Tylko dla otwartych umysłów. HORSE (1970).

Nie ma wątpliwości, że w ostatnich latach Rise Above Records było jednym z najczęściej odwiedzanych miejsc wielbicieli nieznanego i rzadkiego ciężkiego rocka z lat siedemdziesiątych. W ramach serii Rise Above Relics wytwórnia wydała światu mnóstwo niesamowitych wydawnictw takich zespołów jak Incredible Hog, Bang, Steel Mill, Possessed, AX i wiele innych. Do tej genialnej listy dopisano HORSE.

Istnieje prawdopodobieństwo, że wielu nigdy wcześniej mogło nie słyszeć o HORSE choć wiem, że w kręgach fanów starego rocka cieszy się ona pewną estymą. Pochodzący z południowego Londynu kwartet rozpoczął swą działalność pod koniec lat 60-tych, a więc w czasie gdy na brytyjskim rynku muzycznym pojawiło się mnóstwo podobnych kapel. HORSE wyróżniał się jednak tym, że wówczas grał progresywnego ciężkiego rocka, na który wpływ miał okultyzm zmieszany z elementami psychodelii. Tym samym należał do jednego z pierwszych zespołów (jeszcze przed Coven i Black Widow), który przecierał nowy szlak.

Horse (maj 1970). Od lewej:Rod Roach (g), C.olin Standring (bg), Adrian Hawkins (voc) i Steve Holley (dr).

Grupę założyli pod koniec 1968 roku gitarzysta Rod Roach grający wcześniej w legendarnym zespole Andromeda i wokalista Adrian Hawkins. Chwilę później dołączył do nich były muzyk The Formula, 15-letni(!) perkusista Steve Holley, a skład uzupełnił basista Colin Standring. Od początku muzycy skupili się na pisaniu własnego materiału celowo uciekając od bluesa próbując stworzyć coś bardziej agresywnego i odmiennego. Intensywnie szlifowaniu go na próbach, a gdy wszystko zazębiło, w połowie 1969 roku zaczęli grać na żywo w tempie końskiego galopu.

Szefowie RCA Records, będąc pod wrażeniem potężnego brzmienia zespołu szybko zaproponowali im kontrakt płytowy. Byli wówczas jedną z nielicznych rockowych kapel (po Andromedzie i Skip Bifferty) jaką wytwórnia przyjęła pod dach swej stajni. Postawili jednak warunek: młody perkusista musiał odejść, gdyż brytyjskie prawo zabraniało zatrudniania osób poniżej 16 lat. Grupa musiała poszukać nowego bębniarza. Ostatecznie wybór padł na Rica Parnella i to z nim podpisali kontrakt. W Boże Narodzenie rozpoczęli sesje nagraniowe w londyńskich Olympic Studios. Inżynierem nagrań był George Chkiantz późniejszy producent płyt m.in. Small Faces, Hawkwind i Family. RCA naciskało, aby płyta wyszła w ostatnim dniu 1969 roku. Pech chciał, że wokalista nabawił się zapalenia strun głosowych i sesję musiano odłożyć na kilka tygodni. Ukończono ją dopiero wczesną wiosną, ale wytwórnia do tego czasu straciła zapał do jej szybkiego wydania. Ostatecznie album „Horse” ukazał się latem 1970 roku. Okładkę do płyty, z ilustracją satanistycznego konia, zaprojektował Roger Wootton z zaprzyjaźnionej grupy Comus.

Pierwsze wydanie albumu „Horse” (RCA 1970)

