Muzyczna archeologia z „The Rubble Collection Volumes 1-20” (1965-1969)

Nigdy nie byłem zwolennikiem płyt składankowych, w które upycha się zazwyczaj kilka fajnych nagrań,  pozostała zaś większość (tak na oko jakieś 80%) to przeważnie gnioty i zapchaj dziury. Szerokim łukiem omijam takie składanki płytowe i nie zaśmiecam sobie nimi płytoteki. Chyba, że trafiam na tak fantastyczne wydawnictwo jakim jest „Nuggets. (Original Artyfacts From The First Psychodelic Era)”. Legendarna już dziś kompilacja wytwórni Elektra zawierająca perły amerykańskiego garage rocka i wczesnej psychodelii z lat 1965-68  wydana na dwóch płytach winylowych w 1972 roku, wznowiona została na pojedynczym CD w 1998.

Tym szlakiem podążyła mała wytwórnia płytowa Bam-Caruso, którą w 1983 roku powołał do życia Phil Lloyd-Smee, brytyjski dziennikarz muzyczny, entuzjasta starych zapomnianych nagrań , kolekcjoner winyli,  projektant okładek płyt, twórca logo grupy Motorhead. Rok później ukazała się pierwsza z całej serii RUBBLE winylowa płyta pod tytułem „Psychodelic Snarl”. Za nią poszły następne – w sumie do 1991 roku wydano ich aż dziewiętnaście! W 2003 roku firma fonograficzna Past & Present wznowiła wszystkie te albumy na winylu dodając (po raz pierwszy) część 20-tą! Płyty ukazały się też w wersji CD jako tzw. „card sleeve” (repliki płyt winylowych) w dwóch oddzielnych solidnych pudełkach. Teraz zaś dostajemy wszystkie dwadzieścia kompakty w pięknym, lakierowanym  pudełku pod nazwą „THE RUBBLE COLLECTION. VOLUMES 1 – 20”

Rubble Collection volumes 1-20 (1965-1969)
The Rubble Collection volumes 1-20 (1965-1969)

Tuż po otwarciu tego boxu i okrzykach „Och!” i „Ach!” rzuciłem się w pierwszej kolejności na dwie (łącznie liczące 180-stron) książeczki. Zawierają one w kolejności alfabetycznej od A do Z krótkie informacje biograficzne i pełne dyskografie wszystkich zamieszczonych tutaj wykonawców. Muzycznych archiwistów i kolekcjonerów ucieszy również fakt, że podano tu także numery katalogowe płyt, oraz miesiąc i rok jej wydania Do tego mamy jeszcze unikalne zdjęcia artystów i reprodukcje okładek. Pełen profesjonalizm!  W głowie mi się zakręciło. To ze szczęścia. Takiego archiwalnego bogactwa w jednym wydawnictwie nigdy bowiem do tej pory nie spotkałem! Dołączony na końcu każdej z tych książeczek index pozwala bardzo szybko odnaleźć informacje o nagraniu, którego w danym momencie słuchamy. Jest to bardzo pomocne, gdyż tych nagrań w sumie jest aż 317!

No właśnie – nagrania! Gdybym miał przeprowadzić szczegółową analizę każdego z nich powstałaby pewnie książka. W ogromnym więc skrócie powiem co „RUBBLE COLLECTION” nam przynosi. Wszystkie prezentowane utwory powstały w przedziale lat 1965-69. Są to nagrania rzadkie, niemal zapomniane, w doskonałej jakości, z bogatych archiwów takich wytwórni płytowych jak EMI, Decca, Philips, Fontana, Pye, Liberty, by wymienić przynajmniej te najbardziej znane. Obejmują one brytyjski (poza płytą nr 9, ale o tym za moment) późny ciężki beat (wówczas określany terminem freakbeat), ale przede wszystkim, co mnie bardzo dodatkowo uradowało, (pop)psychodelię tak tragicznie niedocenianą przez naszych (czasami odnoszę wrażenie, że niedouczonych) muzycznych dziennikarzy. Jest też trochę rodzącego się wówczas psych-prog rocka (z wielką radością zauważyłem tu np. nagranie „Buffalo” kapitalnego progresywnego Writing On The Wall). Kilkanaście nagrań pochodzi z poza Imperium Brytyjskiego: Belgia, Izrael(!), Kanada. Natomiast cały dysk nr, 9 zatytułowany „Plastic Wilderness”  (każda płyta ma swój tytuł) poświęcony został holenderskiej psychodelii (m.in Dragon Fly, Q 69, czy Group 1850, tu jeszcze pod pierwszą nazwą Groep 1850). Wydawca sięgnął po nagrania zespołów, którzy czasem nagrali tylko jednego, niekiedy genialnego singla, czy EP-kę i potem wszelki słuch o nich zaginął. Takich perełek jest tu bardzo dużo, ot choćby Accent, Caleb, Tinten Abbey. Niektóre z tych singli w oryginalnych wersjach warte są majątek. Dla przykładu Open Mind, czy wspomniany Tinten Abbey osiągają ceny przekraczające grubo ponad tysiąc euro! Jak za małą płytkę kwota dość szokująca… Dzięki „RUBBLE COLLECTION” mamy możliwość zapoznać się z obłędnymi nagraniami takich grup jak chociażby Fleur De Lys, Syn, Eyes, KoobasJason Frest, Shotgun Express, The Mode, Bump, Kaleidoscope, Tourquoise…. Listę tę można by ciągnąć jeszcze długo. A ja mam dodatkową satysfakcję. Cały ten zestaw 317-tu utworów otwiera grupa Wimple Winch, o której tak ciepło pisałem w maju tego roku.

