DIONYSOS „Le Prince Croule” (1972).

Wydawało mi się, że o kanadyjskiej grupie DIONYSOS i jej debiutanckim krążku „Le Grand Jeu” z 1971 roku pisałem nie tak dawno, a tymczasem okazuje się, że było to ponad sześć lat temu. Niewiarygodne jak ten czas leci… Najwyższa pora nadrobić zaległość i przedstawić drugą, przełomową płytę zespołu, „Le Prince Croule” (Okrutny książę) wydaną rok później. Przypomnę tylko, że Dionysos byli pierwszym kanadyjskim progresywnym zespołem w prowincji Quebec, który śpiewał po francusku. Dla młodych ludzi tej części kraju stał się on symbolem przemian zrywając trwającą od wielu lat anglosaską dominację.

Wydany przez wytwórnię Zodiaque i ozdobiony abstrakcyjną grafiką Denisa Poirier’a album „Le Prince Croule” jest logiczną kontynuacją debiutu krążący wokół rozpadającego się królestwa i upadku jego włodarza .

Front okładki

Oferowana tutaj muzyka jest niemal stworzona dla ludzi o czułym  sercu i otwartym umyśle na wczesny eklektyczny prog. Jasne, miażdżące, złowrogie i muliste organy emanują psychodelicznymi hipisowskimi akcentami „cuchnąc” wczesnym Santaną, ale wokół niej czai się zupełnie inaczej brzmiąca bestia – bardziej burzliwa i hałaśliwa z zabójczymi gitarami, neandertalskimi, ale wyszukanymi liniami perkusyjnymi. To rok 1972 z całym swoim urokiem, polotem i dalekosiężnymi pomysłami muzycznymi, Z magiczną treścią melodii i tym czymś wyjątkowym, co wymyka się wszelkim sformułowaniom. Francuskie wokale doskonale wpisują się w muzykę. Są przewiewne i unoszące się nad różnymi, mocno rockowymi pejzażami wirując niczym czarne pióra na wietrze, a kontrapunktujący je efekt ostrych gitar to jest coś, co wydaje mi się nieskończenie atrakcyjne. Cechą szczególną zespołu było to, że teksty piosenek dotyczyły problemów głęboko zakorzenionych w Quebecu. Co prawda „Le Prince Croule” jest konceptualną opowieścią o złym księciu chcący za wszelką cenę podbić świat i jak każdy złoczyńca w końcu upada i ponosi karę. Nie mniej są tu także nawiązania do rzeczywistych problemów świata jak „Le Prince Jardine” traktujący o suszy na całym świecie, czy poruszający serce instrumentalny „Safari (Mort De L’aigle” (Safari. Śmierć orła) będący emocjonalnym sprzeciwem wobec bezlitosnego zabijania dzikich afrykańskich zwierząt i niszczeniu tamtejszej przyrody. A tak w ogóle to dzieje się tu tak dużo, że nie ma mowy o nudzie. Poza ostatnim fragmentem wszystkie utwory są zaskakująco krótkie, ale tworzą delikatną spójną nić biegnącą przez cały album. Niejednokrotnie czułem się przeniesiony w głąb dźwiękowej opowieści o magii z kieliszkiem francuskiego wina.

„Lever De Prince” maluje się niczym pejzaż dźwiękowy z fajną gitarą i bardzo namiętnym (szczególnie pod koniec nagrania) wokalem, w którym jak to w prog rocku dzieje się, oj dużo się dzieje… „Chanson Du Courage” (szkoda, że pod koniec wyciszony) i „Demain La Vie” utrzymany w duchu  wczesnego King Crimson są doskonałe. Bardzo dobrze prezentuje się ciężki i wolno toczący się ” Terreur Et Masque” (Terror i maska) z ostrą sfuzzowaną gitarą i mocarną perkusją, zaś „Le Prince Jardine” powala brzmieniem z szalejącymi organami Hammonda i mocną sekcją rytmiczną klimatem przypominającym najlepsze numery Uriah Heep z tego okresu.

Tył okładki.

Pozostała część albumu jest zgodna z tym co napisałem wyżej, a więc nadal mamy tu dużą ilość doskonałych gitarowych solówek, kapitalnych partii klawiszy i silną sekcję rytmiczną. Za każdym razem wielkie wrażenie robi na mnie dramatyczne „Safari”, szczególnie gdy w jego drugiej części nagle wybrzmiewa akustyczna gitara, by zaraz potem, ale ze zdwojoną mocą, dać niesamowitego czadu! Zmiany tempa i nastroju przeplatają się w trzyipółminutowej, na wpół akustycznej i sennej „Ballade Inquiète” (Ballada zmartwionego) z wykorzystaniem fortepianu imitującego klawesyn, w której książę zdaje sobie sprawę ze swego niecnego postępowania, ale na jego poprawę jest już za późno. Ponad trzynastominutowy „Le Prince Jardine” zamyka nie tylko jego historię, ale i całą płytę z dużą ilością instrumentalnej, momentami improwizowanej, pomysłowej muzyki podkreśloną pełnym dramaturgii wokalem. Zabójczy numer tak jak i cały, fantastyczny album!

