TREES „The Garden Of Jane Delawney” (1970); „On The Shore” (1970).

Rok 1969 był kamieniem milowym dla brytyjskiej muzyki folkowej. Wytwórnie płytowe szybko dostrzegły potencjalny zysk tego gatunku i podpisywały kontrakty z różnymi zespołami. Zwykle z tymi, które pasowały do ich komercyjnej formy muzycznej. I tak Island podpisał umowę z Fairport Convention, Elektra z Incredible String Band, Chrysalis ze Steeleye Span… Były też i takie, które nie potrafiły przeliterować terminu psychodelic folk, ale tym dajmy spokój. W każdym bądź razie te większe i bogatsze tworzyły pododdziały specjalizujące się w tym konkretnym gatunku. Jedną z nich była CBS, lider spośród wielkich. Zadziwiające, że ich pierwszym wyborem był TREES, początkujący i niedoświadczony zespół z Londynu stawiający wówczas pierwsze kroki na scenie. I choć zespół istniał krótko, to CBS miało nosa – w 1970 roku nagrali dwa albumy z czego drugi, „On The Shore”, to prawdziwy klasyk! Ale najpierw słów kilka o tym pierwszym.

Trees z wokalistką Celią Humpris.na folkowej scenie istnieli zaledwie 2 lata.

Debiutancki krążek „The Garden Of Jane Delawney” wydany 24 kwietnia 1970 roku to fascynujący album, łączący wpływy dwóch gitarzystów zespołu – Barry Clarke’a i Davida Costa. Ten pierwszy preferował blues rockowy styl. Drugi, z zamiłowaniem do tradycyjnych melodii ludowych, był pod wpływem folkowego gitarzysty i wokalisty Martina Carthy’ego. Ale pula talentów nie kończyła się na gitarzystach, ponieważ zespół miał również bardzo dobrego kompozytora w osobie basisty Biasa Boshell’a, świetnego perkusistę Unwina Browna i, zgodnie z wymaganiami najlepszych zespołów folkowych tamtych czasów, świetną piosenkarkę Celię Humphris. W przeciwieństwie do wielu jej współczesnych frontmanek Celia Humphris nie wywodziła się z rockowego kręgu muzycznego. W tym czasie uczyła się śpiewu operowego. Kiedy dołączyła do TREES jej nauczyciel był załamany. „Zmarnujesz sobie najlepsze lata”. Podczas przesłuchania nie znała żadnego utworu jaki  zespół grał. Gdy poproszono ją o zaśpiewanie jakiejś piosenki grupy Incredible String Band bezradnie rozłożyła ręce. „No to zaśpiewaj jakąkolwiek piosenkę folkową” – ratował sytuację David Costa.  Z niewinnym uśmiechem na twarzy wyszeptała „Ale ja nie jestem fanką folku…” Kupiła ich tą szczerością. A zespół nie mógł trafić lepiej. To jeden z najlepszych wokali w tym gatunku jaki się wówczas pojawił. Ten głos miał wszystko: ciepło matki, magię anioła i moc, która potrafiła połączyć akustyczne i liryczne ballady z agresywnym, ciężkim folk rockiem podkolorowany psychodelią.

Front okładki debiutanckiego albumu Trees (1970)

Płyta składa się z dziewięciu utworów. Cztery to tradycyjne brytyjskie piosenki ludowe, które zespół stworzył samodzielnie, dodając elementy rockowe, w tym strzeliste solówki na gitarze elektrycznej Barry’ego Clarke’a. Pozostałe to oryginalne utwory napisane przez basistę, który miał talent do tworzenia piosenek brzmiące jak ponadczasowe klasyki. Od czasu do czasu Bias Boshell wcielał się w rolę głównego wokalisty i przez kilka chwil dzielił się światłem reflektorów  z panną Humpris. Wszystkie utwory mieszają się ze sobą zaskakująco dobrze. Niektóre zwalają z nóg. Myślę tu choćby o „Lady Margaret” inspirowany opowieścią z kolekcji „Child Ballads” wzmocniony psychodelicznym, instrumentalnym jamem. Dla niezorientowanych, „Child Ballads” to zbiór 305 tradycyjnych opowieści w formie ballad opublikowanych w drugiej połowie XIX wieku przez Francisa Jamesa Childa pod tytułem „The English And Scottish Popular Ballads”, do których w większości z nich w latach 60-tych XX wieku Bertrand Bronson skomponował muzykę. Ta kolekcja nakarmiła wielu artystów folk rockowych mrocznymi opowieściami pasującymi do muzyki takiej jak np. „Matty Groves” rozsławionej przez Fairport Convention… „Lady Margaret” to mroczna i obskurna opowieści o Lady This, Lordzie That i Youngu Whatsisface, gdzie nieuzasadniona przemoc, psychopatyczna mizogamia i całkowita porażka racjonalnego, dojrzałego pojednania kończą się chaosem na ostrzu miecza.

Z kolei „Epitaph”, delikatna piosenka napisana przez Boshella, otrzymuje piękny akompaniament dwóch gitar akustycznych (Clarke i Costa) pochodzący z zupełnie innego świata określany w późniejszych latach jako acid-folk. Punktem kulminacyjnym albumu jest utwór tytułowy „The Garden Of Jane Delawney”. Celia Humphris śpiewa tu wspaniałe harmonie, a klawesyn, na którym gra Boshell, dodaje średniowiecznego charakteru tej jakże tajemniczej balladzie. Gra gitarzysty palcami i kciukiem oraz wyśmienity klawesyn malują obraz, który z perspektywy czasu jest niesamowicie bliski okładce Storma Thorgersona z „On The Shore”. Prawdziwy klejnot!

Po wydaniu „The Garden Of Jane Delawney” zespół koncertował przez większą część wiosny i lata tego roku z najlepszymi zespołami epoki: Fleetwood Mac, Yes, Fotheringay, Faces, a nawet Pink Floyd. Costa powiedział o tym etapie rozwoju zespołu: „Dorośliśmy przez te sześć miesięcy. Życie w trasie okazało się znacznie trudniejsze. Każdej nocy tłoczyliśmy się w ciasnym busie, spaliśmy na podłodze, jedliśmy owsiankę. Ale tak naprawdę zaczynaliśmy słuchać siebie i odkrywać nasze mocne strony.” Zespół zaczął słuchać  artystów, którzy mieszali folk z innymi stylami, takimi jak Curved Air i Renaissance. Humphris: „Skierowało nas to w nieco bardziej marzycielskie rejony. Boshell zaczął grać więcej na klawiszach, dodając skomplikowane podkłady do aranżacji. Dźwięk stał się ciemniejszy i bardziej psychodeliczny”. I tak oto dochodzimy do drugiego albumu zespołu – arcydzieła jakim jest płyta „On The Shore”.

Okładkę płyty  „On The Shore” zaprojektował Storm Thorgenson..

Album został nagrany w październiku 1970 roku w Sound Techniques Studios, gdzie jedni z najlepszych folkowych artystów tego okresu, w tym Martin Carthy, Dave Swarbrick, Sandy Denny, Nick Drake i Fairport Convention nagrywali swoje albumy. Tym razem zespół odniósł  korzyść ze współpracy z inżynierem dźwięku Vicem Gammem, który w 1969 i 1970 roku pracował z Jethro Tull (album „This Was”),  Dr. Strangely Strange („Kip Of The Serenes”), Steeleye Span („Hark! The Village Wait”) i Shelagh McDonald („The Shelagh McDonald Album”). Piękne CV. Projekt okładki został wykonany przez Storma Thorgersona, który przedstawiał zdjęcie Katie Meehan, córki perkusisty Tony’ego Meehana z The Shadows, przebraną za wiktoriańską dziewczynę z wodną elipsą. Zdjęcie wykonano  w londyńskim Hampstead Heath Park, w cudownym miejscu zwanym Hill Garden & Pergola.

