim tekstem zaśpiewanym przez Miyashitę w bardzo emocjonalny sposób nadał mu dodatkową dramaturgię wśród przestrzennych syntezatorów i mieniących się gitarowych dźwięków… Spokojny, z gracją wykonany „Timeless Phase” utrzymany w klimacie Pink Floyd z okresu „Dark Side Of The Moon” jest jednym z najmocniejszych punktów płyty. Nie będę czepiać się jak inni, że zespół zapożyczył tu kilka akordów z „Brain Damage” z „Ciemnej strony Księżyca”, bo nie oto chodzi. Przyjemnie wyczarowany klimat za każdym razem przenosi mnie w podróż bez grawitacji, w inną czasoprzestrzeń. I choć to najbardziej floydowski numer momentami przypomina wyluzowany niemiecki Jane.

Tył okładki

Krwawiące i wirujące syntezatory, pieszczące camelowe kosmyki gitary, słodko mruczący bas i stały rytm, które w ostatnich chwilach zmieniają się w szaleńczy wyścig wszystko to znajdziemy w „Nagare” otwierające drugą stronę oryginalnej płyty. Podszyty melancholią i tęsknotą za minionymi czasami, zaśpiewany w języku samurajów porusza we mnie dawno nie ruszane czułe struny wywołując przy tym falę niezwykłej porcji wzruszeń i emocji… Miękki i przyjemny jak aksamit chill-outowy From Far East” delikatnie rytmizuje z basem i energicznym bębnieniem. Ten dziewięciominutowy fragment płyty dryfując niespiesznie w stronę wokalno-instrumentalnego uniesienia w otchłaniach oceanicznej przestrzeni ujawnia ślad sączącej się muzyki poprzednika. Jeśli ktoś pamięta grupę Novalis to „From Far East” nie odbiega daleko od jej klimatu. Z drugiej strony Far East Family Band zawsze dobrze sobie radził w takich klimatach… Delikatna muzyczna uroda w stylu Kitaro z dostojnym dźwiękiem melotronu, z pomykającą tu i ówdzie gitarą, czyli instrumentalny „Ascension” ocierający się o New Age zamyka ten piękny album.

Far East Family Band podobnie jak Fruupp, czy Finch należy do  tych zespołów, które wydały serię niezmiennie dobrych albumów w erze klasycznego rocka progresywnego. Niemal wszystkie należą do klasyki gatunku i są wysoko cenione przez fanów art rocka. Odeszli w idealnym dla tej muzyki czasie zanim zgnilizna disco, punk rock i nadmierna komercjalizacja rozprzestrzeniła się i wyparła ze scen progresywne zespoły. Ładnie opakowany, uroczy i pokorny album „Tenkujin” jest nierozerwalną częścią wspaniałego dziedzictwa  Far East Family Band. Jeśli ktoś jeszcze nie zetknął się z pejzażami tego wysoce relaksującego krążka gorąco zachęcam, by poświęcić mu odrobinę swego cennego czasu. Zapewniam – czasu nie straconego!

JADE WARRIOR – „Jade Warrior” (1971); „Released” (1971); „Last Autumn’s Dream” (1972).

JADE WARRIOR, jeden z najbardziej oryginalnych i niezwykłych zespołów progresywnych został założony w Somerset w Anglii na początku 1970 roku przez gitarzystę Tony Duhiga, grającego na perkusji i flecie Jona Fielda, oraz basistę i wokalistę Glyna Havarda. Dwaj pierwsi wcześniej grali w psychodelicznym zespole July, zaś Havard krótko udzielał się w grupie Icarus. Na pierwszych trzech albumach Jade Warrior eksploruje wiele gatunków muzycznych, a to ze względu na wykorzystanie między innymi orientalnych wpływów muzycznych, ambientowego brzmienie i złożoną produkcję. Można więc śmiało powiedzieć, że w kontekście progresywnych zespołów wczesnych lat 70-tych Nefrytowy Wojownik był wyjątkowy. Było to częściowo zainspirowane trzymiesięczną wizytą tria w Persji (obecnie Iran), gdzie stykali się nie tylko z tamtejszą kulturą, ale też z egzotyczną i kompletnie odmienną niż europejska muzyką.

