Rok 1969 był kamieniem milowym dla brytyjskiej muzyki folkowej. Wytwórnie płytowe szybko dostrzegły potencjalny zysk tego gatunku i podpisywały kontrakty z różnymi zespołami. Zwykle z tymi, które pasowały do ich komercyjnej formy muzycznej. I tak Island podpisał umowę z Fairport Convention, Elektra z Incredible String Band, Chrysalis ze Steeleye Span… Były też i takie, które nie potrafiły przeliterować terminu psychodelic folk, ale tym dajmy spokój. W każdym bądź razie te większe i bogatsze tworzyły pododdziały specjalizujące się w tym konkretnym gatunku. Jedną z nich była CBS, lider spośród wielkich. Zadziwiające, że ich pierwszym wyborem był TREES, początkujący i niedoświadczony zespół z Londynu stawiający wówczas pierwsze kroki na scenie. I choć zespół istniał krótko, to CBS miało nosa – w 1970 roku nagrali dwa albumy z czego drugi, „On The Shore”, to prawdziwy klasyk! Ale najpierw słów kilka o tym pierwszym.
Debiutancki krążek „The Garden Of Jane Delawney” wydany 24 kwietnia 1970 roku to fascynujący album, łączący wpływy dwóch gitarzystów zespołu – Barry Clarke’a i Davida Costa. Ten pierwszy preferował blues rockowy styl. Drugi, z zamiłowaniem do tradycyjnych melodii ludowych, był pod wpływem folkowego gitarzysty i wokalisty Martina Carthy’ego. Ale pula talentów nie kończyła się na gitarzystach, ponieważ zespół miał również bardzo dobrego kompozytora w osobie basisty Biasa Boshell’a, świetnego perkusistę Unwina Browna i, zgodnie z wymaganiami najlepszych zespołów folkowych tamtych czasów, świetną piosenkarkę Celię Humphris. W przeciwieństwie do wielu jej współczesnych frontmanek Celia Humphris nie wywodziła się z rockowego kręgu muzycznego. W tym czasie uczyła się śpiewu operowego. Kiedy dołączyła do TREES jej nauczyciel był załamany. „Zmarnujesz sobie najlepsze lata”. Podczas przesłuchania nie znała żadnego utworu jaki zespół grał. Gdy poproszono ją o zaśpiewanie jakiejś piosenki grupy Incredible String Band bezradnie rozłożyła ręce. „No to zaśpiewaj jakąkolwiek piosenkę folkową” – ratował sytuację David Costa. Z niewinnym uśmiechem na twarzy wyszeptała „Ale ja nie jestem fanką folku…” Kupiła ich tą szczerością. A zespół nie mógł trafić lepiej. To jeden z najlepszych wokali w tym gatunku jaki się wówczas pojawił. Ten głos miał wszystko: ciepło matki, magię anioła i moc, która potrafiła połączyć akustyczne i liryczne ballady z agresywnym, ciężkim folk rockiem podkolorowany psychodelią.
Płyta składa się z dziewięciu utworów. Cztery to tradycyjne brytyjskie piosenki ludowe, które zespół stworzył samodzielnie, dodając elementy rockowe, w tym strzeliste solówki na gitarze elektrycznej Barry’ego Clarke’a. Pozostałe to oryginalne utwory napisane przez basistę, który miał talent do tworzenia piosenek brzmiące jak ponadczasowe klasyki. Od czasu do czasu Bias Boshell wcielał się w rolę głównego wokalisty i przez kilka chwil dzielił się światłem reflektorów z panną Humpris. Wszystkie utwory mieszają się ze sobą zaskakująco dobrze. Niektóre zwalają z nóg. Myślę tu choćby o „Lady Margaret” inspirowany opowieścią z kolekcji „Child Ballads” wzmocniony psychodelicznym, instrumentalnym jamem. Dla niezorientowanych, „Child Ballads” to zbiór 305 tradycyjnych opowieści w formie ballad opublikowanych w drugiej połowie XIX wieku przez Francisa Jamesa Childa pod tytułem „The English And Scottish Popular Ballads”, do których w większości z nich w latach 60-tych XX wieku Bertrand Bronson skomponował muzykę. Ta kolekcja nakarmiła wielu artystów folk rockowych mrocznymi opowieściami pasującymi do muzyki takiej jak np. „Matty Groves” rozsławionej przez Fairport Convention… „Lady Margaret” to mroczna i obskurna opowieści o Lady This, Lordzie That i Youngu Whatsisface, gdzie nieuzasadniona przemoc, psychopatyczna mizogamia i całkowita porażka racjonalnego, dojrzałego pojednania kończą się chaosem na ostrzu miecza.