The Rubble Collection volumes 1-20 - tył okładki
The Rubble Collection volumes 1-20 – tył okładki

Bez dwóch zdań seria „THE RUBBLE COLLECTION” należy do ABSOLUTNEGO KANONU ROCKA. Znakomitym przewodnik, które może zmienić postrzeganie muzyki genialnych lat 60-tych tak tragicznie niedocenianych u nas w kraju. Ja w tej niezwykłej kolekcji zakochany jestem na zabój…

FUNKADELIC na „Anioł Pański”

Kiedy w gronie znajomych rozmawiając o muzyce z moich ust padło słowo „funk” ich reakcja była, delikatnie mówiąc, dziwna. Uśmieszki, wydęte policzki, duże zdziwione oczy, a nawet odruchy wymiotne. Zdziwiło mnie to bardzo, bowiem uważam ich za ludzi bardzo otwartych na różne gatunki, kierunki i trendy muzyczne, do których ja sam się zaliczam. Może problem tkwi w tym, że jakby nie patrzeć w funku melodia jest na dalszym planie? Najważniejsze w nim jest wyeksponowany rytm. Jest to muzyka o zdecydowanie tanecznym charakterze (jakby nie patrzeć muzyka disco wywodzi się z muzyki funk). Partie solowe często wygrywają instrumenty dęte, podczas gdy gitara, czy organy skupiają się na rytmicznych zagrywkach. Zmiany akordów często ustępują miejsca ostinatowym, powtarzanym figurom basowym. Do tego dochodzi specyficzny sposób podawania rytmu (tzw. groove), czyli zamiast na drugi i czwarty, nacisk kładziemy na pierwszy dźwięk taktu. Proste..?! To właśnie nadaje kompozycjom ów taneczny puls. Podobnie jak disco, funk również jest stylem bardzo eklektycznym, który łączy w sobie elementy jazzu, bluesa, soulu i popu. Doskonałym tego przykładem był James Brown (tak bardzo uwielbiany swego czasu m.in. przez Czesława Niemena), który z takim właśnie eklektycznym tanecznym stylem wkroczył na scenę na początku lat 60-tych. Za nim poszli bardzo szybko inni wykonawcy. Wśród entuzjastów tej muzyki był też George Clinton.

Ten Afroamerykanin, urodzony 22 lipca 1941 roku już w wieku piętnastu lat założył swój zespół The Parliaments. Miała to być alternatywa dla niego i jego kumpli z podwórka. Zamiast wałęsać się po ulicach z kastetem na rękach, nożem w kieszeni, bić się z ulicznymi gangami i dokonywać rozbojów zaczęli muzykować. „Powiedziałem chłopakom Jak chcecie dobrze żyć na wolności i w spokoju doczekać starości rzućcie to w diabły i chodźcie ze mną. Zakładam zespół muzyczny. I tak to się zaczęło” – wspominał po latach wokalista. Nie wiadomo ilu z nich zostało ostatecznie w zespole na stałe, gdyż skład płynnie się zmieniał, grupa stopniowo ewoluowała, aż wreszcie w roku 1967 udało się im nagrać przebojowy singiel „I Wanna Testify”. Sukces singla spowodował, że The Parliaments zaczął jeździć w trasy z kilkuosobowym zespołem towarzyszącym. Wszystko zaczynało układać się wspaniale i po myśli jej lidera do czasu, gdy kilku kumpli Clintona wyłamało się oznajmiając, że odchodzą od niego zatrzymując nazwę zespołu. Wobec takiego obrotu sprawy, wokalista skupiając się na pozostałych muzykach towarzyszących The Parliaments utworzył z nich nowy zespół nazywając go FUNKADELIC. Nie odpuścił też banitom i w sądzie wygrał sprawę do prawa starej nazwy modyfikując ją nieznacznie na Parliament (bez „s” na końcu). W ten sposób George Clinton mógł tworzyć i koncertować pod obiema nazwami. Parliament grał muzykę pop, podczas gdy FUNKADELIC wykonywali zakręcony, surowy, hendrixowski gitarowy rock w połączeniu z psychodelią, blues rockiem i muzyką funk.