Po jego wydaniu grupa zniknęła ze sceny powracając dwa lata później ze ścieżką dźwiękową do sztuki Sama Shepparda „Tooth Of Crime”, która, o ile mi wiadomo, nigdy nie została wydana na winylu ani na płycie CD. W 1975 roku do sklepów trafili z zupełnie inną pozycją, „Changé D’Adresse”, bardziej jazzowo-popową, momentami lekko progresywną. Kolejna przerwa w ich działalności trwała aż do 1994 roku. Trzej oryginalni członkowie Dionysos, Éric Clément, André Mathieu i Paul-André Thibert wpadli wówczas na pomysł „odświeżenia” kilku swoich klasycznych utworów. Korzystając z autobusu wypełnionego towarzystwem innych muzyków wydali je na płycie „Pionniers 1969-94”. Spośród dwunastu zamieszczonych na niej nagrań aż siedem trafiło w formie bonusów na kompaktową reedycję „Le Prince  Croule” wydaną przez wytwórnię Mandala w 2011 roku.

Szczerze powiedziawszy takie albumy jak „Pionniers…” zwykle omijam szerokim łukiem. Odgrzewane kotlety to nie moja bajka. Ich selekcja też pozostawia wiele do życzenia. Pierwsze pięć z owych dodatkowych nagrań pochodzą z debiutanckiej płyty, zaś najbardziej progresywny, drugi krążek zespołu reprezentuje jedynie „Le Prince Jardine” skrócony na dodatek do trzech minut! Zresztą większość przeróbek jest krótsza. Taki „Narcotique” brzmiący jak skrzyżowanie Deep Purple z Procol Harum (z odrobiną smacznego gitarowego brzmienia Robina Trowera) oryginalnie trwający dwanaście minut trwa siedem, a najlepszy utwór z debiutanckiego albumu, „L’Age Du D’Or” jest aż o połowę krótszy. Mało tego. Do L’Age Du Chlore” dodano sekcję dętą zmieniając tym samym klimat utworu będący skrzyżowaniem Deep Purple z The Nice na… funky rock, a czysty blues rockowy „Suzie” jest kompletnym nieporozumieniem, chyba że jest się fanem głosu Thiberta. Największe zainteresowanie wzbudził we mnie niepublikowany nigdy wcześniej „S’ul Yiab” z  1972 roku (rzecz jasna po obróbce Anno Domini 1994), który uważam za najciekawszy wśród dodatków. Aby do końca być szczerym i w miarę obiektywnym na plus trzeba przyznać, że wykorzystując nowoczesną technikę w studio miło słucha się tych nagrań na nowo. Oczywiście jeśli nie zna się ich oryginalnych wersji…

Prekursorzy włoskiego prog rocka. THE TRIP (1970)

„We Włoszech w latach 1971–1974 rockowe zespoły rzucały sobie wyzwania. Ten kto miał największą wyobraźnię mógł stworzyć epokowy, ponadczasowy album. W tym czasie wszyscy byliśmy muzycznymi malarzami i rzeźbiarzami, jak w renesansowych Włoszech”. (Tom Hayes/Gnosis)

Powszechnie wiadomo, że włoski rock progresywny pierwsze kroki stawiał w 1970 roku. Jego afirmacja w alternatywnym obiegu nie była jednak natychmiastowa: w istocie aż do drugiej połowy 1972 roku  wiele zespołów nadal tworzyło dzieła zawieszone pomiędzy beatowo-psychodeliczną przeszłością, a jeszcze mglistą prog rockową przyszłością. Tak było między innymi w przypadku Analogy, Circus 2000, a także w przypadku debiutanckiej płyty grupy THE TRIP, wspaniałego międzynarodowego zespołu, który swoim brzmieniem z impetem otworzył drzwi nowej ery dając początek włoskiemu prog rockowi.

Powstali w Anglii w 1966 roku pod nazwą TheTrips w składzie którego znaleźli się basista Arvid „Wegg” Andersen, dwóch gitarzystów: Bill Gray (grał już z Claptonem ) i młodziutki Ritchie Blackmore (tak, TEN Blackmore!), oraz perkusista Ian Broad. W poszukiwaniu sławy i pieniędzy cała czwórka przeniosła się rok później do Włoch. W Turynie wpadli w oko wschodzącej gwieździe muzyki pop Rikiemu Maiocchi’emu. Piosenkarz właśnie pożegnał się ze swoją macierzystą grupą I Cameleonti i zaprosił ich, by wspierali go w dwumiesięcznej trasie po Italii, po odbyciu której w ciągu kilku tygodni przeszli transformację. Z zespołu jako pierwszy wyłamał się Blackmore, który wrócił do Anglii i założył Deep Purple. Tuż po nim odszedł Ian Broad mający problemy z alkoholem. W ich miejsce pojawili się dwaj włoscy muzycy: klawiszowiec z Savony, Joe Vescovi i perkusista Pino Sinnone (ex-Teste Dure i Rogers).

Angielsko-włoski The Trip (1970).

Nowo powstały kwartet po zmianie nazwy na The Trip zaczął tworzyć oryginalny repertuar. Początkowo opierał się on na blues rocku szybko ewoluując w oryginalne brzmienie z niespotykanym dotąd użyciem efektownych parti chóralnych, cytatów z klasyki, starych pieśni mieszanych z kakofonią dźwięków i wspaniałych galopów instrumentów klawiszowych z organami Hammonda na czele. W 1969 roku, po wiosennych koncertach w historycznym Piper Club w Rzymie, wówczas niekwestionowanej świątyni wielu krajowych i zagranicznych zespołów psychodelicznych i progresywnych, zostali zauważeni przez Alberigo Croccetę, który doprowadził do tego, że jeden z ich utworów, „Bolero Blues” znalazł się na składankowej płycie „Piper 2000” wydanej w tym samym roku. On też podpisał z nimi kontrakt z RCA i zmaterializował koncert na „włoskim Woodstocku”, Festival di Caracalla, który odbył się na terenie rzymskich Łaźni Karakalli w 1970 roku. Mniej więcej w tym samym czasie pokazali się w  filmowej komedii „Terzo Canale. Avventura a Montecarlo” opowiadająca o tarapatach zespołu próbującego dostać się do Monte Carlo ostatecznie lądującego na wspomnianym festiwalu. Innymi słowy droga do sukcesu stała przed nimi otworem. Do pełni szczęścia brakowało płytowego debiutu, który ostatecznie ukazał się w maju 1970 roku.