Z kolei „Epitaph”, delikatna piosenka napisana przez Boshella, otrzymuje piękny akompaniament dwóch gitar akustycznych (Clarke i Costa) pochodzący z zupełnie innego świata określany w późniejszych latach jako acid-folk. Punktem kulminacyjnym albumu jest utwór tytułowy „The Garden Of Jane Delawney”. Celia Humphris śpiewa tu wspaniałe harmonie, a klawesyn, na którym gra Boshell, dodaje średniowiecznego charakteru tej jakże tajemniczej balladzie. Gra gitarzysty palcami i kciukiem oraz wyśmienity klawesyn malują obraz, który z perspektywy czasu jest niesamowicie bliski okładce Storma Thorgersona z „On The Shore”. Prawdziwy klejnot!
Po wydaniu „The Garden Of Jane Delawney” zespół koncertował przez większą część wiosny i lata tego roku z najlepszymi zespołami epoki: Fleetwood Mac, Yes, Fotheringay, Faces, a nawet Pink Floyd. Costa powiedział o tym etapie rozwoju zespołu: „Dorośliśmy przez te sześć miesięcy. Życie w trasie okazało się znacznie trudniejsze. Każdej nocy tłoczyliśmy się w ciasnym busie, spaliśmy na podłodze, jedliśmy owsiankę. Ale tak naprawdę zaczynaliśmy słuchać siebie i odkrywać nasze mocne strony.” Zespół zaczął słuchać artystów, którzy mieszali folk z innymi stylami, takimi jak Curved Air i Renaissance. Humphris: „Skierowało nas to w nieco bardziej marzycielskie rejony. Boshell zaczął grać więcej na klawiszach, dodając skomplikowane podkłady do aranżacji. Dźwięk stał się ciemniejszy i bardziej psychodeliczny”. I tak oto dochodzimy do drugiego albumu zespołu – arcydzieła jakim jest płyta „On The Shore”.
Album został nagrany w październiku 1970 roku w Sound Techniques Studios, gdzie jedni z najlepszych folkowych artystów tego okresu, w tym Martin Carthy, Dave Swarbrick, Sandy Denny, Nick Drake i Fairport Convention nagrywali swoje albumy. Tym razem zespół odniósł korzyść ze współpracy z inżynierem dźwięku Vicem Gammem, który w 1969 i 1970 roku pracował z Jethro Tull (album „This Was”), Dr. Strangely Strange („Kip Of The Serenes”), Steeleye Span („Hark! The Village Wait”) i Shelagh McDonald („The Shelagh McDonald Album”). Piękne CV. Projekt okładki został wykonany przez Storma Thorgersona, który przedstawiał zdjęcie Katie Meehan, córki perkusisty Tony’ego Meehana z The Shadows, przebraną za wiktoriańską dziewczynę z wodną elipsą. Zdjęcie wykonano w londyńskim Hampstead Heath Park, w cudownym miejscu zwanym Hill Garden & Pergola.
Składający się z dziesięciu fenomenalnie uroczych kompozycji z czego połowa to autorskie utwory zespołu album rozpoczyna się od marszowego i krótkiego (1:51) „Soldiers Three” – tradycyjnej piosenki ludowej, która w odległych czasach mogła być śpiewana w tanich, przydrożnych zajazdach przy kuflu piwa. W aranżacji TREES mamy tu cudownie ponury, harmonijny wokal niemal całego zespołu, co mocno kontrastuje ze spokojną, instrumentalną wersją wersetu umieszczonego w drugiej połowie utworu… „Murdoch” napisana została przez Biasa Boshella. Przenosi ona nas w tajemnicze, tolkienowskie zbocza Gór Murdoch (gdziekolwiek to jest), które zdają się urzekać niewiarygodnie mroczną, zimną i upiorną atmosferą znaną wszystkim miłośnikom klasycznej, anglosaskiej literatury. Cudownie ponury, harmonijny wokal, jeden z najlepiej zaśpiewanych przez Celię Humphris, mocno kontrastuje ze spokojną, instrumentalną częścią umieszczoną w drugiej połowie nagrania. Niektórzy brytyjscy dziennikarze dopatrywali się tu podobieństw do utworu „Tam Lin” Fairport Convention, szczególnie w sekwencji akordów i w głosie samej Celii. W tym porównaniu tak się zapędzili, że nazwali ich „Fairport Convention dla ubogich”. Chyba nie