Debiutancki album zespołu zatytułowany po prostu „Funkadelic” ukazał się 24 lutego 1970 roku.

Funkadelic - "Funkadelic" (1970)
Funkadelic – „Funkadelic” (1970)

Pełno tu wspomnianych wcześniej hendrixowskich brzmień, transowych rytmów i okazjonalnych Hammondów. Kapitalna sekcja rytmiczna (mocny, wyrazisty bas plus perkusja), która stanie się znakiem firmowym grupy przez całą jej karierę. Jeden z ówczesnych amerykańskich recenzentów napisał” Po wysłuchaniu płyty odniosłem wrażenie iż FUNKADELIC tostwór poza ziemski. Nikt do tej pory tak nie grał”. To z tej płyty coverowane były m.in I Got A Think. You Got A Think” przez Beastie Boys w ich „Car Thief”, czy „Mommy, What’s  A Funkadelic?”cytowane w „By The Way” Red Hot Chilli Peppers.

Wydany latem tego samego roku drugi album „Free Your Mind…And Your Ass Will Fellow” (co za tytuł!) przynosi muzykę o mocno psychodelicznym rodowodzie.

Fukadelic - "Free You Mind...Your Ass Will Free" (1970)
Fukadelic – „Free You Mind… Your Ass Will Free” (1970)

Nic w tym dziwnego, skoro powstała ona pod wpływem zażytych w studio nagraniowym sporej ilości LSD. Dominują tu – jak przystało na płytę funkową – pulsujący rytm taneczny, do tego gitara elektryczna pełna sprzężeń i przybrudzonych brzmień („kosmiczny”, pełen przedziwnych dźwięków  wstęp do utworu tytułowego). Ale pełno  też jest tu solówek gitarowych wspaniałego Eddiego Hazela – dość nietypowych jak na funk, czy partii klawiszowych („I Wanna Know If It’s Good To You”). Z kolei „Friday Night August 14th” to numer ocierający się o hard rock w stylu The Stooges. Jeśli dodamy do tego klimaty w rodzaju obrazoburczych przeróbek pieśni religijnych w rodzaju „Psalm 23”, czy „Ojcze nasz” otrzymamy album z jednej strony bardzo zakręcony, z drugiej niezwykle wciągający.

Trzeci i tu nie ukrywam, że mój najbardziej ulubiony z całej trójki (nie tylko ze względu na utwór tytułowy) to album ” Maggot Brain” wydany 12 lipca 1971 .

Funkadelic - "Maggot Brain" (1971)
Funkadelic – „Maggot Brain” (1971)

Otwiera go tytułowa 10-cio minutowa instrumentalna kompozycja. Eddie Hazel potrafi grać tak cudownie, że właśnie ta kompozycja wybija się spośród dziesiątek tysięcy funk rockowych utworów! A może nie funk, a blues rockowych? Czy też raczej z kręgu rocka progresywnego..? Bo ciężko jest zidentyfikować gatunek tego nagrania. Zazwyczaj robi się to „z urzędu” skoro w nazwie grupy mamy człon funk. Ponoć podczas sesji nagraniowej Clinton szepnął na ucho EddiemuGraj tak, jakbyś dowiedział się w tym momencie, że twoja matka umarła. A potem, że jednak żyje” i dał mu pod język LSD. Eddie wziął do ręki swego Les Paula i jak natchniony zaczął grać. W pomieszczeniu studia zrobiło się cichutko jak makiem zasiał, zaś  osłupiali członkowie zespołu wpatrywali się w niego jak w obraz. Z reżyserki dochodził tylko szum pracujących magnetofonów. Tak oto powstało jedno z najbardziej niezwykłych nagrań w historii muzyki rockowej.

Utwór ten był wielokrotnie coverowany. Nawet Pearl Jam mieli go w repertuarze w czasie swych koncertów łącząc go z hendrixowskim „Little Wing”. Cudo! Amerykańska stacja radiowa na paśmie 100,7 przez dziewiętnaście lat(!) punktualnie o 13.30 w każdą niedzielę puszczała „Maggot Brain” (zamiast „Anioł Pański”) ku uciesze wszystkich radiosłuchaczy. Po krótkiej przerwie w 1995 r.   utwór powrócił na antenę radiową, tym razem w paśmie 98,5 i nadawany jest do dziś tuż przed północą w każdą sobotę! „Czarna” Ameryka wciąż kocha i uwielbia tę grupę.