Oryginalny krążek wypełnia dziesięć kompozycji napisanych w większości przez Adriana Hawkinsa i zawiera w zasadzie wszystkie moje ulubione składniki ciężkiego grania, a mroczne, psychodeliczne i progresywne elementy dodatkowo podkreślają fantastyczne wrażenia muzyczne… Głos wyjącego wilka, dźwięki końskiej uprzęży, gitarowy riff z mocną perkusją zaczynają utwór „The Sacrifice”.  Intensywny, dziki, nieokiełznany, na pozór chaotyczny i niechlujny, a przyciąga uwagę z niezwykłą siłą. Makabryczna atmosfera z diabolicznym śmiechem, gęstą sekcją rytmiczną, chropowatym wokalem, ale i konkretnym tematem muzycznym przewijają się przez całe nagranie. Rick Roach serwuje smakowite zagrywki gitarowe; łkająca gitara tka muzyczne ozdobniki, które odkrywamy dopiero po kolejnym przesłuchaniu! Adrian Hawkins rozwala system swoim wokalem. W końcówce brzmi jak rozzłoszczony, pomylony furiat przygotowujący się do uczty na dziewiczym ciele i wypiciu krwi  wykrzykując „Kocham twoją krew… poświęć się!” Zgoda, nie jest to najbardziej oryginalny typ tekstu, ale wyśpiewany z zaciętością na swój sposób mrozi i… przekonuje. Więcej przestrzeni i powietrza mają kolejne utwory. Delikatny i folkowo melodyjny wstęp „See The People Creeping Road” w dalszej części rozwija się w całkiem mocne psychodeliczne granie; bluesowe „And I Have Loved You” brzmi lirycznie i delikatnie, podczas gdy „Freedom” i „Last Control” są powrotem do ciężkiego grania. Przypominający klimatem The Doors, utwór „The Greet The Sun” może pochwalić się jedną z najjaśniejszych melodii na tym krążku. Trzyminutowe „Gypsy Queen” z krótką, ale za to fantastyczną solówką gitarową, oraz progresywne i dojrzałe „Step Out Of Line” należą do najwspanialszych momentów na tym albumie.

Tuż po wydaniu longplaya (bez fanfar ze strony RCA) HORSE ruszył z kopyta w koncertowy galop, aby promować debiutancki krążek. Warto dodać, że w tej kilkumiesięcznej trasie towarzyszyła im grupa Comus… W takcie trwania tournee zespół opuścił Ric Parnell, który przyjął propozycję zastąpienia Carla Palmera w Atomic Rooster. Jego miejsce za bębnami ponownie zajął Steve Holley. Co prawda Parnell po kilku miesiącach powrócił i wspólnie z zespołem odbył trasę po Niemczech, ale w 1971 roku definitywnie pożegnał się z kolegami przechodząc na stałe do Atomowego Koguta, z którym nagrał dwie płyty: „Made In England”(1972) i „Nice 'N’ Greasy”(1973). Wiosną tego samego roku odszedł także Colin Stranding, co spowodowało nagłe zatrzymanie kłusującego Konia, a następnie doprowadziło do rozwiązania grupy.

Po krótkim odpoczynku Hawkins i Roach postanowili zacząć wszystko raz jeszcze. Porzucając nazwę HORSE stworzyli nowy, pięcioosobowy zespół Saturnalia, z którym nagrali jedną płytę „Magical Love” (1973). Chwaląc jej wysoki poziom artystyczny wspomnieć należy, że był to pierwszy na świecie picture disc z holograficznymi obrazami w 3D po obu stronach krążka… Rick Parnell po rozstaniu z Atomic Rooster grał z włoskimi grupami progresywnymi Ibis i Nova, następnie przeniósł się do USA, gdzie stał się wziętym muzykiem sesyjnym.  Po odrzuceniu propozycji grania w zespole Journey został jedną z gwiazd bardzo popularnego za Oceanem filmu „This Is Spinal Tap” (1984) grając w nim… perkusistę. Obecnie prowadzi autorski program radiowy o nazwie „Spontaneous  Combustion” w Missoula w stanie Montana, gdzie mieszka od lat…

14 października 2016 roku Rise Above Records zrobiło wielką frajdę fanom zespołu HORSE, ale też i miłośnikom rodzącego się wówczas hard rocka, wydając luksusową reedycję krążka pod tytułem „For Twisted Minds Only”. Oprócz oryginalnych dziesięciu utworów na płycie CD znajduje się sześć dodatkowych, które wcześniej nie zostały wydane (podwójna, limitowana wersja winylowa zawierała dwa razy więcej bonusów!). Dla tych, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się z HORSE nic straconego bowiem w środku znajduje się 20-stronicowa książeczka opowiadająca historię zespołu.