Składający się z dziesięciu fenomenalnie uroczych kompozycji z czego połowa to autorskie utwory zespołu album rozpoczyna się od marszowego i krótkiego (1:51) „Soldiers Three” – tradycyjnej piosenki ludowej, która w odległych czasach mogła być śpiewana w tanich, przydrożnych zajazdach przy kuflu piwa. W aranżacji TREES mamy tu cudownie ponury, harmonijny wokal niemal całego zespołu, co mocno kontrastuje ze spokojną, instrumentalną wersją wersetu umieszczonego w drugiej połowie utworu… „Murdoch” napisana została przez Biasa Boshella. Przenosi ona nas w tajemnicze, tolkienowskie zbocza Gór Murdoch (gdziekolwiek to jest), które zdają się urzekać niewiarygodnie mroczną, zimną i upiorną atmosferą znaną wszystkim miłośnikom klasycznej, anglosaskiej literatury. Cudownie ponury, harmonijny wokal, jeden z najlepiej zaśpiewanych przez Celię Humphris, mocno kontrastuje ze spokojną, instrumentalną częścią umieszczoną w drugiej połowie nagrania. Niektórzy brytyjscy dziennikarze dopatrywali się tu podobieństw do utworu „Tam Lin”  Fairport Convention, szczególnie w sekwencji akordów i w głosie samej Celii. W tym porównaniu tak się zapędzili, że nazwali ich „Fairport Convention dla ubogich”. Chyba nie zauważyli, że Celia Humphris śpiewa w wyższym rejestrze niż Sandy Denny i brzmi bardziej jak Jacquie McShee z Pentangle… Idźmy jednak dalej. Najbardziej profesjonalnie zaaranżowanym utworem w tym zestawie jest „Street Of Derry”, w którym podzielone obowiązki gitarzystów sprawiają, że ​​cały zespół brzmi spójnie i interesująco. Dobrze wykorzystano tu, mało wtedy eksploatowaną 12-strunową elektryczną gitarę Fendera.  Pierwsza zwrotka (i to jest moim zdaniem całkiem fajny zabieg) pozbawiona jest wszystkich gitar elektrycznych, zawiera tylko perkusję, melodyjnie niezależną linię basu, oraz głos Celii. W ciągu siedmiu minut  pojawia się sporo nowych pomysłów, gitarowe solówki iskrzą się acidowo psychodelicznymi wibracjami, a wszystko to pokryte jest tą słodko-gorzką harmonią, która przenika cały album… „Sally Free And Easy”, to 10-minutowy cover zespołu Pentagle, który jest prawdziwym hitem tej płyty. Jest to muzyka, która wyraźnie pozwala umysłowi błądzić przez chwilę. Klasyczna gra na fortepianie Biasa Boshella idealnie współgra z akustyczną gitarą Davida Costy, którego wpływ Martina Carthy’ego jest tu widoczny jak na dłoni. Podoba mi się jeszcze jedna rzecz w tym nagraniu; ​zaczynając od cichych partii wokalnych muzycy stopniowo przechodzą w głośniejszą część instrumentalną, kończąc utwór w ponownie lirycznym tonie przez co wydaje się, że te dziesięć minut to jak bujanie w chmurach.

Tył okładki oryginalnego longplaya..

Nagranie „Fool” to niesamowita, pięciominutowa wycieczka w rejony folk rocka na kwasie skąpanego w psychodelicznych kolorach gitar i niezwykłym głosie Celii obniżonym tu o całą oktawę. To tutaj TREES prezentują swoje bardzo niekonwencjonalne, folkowe upierzenie udowadniając, że nie są kopią Fairport Convention… Krótkie, akustyczne  „Adam’s Tune” jest tylko wprowadzeniem do „Geordie”, tradycyjnej piosenki folkowej bardzo nietradycyjnie potraktowanej przez zespół za sprawą brzęczącej, psychodelicznej gitary w połączeniu ze wspaniale szybującą wokalistką. Ta mroczna i złowieszcza opowieść to historia mężczyzny powieszonego za zbrodnię, której nie popełnił. Kat zwlekał z  egzekucją do ostatniej chwili czekając na jego ułaskawienie. Niestety odpowiedni wniosek nie wpłynął do sądu na czas… W następnej piosence „While The Iron Is Hot” grupa przechodzi w dzikie wycieczki psychodelicznego rocka, ale tu zwracam uwagę na wyjątkową aranżację smyczkową Tony’ego Coxa – tego samego, który w 1975 roku zaaranżował wspaniałą orkiestrację na epickim albumie „Song Of Scheherazade” zespołu Renaissance. W środku nagrania surowa partia rockowa mogła być sugestią, w którą stronę mógł wkrótce podążać folk…  Sporym zaskoczeniem w tym zestawie okazuje się piosenka „Little Sadie” w stylu amerykańskiego country and western przywołująca obraz skocznego tańca w kowbojskich butach w wiejskiej tancbudzie w Teksasie. Na szczęście w ostatniej piosence „Polly On The Shore” zespół powraca do bardziej tradycyjnej muzyki folkowej, która unosi się we własnym świecie dźwiękowym z odległymi zanikającymi, momentami niebiańskimi, ale jednocześnie ostrymi gitarami. To kolejny mój ulubiony moment tej płyty z pięknym wokalem Celii i cudownym, kulminacyjnym solem gitarowym w ostatnich dwóch minutach. Słowem folk rock w jego najlepszym wydaniu!

To DRZEWO (ang. trees) znalazło swoje szczególne miejsce w folkowym lesie. I to  nie gdzieś na uboczu, ale w jego centrum. Dwa lata wystarczyły, by rozgałęziło się, eksplorowało i wydało owoce w postaci dwóch niekonwencjonalnych albumów. Szczególnie ten drugi okazał się psychodelicznym szczepem, który pobudził do życia muzyczny nurt zwany psychodelicznym acid folkiem.

Historia jednej płyty. ANTHONY PHILLIPS „The Gees And The Ghost” (1977).

Dla Anthony’ego Phillipsa proces pisania, nagrywania i wydania jego znakomitego albumu debiutanckiego „The Gees And The Ghost” trwał osiem lat! W latach 70-tych kiedy style muzyki popularnej zmieniały się dramatycznie z roku na rok uważano to za eony. W 1977 roku gdy album pojawił się na rynku sfrustrowana młodzież z wypiekami na twarzy słuchała w tym czasie trzyakordowych, dwuminutowych, pełnych buntu i agresji piosenek. Album z muzyką pastoralną, motywami Merrie Olde England, długimi partiami instrumentalnymi i estetyką klasycznego rocka progresywnego był ostatnią rzeczą, jakiej młodzi chcieli słuchać. „Miałem zaledwie 26 lat kiedy pojawił się punk rock, a już byłem jednym z tych gości, których nazywano starym pierdzielem” – mówił w jednym z wywiadów artysta. Ale jak na tamte czasy, album który był nie na miejscu okazał się wspaniałym osiągnięciem. Doskonałe połączenie brytyjskiego folku, rocka progresywnego i aranżacji orkiestrowych obroniło się wtedy i do dziś pozostaje klejnotem gatunku.