Każda z omawianych tu płyt została wznowiona na CD, do których dołączono unikalne bonusy; na uwagę zasługują nagrania z nieosiągalnych już dziś singli i alternatywne, bardzo ciekawe miksy. W każdym pudełku  znajduje się booklet z krótką historią zespołu i prezentowanymi nagraniami.

Po wysłuchaniu muzyki FUNKADELIC u moich znajomych zniknęły uśmieszki, wydęte policzki, nie zauważyłem odruchów wymiotnych. Za to na odchodne było jedynie ni to pytanie, ni to stwierdzenie: „Ale do disco polo nas nie namówisz.?!” Spokojnie. W domu gram każdy rodzaj muzyki. Każdy oprócz rzecz jasna tej, o której wspomnieli moi przyjaciele. I tego się trzymam!

LOCOMOTIVE „WE ARE EVERYTHING YOU SEE” (1970), THE NORMAN HAINES BAND „DEN OF INIQUITY” (1971)

Łącznikiem grup THE NORMAN HAINES BAND i LOCOMOTIVE był urodzony w Birmingham Norman Haines – wokalista o ciekawej barwie głosu ( kojarzy mi się z Peterem  Hammillem z Van Der Graaf Generator), wyśmienity organista i człowiek, który odrzucił współpracę z Black Sabbath w 1970 roku. Ale po kolei.

Założycielem grupy LOCOMOTIVE był Jim Simpson, jazzowy trębacz i fotograf. Zespół założył w 1965r. nazywając go pierwotnie Kansas City Seven. To tu debiutowali m.in. saksofonista  Chris Wood (później w Traffic) oraz perkusista Mike Kellio (wkrótce w Spooky Tooth). Początkowo siedmioosobowy skład grał muzykę jazzową z domieszką rhythm & bluesa i soul. Po przyjściu Hainesa muzyka ewoluowała w stronę psychodelii, który to kierunek muzyczny stawał się w owym czasie coraz bardziej popularny. Niemniej pierwszy singiel zespołu wydany w grudniu 1967 roku („Broken Heart”/ Rudy- A Message To You„) był nagrany w rytmach… jamajskiego ska! Wydania  singla nie doczekał Simpson, który kilka miesięcy przed jego nagraniem odszedł z zespołu, by zająć się prowadzeniem interesów  kilku lokalnych zespołów. Jednym z nich był zaczynający dopiero swą muzyczną przygodę kwartet Earth, który wkrótce zmienił nazwę na… Black Sabbath. Co ciekawe –  Simpson miał być czynnym muzykiem w grupie Ozzy’ego. Nagrał z nimi nawet demo, które jednak chyba przepadło na wieki i które nigdy nie ujrzało światła dziennego. Piszę „chyba”, gdyż ponoć w internecie krąży rzekoma kopia tej sesji. Rzekoma, ponieważ jak się okazuje fragment z partią trąbki został „wklejony” z… nagrania Tomasza Stańki z grupą SBB (sic!).  A zatem Jima Simpsona nie można usłyszeć ani z Black Sabbath, ani z grupą LOCOMOTIVE.

Zespół zaczynał być coraz bardzie popularny w Birmingham i poza nim. To dzięki Normanowi Hainesowi zmieniała się też stylistyka LOCOMOTIVE , który postawił na mariaż progresywnych zadziornych organów Hammonda z jazzową sekcją dętą. Podpisany wkrótce kontrakt ze słynną wytwórnią EMI Parlophone przyniósł efekt w postaci kolejnego singla, który stał się  popularny osiągając ostatecznie 25-tą pozycję na brytyjskiej liście przebojów w 1968r.! To ostatecznie przekonało szefów Parlophone, by wydać zespołowi dużą płytę. Pełni pomysłów i dobrych nadziei, Norman Haines, basista Mick Hinks i perkusista Bob Lamb pod koniec tego samego roku przekroczyli progi legendarnych dziś Abbey Road Studios w Londynie, by pod okiem producenta Gus’a Dudgeone’a zarejestrować swój debiutancki longplay „We Are Everything You See”.

LOCOMOTIVE "We Are Everythingh You See" (1970)
LOCOMOTIVE „We Are Everythingh You See” (1970)

Okazało się, że wyszedł z tego fantastyczny, psychodeliczny i (niestety) ogromnie niedoceniony album z wyraźnie słyszalnymi elementami bluesa i jazzu. Kompozycje zamknięte są w krótkie, ale zwięzłe psychodeliczne piosenki. Mnóstwo w nich ponurych organowych brzmień. Mamy tu bardzo fajne aranżacje sekcji instrumentów dętych (m.in. Dick Heckstall-Smith, Chris Mercer i Mick Taylor), oraz częste zmiany nastrojów. I melodie, które zapadają w pamięć.