Front okładki

Album, zatytułowany The Trip” pojawił się na półkach włoskich sklepów jako coś nietypowego i już przy pierwszym przesłuchaniu było jasne, że chęć innowacji kreatywnością chciała przezwyciężyć technologiczne ograniczenia tamtych czasów. Od pierwszego utworu „Prologo” Vescovi, który nie posiadał syntezatora w zakresie efektów specjalnych robi co może, by je wyczarować. Zresztą w notatce na odwrocie muzycy jasno dali do zrozumienia, że wszystkie dźwięki są wynikiem przesterowań i eksperymentów nagranych na konwencjonalnych instrumentach, a nie na sztuczkach studyjnych. Pomimo dominacji klawiszy, atmosfera jest jednak zróżnicowana. Umiejętności techniczne nie podlegają dyskusji i kiedy wchodzimy w „Incubi” delektujemy się niezwykłymi walorami wokalnymi godnymi zespołu bluesowego przeniesionymi w prog rockową, by nie powiedzieć kosmiczną, sferę. A tak przy okazji – teksty (poza jednym wyjątkiem) śpiewane są po angielsku. Ówcześni krytycy czasami zwracali uwagę na niewielki rozdźwięk między partiami chóru, a instrumentalnymi liniami, ale nie było to wielkie uchybienie. Wręcz przeciwnie. Końcowy wynik był tak oryginalny, że sama wytwórnia ochrzciła ich brzmienie „impresjonistycznym” nieoficjalnie nadając płycie drugie imię, Musica Impressionistica”, które pojawiło się na tylnej okładce. Mając taką nazwę i taki tytuł, łatwo sobie wyobrazić, że muzycy zabiorą nas na wycieczkę, a raczej w niezwykłą podróż szlakiem wczesnych nagrań Pink Floyd. Na tym albumie The Trip jedną nogą mocno stał w psychodelii  z okresu „The Piper At The Gates Of Dawn”, drugą (jeszcze niepewnie) stawiał już w progresywnym „A Saucerful Of Secrets”.

Otwierający utwór „Prologo” (Prolog) jest niezwykłym i bardzo ciekawym pasażem instrumentalnym spod znaku demonicznej psychodelii lat 60-tych z mrocznymi fragmentami organów przechodzącym przez drzwi percepcyjnego rytmu, by na końcu dojść do prawdziwej deklaracji – miłości do bluesa. Ależ to mocny punkt tej płyty! Po ponad ośmiu niezwykłych minutach jego miejsce zajmuje „Incubi” (Koszmary) równie długa psychodeliczna kompozycja z echami muzyki klasycznej i jazzowymi organami. Enigmatyczny tekst opowiada o koszmarnej, niespokojnej nocy nawiedzonej przez upiorne wizje, które rozgonić może jedynie poranne słońce. Tak kończy się pierwsza strona oryginalnej płyty.

Tył okładki winylowej reedycji płyty „The Trip”

Drugą otwiera długi, apokaliptyczny „Visioni dell’aldilà” (Wizje z życia pozagrobowego) i podobnie jak poprzedni, mimo włoskiego tytułu  śpiewany jest po angielsku. Według Pino Sinnone, został on zainspirowany niektórymi obrazami Hieronima Boscha i łączy w sobie ciemne pasaże organowe, harmonijne wokale z kolorowymi impresjonistycznymi tekstami, zaś ogniste instrumentalne wzloty symbolizują dziką i wolną duszę. Zmieniające się motywy fundują nam niezatarte przeżycie. Jaka jazda! Muzyczny klimat zmienia się w „Riflessioni” (Refleksje), w którym rock, blues i muzyka gospel łączy się w jedną zgrabną całość. Na tym tle dostajemy dość poważny tekst traktujący o religii, przemijaniu czasu i tajemnicy życia. Za to na koniec zespół funduje nam kompletną niespodziankę. Surrealistyczny, żywy „Una pietra colorata” (Kolorowy kamień) to tak naprawdę urocza i zabawna pop psychodeliczna piosenka. To jedyny kawałek zaśpiewany po włosku, który początkowo nie był brany pod uwagę. Jego pierwotna wersja z angielskim tekstem i tytułem „Take Me” szykowana była jako strona „B” singla. Jednak z uwagi na to, że RCA wydawał ten album we Włoszech zgodnie z tutejszym prawem na płycie musiało znajdować się choć jedno nagranie śpiewany po włosku. Tekst, który przetłumaczył Pino Sinnone, przywołuje obraz samotnego, gadającego kolorowego kamienia leżącego na dnie morza zakochującego się w leżącym tuż obok innym kamyku. Banalna, by nie powiedzieć dziecinna historyjka z uroczą melodią.