Anthony Phillips (1970)

Podróż, którą gitarzysta odbył w kierunku „The Gees And The Ghost” rozpoczęła się latem 1969 roku, kiedy po ukończeniu szkoły średniej pisał materiał z Mikiem Rutherfordem. Obaj byli bliskimi przyjaciółmi chodzącymi do szkoły z internatem Charterhouse, gdzie założyli zespół Anon, grający piosenki Beatlesów, Rolling Stonesów i brytyjskiego blues rocka. Po połączeniu się z innym zespołem z tej szkoły, Garden Wall, narodził się zespół Genesis. Tuż po wydaniu debiutanckiej płyty „From Genesis To Revelation”, pracowali nad bardziej ambitnym materiałem. Szczególnie dobrze układała im się współpraca grając w duecie na 12-strunowych gitarach kawałki o rozbudowanych aranżacjach. Te sesje zaowocowały kompozycjami, które znalazły się na „Trespass”, drugim albumie Genesis. Utwory takie jak „Stagnation”, „Dusk” i „White Mountain” są doskonałym przykładem ich znakomitej współpracy. Inne pomysły zostały odrzucone gdy zespół zaczął przechodzić na cięższe brzmienie używając organów Hammonda i gitar elektrycznych w utworach takich jak „The Knife”. Osiem lat później niektóre z tych odrzuconych pomysłów pojawią się w utworze tytułowym na debiutanckim albumie Phillipsa.

Pierwszy skład Genesis. Anthony Phillips drugi z lewej (1969)

Jednym z utworów, które artysta napisał w tym czasie, było „Collections”, skomponowane na fortepianie. Postanowił zachować to dla siebie i nie dzielić się nim z resztą zespołu. „Nie chciałem robić przykrości Tony’emu Banksowi i odbierać mu jego działki w zespole. Poza tym uważam, że był znakomitym pianistą, znacznie lepszym ode mnie”. W tym nagraniu słyszymy jak Anthony nie tylko grał na pianinie, ale też i śpiewał. Może niewielu wie, ale na samym początku Genesis rzut monetą zadecydował, kto będzie wokalistą w zespole: Anthony Phillips, czy Peter Gabriel. Serio! Nie umniejszając nic gitarzyście, wygrał właściwy człowiek.

Rzut monetą zadecydował, że to Gabriel został wokalistą Genesis.

Po wydaniu płyty „Trespass” dla Genesis zaczął się wyczerpujący okres koncertowy. I tu zaczął się dramat Anthony’ego. Z przyczyn zdrowotnych musiał opuścić kolegów z zespołu. Miał bardzo rzadką przypadłość zwaną gorączką gruczołową, Mówiąc prostym językiem gitarzysta przed występami na żywo miał tak silną tremę, że powodowała ona paraliż układu nerwowego wywołując przy tym drętwienie palców i silną gorączkę jak przy przeziębieniu. „Myślałem, że łapię jakąś infekcję, rodzaj wirusa grypowego czy coś w tym stylu,  ale to działo się za każdym razem. Każde wyjście na scenę stało się dużym wyzwaniem i ostatecznie pomyślałem, że to naprawdę nie dla mnie ”. Po latach Tony Banks przyznał: „W całej historii Genesis byliśmy wtedy najbliżej rozwiązania zespołu”. Opuszczając grupę Phillips nigdy więcej nie wyruszył w trasę koncertową.

Mając więcej czasu na komponowanie gitarzysta zdał sobie sprawę, że jego znajomość notacji muzycznej, aranżacji i kompozycji jest bardzo słaba. Zainteresował się muzyką klasyczną, co było zwykle ignorowane w kręgach młodzieżowych, z którymi spotykał się podczas lat szkolnych i wczesnych dni Genesis. Poświęcił się nauce ćwicząc wiele godzin na gitarze klasycznej i pianinie. Zapisał się  też do Guildhall School of Music & Drama zgłębiając tajniki muzyki klasycznej.

Chociaż jest to bez wątpienia album Anthony’ego Phillipsa, nie można nie docenić ważnej i ogromnej roli jaką Mike Rutherford odegrał w tym projekcie. Był współautorem ponad połowy albumu z Anthonym, a jednym z powodów niekończących się opóźnień było to, że Phillips musiał czekać, aż Rutherford dostanie trochę wolnego czasu.

Mike Rutherford, oddany przyjaciel Anthony Phillipsa.

W 1973 roku, kiedy Mike Rutherford miał go więcej nim Genesis wyruszyło w trasę z albumem „Selling England By The Pound” zaczęli razem pracować kończąc pisanie epickiej kompozycji „Henry: Portraits From Tudor Times”. Do tej dwójki muzyków dołączył Phil Collins, z którym przy okazji zdecydowali się nagrać demo piosenki „Silver Song” stworzoną w 1969 roku na pożegnanie z pierwszym perkusistą Genesis, Johnem Silverem. Piosenka wówczas nie została wydana przez wytwórnię Charisma, być może uważając za nierozsądne wydawanie pobocznych projektów członków zespołu. Znalazła ona swe miejsce dopiero na kompaktowej reedycji firmy Esoteric wydanej w marcu 2015 roku jako jeden z licznych bonusów zamieszczony na dodatkowej płycie. Oprócz „Silver Song” Collins zaśpiewał jeszcze w dwóch piosenkach: „Which WayThe Wind Blows” i „God If I Saw Her Now”, które weszły na oryginalny longplay. I to był ten Collins w najlepszym swym wydaniu, którego potem pokochali wszyscy!

W 1974 roku Phillips zbudował własne studio w domu swoich rodziców w Send Barns w Surrey. Tu mógł realizować swoje pomysły zapraszając do współpracy innych muzyków nie wyłączając swojego brata Roba utalentowanego oboisty, oraz brata Steve’a Hacketta, Johna, grającego na flecie. „Aranżacje, które zagraliśmy, wymagały sporej interakcji i pewnej unisono pracy między fletem a obojem. Ant wymyślił wtedy słowo „floboe” dla tego wspaniałego połączenia”

„Miałem zalwdwie26 lat a już nazwano mnie starym pierdzielem”.

W tej historii nie sposób pominąć roli jaka odegrał Tom Newman i jego barka rzeczna. Kim był Tom Newman? To człowiek, który pomógł zbudować The Manor, słynne studio nagraniowe dla wykonawców ze stajni Virgin Records, w którym powstało wiele klasycznych albumów. Jego kariera producencka rozpoczęła się z hukiem, gdy jednym z pierwszych artystów, którzy korzystali z tego przybytku był nie kto inny jak 19-letni Mike Oldfield nagrywający „Tubular Bells”. W 1975 roku Newman opuścił Virgin i zbudował studio nagrań o odpowiedniej nazwie The Barge na kanale Regents w londyńskiej Little Venice. Na tej barce zostały nagrane pozostałe części albumu, w tym te do „Henry: Portraits From Tudor Times”, skrzypce do „The Geese And The Ghost” i wokale Phila Collinsa. Inżynier dźwięku wspomnianego „Tubular Bells,” Simon Heyworth, przyłączył się do sesji i skończył jako koproducent albumu, który ukazał się w marcu 1977 roku wydany w przepięknej okładce Petera Crossa przypominającą bajkową kreskówkę dla najmłodszych.