Najważniejszą piosenką z tego albumu okazała się kompozycja zatytułowana „Mr. Armaggedon” – największy jak się później okazało przebój zespołu. Piękna rzecz. Posępna i radosna zarazem (tak, to możliwe!), a do tego do bólu brytyjska, która pojawia się zaraz na początku płyty (po orkiestrowym wstępie „Overture„). Złośliwi twierdzą, że to również największe przekleństwo albumu, bo wobec tego utworu reszta wydaje się nieco blada. Twierdzę z całą stanowczością, iż jest to oczywista bzdura, bowiem inne utwory również mają ciekawe melodie i doskonałą atmosferę. Nasuwają się skojarzenia z pierwszymi płytami Procol Harum, Genesis, czy (mniej  znaną u nas formacją) Velvett Fogg. Wersja CD zawiera sześć bonusów z trzech singli, w tym monofoniczną  wersję „Mr. Armaggedon” ze zmienionym wstępem!

https://www.youtube.com/watch?v=KPcpijwo7hg

Wytwórnia Parlophone pokpiła jednak sprawę. Nie będąc pewna, czy tak „ciężki” materiał muzyczny się sprzeda, wstrzymała wydanie albumu o cały rok!. Kiedy więc album ukazał się w końcu na rynku w 1970 roku Haines (odrzucając w tzw. między czasie propozycję przyłączenia się do Black Sabbath), stworzył z nowymi muzykami projekt muzyczny o niewyszukanej nazwie THE NORMAN HAINES BAND. Kilka miesięcy później na rynek trafiła ich debiutancka i jedyna, jak się wkrótce okaże, płyta zatytułowana „Den Of Iniquity„.

THE NORMAN HAINES BAND "Den Of Iniquity" (1971)
THE NORMAN HAINES BAND „Den Of Iniquity” (1971)

Podążając tropem poprzedniej płyty, THE NORMAN HAINES BAND zafundował nam kapitalny, klinicznie wręcz progresywny, aczkolwiek nie pozbawiony ciężkich elementów album oparty w głównej mierze na wszechobecnym brzmieniu organów Hammonda. Brzmieniu lekko zniekształconym, lub też przesterowanym nadający muzyce zdehumanizowany charakter. Ale to pierwsze wrażenie, bowiem kiedy posłuchałem tego albumu raz jeszcze i jeszcze raz okazało się, że bardzo ważna jest tu też gitara. Grający na niej Neil Clarke na szczęście nie dał się zepchnąć na boczny tor i jego gra oraz umiejętności wiele znaczą dla całej płyty. Słychać to już w otwierającym, tytułowym nagraniu, a także w utworze, który powstał kilka lat wcześniej  „When I Come Down”. Nota bene utwór ten zaproponowano grupie Black Sabbath, która go odrzuciła, gdyż jak stwierdził Tony Iommi po latach „Nie pasował nam do muzyki granej wówczas przez Sabbath„. Trochę to dziwne, gdyż mamy tu świetny riff, który w wykonaniu grupy Normana Hainesa nagrany został na gitarze i organach Hammonda z użyciem różnych przetworników dźwięku. Spokojniejsze fragmenty płyty to m.in. zagrany na gitarze akustycznej „Bourgeois” będący chyba ukłonem w stronę folkowego Boba Dylana, czy „Finding My Way Home” ciążący ku estetyce muzyki pop. Jednak opus magnum całej płyty to skomponowany przez gitarzystę Neila Clarke’a  13-to minutowy rozimprowizowany i galopujący „Rabbits” wart każdych pieniędzy! Tematy muzyczne przechodzą jeden w drugi, tempo ulega co jakiś czas zmianom, a klamrą spinającą początek i zakończenie utworu jest głos lidera zespołu wyśpiewującego tekst zwykłej dynamicznej piosenki. To klasyczny przykład jak bez zbytniej ekwilibrystyki i „nadmuchanej” wirtuozerii można grać długo i w sposób absorbujący.

Na koniec kilka słów o intrygującej okładce płyty.  Ilustracja zamieszczona na jej froncie była sprawcą całego zamieszania. W tamtym czasie większość sklepów nie chciała przyjmować albumu do sprzedaży uważając ją za dość obsceniczną. W Stanach płytę wkładano zaś do szarych kopert, by nie gorszyła klientów! Nie dziwi więc fakt, że oryginalny winyl wydany przez zasłużony Parlophone Records chodzi dziś w Ebayu po 1500 euro! Jeśli nie mamy aż tylu pieniędzy na oryginalny LP, zainwestujmy w dużo tańszy krążek CD, który wydała firma Esoteric. Naprawdę warto!