Zespół na planie filmu „Terzo canale”

Pomimo, że nie był wspierany odpowiednią reklamą, ani też nie osiągnął ekscytującej sprzedaży, album wypracował zespołowi solidną niszę w mediach, które od tego momentu nie spuszczały go z oka. Dumni z tak dużego zainteresowania podtrzymali kuszące artystyczne obietnice debiutu oddalając się coraz bardziej od psychodelicznego nurtu. Obierając kurs na rock progresywny w kolejnych swych dziełach, „Caronte” (1971), „Atlantide” (1972) i „Time Of Change” (1973) stali się prawdziwą ikoną tamtejszego prog rocka. Niestety, zmiany personalne (ostatnią płytę nagrali w trójkę z nowym perkusistą, Furio Chirico, który potem założył doskonały Arti & Mestieri), kłótnie i rozbieżne zdania co do dalszej działalności doprowadziły do zawieszenia działalności. Pod koniec 1974 roku wypadek Andersena, który doznał groźnej kontuzji przypieczętował ostateczny rozpad grupy. W XXI wieku różni muzycy z oryginalnego składu  (i nie tylko) kilka razy próbowali zreformować The Trip, ale jak mawiał Heraklit z Efezu „nie wchodzi się dwa razy do tej samej rzeki.”

Płyta była wiele razy wznawiana zarówno na winylu jak i na CD. Moja kompaktowa, zremasterowana i limitowana reedycja wydana przez RCASony Music pochodzi z 2011 roku. Brzmi bosko! Mam też nieoficjalny egzemplarz z arcyciekawymi nagraniami bonusowymi. Co prawda omijam szerokim łukiem takie wydawnictwa, ale tym razem dałem się skusić, tym bardziej, że jak dotąd żadne z oficjalnych wznowień bonusów nie ma. A tu proszę, jest singiel „Fantasia”/”Travelin’ Soul” z nagraniami ze ścieżki dźwiękowej  filmu „Terzo canale”, Bolero Blues” z kompilacyjne płyty „Piper 2000” z 1969 roku, stronę „A” singla „Believe In Yourself” promującego album „Caronte” (1971), oraz sensacyjny(!) blisko półgodzinny zapis koncertu z rzymskiego klubu Piper ze stycznia 1972 roku z fantastycznymi wersjami „Caronte I” i „Two Brothers” trwające razem trzynaście minut, powalającym, jedenastominutowym „L’Utima Ora E Ode A J. Hendrix” i kończący występ, znakomicie zagrane „Repent Walpurgis”.

Na zakończenie dwa małe Post Scriptum. Pierwsze dotyczy tytułu wpisu. Pierwotnie tekst miał się nazywać: „Kamień milowy włoskiego progresu”, ale wydał mi się zbyt pretensjonalny. Postawiłem na „Prekursorzy włoskiego prog rocka” będąc w pełni świadom, że mogę narazić się niektórym fanom gatunku albowiem według poważnych znawców tematu za prekursorów tego stylu uważa się grupę Le Orme i jej album „Collage” z 1971 roku… Drugie Post Scriptum jest innej natury. Wymienione przeze mnie wyżej dwie kolejne płyty The Trip wydane po debiucie opisałem w marcu 2016 roku pod tytułem „Rockowa włoszczyzna”, zaś historię zespołu Arti & Mestieri i jego płytę „Tilt” trzy miesiące później. Proszę szukać w dziale „Archiwum bloga”, lub w wyszukiwarce. Tam znajdują się także inne, bardzo ciekawe pozycje spod obcasa włoskiego buta.

CHRISTOPHER (1969) – święty Graal amerykańskiej acid psychodelii.

W drugiej połowie lat 60-tych w Teksasie kojarzącym się raczej z kowbojami, bydłem i wielkimi ranczami nie brakowało wspaniałych muzyków, którzy w tamtych burzliwych i pomysłowych czasach stworzyli jedne z najbardziej oryginalnych psychodelicznych grup jak 13th Floor Elevators, Lost & Found, Moving Sidewalks, czy The Golden Dawn… Do tych interesujących zespołów dopisałbym trio CHRISTOPHER, które powstało w 1968 roku w Houston w składzie Richard Avitts (gitara), Doug Walden (bas, wokal, fortepian, flet) i Doug Tull (perkusja).

Avitts i Tull  grający wcześniej w wielu grupach soulowych i rhythm and bluesowych poznali się dwa lata wcześniej. Początkowo Tull nie traktował muzyki tak poważnie jak jego kolega, co po jakimś czasie doprowadziło, że ich drogi się rozeszły. Rok później perkusista zaprzyjaźnił się Jormą Kaukonenem, gitarzystą Jefferson Airplane. Któregoś dnia wykonał jeden telefon i Avitts zjawił się na wspólne jam session. Muzyczna chemia pomiędzy dawnymi kolegami ożyła na nowo. Obaj stwierdzili, że mają zadatki by właśnie teraz stworzyć zespół. Zaczęli szukać śpiewającego basisty; trafili na Waldena i jako United Gas szybko zyskali fanów w Houston i jego okolicach grając w lokalnych klubach, w tym w Tangerine Forest. Jego właściciel, Nick Lee, tak się nimi zafascynował, że został ich menadżerem. Nagrane demo z własnymi utworami Lee rozesłał do Las Vegas i Los Angeles, którymi zainteresowała się wytwórnia Metromedia oferując im dwuletni kontrakt. Długo się nie zastanawiając spakowali sprzęt i czym prędzej udali się do Miasta Aniołów. Na miejscu szefowie wytwórni zasugerowali muzykom, by zmienili nazwę. Chodziło o to, by nie mylić ich z kalifornijskim zespołem Pacific Gas & Electric. Obaj gitarzyści uważali, że nazwa Christopher nawiązująca do świętego Krzysztofa, patrona podróżników i kierowców jest doskonała, tym bardzie, że kochali szybką jazdę i Harley-Davidsona. To tu, w Los Angeles, spotkali niezależnego producenta Rona Kramera (oczarowała go ballada „Beautiful Lady”), który wprowadził ich do prestiżowego klubu nocnego Gazzarri’s, jeden z głównych filarów muzycznej sceny w L.A. mieszczącego się na Sunset Strip gdzie podbili serca hippisowskiej społeczności. Zaczęli improwizować i rozwijać swoje brzmienie przy okazji grając jako support dla wielkich wykonawców takich jak Taj Mahal i Three Dog Night. Oprócz tego występowali na imprezach organizowanych przez Hells Angels i okolicznościowych zlotach lokalnego gangu motocyklowego The Barons Of Earth. Nawiasem mówiąc zdjęcie zespołu znajdujące się na okładce albumu zostało zrobione w ich kwaterze głównej. Samo pomieszczenie w kształcie okrągłego pokoju wykorzystano w kultowym filmie „The Trip” Rogera Cormana z 1967 roku z Peterem Fondą i Denisem Hopperem.