Front okładki płyty „The Gees And The Ghost” (1977)

Słuchanie tego albumu to jak zapach kwitnącego świata delikatnie rozchodzącego się oknem przez uchylone okiennice. Symbioza życia. To muzyka dla tych, którzy lubią kontemplacyjną, łagodną, nieco pastoralną muzykę, pełną akustycznych gitar i delikatnych melodii. Pod względem treści nie jest to łatwy album. Wymaga cierpliwości i wytrwałości. Rozczarują się więc ci, którzy szukają karkołomnych łamańców, agresywnych wokali, ostrych gitar, szalonych bębnów. I chyba po raz pierwszy nie jest mi z tego powodu przykro.

Siłą nośną tej płyty są dwie długie kompozycje, po jednej z każdej strony oryginalnego longplaya. Stronę „A” otwiera jednominutowe intro „Wind – Tales” z orkiestrowym dźwiękiem puszczonym od tyłu,  po którym piękny, wzruszający i czuły śpiew Phila Collinsa zaczyna cudowną piosenkę „Which Way The Wind Blows”. Wchodzące gitary i bas nadają utworowi odpowiedniej głębi, a mi już skóra cierpnie choć czeka mnie jeszcze więcej cudów… Trudnym testem wytrwałości, szczególnie dla początkującego słuchacza, okazać się może pierwsza z dwóch wspomnianych długich kompozycji „Henry: Portraits From Tudor Times”. Ten trwający ponad 12 minut sześcioczęściowy epos, w którym przechadzają się gracze z epoki rycerskiej z pewnością będzie rodzajem labiryntu dla tych, którzy nie mają cierpliwości i zwykle się gubią. No dobrze, może trochę dramatyzuję bowiem jeśli posłuchamy go uważnie odkryje się przed nami pięknie zaaranżowany epos w innym muzycznym wymiarze pobudzając wyobraźnię. Oprócz wspaniałej gry na gitarze Phillipsa i Rutherforda zaczynającej się od cudownych fragmentów z gitarą akustyczną po szybującą gitarę elektryczną znajdziemy tu obój  Lazo Momulovicha, rożek angielski, świetne partie zagrane przez Wil Sleath’a na fletach (barokowym, prostym i piccolo), kotły i fanfary generowane przez syntezatory… W uroczym „God If I Saw Her Now”, którą Ant napisał cztery lata wcześniej słyszymy śpiewającego Phila Collinsa i cudowną Vivien McAuliffe. Ta ostatnia, której delikatny głos był darem boskim była częścią wyjątkowego zespołu Principal Edwards Magic Theatre, oraz zreformowanej w 1971 roku grupy Affinty. Uroczy duet tak naprawdę nigdy się nie spotkał – ich partie nagrywane były w różnych okresach czasu. Mistrzami drugiego, ale jakże ważnego planu byli Anthony na gitarze, oraz John Hacket, którego dwuminutowa gra na flecie zapiera dech w piersiach.  Zresztą co tu dużo mówić – obaj są niesamowici.

Tylna strona okładki nie mniej piękna jak frontowa.

Druga strona jest bardziej „naładowana” i rytmiczna, a otwiera ją mini-uwertura „Chinese Mushroom Cloud”. To mniej niż minuta gitary akustycznej i wiolonczeli, a jaka niesamowita! Większość strony „B” zajmuje jednak 16-minutowy utwór tytułowy podzielony na dwie części. To co mnie w nim uderza, to to, w jak fenomenalny sposób Phillips zgrabnie połączył ze sobą instrumenty klawiszowe z rockowymi tkając muzyczny gobelin pełen uroczych niuansów i wątków. Ta piękna suita zawiera tony (1000kg) gitar, drewniane i blaszane  instrumenty dęte, fortepian, organy, subtelny mellotron i syntezatory. I co ważne – jest spokojna, eteryczna, niebiańska, wciągająca, melodyjna rytmiczna, chwytliwa… Ma w sobie wdzięk „The Snow Goes” Camel, najlepsze elementy z klasycznych płyt Genesis: delikatność „Trespass” i łagodne momenty „Selling England By The Pound”. Nie wspominę już o partiach orkiestrowych w wykonaniu Send Barns Orchestra & Bargle Rabble, które są po prostu doskonałe…  Tuż po tej duchowej uczcie dostajemy wspomniane wcześniej „Collection” – najbardziej emocjonalny utwór na tej płycie z posmakiem muzyki klasycznej rozrywający serce i duszę zagrany przez Anta na fortepianie w sposób jesienny, liryczny, magnetyczny. Ostatni utwór „Sleepfall – The Gees Fly West” jest przedłużeniem „Collection”. Unoszące się dźwięki fortepianu i drewniane instrumenty dęte towarzyszą odlatującym na zachód gęsiom nadając albumowi skromną elegancję i wdzięk. Tak kończy się coś, co tak na dobrą sprawę trwać mogłoby jeszcze długo…

Reklama płyty w magazynie „Melody Maker”

Gdy nagranie albumu zostało wreszcie ukończone pozostało teraz znaleźć wydawcę, a to nie było takie proste jak się Phillipsowi na początku wydawało. Pukał od drzwi do drzwi różnych wytwórni płytowych, ale gdziekolwiek został przyjęty odsyłano go z kwitkiem. Nieszczęśliwie porównywano go do Mike’a Oldfielda, a skoro był już jeden Oldfield drugiego nie potrzebowali. Minęły miesiące, zanim ktokolwiek okazał zainteresowanie. Osiem lat po tym, jak dwóch młodych licealistów tworzyło utwory na 12-strunowych gitarach amerykańska wytwórnia Passport, która wcześniej podpisała kontrakty z wieloma świetnymi zespołami, takimi jak Brand X, Camel i Nektar zaryzykowała i w końcu go wydała. Na Wyspach zaś płyta ukazała się nakładem małej niezależnej firmy Hit & Run Music.

W tym niełatwym dla prog rocka czasach album obronił się znakomicie. Mało tego, tygodnik Bilboard umieścił go na liście dwustu najlepszych albumów wydanych w 1977 roku! Niesamowity sukces zważywszy jak ogromna konkurencja panuje w Stanach – największym rynku fonograficznym na świecie. Na rynku, gdzie króluje muzyka pop, country, soul, blues, R’n’B, jazz,  zaś rock progresywny uważany jest za niszowy.

Pionierzy hard rocka Ameryki Łacińskiej. PAX „May God And Your Will Land You And Your Soul Miles Away From Evil” (1972)

Siedmioletni Enrique „Pico” Ego Aguirre mieszkający z rodzicami w peruwiańskiej stolicy Limie swoją muzyczną edukację rozpoczął nauką gry na fortepianie. Miłością do gitary zapałał mając lat czternaście. Ojciec, miejscowy muzyk jazzowy, pokazał mu kilka chwytów gitarowych i od tego momentu „Pico” nie rozstawał się z instrumentem. Gitara odkryła przed nim nowy świat, a później rockowe brzmienie. Nie wiem, gdzie musiał przystawiać ucho, ale szybko jego idolem stał się Ritchie Blackmore do którego wkrótce dołączyli inni: Page, Clapton, Beck, Hendrix, Santana… „Pico” grał już wtedy w Los Shain’s – jednym z najważniejszych zespołów złotego wieku peruwiańskiego rock’n’rolla lat 60-tych, z którym w latach 1966-68 nagrał cztery longplaya i kilkadziesiąt singli.