PICTURES AT AN EXHIBITION I ZEGARMISTRZ ŚWIATŁA PURPUROWY

Pojechaliśmy z Jolą do na Kaszuby, do Bytowa, na ślub i wesele jej koleżanki ze szkoły średniej. Byliśmy już parą od dłuższego czasu, ale własnego ślubu jeszcze nie planowaliśmy. Tam właśnie poznałem inną wspaniałą parę: Basię i Zdzisława z którymi zaprzyjaźniliśmy się od pierwszego niemal momentu. Ona urocza, inteligentna i zawsze roześmiana blondynka. On miłośnik bluesa i rocka, fan Zeppelinów od urodzenia (no, prawie) i audiofil wiecznie poszukujący idealnego sprzętu Hi-Fi. Wówczas prawie całe wesele przegadaliśmy ze Zdzichem o muzyce, o płytach, audycjach radiowej „Trójki”, których słuchaliśmy wtedy wszyscy bez wyjątku z wypiekami na twarzy. „W środy Piotr Kaczkowski w audycji „W Tonacji Trójki” puszczał nagrania Led Zeppelin. U nas w szkole była akurat tzw „długa przerwa” (20 minut), więc z kumplami biegliśmy jak szaleni do mnie do domu aby zdążyć na 12.30 i słuchaliśmy tych kawałków rozkręcając radio na „full”. Mama znosiła te nasze dzikie wpadanie  na „chwilę” z wyjątkowym spokojem. A gdy stało się to już środowym rytuałem przynosiła nam  do pokoju duży talerz z kanapkami” – wspominał mój nowy przyjaciel. Okazało się też, że znają osobiście polską kompozytorkę Katarzynę Gaertner, autorkę takich piosenek jak „Małgośka”, „Eurydyki tańczące”, „Wielka woda”, czy „Bądź gotowy dziś do drogi”, która pod Bytowem miała domek letniskowy. Tam też poznali muzyka grającego na gitarze i harmonijce ustnej, który opowiadał im ciekawostki z historii bluesa i o koncertach, które widział w Stanach. „Pamiętasz jak się nazywa?” – spytałem. „Ireneusz Dudek, lub jakoś tak podobnie. Znasz?” Nie znałem. Jeszcze. Czas Irka Dudka miał dopiero nadejść.

Kilka lat później los rzucił ich do Republiki Federalnej Niemiec. Mieszkają tam blisko 30 lat. Nie zerwali jednak nigdy z nami kontaktu. Mają zresztą  domek w Bytowie do którego przyjeżdżają kilka razy do roku. Zdzichu stał się też zbieraczem i kolekcjonerem starych mebli i zegarów. Szczególnie te drugie stały się jego następną, zaraz po muzyce, pasją życiową. Zbiory robią wrażenie. Antyczne eksponaty, których nie powstydziłoby się niejedno muzeum. Cudeńka duże i małe. Z XVIII, XIX  i XX wieku. Wszystkie na chodzie! Z kurantem, kukułką. Tykające, grające, bimbające! Robią niesamowite wrażenie.

Zazwyczaj zegary kojarzą mi się z  upływającym czasem. Mam jakąś traumę w tym temacie. Tykanie zegara mnie przeraża.  Z drugiej zaś strony jestem zafascynowany wnętrzem tego urządzenia.  Jego „duszą” i całym tym skomplikowanym miniaturowym precyzyjnym  mechanizmem. To chyba po dziadku ze strony mojej mamy, który miał „sto zawodów” ale pierwszym było zegarmistrzostwo. Taki Zegarmistrz Światła Purpurowy.

https://www.youtube.com/watch?v=obvizJRnezA

Jeden z najlepszych wieczorów Sylwestrowych jaki udało nam się wspólnie spędzić, był ten z roku 1987. Jola była już prawie w ósmym miesiącu ciąży. W lutym urodzić miał się Mateusz. Ten Sylwester spędziliśmy w Bytowie. Przywiozłem kilka płyt i przy muzyce Genesis, Deep Purple, Rush, Free, Led Zeppelin żegnaliśmy stary rok. O północy zabrzmiały dźwięki „Time” Pink Floyd. Magiczny rockowy wieczór! Jeden z moich znajomych skomentował to później mniej więcej tak; „Nie wiedziałem, że jeszcze ktoś w tym kraju potrafi  w taki sposób się bawić. Ja całą noc oglądałem Kaczora Donalda i Myszkę Miki”. No cóż. Też dość oryginalnie.

Na swojej posesji, w zaadoptowanym budynku gospodarczym moi przyjaciele zrobili sobie „domek letni”, a w nim m.in. „skarby” takie jak wysokiej klasy sprzęt audio wizualny, czarne płyty winylowe i płyty CD. Spora kolekcja. „Mam taki pomysł, by jedną z głównych ścian wyłożyć okładkami płyt analogowych.” – zwierzył mi się kiedyś gospodarz  domu. Pomysł nie jest nowy, ani odkrywczy. Sam osobiście też chciałem tak zrobić w swoim mieszkaniu, ale ze względów praktycznych został on odłożony na czas bliżej nieokreślony.