Front okładki płyty „Christopher” (1969)

Wiosną 1969 roku w połowie sesji nagraniowej w Sound City w Van Nuys  zaczęły się problemy z perkusistą. I nie chodziło tu o jego styl gry – ten był imponujący. Problemem był to, że Doug Tull powoli pogrążał się w narkotykowym nałogu tracąc nad sobą kontrolę. W studio, w trakcie nagrania podciął sobie żyły w nadgarstkach. Gdyby nie pomoc technicznych wykrwawiłby się na śmierć. Ponoć nie była to pierwsza taka próba samobójcza. Avitts i Warden z bólem serca postanowili usnąć go z zespołu. Na czas sesji zaangażowali dwóch innych perkusistów: Johna Simpsona i Terrance’a Handa. Gdy pytano dlaczego aż dwóch odpowiadali: „Ponieważ zawsze jednego nie ma…” Producentem płyty był (a jakże) sam Ron Kramer, który zrobił kawał doskonałej roboty. Krążek ukazał się pod koniec roku w bardzo mikroskopijnym jak na amerykański rynek nakładzie tysiąca egzemplarzy. Obecnie to jeden z najrzadszych albumów wydanych przez Metromedia, święty Graal amerykańskiego psychodelicznego acid rocka, obiekt westchnień wielu poważnych kolekcjonerów oryginalnych winyli na świecie.

W muzyce zespołu można doszukać się inspiracji Cream. Choć muzycy nie byli tak fenomenalni jak Bruce, Clapton i Baker, blues mieli we krwi. I podobnie jak brytyjska supergrupa, byli zespołem z ogromnymi umiejętnościami i możliwościami. Świetne kompozycje z mocną gitarą typu fuzz i wah-wah z elementami progresywnego rocka mającą tendencję do jamowego (improwizowanego) grania, hipnotyczny, momentami porażający wokal przywodzący na myśl Jacka Bruce’a i Jima Morrisona, a także zapadające głęboko w pamięć teksty i znakomita muzykalność – to były ich atuty. Przebywając w Kalifornii i patrząc przez pryzmat muzyki można powiedzieć, że wiele zawdzięczają temu stanowi. Utwory takie jak „Magic Cycles” i „In Your Time” czerpią inspirację z onirycznych cech brzmienia San Francisco spod znaku Jefferson Airplane i Grateful Dead. Na albumie pojawiają się także nawiązania do innych wykonawców z Los Angeles, szczególnie The Doors i Spirit i niemal wszystkie ich utwory brzmią na swój sposób rewolucyjnie i złowrogo. Jakby tuż pod powierzchnią czaiło się coś mrocznego.

Tył okładki.

Od otwierającego psychodelicznego bluesa „Dark Road” aż do ostatniego „Burns Decisions” trio pokazuje, jak silna może być psychodelia późnych lat 60-tych. Naprawdę mocny „Dark Road” to jeden z najfajniejszych krótkich jamów jaki znam. Rozpoczyna się powolnym, jazzowo bluesowym rytmem, po czym nabiera rozpędu zmieniając tempo za sprawą błyskotliwej grze perkusji. Tuż po nim „Magic Cycles”. I tu zaczyna się (nomen omen) prawdziwa magia. Senna muzyka, w której czuć dużo przestrzeni podkreślona została uduchowioną grą na gitarze akustycznej, ezoterycznymi dźwiękami fletu i delikatnie popylającymi talerzami perkusyjnymi. Płynie to wszystko bardzo leniwie wprowadzając słuchacza w chwilowy stan umysłowej i przyjemnej hibernacji. Owa magia powraca w „In Your Time” tym razem z gitarą elektryczną i solówką zagraną jakby od niechcenia, ale jakże dopieszczoną. Nie inaczej jest też „Beautiful Lady”, która tak zachwyciła Kramera. Można powiedzieć, że Christopher byli mistrzami w tworzeniu sennych klimatów. Ach, żeby wszystkie łagodne piosenki były tak piękne…  Wilbur Lite” opiera się z pozoru na prostych, ale ostrych gitarowych akordach. Potem otwarta melodia i progresja basu podnoszą utwór na wyższy poziom. Sprawy nabierają tempa w w dwóch następujących po sobie kompozycjach: „Lies”„Disaster” zdecydowanie podnosząc poziom adrenaliny, a bluesowe korzenie tria odzywają się w mocnym „The Wind”. No i jest jeszcze „Queen Mary” od początku i od końca zajefajny numer toczący się w rytm wzburzonych rytmów perkusji i basu z fenomenalnym, mrożącym krew w żyłach wokalem Waldena wznoszącym się ponad muzykę! Cały album jest przemyślany, bardzo spójny i starannie opracowany. Momentami przywołuje mi na myśl HP Lovercraft szczególnie w „Burns Decision”, utworze kończącym tę znakomitą, niestety dziś już nieco zapomnianą płytę. Płytę, na której wszystkie utwory są zwięzłe, nieprzekombinowane i ani krzty nudne. Płytę, która dostarcza nowych doznań z każdym kolejnym przesłuchaniem.