Debiutancki album Los Shain’s z 1966 roku z „Pico” Aguirre w składzie.

Brytyjska Inwazja na Amerykę odbiła się echem także w całych Andach. Młodzieniec zachłysnął się muzyką i brzmieniem The Yardbirds, Deep Purple, Black Sabbath, Uriah Heep, Cream, Led Zeppelin…  Z Los Shain’s nie było szans na zmianę stylu, więc pod koniec 1968 roku pożegnał kolegów chcąc odkrywać nowe horyzonty. Szybko zebrał wokół siebie nowych muzyków, z którymi założył Los Nuevos Shain’s, zespół mający w założeniach grać muzykę w stylu Santany, Iron Butterfly i Jimi Hendrixa. Porzucili szyte na miarę garnitury na rzecz kolorowych, hipisowskich strojów, a swój repertuar oparli na coverach The Yardbirds i własnych kawałkach kompletnie ignorując przeboje wylansowane przez Los Shain’s, czego domagała się koncertowa publiczność.  Grupa przetrwała rok wydając dużą płytę „Los Nuevos Shain’s” (1969) i EP-kę zawierającą m.in. „Wicked World” – jeden z najwcześniej nagranych coverów Black Sabbath jakie kiedykolwiek słyszałem! Jej rozpad pod koniec roku stworzył podwaliny pod nowy projekt, tym razem oparty na hard rocku. Tak powstał kwartet PAX  (łac. Pokój). Nad peruwiańską ziemię nadciągały grzmoty i błyskawice – oznaki muzycznej burzy niosąc nowinę: w Ameryce Łacińskiej pojawił się pierwszy hard rockowy zespół.

Kwartet Pax  powstał w stolicy Peru, Limie. (1972)

W nowym zespole u boku lidera pojawili się wokalista Jaime „Pacho” Oure Moreno (brat popularnego peruwiańskiego piosenkarza pop, Gustavo Moreno), przybyły ze Stanów basista Mark Aguilar, oraz pochodzący z Cuzco znakomity perkusista i charyzmatyczny muzyk  Miguel Flores. Ten ostatni podczas koncertów miał zwyczaj występować ubrany w poncho i w serdaku (tak jak mieszkańcy gór Cuzco), pod którymi nosił koszulę z… błyszczącymi, srebrnymi cekinami w stylu glam.

Przez kolejne dwa lata grupa odbyła liczne koncerty z nowymi i ciekawymi zespołami peruwiańskimi spod znaku psychodelii i rocka progresywnego: El Alamo, La Nueva Cosecha, Telegraph Avenue szybko zdobywając nieprawdopodobny rozgłos. Tak ciężkiego rocka nikt tu dotychczas nie grał… W czerwcu 1972 roku, tuż po kolejnej trasie z debiutującą na scenie grupą Tarkus nagrali singla „Firefly” („Luciérnaga”)/„Resurrection Of The Sun”(„Resurrreción Del Sol”) wydany przez działającą do dziś krajową wytwórnię Sono Radio. Mała płytka była forpocztą dużej. Longplay o niezwykle długim tytule May God And Your Will Land You And Your Soul Miles Away From Evil” (Niech Bóg i wola twoja zabiorą ciebie i twoją duszę daleko od zła) ukazał się we wrześniu 1972 roku. Ciekawostką jest to, że  zespół nagrał ją w stołecznym Estudio de Radio1 dwa lata wcześniej, w październiku 1970 roku… Okładkę zaprojektował Miguel Flores manifestując tym samym sprzeciw wobec dyktatury generała Juana Velasco Alvarado, który przejął władzę w Peru w 1968 roku.

Front okładki jedynej płyty grupy Pax  (1972).

Silny wpływ, szczególnie brytyjskich zespołów blues rockowych i hard rockowych był częścią siły twórczej muzyków PAX, którzy z powodzeniem stworzyli autorski materiał. Ten album NAPRAWDĘ błyszczy gitarowymi riffami, świetnym melodyjnym wokalem i doskonałą, ostrą sekcją rytmiczną, co pokazał już singiel „Firefly”, a potwierdził otwierający go „A Storyless Junkie”, numer z przesłaniem dla ludzi uzależnionych od narkotyków. Słychać, że oba kawałki są pod silnym wpływem Black Sabbath; ciężka gitara, wręcz doom metalowe riffy i solówki inspirowane Tonym Iommi… Pomysł na starego dobrego rock and rolla wyszedł od Marka Aguilara i to on jest twórcą „Rock An’ Ball”. Chociaż otwierający całość gitarowy riff zainspirowany jest kawałkiem „Manic Depression” Jimi Hendrixa basista przemyca tu brzmienie Jeffa Becka z „I Ain’t Superstitious”, zaś w refrenie słychać glam rockowy Slade. Całkiem bogato jak na cztery i pół minuty…  Z kolei „Green Paper (Toilet)” to bardzo hipisowski, lekki i całkiem przyjemny utwór, a gitarowa solówka w stylu country na zakończenie jest naprawdę świetna! Inspirowany Hendrixem  psychodeliczny „Sittin’ On My Head” z użyciem pedału wah wah przechodzi w umiarkowane tempo, dopiero gdy wchodzi wokal. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że muzycy mieli talent do pisania fajnych melodii wokalnych, które podparte riffami i gitarowymi solówkami szybko zapadają w pamięć.

Tył okładki oryginalnego longplaya.

Z tytułem takim jak  „Deep Death” nie ma wymówki i trzeba iść na całość. Uwielbiam tę wymianę basów z bębnami na wstępie. To chyba najfajniejsza rzecz na świecie i myślę, że Hawkwind i Amon Duul II byliby bardzo dumni! Ten psychodeliczny jam rozwija się po chwili w jeden z najcięższych utworów na płycie z chrupiącym riffem w stylu Black Sabbath i z klawiszami inspirowanymi Deep Purple pośrodku, co już samo w sobie jest niesamowite. Na szczęście nie jest to destrukcyjne choć są momenty, w których czuć nadchodzącą zagładę… „For Cecilia” to piękna ballada, która tylko utwierdza mnie, że mamy do czynienia z niesamowicie utalentowanymi artystami. Ta profesjonalnie zagrana muzyka rockowa jest zbyt dobra, żeby o niej zapomnieć. W pamięć zapadają delikatne, klasyczne aranżacje, ale niezwykłe jest to, że utwór nagle przechodzi w cięższy, gitarowy jam, podczas gdy orkiestracja przybiera podniosły klimat. Kolejny, niesamowicie fajny moment… O tonę (1000 kg.) cięższy „Pig Pen Boogie” ze świetną gitarą  i perkusją jest kolejnym mocarnym utworem, mimo że zaczyna się jak blues rockowe boogie. Solówka na gitarze przypomina mi styl Ritchiego Blackmore’a co przydaje temu żywiołowemu rockerowi dodatkowego drapieżnego pazura. Płytę kończy „Shake Your Ass”, krótki (1:09) żart muzyczny w stylu The Kinks. Zaczyna się zabawnie i optymistycznie, ale kończy się niepokojącym, zupełnie niecodziennym „rechotaniem lalek”. Cóż, muzycy jak małe dzieci, potrafią się czasem powygłupiać. Przymykam na to oko – wszak pionierom peruwiańskiego hard rocka i całej Ameryki Łacińskiej takich rzeczy się nie wypomina!