Okładki płyt winylowych są niczym miniaturowe obrazy. Bardzo lubię je „studiować” i czasem robię to godzinami. Wystarczy spojrzeć choćby na te, które projektował Roger Dean dla Uriah Heep, Asia, Budgie, a przede wszystkim dla grupy Yes. Autor tworzy fantastyczne światy, w których sen miesza się z techniką i angielskimi legendami. Dominują tu tajemnicze krajobrazy, czasem pojawiają się gdzieś w oddali drobne postacie i okazy (raczej) ziemskiej fauny.

Yes "Relayer"
Yes „Relayer”

Firma Hipgnosis, to z kolei klasyk gatunku. Stworzona przez Storma Thorgersona (bliski przyjaciel Rogera Watersa) i Aubreya Powella znana jest głównie ze współpracy z zespołami takimi jak Pink Floyd , Led Zeppelin, Wishbone Ash, czy The Alan Parsons Project. To właśnie oni są twórcami słynnej okładki „The Dark Side Of The Moon”. Okładka  przedstawiająca rozszczepienie światła do tej pory zamieszczana jest w czołówce zestawień najlepszych okładek płytowych. Twórczość Hipgnosis oparta była na fotografii często przedstawiających sceny związane z warstwą tekstową albumu. Zdjęcia miały za zadanie opowiadać historię, stąd modele często ustawieni są w teatralnych pozach, niekiedy szokujących, lub absolutnie zaskakujących.

Jedna z moich ulubionych okładek Hipgnosis , to ta przedstawiająca krowę z albumu „Atom Heart Mother” Pink Floyd. Gdy Storm Thorgerson ostrożnie zbliżał się do niej z aparatem fotograficznym, stojący obok farmer powiedział; „Bez obaw. Ona jest teraz zadowolona, bo przed chwilą została wydojona”.

Pink Floyd "Atom Heart Mother"
Pink Floyd „Atom Heart Mother”

Ciekawostką jest to, że firma nigdy nie ustalała kwoty za swoją pracę, pozostawiając to zleceniodawcom wg. zasady „zapłać tyle, na ile wyceniasz”.

W swojej płytotece mam  jedną z najbardziej rockowych okładek wszech czasów. Posiada ją debiutancki album japońskiego zespołu Flower Travellin’ Band „Anywhere” z 1970 roku. Kto czuje klimaty z tamtych lat, ten wie o co mi chodzi.

Flower Travellin' Band "Anywhere"
Flower Travellin’ Band „Anywhere”

Jeśli chodzi o zawartość muzyczną jest to fantastyczny ciężki progresywno rockowy monster! Płyta zawiera wyłącznie obłędnie wykonane, bardzo intensywne przeróbki takich killerów jak chociażby „BlackSabbath”, „The House Of The Rising Sun”  czy „21st Century Schizoid Man”. Nie można nie mieć tej płyty. Z powodu jej fantastycznej okładki! I z powodu zawartej na niej muzyki!

Na zakończenie jeszcze mała uwaga: nie radzę sugerować się li tylko samą okładką albumu przy jego zakupie. Tak jak nie szata zdobi człowieka tak i opakowanie nie gwarantuje wysokiej jakości towaru. O czym wielokrotnie doświadczyłem tego osobiście.

ELONKORJUU „Harvest Time” (1972)

O tym jak mało znany i słabo spopularyzowany jest skandynawski rock z lat 70-tych wspominałem już przy okazji omawiania duńskiej grupy THORS HAMMER i jej jedynej (wspaniałej zresztą) płyty wydanej w 1971r. Podejmując wątek skandynawskiego nieznanego „starego” rocka chcę odkurzyć z patyny zapomnienia kolejną perłę muzyczną. Tym razem będzie to płyta zespołu z Finlandii, portowego miasta Pori, leżącego w południowo-zachodniej części kraju. Miłośnikom jazzu znane z corocznego, międzynarodowego festiwalu Pori Jazz  (tak na marginesie – jest także miastem partnerskim naszego Kołobrzegu). Ten zespół to ELONKORJUU zaś płyta, będąca diamentem w koronie skandynawskiego rocka to „Harvest Time”. Gdybym miał krótko określić styl grupy powiedziałbym, że to niezwykle spontaniczna i energetyzująca dawka hard rocka z elementami bluesa i progresywnymi wstawkami. Wśród inspiracji dopatrzeć się można Deep Purple, Led Zeppelin, wczesny Jethro Tull i gdzieś daleko amerykański Jefferson Airplane. Nad całością unosi się specyficzna dla krajów skandynawskich, melancholijna, nieco zimna nutka smutku. Wydanie debiutanckiego albumu poparte było wieloma koncertami. To na nich kształtował się styl grupy. Występując na Wyspach i Europie Zachodniej przyjmowali nazwę Harvest (odpowiednik fińskiego „elonkorjuu„), która pewnie lepiej „sprzedawała” się na afiszach. Niesamowita żywotność i naturalność cechująca tę muzykę, to zasługa młodzieńczego składu: Jukka  „Jusu” Syrenius (g) i Heikki „Lossi” Lajunen (voc) mieli po 20 lat, trzy lata starsi byli Velli-Pekka „Hippi” Pessi (bg) i Ilkka „Ike” Poijarvi (g,organ), zaś perkusista Eero Rantasila ledwie skończył 17 wiosen. Ten entuzjastyczny i młodzieńczo-spontaniczny zapał do tworzenia muzyki zawarty jest w 10-ciu utworach na debiutanckiej płycie „Harvest Time” wydanej w 1972 roku przez fiński oddział EMI Parlophone.