Po wydaniu płyty Richard Avitts wrócił do Houston gdzie do dziś prowadzi spokojne życie rodzinne. Doug Walden aż do śmierci (w 2007 roku) grał w różnych zespołach bluesowych… Po wyrzuceniu z zespołu Doug Tull dołączył w Houston do grupy Josefus, z którą nagrał znakomitą płytę „Dead Man” (pisałem o niej kilka lat temu). Niestety perkusista nie poradził sobie z osobistymi problemami; aresztowany za posiadanie i handel narkotykami w 1990 roku w więziennej celi popełnił samobójstwo.

Album „Christopher” był kilkakrotnie wznawiany głównie na winylu. Jedyna oficjalna wersja CD została wydana dość dawno temu, bo w 1997 roku przez amerykański Gear Fab Records i tę (oczyszczoną) wersję polecam szczególnie.

Faceci w rajtuzach. THE CHURLS: „The Churls”(1968), „Send Me No Flowers” (1969).

Czego można się spodziewać po facetach chodzących w rajtuzach i wyglądających jak banici z lasu Sherwood pod przywództwem Robin Hooda? Czego spodziewać się po kapeli, której nazwa wg. „Słownika Webstera” oznacza „członków najniższego rzędu ludzi wolnych„..? Raczej nie muzyki, a już na pewno nie TAKIEJ muzyki. A jednak…

Można powiedzieć, że na przestrzeni minionych kilku dziesięcioleci THE CHURLS znaleźli się na dnie olbrzymiego kufra wypełnionego stosem zapomnianych płyt pokrytych grubą warstwą kurzu. Trochę to dziwne, bo pod koniec 1967 roku w rodzinnym Toronto zespół cieszył się wielką popularnością. Piątka muzyków tworzących grupę, wokalista Robert O’Neill, gitarzyści Sam Hurrie i Harry Southworth Ames, basista John Barr i perkusista Brad Fowles była w tym czasie najgłośniejszą kapelą w wiosce mieszając piekielne akordy Cream i pirotechnikę Hendrixa z porcją prostego boogie The Rolling Stones. Potrafili przy tym zręcznie łączyć psychodeliczne brzmienie rockowych gitar ozdabiając je barokowymi dźwiękami. Poza tym w ich piosenkach prawie zawsze była lekka nuta popu. Raz większa, raz mniejsza… Utwory często miały nieoczekiwane zwroty akcji, więc nigdy nie brzmiało to nudno. Co więcej, muzycy pisali naprawdę dobre kawałki i doskonale wiedzieli jak je zaaranżować, by przykuwały uwagę.

Na swą popularność intensywnie pracowali przez cały rok. Zaczęli wczesną wiosną od grania w zadymionych, małych wiejskich pubach za dwa dolary na godzinę ze swą „stroboskopową” głośną muzyką pod gołą czerwoną żarówką (z „ryzykiem” mycia naczyń jeśli spowodowali zwarcie w instalacji elektrycznej), by już latem  stać się jednym z najgorętszych i najlepiej zapowiadających się młodych zespołów. Regularne występy w prestiżowym klubie The Penny Farthing w Yorkville (ekskluzywna dzielnica Toronto), a także w tak znanych miejscach jak The Strawberry Patch, The Rock Pile i Charlie Brown’s sprawiły, że sprawy potoczyły się szybko. Zaledwie kilka miesięcy od scenicznego debiutu zostali odkryci przez The Everly Brothers, którzy przypadkiem znaleźli się na ich występie ruszając tym samym lawinę zdarzeń. Jeszcze zimą podpisali kontrakt z ludźmi z Glotzer And Katz Management (pod ich skrzydłami był już Blood Sweet And Tears), którzy zachęcili ich do wyjazdu do USA, by tam się promować i nagrać płytę. Większą część pierwszej połowy 1968 roku spędzili w Nowym Jorku grając w klubie The Scene, który przyciągał takich artystów jak Buddy Miles, Van Morrison, Ronnie Wood, Rod Stewart, John Lennon, Paul McCartney… Któregoś wieczoru pojawił się Jimi Hendrix przyłączając się do występu; wspólny jam trwał ponad godzinę. Szkoda, że nikt tego nie zarejestrował… Z Nowego Jorku przenieśli się na Zachód występując w najgorętszych miejscach Hollywood: Whiskey A Go-Go, The Experience i The Electric Circus, gdzie przykuli uwagę Herba Alperta, współwłaściciela A&M Records. Wytwórnia była na początku infiltracji rynku rockowego i po podpisaniu kontraktu zespół pozostał w Kalifornii pracując nad swoim debiutanckim albumem, który ukazał się jesienią tego samego roku.