Tył okładki kompaktowej reedycji z 2008 roku.

Płyta „May God And Your Will…” była w przeszłości wznawiana na CD bodaj trzy razy. Ostatni raz w 2016 roku przez firmę Repsychled specjalizującą się w ponownym wydawaniu peruwiańskich perełek, która zawiera stronę A i B singla „Firefly”. Dużo więcej bonusów (aż siedem!) znajdziemy na kompaktowej reedycji niemieckiej wytwórni Walhalla z 2006 roku. Oprócz wspomnianego singla mamy tu nagrania zrealizowane w latach 1973- 1975. Tym razem są to same covery. O ile „Smoke On The Water” Deep Purplei „Radar Love” Golden Earing bliskie są oryginałom i nie wnoszą nic nowego do stylu grupy to już wersja „Mr. Skin” Spirit jest dużo ciekawsza. Nie mniej to „Exorcism” Billy Cobhama i „Dark Rose” Brainbox biją na głowę oryginały. Pierwszy to wpadający w ucho funk z niesamowicie ciężkim gitarowym solem trwającym bez przerwy kilka minut. Z kolei  Dark Rose” przypomina mi nieżyjącego już wielkiego Rory Gallaghera zarówno w grze na gitarze jak i pod względem wokalnym. Tym razem gitarzysta zagrał solo z niezwykłą pasją, które dosłownie wyciska łzy z oczu, ale najbardziej niezwykłe jest to, że jest to inny rodzaj solówki gitarowej w porównaniu do „Egzorcyzmu”. Ci młodzi ludzie mieli talent, który wykraczał daleko poza jeden styl i ten album to pokazał. A żeby docenić jego siłę i wielkość przychylę się do słów Enrique „Pico” Ego Aguirre, który sugeruje, by „(…) słuchać go najgłośniej jak tylko się da”. Sprawdziłem. Inaczej się nie da!

Jedno z ostatnich zdjęć grupy przed jej rozwiązaniem (1974)

Dobrze zapowiadająca się kariera PAX została zniszczona przez rząd generała Alvarado, który od przejęcia władzy w 1968 roku nękał zespoły rockowe widząc w nich całe zło zagrażające porządek publiczny, w muzykach zaś upatrywał potencjalnych przywódców kontrrewolucji. W 1974 roku wydał rozporządzenie o zakazie występów (także telewizyjnych) wykonawcom rockowym pod karą więzienia. a rok później zmusił wszystkie do rozwiązania.

„Pico” Aguirre przeczekał trudny okres w tzw. „podziemiu” angażując się w kilka „nie rockowych” projektach muzycznych. W 1977 roku jako PAX powrócił raz jeszcze na scenę, ale już z innymi muzykami. Mimo, że kontynuował działalność także w późniejszych latach (ostatnio w 2008 roku) nie nagrał żadnej płyty. Mark Aguilar powrócił do Stanów, gdzie w latach 1992-2012 był członkiem legendarnej grupy Jefferson Starship. Obecnie mieszka na Florydzie. Miguel Flores założył szkółkę muzyczną Ave Acustica kształcąc w niej młodych perkusistów. Do dziś komponuje muzykę teatralną, filmową i taneczną.

Progresywny klejnot Kraju Wschodzącego Słońca. YONIN BAYASHI „Ishoku-Sokuhatsu” (1974)

Wystarczył jeden rzut oka na front okładki i już wiedziałem, że tej płyty nie wypuszczę z ręki. Zwisający, uroczy leniwiec z czerwonymi oczami palący fajkę uwiódł mnie od pierwszego spojrzenia. Nic mi nie mówiła nazwa wykonawcy, która małymi literkami wraz z tytułem wydrukowana była na samym dole grafiki. Jak się okazało ten stojący w cieniu takich grup jak Far Out, Flied Egg, czy Far East Family Band tokijski zespół YONIN BAYASHI okazał się kolejnym, genialnym klejnotem japońskiego rocka progresywnego lat 70-tych.

Wszystko zaczęło się w 1969 roku kiedy to trójka niesfornych i zbuntowanych piętnastolatków chodzących do Saginomiya High School założyło kapelę San-Nin (Trio). Tworzyli ją: Kasutoshi Morizono (gitara i wokal), Kazuo Nakamura (bas) oraz Daiji Okai (perkusja). Jako jedyni w szkole nosili długie włosy, jak ich ówcześni idole z Liverpoolu, The Beatles, których traktowali jako muzyczny punkt odniesienia. Sytuacja zmieniła się, gdy na początku 1971 roku dołączył do nich klawiszowiec Hidemi Sakashita kierujący się ku brytyjskim standardom proto-progresywnym takim jak The Moody Blues i Procol Harum, Z jego sugestią zespół wkroczył na ścieżkę eksperymentu będąc pod wyraźnym wpływem muzyki Pink Floyd, Genesis, Deep Purple. Angażując klawiszowca zmienili nie tylko muzyczny profil, ale i nazwę na YONIN BAYASHI. Termin ten, zapożyczony z języka chińskiego chociaż wymawiany po japońsku, dosłownie znaczy kwartet. Pierwszy koncert w nowym składzie miał miejsce na Satsuki-Sai, majowym festiwalu na Uniwersytecie Tokijskim w 1971 roku. Zagrali kompletną, w pełni improwizowaną i szaloną wersję utworu „Echoes” Pink Floyd, czym zaskoczyli, zaszokowali i jednocześnie zachwycili publiczność. Konsekwencją występu była późniejsza wspólna trasa z uwielbianym przez tamtejszych fanów zespołem Flower Trawelin’ Band.

Tokijska grupa Yonin Bayashi (1974)

Wirtuozerskie występy i studyjne eksperymenty były wyjątkowe i imponujące. W 1973 roku otrzymali propozycję stworzenia muzyki do filmu „Hatachi no Genten” w reżyserii Tosuke Nakai. Fabuła filmu oparta była na miłosnej historii pary młodych hipisów rozgrywająca się na tle autentycznych wydarzeń z 1969 roku, gdy radykalni studenci przejęli Uniwersytet Tokijski i utrzymywali go przez kilka miesięcy jako „strefę wyzwoloną”. Powstała ścieżka dźwiękowa oparta na acid folk rockowych piosenkach z mnóstwem efektów dźwiękowych przypominała wczesny Pink Floyd z okresu „Obscured By Clouds”. Krążek „Hatachi no Geneten” w dyskografii zespołu uważany jest za pre-debiut. Ten patchworkowy miks wydany tylko w Japonii przykuł uwagę nie tylko tych, którzy kochali psychodelię, ale też wytwórnię Tam Records, która podpisała kontrakt dając im wolną rękę przy nagrywaniu debiutanckiego albumu. Lepiej trafić nie mogli.

„Ishoku-Sokuhatsu” został nagrany pomiędzy lutym, a kwietniem i na rynku ukazał się dwa miesiące później, dokładnie 25 czerwca 1974 roku. Niewiarygodne, ale gdy płyta trafiła do sklepów muzycy mieli zaledwie po dwadzieścia lat!