ELONKORJUU "Harvest Time" (1972)
ELONKORJUU „Harvest Time” (1972)

To, co przykuło moją uwagę od pierwszego przesłuchania to zachwycająca gra gitarzysty Jukki Syreniusa, który z ogromną swobodą potrafi czarować zarówno dynamicznym układem  akordów, jak i wspaniałymi partiami solowymi. Drugim instrumentalistą, którym się zachwyciłem był Eero Rantasila. Fenomenalny perkusista, inteligentnie potrafiący połączyć mocne rockowe uderzenia z jazzowymi wpływami. A jak to soczyście i wyraziście brzmi! Tak grali najwięksi mistrzowie, a przecież chłopak nie był jeszcze  pełnoletni…

ELONKORJUU "Harvest Time" - tył okładki
ELONKORJUU „Harvest Time” – tył okładki

Płyta rozpoczyna się utworem „Unfeeling” i po jego przesłuchaniu pomyślałem sobie: „O rany! Jeśli wszystkie numery będą tak wspaniałe, to ta płyta nie będzie wyjmowana z mego odtwarzacza CD przez kilka miesięcy”. No i nie była! Wspaniały riff,  nabijająca dynamiczny rytm na dwóch bębnach taktowych perkusja, wszystko to wykonane w szybkim tempie mknie niczym szarża łagodzona nagłymi nastrojowymi spowolnieniami,  wspaniała solówka gitarowa, no i ta tęsknota w głosie wokalisty. Głosie charakterystycznym, nad wyraz dojrzałym.

Liryczny temat, zaznaczony w pierwszym utworze pojawia się przy okazji następnego nagrania „Swords”, oraz w Praise To Our Basement” a to za sprawą fletu poprzecznego, którego na płycie jest co prawda mało, ale jeśli już się pojawi to wytwarza unikalny, wręcz baśniowy klimat. Do tego w „Swords” dochodzą (moje ukochane) Hammondy! Więcej tego instrumentu jest w „Captain” , które budują tajemniczą atmosferę wraz z absolutnie wybitną partią gitary basowej. Velli-Pekka Pessi pokazuje jak bardzo melodyjnie można grać na czterech strunach. Ten nastrój zostaje wkrótce zburzony z hard rockową intensywnością, z pojawiającym się rewelacyjnym solo gitarzysty, oraz piorunującym wręcz werblem. Po chwili wszystko ulega wyciszeniu i wchodzi niebiańska partia fletu – prawdziwy, magiczny moment na tej płycie… Instrumentalny „Future” powala basem i czaruje popisem gitarzysty, który „zapętlił” kilkoma powtarzalnymi dźwiękami gitarowy motyw. Otworzył przy tym furtkę dla krótkiego solowego popisu perkusisty zdradzającego tutaj inklinacje jazzowe. Trochę szkoda, że gitarzysta nie pociągnął swego tematu dłużej, bowiem jest on naprawdę wspaniały. Jazzowe ciągoty w nagraniach hard rockowych usłyszeć też można w „Hey Hunter” i „Old Man’s Dream”, dowodząc, że każdy zamieszczony tu utwór jest rewelacyjny, niepowtarzalny i na bardzo wysokim poziomie. Debiut ELONKORJUU zamknął się w czterdziestu minutach muzyki. Dodam więcej: czterdziestu fascynujących minutach nie tylko dla badaczy rockowych skamielin!

Elonkorjuu w fińskiej telewizji
Elonkorjuu w fińskiej telewizji

Oryginalna, winylowa edycja „Harvet Time” ukazała się tylko w Finlandii i dziś jest kolekcjonerskim rarytasem będąc na liście marzeń niemal każdego szanującego się kolekcjonera czarnych płyt. Jak łatwo się domyślić kosztuje krocie, więc warto pokusić się na o wiele tańsze wznowienia na płytach CD.