Front okładki płyty „The Churls” (1968)

Longplay „The Churls” został wydany mniej więcej w tym czasie, gdy eksperci i redakcyjni pedanci zaczęli rozróżniać rock’n’rolla od rocka. Kładąc nacisk na mocne gitarowe riffy i znakomite bluesowe solówki zespół zdecydowanie podąża w stronę tego drugiego. Mało kto wypuścił wówczas tak kapitalną płytę balansującą pomiędzy The Archies i Cream z elementami The Jimi Hendrix Experience. To wzorzec świetnego ciężkiego rocka z progresywnymi wpływami podlany psychodelicznym sosem z niewielkim dodatkiem garage rocka. Tu nie ma wypełniaczy. Nawet popowo-psychodeliczna piosenka „Princess Mary Margaret” z barokowym klawesynem będąca ukłonem w stronę Beatlesów ery „Yellow Submarine” na pozór odbiegająca od ciężkiego brzmienia wpasowuje się idealnie w całość. Wpadający w ucho „Eventual Love” ewidentnie wycelowany jest w stronę Bruce’a, Claptona i Gingera, zaś psychodeliczny „Think I Can’t Live Without You” z riffem z „Sunshine Of Your Love” w końcówce nagrania dosłownie poraża. Obok świetnego „Crystal Palace”, fenomenalnego „Gypsy Lee” i znakomitego „Fish On A Line” należy on do moich ulubionych kawałków. Absolutnie nie można też przegapić kapitalnego „Time Piece”. Ten klasyczny acid rock z ciężkimi metalowymi riffami powinien być odtwarzany w nieskończoność. Nie dziwię się, że grupa Bloodrock umieściła go na swojej debiutanckiej płycie w 1970 roku… W innym miejscu chłopaki pokazali swoje wesołe, imprezowe oblicze. Mam tu na myśli prosty, rockowy „The Weeks Go By”, czyli coś co śmiało mogło wyjść spod kapelusza autorskiej spółki Jagger/Richards. Największą popularność zdobyła piosenka „City Lights”. Inspirowana zespołem The Byrds wydana na singlu razem z „Where Will You Be Tomorrow?” wdarła się na kanadyjskie listy przebojów. Co prawda długo na niej nie była, ale zawsze to coś. Na zakończenie warto dodać, że do współpracy nad płytą muzycy zaprosili klawiszowca Newtona Garwooda z zaprzyjaźnionej grupy z Toronto, Leight Ashword i… Herba Alperta z orkiestrą The Tijuana Brass, która z wyjątkiem kilku dobrze umiejscowionych dętych na szczęście nie złagodziła ostrego brzmienia zaspołu.

Porywający debiut The Churls zebrał dobre recenzje choć nie sprzedał się w milionowym nakładzie. Nie pomogła w tym nawet trasa promocyjna odbyta wspólnie z Muddy Watersem i Blood Sweet And Tears. Nie powstrzymało to jednak Herba Alperta przed wydaniem im drugiej płyty „Send Me No Flowers”, która w Stanach ukazała się 4 września 1969 roku, zaś w Kanadzie i Europie w styczniu 1970.

Front okładki płyty „Send Me No Flowers” (1969)

Newton Garwood ponownie pojawił się na albumie, ale tym razem przyjął bardziej aktywną rolę będąc nie tylko współautorem części materiału, w tym mojego ulubionego i tak bardzo chwalonego przez krytyków „Trying To Get You Out Of My Mind”, ale też zaznaczył swą obecność większym wykorzystaniem klawiszy. Stary Herb Alpert niby chciał czegoś w stylu rockowego materiału, ale niezbyt ostrego. Z kolei The Churls mogący uchodzić za współczesny odpowiednik kanadyjskich Cream, czy Rolling Stones nie chciał słyszeć o złagodzeniu brzmienia. Konflikt między stronami zakończył się wotum nieufności dla zespołu co w konsekwencji oznaczało, że wytwórnia nie tylko zrezygnowała z wydania singla, ale też nie przedłużyła im kontraktu. Szkoda, bowiem to naprawdę świetny, bluesujący album udanie nawiązujący do debiutu. Wszystkie elementy blues rocka z końca lat sześćdziesiątych są tu ze sobą ściśle powiązane. Organy Hammonda i ogniste gitary wspierające zachwycająco mocny wokal Roberta O’Neila są dosłownie wszędzie, szczególnie w porywającym utworze tytułowym i równie mocnym „See My Way”. Podobnie jak w przypadku poprzednika nie ma tu wypełniaczy. Obojętne, czy będzie to „Long Long Time”, „I Can See Your Picture”, czy „Too Many Rivers” każde z ośmiu zamieszczonych tu nagrań robi wrażenie, każde słucham z ogromną przyjemnością i niekłamaną radością. Konsekwencja z jaką zespół podążał swoją drogą, oraz wysiłek włożony w tę płytę powinien zapewnić każdemu odbiorcy wysoki poziom satysfakcji podczas jej słuchania!

Pozostając bez kontraktu nagraniowego The Churls wrócili do Toronto. Koncertowali jeszcze do końca roku, a potem każdy zajął się swoimi projektami, albo całkowicie wycofał się z biznesu. Dobra wiadomość jest taka, że obie płyty zostały OFICJALNIE wznowione na jednym krążku CD w 2012 roku przez wytwórnię Pacemaker specjalizującą się głównie w kompaktowych reedycjach płyt kanadyjskich artystów z lat 60-tych i 70-tych.