Uroczy, zwisający leniwiec z frontu okładki płyty „Ishoku Sokuhatsu” (1974)

Jak większość nie mówię po japoński i ni w ząb go nie rozumiem, ale ujmuje mnie jego melodia i egzotyczne piękno. Co prawda Far East Family Band trochę popsuł mi to wrażenie pokazując, że japoński nie jest zbyt dobrze dopasowanym językiem do progresywnego rocka (co nie znaczy, że nie lubię ich płyt – wręcz przeciwnie!), ale YONIN BOYANASHI udowodnił, że jest inaczej. To jedne z najlepszych japońskich wokali jakie kiedykolwiek słyszałem w rocku! Ten album to wszechstronne dzieło i mimo skromnego timingu (longplay trwa ok. 34 minut) jest pełen pomysłów.

Całość zaczyna się od 45-sekundowego intro  „[hΛmaebeθ]” (konia z rzędem temu, kto odszyfruje ten tytuł), w którym zespół wystrzelił psychodeliczną strzałę w nasze serce i umysł powodując palpitacje tego pierwszego i udar drugiego… Żartuję, ale fakt – wstęp jest mocno awangardowy, a atak ryczących, zniekształconych organów i różnych elektronicznych przetworników zapowiada ciekawą muzyczną jazdę. Zupełnie inny, przede wszystkim bardzo melodyjny charakter ma „Sora To Kumo” („Sky And Cloud”) ze świetnym wykorzystaniem melotronu, melancholijnym gitarowym solem jazzowym i eterycznym pianinem w końcówce nagrania. Prosty, jednostajny rytm, melodyjne dźwięki, chwytliwy i ciepły ton głosu Kasutoshi Morizono sprawia wrażenie lekkości i swobodnego, szybowania, a jego spokój daje poczucie bezpieczeństwa… Ponad 11-minutowy „Omatsuri” („Festival”) przechodzi od bajecznych dźwięków łagodnej gitary elektrycznej w ciężki prog rock  z długimi instrumentalnymi pasażami łącząc w jednym pakiecie jazz, hard rock i psychodelię. Struktura tej kompozycji momentami przypomina mi wczesny Uriah Heep i Rush („Carres Of Steel”), ale pod koniec tego numeru jamowe granie z latynoską perkusją jak u Santany rozwala system. Nie wiedzieć kiedy szum morza i zawieszony nad głowami głos mew kończy cudowną podróż i stronę „A” oryginalnej czarnej płyty.

Nie mniej urocza jest tylna strona okładki „Ishoku Sokuhatsu”

Drugą stronę otwiera tytułowy i najdłuższy (12:23) utwór na albumie, czyli „Ishoku-Sokuhatsu” („Dangerous Situation”). Śmiem twierdzić, że to ten kawałek uczynił ich wielkimi. Jak dla mnie to najlepsza kompozycja w całym dorobku zespołu, a użycie słowa arcydzieło nie jest nadużyciem! Ekspresja uczuć melodii, a w szczególności sposób wykonania mogły znacznie zmienić historię muzyki Japonii, gdyż do tej pory nie było tu zespołu, który wyrażał to w taki sposób. Absolutnie wielki numer naładowany ekstremalną energią ze złożonymi pasażami, licznymi zmianami tempa, mocno wyeksponowanymi organami, symfonicznym melotronem i niesamowitymi instrumentalnymi piruetami. Po raz pierwszy żałuję, że nie dane mi jest zrozumieć o czym śpiewa Morizono. Wyobrażam sobie, że w tekście jest i ogień i woda i wiatr. I że jest to opowieść o żeglarzach obierających kurs na Wielki Ocean Hard Rocka, by po sztormie i burzy dotrzeć szczęśliwie do obranego celu –  Zatoki Progresywnego Rocka. Pewnie jest inaczej, ale odrobina fantazji nie zaszkodzi. Dźwięk odbijającej się piłeczki pingpongowej rozpoczyna ostatni, tym razem instrumentalny utwór. Niech nie zmyli nikogo jego nieco psychodeliczny tytuł „Ping-Pongdama No Nageki” („The Sadness Of A Ping-Pong Ball”), co w wolnym tłumaczeniu znaczy „Głęboki smutek piłeczki pingpongowej”. Ta wyrafinowana i piękna kompozycja z bardzo płynnymi harmoniami jest mieszanką symfonicznego, przestrzennego rocka mocno oparta na fantastycznym melotronie, dzwonach rurowych, pianinie i organach. Na tle całej płyty przedstawia inną, fascynującą i wciąż bardzo interesującą stronę zespołu, który  z wyczuciem i konsekwencją podążał w obranym przez siebie kierunku. I jak z każdym nagraniem na tej płycie także i w tym przypadku trudno się z nim pożegnać gdy milknie ostatnia nuta, ostatni dźwięk.

Moja kompaktowa reedycja z 2003 roku zawiera bonus –  koncert YONIN BAYASHI z 1973 roku. To jest ten sam materiał, który pod tytułem „Live 1973” ukazał się na dużej płycie w Japonii w 1978 roku. Tylko cztery nagrania i aż 43 minuty intensywnej, czadowo zagranej muzyki zdolna wypruć głośniki z kolumn przy odkręconym na full wzmacniaczu. Dwa kawałki: „Festival” i „Dangerous Situation” znamy z debiutu;  „My Brother Flied With An UFO” oraz „Nakamura’s Song” nigdy wcześniej nie były publikowane. Tak więc trafiła mi się niezła wydawnicza gratka! Cieszy mnie to tym bardziej, gdyż album wart jest uwagi i szkoda uronić każdej jego sekundy.

FIRE „Could You Understand Me” (1973)

Prawdziwy rockowy hit z początku lat 70-tych z byłej Jugosławii! Trio FIRE grało mocarnego hard rock, w którym królowały gitarowe solówki oparte na wybuchowo sfuzzowanych przesterach warczące jak wściekły rottweiler połączone z maniakalnym bębnieniem i mocnym basem. Ich muzyki słuchać należy w najwyższych rejestrach głośności, ale uprzedzam – wcześniej zabierzcie dzieciaki z pokoju!

Jugosłowiańskie trio FIRE (kolaż )

Na początku lat 70-tych w Jugosławii pojawiło się kilka ciekawych zespołów rockowych poziomem wykonawczym nie ustępujące brytyjskim, czy amerykańskim kapelom. Wywodziły się one głównie z wielkich aglomeracji miejskich. W Belgradzie działała Pop Mašina i folk rockowa Korni Grupa; jazz rockowy Time i progresywna Grupa 220 pochodziły z Zagrzebia, zaś w Sarajewie zawiązała się formacja Jutro (pol. Poranek), która w 1974 roku przemieni się w bałkański klon Led Zeppelin – Bijelo Dugme. Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu power trio FIRE wcale nie wyszło z dużego ośrodka miejskiego. Zespół powstał w uroczym, dziś już chorwackimi, małym miasteczku Čakovec położonym 90 km na północ od Zagrzebia. Pomimo fantastycznej, bezkompromisowo ostro granej muzyki z ogromną ilością decybeli wydobywających się ze wzmacniaczy Marshalla słuchało ją jedynie wąskie grono fanów. Z pewnością przyczyniły się do tego teksty śpiewane w większości po angielsku (w owym czasie w Jugosławii była to rzadkość) zaś muzyka, jak na gust tamtejszych mieszkańców, była zbyt „undergroundowa”. Muzycy podążali ścieżką wytyczoną przez klasyczne power tria takie jak The Jimi Hendrix Experience, Cream, Groundhogs, Taste, Grand Funk Railroad… tyle, że oni (w co może trudno uwierzyć) brzmieli ostrzej! Twierdzili, że w tamtym czasie byli  zbyt egzotyczni i ekscentryczni jak na swój kraj. Nie uznawali kompromisów i nie godzili się na żadne układy, czego doświadczyli bardziej popularni wykonawcy godząc się na układ z wytwórniami płytowymi. Te, chcąc dostać swój kawałek tortu wywierały presje na muzykach, by ​​nagrywali lekkie, przebojowe piosenki, potencjalne hity, które miały przynosić ogromne pieniądze. Nic dziwnego, że jugosłowiańscy fani  rocka w tamtych czasach słuchali głównie stron B singli, bo tylko tam zespoły brzmiały dokładnie tak, jak chciały. Jak już zaznaczyłem FIRE byli inni – bezkompromisowi i nieugięci. Cała trójka, czyli Jura Havidić (g, voc), Miljenko  Balič (bg) i Emil Vugrinec (dr, voc) wyjechała do Holandii gdzie we wrześniu 1973 roku w studiach Jana Theelena w małym miasteczku Venray nagrali płytę „Could You Understand Me” wydaną przez tamtejszą wytwórnię Killroy. Nawiasem mówiąc wielu fanów spoza Jugosławii przekonanych było, że trio FIRE pochodziło z Holandii…