Reedycja płyty na CD wytwórni Rise Above Relics (2016)

Znając niemal na pamięć album ciekaw byłem owych bonusów. A te są naprawdę wyborne. Wczesne wersje „Winchester Town” (tutaj jako „Winchester Town/Dreams Turn To Ashes” skrócone niemal o połowę), oraz psychodeliczna ballada „She Brings Peace” (jeszcze ze Steve’em Holleyem na bębnach!) znajdą się później na płycie grupy Saturnalia. Młodziutkiego Holleya spotkamy także w nagraniu „Anthems Of The Sea” brzmieniem przypominający mój ukochany zespól Free. Z kolei początek „Autumn” ma atmosferę muzycznych miniatur z „filmowej” płyty „More” Pink Floyd przechodzący w  energetycznego rhythm’n’ bluesa w stylu The Yardbirds. Największe wrażenie robi „Born To Be Wilde” (nie mający nic wspólnego ze słynną kompozycją grupy Steppenwolf). Ten fantastyczny, blisko siedmiominutowy zespołowy jam z psychodeliczną, hendrixowską, ostrą gitarą mógłby śmiało znaleźć się na ścieżce dźwiękowej w filmie „Czas Apokalipsy” Coppoli obok słynnego „The End” Doorsów. Takie nagrania jak to nie powstają codziennie; być może muzycy byli pod wpływem „dopalaczy” poszerzając im horyzonty percepcji, bo alkohol raczej nim nie był… (żart!). W nagraniu tym, oraz w „Picture Of Innocence”  na bębnach zagrał Jess Lidyard, późniejszy wieloletni perkusista Gary Numana.

Łącząc w bardzo innowacyjny sposób estetykę różnych gatunków muzycznych HORSE stworzył bardzo interesujące dzieło, które nie zostało docenione w swoim czasie. Na szczęście jego dziedzictwo przetrwało wystarczająco długo, aby osiągnąć kultowy status wśród muzyków, krytyków i fanów gatunku mających otwarte umysły z szerokim spektrum na muzykę.

 

NECRONOMICON „Tips zum Selbstmord” (1972)

Wygląda na to, że amerykański pisarz H.P. Lovercraft, autor powieści grozy i fantasy, twórca m.in. takiego dzieła jak „Call Of Cthulhu” żyjący na przełomie XIX i XX wieku inspirował nie tylko filmowych twórców horroru, komiksów, gier komputerowych i RPG, ale także muzyków rockowych. Wspomniane„Call Of Cthulhu” zainspirowały Metallicę do napisania piosenki o tym samym tytule umieszczonej na płycie „Ride The Lightning” (1984). Działający w latach 60-tych świetny, psychodeliczny zespół z Chicago nazwał się HP Lovercraft. Progresywny niemiecki NECRONOMICON tworzył swoją muzykę we wczesnych latach 70-tych, nie mówiąc o tym, że współczesna trash metalowa kapela o tej samej nazwie z wielkim powodzeniem koncertuje i nagrywa płyty do dziś… Nie ukrywam, że H.P. Lovercraft jest jednym z moich ulubionych pisarzy, więc przyciągają mnie wszelkie odniesienia do jego literatury. Sęk w tym, że od lat szukam wykonawcy, który byłby w stanie odtworzyć mroczny, szatański nastrój jego powieści. Bez powodzenie. Najbardziej zbliżyła się do tego formacja Arzachel w „Azathoth”... Zapomnijmy jednak o tekstach starego mistrza grozy i przejdźmy do meritum sprawy.

NECRONOMICON został założony w  1970 roku w Aachen w zachodnich Niemczech, w pobliżu granicy belgijsko-holenderskiej  przez Waltera Sturma (g, voc), Norberta Breuera (g. voc) i Gerda Libbera (gb). Wkrótce do projektu dołączyli Harald Bernhard (dr), a następnie Fistus Dickmann (org.).  W lutym 1972 r. Libber został zastąpiony przez Bernharda Hocksa i tak narodziła się niemiecka legenda progresywnego rocka.

Necronomicon . Stoją od lewej: N. Breuer, H. Bernhard, W. Sturm, B. Hocks, F. Dickmann (1972)

Nazwa zespołu pochodzi od księgi „Necronomicon” (Księga Umarłych) zawierająca mroczną, zakazaną wiedzę tajemną, którą Lovercraft wymyślił na potrzeby swoich opowiadań. Księga Umarłych to dzieło okultystyczne oparte ponoć na prawdziwych starożytnych źródłach opisujące wszystkie rodzaje ziemskich horrorów.  Zawarte w niej tajemnice o pradawnych bóstwach i demonach, które kiedyś panowały na Ziemi i teraz czekają na moment by wrócić rozpalały wyobraźnię miliony czytelników…