Jade Warrior (1971)

Jeszcze w tym samym roku podpisali kontrakt z Vertigo, według Havarda „w pakiecie” z afro-rockowym Assagai, którzy na fali popularności Osibisa mieli być „czarnym koniem” wytwórni, co już na starcie stawiało Wojowników w niezbyt komfortowej pozycji. Czas pokazał, że stało się odwrotnie. Debiutancki album zatytułowany po prostu „Jade Warrior” nagrany w marcu 1971 roku w sklepach pojawił się w połowie maja.

Front okładki debiutanckiej płyty Jade Warrior (1971)

Termin Jad Warrior podobno ma związek z japońskimi samurajami, co poniekąd przekłada się na muzykę zespołu mającą dalekowschodnie klimaty, z afrykańskimi i latynoskimi naleciałościami. To w pewnym sensie ustawiło ich brzmienie charakteryzujące się na przemian miękkimi i głośnymi kontrastami z wielowarstwowymi partiami fletu i etniczną perkusją Fielda rywalizującą z tnącą gitarą Duhiga. Tym albumem, z mnogością muzycznych pomysłów, zespół ustanowił precedens w całej swej karierze. Od samego początku, a więc od utworu „The Traveller” wiadomo, że grupa wyróżniać się będzie z tłumu ówczesnych prog rockersów. Zwłaszcza pierwsza strona bardzo dobrze pokazała ich oryginalność. Trzyczęściowy „Masai Morning” to orgia etnicznej perkusji, oraz rozmytych i ciężkich riffów granych na flecie i gitarze. Ale charakterystyczne brzmienie gitary Duhiga najlepiej słyszalne jest w spokojniejszych utworach jak we wspomnianym już „The Traveller”, czy „Dragonfly Day” zawierającym trochę ponurych dźwięków  w klimacie wczesnych Pink Floyd i King Crimson. Na szczęście nie są one przytłaczające, tylko takie, hm… subtelne. Druga strona jest nieco bardziej konwencjonalna gdzie znalazło się miejsce na się blues rockowe „Petunia” i hard rockowy „Telephone Girl” – jeden z najbardziej znanych utworów zespołu, oraz Psychiatric Sergeant” z fajną jazz rockową partią fletu. Płytę zamykają dwa utwory: „Slow Ride” i „Sundial Song”. Pierwszy z etnicznymi wpływami Afryki i Dalekiego Wschodu; drugi łączy bardzo ostry, asertywny rock z niezwykle eterycznym pejzażem dźwiękowym.

Jak dla mnie „Jade Warrior” z cudowną okładką (autor nieznany) reprezentuje idealną równowagę między harmonicznym pięknem, surową mocą, magiczną abstrakcją i rzadkim poczuciem oryginalności. A przekładając go na zmysł powonienia jest jak niezapomniany zapach kadzideł w japońskiej świątyni Kotokuin…

Dość szybko, bo w listopadzie tego samego roku ukazała się druga płyta zespołu, „Released”, na której gościnnie pojawił się Dave Conners  (saksofon altowy i tenorowy, flet) i Allan Price (perkusja).

Okładka płyty „Released” (1971)

Tym razem muzycy wycofali się na bezpieczniejsze, bardziej rockowe terytorium znacznie redukując wpływy world music. Tym samym migoczące, eteryczne ściany dźwięku, w których tak cudownie było się zatracić, zniknęły ustępując miejsca ostrym, psychodelicznym kawałkom, choć zespołowi udało się sporo wschodnich elementów i tak przemycić. Niektóre partie w brzmieniu są też nieco bardziej jazzowe, głównie za sprawą saksofonisty Dave’a Connersa. Otwierający album, „Three Horned Dragon King” inspirowany Led Zeppelin napędza saksofon w stylu Van Der Graaf Generator. Na dużej głośności brzmi to fantastycznie! „Eyes On You” z brutalnymi, hard rockowymi solówkami gitarowymi, „Minnamoto’s Dream” i singlowy „We Have Reason To Believe”, które przypominają Zeppelina i Hendrixa są mocne i intensywne. I to nie przypadek, że riff „Minnamoto’s Dream” jest podobny do A Prenormal Day At Brighton” z debiutu. To jest ten sam riff, tyle, że grany od tyłu. Ot, taka ciekawostka…

Okładka płyty „Released” po rozłożeniu.