zauważyli, że Celia Humphris śpiewa w wyższym rejestrze niż Sandy Denny i brzmi bardziej jak Jacquie McShee z Pentangle… Idźmy jednak dalej. Najbardziej profesjonalnie zaaranżowanym utworem w tym zestawie jest „Street Of Derry”, w którym podzielone obowiązki gitarzystów sprawiają, że cały zespół brzmi spójnie i interesująco. Dobrze wykorzystano tu, mało wtedy eksploatowaną 12-strunową elektryczną gitarę Fendera. Pierwsza zwrotka (i to jest moim zdaniem całkiem fajny zabieg) pozbawiona jest wszystkich gitar elektrycznych, zawiera tylko perkusję, melodyjnie niezależną linię basu, oraz głos Celii. W ciągu siedmiu minut pojawia się sporo nowych pomysłów, gitarowe solówki iskrzą się acidowo psychodelicznymi wibracjami, a wszystko to pokryte jest tą słodko-gorzką harmonią, która przenika cały album… „Sally Free And Easy”, to 10-minutowy cover zespołu Pentagle, który jest prawdziwym hitem tej płyty. Jest to muzyka, która wyraźnie pozwala umysłowi błądzić przez chwilę. Klasyczna gra na fortepianie Biasa Boshella idealnie współgra z akustyczną gitarą Davida Costy, którego wpływ Martina Carthy’ego jest tu widoczny jak na dłoni. Podoba mi się jeszcze jedna rzecz w tym nagraniu; zaczynając od cichych partii wokalnych muzycy stopniowo przechodzą w głośniejszą część instrumentalną, kończąc utwór w ponownie lirycznym tonie przez co wydaje się, że te dziesięć minut to jak bujanie w chmurach.
Nagranie „Fool” to niesamowita, pięciominutowa wycieczka w rejony folk rocka na kwasie skąpanego w psychodelicznych kolorach gitar i niezwykłym głosie Celii obniżonym tu o całą oktawę. To tutaj TREES prezentują swoje bardzo niekonwencjonalne, folkowe upierzenie udowadniając, że nie są kopią Fairport Convention… Krótkie, akustyczne „Adam’s Tune” jest tylko wprowadzeniem do „Geordie”, tradycyjnej piosenki folkowej bardzo nietradycyjnie potraktowanej przez zespół za sprawą brzęczącej, psychodelicznej gitary w połączeniu ze wspaniale szybującą wokalistką. Ta mroczna i złowieszcza opowieść to historia mężczyzny powieszonego za zbrodnię, której nie popełnił. Kat zwlekał z egzekucją do ostatniej chwili czekając na jego ułaskawienie. Niestety odpowiedni wniosek nie wpłynął do sądu na czas… W następnej piosence „While The Iron Is Hot” grupa przechodzi w dzikie wycieczki psychodelicznego rocka, ale tu zwracam uwagę na wyjątkową aranżację smyczkową Tony’ego Coxa – tego samego, który w 1975 roku zaaranżował wspaniałą orkiestrację na epickim albumie „Song Of Scheherazade” zespołu Renaissance. W środku nagrania surowa partia rockowa mogła być sugestią, w którą stronę mógł wkrótce podążać folk… Sporym zaskoczeniem w tym zestawie okazuje się piosenka „Little Sadie” w stylu amerykańskiego country and western przywołująca obraz skocznego tańca w kowbojskich butach w wiejskiej tancbudzie w Teksasie. Na szczęście w ostatniej piosence „Polly On The Shore” zespół powraca do bardziej tradycyjnej muzyki folkowej, która unosi się we własnym świecie dźwiękowym z odległymi zanikającymi, momentami niebiańskimi, ale jednocześnie ostrymi gitarami. To kolejny mój ulubiony moment tej płyty z pięknym wokalem Celii i cudownym, kulminacyjnym solem gitarowym w ostatnich dwóch minutach. Słowem folk rock w jego najlepszym wydaniu!
To DRZEWO (ang. trees) znalazło swoje szczególne miejsce w folkowym lesie. I to nie gdzieś na uboczu, ale w jego centrum. Dwa lata wystarczyły, by rozgałęziło się, eksplorowało i wydało owoce w postaci dwóch niekonwencjonalnych albumów. Szczególnie ten drugi okazał się psychodelicznym szczepem, który pobudził do życia muzyczny nurt zwany psychodelicznym acid folkiem.