Na początku grali utwory Johna Mayalla, Pink Floyd, Ten Years After, Black Sabbath, Uriah Heep i Deep Purple. Potem przyszła pora na własne kompozycje z długimi, skomplikowanymi strukturami i aranżacjami. Niektóre trwały prawie godzinę i raczej nie nadawały się do grania na żywo. Z bólem serca muzycy skrócili je do 10-15 minut. Miały one trafić na płytę roboczo zatytułowaną „History Of A Planet”. Do jej nagrania nigdy jednak nie doszło. Rok później, dzięki finansowemu wsparciu jednego z przyjaciół w marcu i kwietniu 1972 roku w skromnym studio w holenderskim mieście Kerkade mając do dyspozycji dwuścieżkowy magnetofon i  producenta Carla Lindströma zespół zarejestrował materiał na dużą płytę. Album „Tips zum Selbstmord” wydała mała, niezależna wytwórnia Best Prehodi w nakładzie… 500 egzemplarzy. Intrygująca okładka przypominająca szkice Hieronima Boscha  stworzona przez Haralda Bernharda rozkładała się na sześć części tworząc kształt krzyża.

Front okładki „Tips zum Selbstmord” (1972)

Dzieło perkusisty, przedstawiające koszmarne, czarno-białe obrazy torturowanych ludzi pozbawionych twarzy i niektórych organów otoczonych chaosem przedstawione jest na sześciu panelach. Każdy zawiera rysunek obrazujący jeden z sześciu utworów tworząc cykliczną koncepcję albumu. Całość wyglądała imponująco!

NECRONOMICON, podobnie jak zespoły Gäa, czy Eulenspygel postanowił zaśpiewać wszystkie piosenki w swoim ojczystym języku, co było równoznaczne z komercyjnym samobójstwem. Jak widać muzykom nie zależało na międzynarodowej karierze w przeciwieństwie do wielu innych niemieckich zespołów. Kompromis nie był wpisany w ich naturę… Wbrew apokaliptycznemu tytułowi płyty (w wolnym tłumaczeniu „Jak popełnić samobójstwo”) tematyka tekstów nie dotyczy problemów nierozumianych przez świat małolatów chcących odciąć się od niego za wszelką cenę. Nie ma w nich także krzty okultyzmu, ani czarnej magii, o które to rzeczy podejrzewano grupę na początku działalności. Prawda jest o wiele prostsza. Muzycy przestrzegają ludzkość by się opanowała i nie popełniała samobójstwa niszcząc swe naturalne środowisko, od którego jest uzależniona. Temat zawsze aktualny, ale w niemieckim rocku nie nowy. Pell Mell zrobił to w „City Monster” na debiutanckiej płycie „Marburg” (1972), a Ikarus podobne kwestie poruszał w utworze „Eclipse” na swym jedynym albumie z 1971 roku. W odróżnieniu do innych zespołów, którzy ogłaszali zbliżającą się apokalipsę z rąk ludzkości, tu panuje atmosfera smutku, melancholii i rozpaczy, a nie oburzenie. Tyle w temacie tekstów. Jeśli zaś chodzi o muzykę to jest jej bliżej do Grobschnitt, Amon Düül II i wczesnego Uriah Heep niż do Pink Floyd.