Kanadyjski klasyk ciężkiego rocka. MOXY (1975)

Po blisko pięciu dekadach jakie minęły od wydania debiutanckiej  płyty kanadyjskiego zespołu MOXY jej słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność. Nie ma się jednak czemu dziwić; w momencie, gdy wchodzili do studia mieli duże doświadczenie na rockowej scenie, a sposób w jaki grali „swojego” hard rocka kasował konkurencję. Grupę często porównywano do Led Zeppelin. To dobrze. Porównanie jest pochlebne, ale czasami zbyt zawężające talent Kanadyjczyków. Jeśli ci chłopcy z Toronto rzeczywiście byli pod wpływem zespołu Page’a i Planta (pokażcie mi, który rockowy band z lat 70-tych nie był pod wpływem Led Zep, Black Sabbath czy Deep Purple..?) mieli dość inteligencji, aby nie zżynać z prekursorów gatunku. Z drugiej strony jako jedni z pierwszych (podobnie jak brytyjskie grupy pokroju Judas Priest czy Motorhead) nie obciążali swoich utworów niekończącymi się solówkami gitarowymi, perkusyjnymi, czy brzmieniem syntezatorów zachowując w ten sposób swój styl i siłę. O ile trend do bardziej zwartych i skondensowanych utworów stał się powszechny w latach 80-tych, o tyle dekadę wcześniej „proceder” ów nie był jeszcze normą. To wyjaśnia, dlaczego ta płyta nic się nie zestarzała.

U góry B. Caine, B. Sherman, B. Wade. Na dole T. Jaric, E. Johnson.

Moxy powstał z pozostałości dwóch kanadyjskich grup rockowych Leigh Ashford i Outlaw Music. Wokalista Douglas „Buzz” Sherman wcześniej był frontmanem wielu zespołów. Jako nastolatek założył Sherman & Peabody; w 1969 roku dołączył do Flapping, ale odszedł, aby grać w Tranquility Base. Następnie przyłączył się do Leigh Ashford, kapeli z którą w 1971 roku nagrał album „Kinfolk”. Sytuacja wyglądała dobrze, wyjęty z niego singiel „Dickens” zyskał w Stanach sporą popularność. Potem wokalista nawiązał kontakt z gitarzystą Earlem Johnsonem (King Biscuit Boy), basistą Terry Jurićem i perkusistą Billem Wade’em (ex-Brutus i Outlaw Music). W tym składzie kwartet Leigh Ashford po raz pierwszy pojawił się w sławnym „The Knob Hill Hotel” – marzenie wielu młodych muzyków, by zagrać tam bodaj raz.  Gdy dołączył do nich gitarzysta rytmiczny Buddy Caine zmienili nazwę na Moxy i w mgnieniu oka zyskali reputację  porywającego zespołu rockowego. Pierwszy singiel wydany w listopadzie 1974 roku przez Yorkville Records, „Can’t You See I’m A Star”, okazał się sukcesem dzięki wsparciu radiowej stacji Chum AM z Toronto. To z kolei otworzyło im drogę do kontraktu z wytwórnią Polydor i nagranie pierwszej płyty. Rejestracji dokonano w ciągu dwóch tygodni pod okiem producenta Marka Smitha znanego ze współpracy z Buchman Turner Overdrive. Podczas jej nagrywania w Sound City w Van Nuys w Kalifornii doszło do ostrego spięcia między inżynierem dźwięku, a Earlem Johnsonem, który ostatecznie z hukiem został wyrzucony ze studia. Na szczęście, tuż za ścianą, swoją solową płytę nagrywał były gitarzysta James Gang, Tommy Bolin. Na prośbę właściciela studia Bolin zgodził się dograć gitarowe partie Johnsona ratując zespół i całą sesję. W sumie można usłyszeć go w pięciu utworach. Płyta „Moxy”, ze względu okładkę zwana także „czarnym albumem”, ukazała się w połowie 1975 roku.

Front okładki płyty „Moxy” (1975).

Zaczynający się w wielkim, odważnym, dość dramatycznym stylu epicki „Fantasy” przechodzi w wolno narastający hymn o utraconej miłości, którego kulminacją jest kapitalne gitarowe solo Bolina. „Sail On Sail Away” podąża podobnym schematem. Zaczyna się spokojnie od gitar akustycznych, po czym przechodzi w bardzo ciężki boogie rock w stylu Status Quo, czy Fogath w ich najlepszych wydaniach. Funk-metalowy atak na wzór „The Ocean” Zappy przychodzi znienacka i spada jak grom z jasnego nieba w trzecim nagraniu, „Can’t You See I’m A Star”, Ten miażdżący riff Johnsona idealnie pasowałby do albumów współczesnych kapel pokroju Soundgarden, czy Disturbed. I podobnie jak większość pozostałych numerów to tempo jest znacznie szybsze, niż w dwóch poprzednch. Trzy następujące po sobie utwory: „Moon Rider”„Time To Move On” i „Still I Wonder” uderzają z siłą dwóch ton krążka hokejowego mknącego z prędkością 175 km/h ozdobione gitarową maestrią Bolina. Tuż potem chwila wytchnienia. Ociężały blues rockowy „Train” pozwolił Johnsonowi i Shermanowi popisać się swoimi umiejętnościami. Całość kończy pełen pasji „Out Of The Darkness (Into The Fire)” wracający do tempa z początku albumu z riffem młota pneumatycznego, który brzmieniem przypomina pierwsze albumy Black Sabbath. Tak w największym skrócie wygląda ten album.

Tył okładki.

Nienaganna produkcja (świetne brzmienie perkusji), muzykalność na najwyższym poziomie, znakomite kompozycje, „złoty” głos Buzza Shearmana przypominający Geddy’ego Lee i Burke’a Shelleya sprawiają, że płytę „Moxy” śmiało można uznać za rockowy klasyk gatunku. To jeden z najlepszych debiutanckich albumów hard rockowego zespołu z Kanady tamtych lat. Album, który wybitnie dał do zrozumienia, że Kanada to nie tylko Rush, Bachman Turner Overdrive, Frank Marino. Docenili to też muzycy z AC/DC, którzy zaprosili zespół, by towarzyszył im w pierwszej trasie po USA. Mus dla fanów gatunku!