Ten album, z nieco frywolną okładką wydaje się pozostałością po ciężkiej psychodelicznej muzyce przełomu lat 1967/68. Wyjście zza żelaznej kurtyny oznaczało narażenie się na zachodnie wpływy. Na szczęście nie był to rwący potok ślepego naśladownictwa mogący znieść ich na mieliznę przeciętności, a jedynie wartki strumyk muzycznych inspiracji.

Front okładki według projektu holenderskiego grafika Floora Hermansa.

Na płycie znalazło się siedem autorskich kompozycji. Wszystkie teksty poza utworem „Jeden Divan Dan” („A Wonderful Day”) zostały zaśpiewane po angielsku. Zawarta na krążku muzyka jest do bólu szczera, bezkompromisowa, surowa i potężna. Nawet klasyczne zespoły z tamtej epoki (The Who, Led Zeppelin) nie bały się być szorstkimi, więc z tymi elementami grupie nie mogło pójść źle. Fani ciężkich brzmień byli w siódmym niebie. No chyba, że ktoś jest muzycznym purystą…

W otwierającym utworze tytułowym od pierwszego akordu słychać to całkowicie surowe, nieoszlifowane brzmienie undergroundowego rocka. Ten gitarowy akord ma fuzz na najwyższym poziomie i moim skromnym zdaniem to fuzz  wszech czasów! Wpływ bluesa na FIRE musiał być ogromny skoro mamy tu wiele bluesowego jamowania bez kombinowania z psychodelią, czy folkiem. To nieskomplikowany, ale za to mocarny blues rock z łagodnym przerywnikiem w postaci powolnego, chwytającego za serce bluesa „Memory Of You”, Choć produkcja jest surowa, a aranżacje uproszczone w ich muzyce jest (nomen omen) ogień! Ogień, który rozpala do białości tak jak muzyka grup pokroju Blue Cheer, Firebirds, Hair, Bolder Damn (o których nota bene pisałem już w Rockowym Zawrocie Głowy). Co prawda muzycy nie są wirtuozami, ale to byli bardzo utalentowani młodzieńcy, a solidne umiejętności połączone ze spontanicznością są wciąż wzorcowym przykładem siły i potęgi szeroko pojętego rocka.

Ich wpływ obejmuje spektrum od Black Sabbath, Jimi Hendrixa, Cream i Steppenwolf, po wczesny (bluesowy) Led Zeppelin na pionierach nieziemskiego hałasu Blue Cheer kończąc. Nie mniej mieszanka zespołów, które trafiły do ​​tej puli sprawiły, że  FIRE z powodzeniem zdołał rozwinąć własne brzmienie na tyle, aby uczynić ten album oryginalnym i wielce interesującym. Oprócz nadmiernego używania efektu fuzz, inną zauważalną cechą były hiper rozwinięte cechy perkusisty Emila Vugrineca, który do blues rockowej kapeli przemycił wyrafinowane jazzowe zagrywki perkusyjne. Nieoczekiwane są tu również odniesienia do progresywnego rocka pojawiające się losowo w całym albumie.

Tył okładki oryginalnego longplaya „Could You Undrestand Me” (1973).

Mówiąc o progresywnych atrybutach, z całą pewnością mam tu na myśli dziewięciominutowy kawałek „Flames” zamykający album. To punkt kulminacyjny całej płyty wykorzystujący wszystkie atuty i  charakterystyczne dźwięki FIRE w jednym potężnym ataku. To także jedno z najcięższych nagrań, które z powodzeniem skopie tyłek każdego fana rocka. Utwór kipi gitarowym  fuzzem wznosząc się na najwyższe i najbardziej satysfakcjonujące poziomy pozostawiając w tyle Blue Cheer z obłokiem kurzu. Linia basu to w pewnym stopniu pozostałość po Holendrach z Golden Earring i ich przeboju „Radar Love”. Tyle, że jest tam zupełnie inna, bluesowo melodyjna parada riffów i gitarowych zagrywek. Perkusja przekształca się w hipnotyzujący rytmiczny atak, gitarowa solówka zmienia się z dobrej w imponującą, a surowe brzmienie przekształca się w boskie w ciągu kilku chwil. Całość uzupełniono niemal wszystkimi dostępnymi w tym czasie efektami gitarowymi. Cudo gatunku!

Ponieważ pobyt w Holandii i koncerty w Niemczech nie przyniosły im sukcesu pod koniec 1976 roku wrócili do domu, gdzie nagrali singiel „Ako si sam” (ang.„If You’re Alone”), który całkiem dobrze wpasował się w koncepcję nagranego debiutu. Ale potem zaczęły się dziać dziwne rzeczy. Weszli w symbiozę z pop rockowym zespołem Demoni (przez jakiś czas grali nawet jako Demoni Fire) ostatecznie przekształcając się w Demoni. Trio FIRE odeszło do historii. Ogień się wypalił, muzycy złagodzili brzmienie, chociaż muszę powiedzieć, że ich pierwszy album wydany w 1978 roku wart jest posłuchania.

Z tego co mi wiadomo Jura Havidić z  nowymi muzykami występuje okazjonalnie do dziś grając m.in. materiał z debiutanckiej płyty FIRE. Płyty, o której holenderski dziennikarz Dag Erik Asbjornsen w swojej książce „Scented Gardens of the Mind” napisał: „Longplay „Could You Understand Me” to jeden z najlepszych i najbardziej brutalnych albumów power trio, jaki kiedykolwiek powstał w Europie, zawierający sfuzzowane gitarowe brzmienie, które  przewyższa nawet Jimiego Hendrixa, Jeffa Libermanna czy High Tide. Siedem utworów obejmuje całe spektrum gitarowego ataku od szybko poruszających się hard rockowych numerów do dziewięciominutowego instrumentalnego utworu inferno. Ten konkretny utwór jest tak potężny, że album powinien zostać wydany ze znakiem ostrzegawczym. Posłuchaj go a on zamieni twoje heavy metalowe płyty w pył, ponieważ TO jest prawdziwy heavy metal!” 

Ładnie powiedziane i trudno się z tym nie zgodzić.