Rozkładana okładka albumu w formie krzyża

„Prolog” zaczyna album. Na wstępie wokalista parodiuje (czy mi się wydaje?) słynne „Hokus Pokus” holenderskiej grupy Focus. Szybko jednak utwór przekształca się w acidowy jam pełen jazgotliwych gitar, ciężkiego bębnienia i szalonych organów. Uff, ależ kapitalne otwarcie! Tak pewnie grałoby Deep Purple, gdyby poszło w stronę progresywnego rocka..! Ponad 10-minutowy „Requiem der Natur” zaczyna się od „kosmicznych” efektów klawiszy, delikatnych dźwięków gitary akustycznej i słodkim, melodyjnym wokalem, do którego dołącza się kościelny chór. Te pierwsze cztery minuty to psychodeliczne granie na najwyższym poziomie. Pomimo, że jesteśmy w 1972 roku, ten fragment nawiązuje do muzycznych klimatów późnych lat 60-tych. Druga połowa utworu to ciężki blues, choć całość kończy mroczny chór. Kapitalna kompozycja po wysłuchaniu której pan Lovercraft pewnie uroniłby łezkę z powodu śmierci Matki Natury… Tytułowy „Tips zum Selbstmord” otwiera ostra gitara, krzykliwy wokal i potężna sekcja rytmiczna, do których dołączają organy (The Doors na amfie). Ciężki hard rock bardziej w stylu amerykańskich niż niemieckich grup z licznymi zmianami tempa… Akustyczne intro w „Die Stadt” z nieco rozstrojoną gitarą przypominające Amon Düül II to najbardziej progresywny kawałek zmieniający się dalej w ciężkiego krautrocka z doskonałym basem; powrót do początkującego motywu zamyka jamowy set… „In Memoriam” jest mieszanką bluesa i psychodelii, w której zwracam uwagę na piękne tło klawiszy. Choć w warstwie muzycznej utwór nie jest przerażający, momentami nawiązuje do nagrania „Azatoh” grupy Arzachel, o którym wspominałem wcześniej. Album zamyka „Requiem von Ende”. Fani Hendrixa i garage rocka z końca lat 60-tych będą zachwyceni nawet wtedy, kiedy spokojniejsze prog rockowe fragmenty przywodzące na myśl klimat z „Kyrie Eleison” Electric Prunes zaciemniają ostre granie. Psychodeliczne crescendo, które prowadzi do trzeciej części utworu znów przypomina Amon Düül II. To tutaj mamy znakomite solo na basie, a kiedy do gitary basowej dołączają klawisze i obsesyjna perkusja w końcu jest trochę nastroju z Lovercrafta. Rockowo zagrany finał zamyka utwór i całą płytę.

NECRONOMICON był nie tylko niezwykłym rockowym zespołem, ale także stał się syntezą sztuki. Zawdzięczają to głównie gitarzyście Norbertowi Breuerowi, który skomponował większość materiału, oraz  Haraldowi Bernhardowi, który był w stanie graficznie zobrazować muzykę w koncepcję artystyczną, co widać m.in. na okładce płyty. Nie ma innego niemieckiego zespołu rockowego z tamtych czasów, który w tak imponujący sposób zastanawiał się nad estetycznym stosunkiem treści i formy jak zrobiła to grupa z Aachen. Niech nie zabrzmi to obrazoburczo, ale być może jest to muzyka, którą stworzyłby sam Ryszard Wagner, gdyby żył w 1945 roku i doświadczył nalotów bombowych na Drezno, a potem w latach sześćdziesiątych został muzykiem rockowym.

Chociaż „Tips zum Selbstmord” to nie jedyny album, który miał bardzo ograniczony nakład, oryginał ma status jednego z najbardziej poszukiwanych albumów wszech czasów. Co by nie mówić, jest legendą wśród kolekcjonerów winyli. Pojawia się na płytowych giełdach raz na kilka lat i mimo zawrotnej ceny (w 2016 roku poszedł za 2200$) momentalnie z niej znika. Nic dziwnego, że longplay był wielokrotnie bootlegowany nawet w tak odległych krajach jak Chile, czy Meksyk. Na szczęście specjalizująca się w wydawaniu płytowych rarytasów wytwórnia Garden Of Delights w 2004 roku wydała  kompaktową reedycję albumu z trzema wyśmienitymi bonusami trwającymi łącznie 26 minut. Pierwszy, „Dem Frieden und den Menschen” to nagranie demo z 1971 roku. Dwa następne: „Haifische. Gedanken” i „Wiegenlied” pochodzą z sesji nagraniowej jaka miała miejsce w domu Waltera Sturma w 1974 roku. Do płyty dołączono 32-stronicową książeczkę zawierającą historię zespołu w dwóch językach (niemieckim i angielskim), liczne zdjęcia i niesamowite rysunki Haralda Bernharda. I tylko żal, że nie udało się odtworzyć rozkładanej w krzyż okładki…

PS. Niedawno odkryłem, że istnieje alternatywna(?) wersja kompaktowej reedycji albumu NECRONOMICON wytwórni Garden Of Delights z tego samego 2004 roku(!), na której wśród bonusów pojawił się dodatkowy utwór „Wenn Die Haifische Menschen Waren” z tekstem Bertolda Brechta. Mój egzemplarz ma trzy bonusy, o których wspomniałem wyżej. Jeśli więc będziecie kupować płytę CD zwróćcie na to uwagę.