Wyluzowaną stronę zespołu reprezentują dwie przyjemne ballady „Bride Of Summer” i „Yellow Eyes”. Punktem kulminacyjnym płyty jest Barazinbar”, 15-minutowy epicki jam zaczynający się od plemiennych bębnów prowadzących do powtarzających się i uspokajających nut fletu i saksofonu z przyjemnymi rytmicznymi gitarowymi riffami i solówkami. Gdy utwór zbliża się do końca muzyka staje się coraz bardziej naładowana energią. Wszystkie utwory na „Released” utrzymują wysoki poziom, więc trudno wyróżnić najlepszy, jednak moim ulubionym (nie tylko na tym albumie) pozostaje instrumentalny „Water Curtain Cave”. Tę nieco  jazzującą perełkę pełną różnych nastrojów, opartą na partiach saksofonu i fletu przywołującą na myśl holenderski Solution, z pędzącą jak dzikie konie sekcją rytmiczną mogę słuchać bez końca!

Bardzo niezwykła, piękna i dziwna to płyta, do której dopasowała się grafika stworzona przez samego Jona Fielda i która terminowi „rozkładana okładka” nadała zupełnie nowy wymiar. Bomba! Myślę, że każda szanująca się kolekcja progresywnego rocka nie może obejść się bez tego albumu, który mimo upływu lat nic nie stracił ze swego uroku.

Trzecia płyta, „Last Autumn’s Dream” z listopada 1972 roku z fenomenalną okładką tym razem japońskiego artysty Kuno Hagio okazała się ostatnim wydawnictwem Jade Warrior nagranym dla Vertigo i przez wielu uważana za najlepszą w dyskografii.

Front okładki „Last Autumn’s Dream” (1972).

Jakże wspaniale słucha się zespołu, który wciąż pełen jest tak świeżych pomysłów! Brzmieniowo „Last Autumn’s…” bliżej do debiutu niż „dwójki”, ale grupa konsekwentnie pokazuje imponującą gamę nastrojów i kolorów. Od zimowych obrazów atmosferycznego otwieracza „A Winter’s Tale” przez mglistą dżunglę improwizowanego „Dark River” po symfoniczny potężny finał „Borne On The Solar Wind” wiedzie dość długa droga. W międzyczasie zespół z jednej strony osiąga najcięższe i najbardziej agresywne brzmienie  jak w porywającym „Snake”, z drugiej podejmuje próbę stworzenia przeboju – myślę tu o „The Demon Trucker” opartym na chwytliwej zagrywce gitarowej. Z kolei w „Joanne” zakończonym rozszalałą gitarową solówką muzycy pokazują rockowy pazur, podczas gdy „May Queen” to etniczny kawałek ze skaczącą i dziwaczną melodią. Choć instrumentalny „Obedience” brzmi, jak nie przymierzając kakofoniczna uwertura zaczynająca Warszawską Jesień, to wielokrotnie nałożone na siebie elektryczne gitary ocierające się o King Crimson brzmią imponująco. Atmosferyczna ballada z łkającą gitarą „Lady Of The Lake” łącząc się z płynącym jak lawa „Borne On The Solar Wind” tworzy wspaniałe zakończenie albumu. Albumu, który zachwyca nie tylko samą muzyką, ale też wokalem Glyna Harvarda śpiewającego poetyckie teksty przypominające te klasyczne, pisane przez Pete’a Sinfielda dla King Crimson.

Okładka po jej rozłożeniu.

Kierowana wyobraźnią muzyka Jade Warrior. podsuwa nam marzenia o odległych krainach i innych światach. Niedzielni słuchacze progresywnego rocka oczekujący długich gitarowych solówek, pięknych melodii, nawiedzonych wirtuozerskich popisów (czasem aż do przesady) klawiszowców, czy ładnych harmonii wokalnych mogą trafić na ścianę nie do przebicia. Dla wszystkich innych mających szeroko otwarte muzyczne horyzonty będzie to fascynująca podróż i przygoda. To był/jest art rock, rock progresywny i muzyka świata w jednym pakiecie. Na dodatek z okładkami zapierającymi dech w piersiach. Czy trzeba czegoś więcej..?