EDWARD BEAR „Bearings” (1969); McPHEE „Mcphee” (1971)

Tym razem proponuję podróż do dwóch odmiennych i daleko od siebie położonych miejsc na Ziemi, w których działały dwie, dziś już nieco zapomniane, ale znakomite kapele.

Kanadyjska grupa rockowa EDWARD BEAR  (początkowo zwana The Edward Bear Revue) została założona w Toronto w 1966 roku przez śpiewającego perkusistę Larry’ego Evona. klawiszowca Paula Weldona i basistę Craiga Hemminga.  Można by pomyśleć, że Edward Bear to pseudonim artystyczny któregoś z muzyków. Nic podobnego – tak naprawdę nazywał się… Kubuś Puchatek!

Będąc pod wpływem psychodelii, folku i bluesa szlifowali warsztat muzyczny w domowych piwnicach i garażach próbując przy tym różnych gitarzystów. Ostatecznie zdecydowali się na Danny Marksa pozyskanego z ogłoszenia prasowego. Regularne występy w klubach przyniosły im popularność w rodzinnym mieście. Zostali dostrzeżeni przez branżę muzyczną; w 1969 roku wystąpili wspólnie z Paulem Butterfieldem w The Rock Pail, oraz otwierali koncerty Led Zeppelin podczas kanadyjskiego tournee  Brytyjczyków. Tuż po tym basista Graig Hemming opuścił kolegów (jego rolę przejął klawiszowiec), zaś trójka muzyków podpisała kontrakt z wytwórnią Capitol Records. Nagrany w Easter Sound Studios w Yorkville Village album „Bearings” ukazał się dokładnie 17 listopada tego samego roku. Warto  dodać, że inżynierem dźwięku był Terry Brown, późniejszy producent najlepszych płyt Rush.

Kompaktowa reedycja płyty „Bearings” (1969/2012)

W epoce późnych lat 60-tych eteryczne połączenie późnej psychodelii, wczesnego prog rocka, bluesa i ambitnego urokliwego popu dało oryginalną muzyczną mieszankę. Kompozycja „You, Me And Mexico” to prawdopodobnie najbardziej znana piosenka z tego albumu, która stała się hitem nie tylko w Kanadzie (trzecie miejsce na liście przebojów), ale i w sąsiednich Stanach. Urokowi nie brakuje też psychodelicznej balladzie  „Cinder Dream” i zabarwionej muzyką baroku „Woodwind Song”. Na krążku znalazły się dwa świetne bluesowe standardy. Kompozycja Freddy’ego Kinga „Hideaway” w wykonaniu Erica Claptona i zespołu The Bluesbreakers (1966) wydawała się w tamtym czasie nie do przebicia. A jednak wersja Kanadyjczyków głównie za sprawą gitarzysty Danny’ego Marksa przenosi ją na absolutne wyżyny. Drugi z bluesowych standardów, „Everyday I Have The Blues” Johna Len Chatmana (bardziej znanego pod pseudonimem Memphis Slim) to obłędny, 7-minutowy kiler, któremu trudno się oprzeć. Dorzucić tu trzeba ciężki, zagrany z polotem „Mind Police” i doskonały, improwizowany kawałek „Toe Jam”;  w obu nagraniach wściekle ścierające się ze sobą organy z gitarą robią wrażenie walki na śmierć i życie. Jest potęga i moc!

Rok później trio wydało nie mniej świetny album „Eclips”. Dla Danny’ego Marksa, którego prawdziwą miłością było granie bluesa była to czerwona linia i utalentowany gitarzysta tuż po jego wydaniu opuścił grupę. W 1972 roku zespół zmienił skład, złagodniał, nagrał kolejną płytę („Close Your Eyes”) oddalając się coraz bardziej od rocka. Komercyjny sukces przyszedł za sprawą mega popularnego LP „Edward Bear” (1973) z sympatyczną i przebojową piosenką „Last Song” (nr. 3 w Stanach). I tak oto zespół, który do tej pory walczył o miano najlepszej kapeli rockowej z The Guess Who? stał się pop rockową gwiazdą (i ulubioną grupą Quentina Tarantino), przez co wyśmienity debiut został (niesłusznie) odsunięty w cień..,

Przenieśmy się w inne miejsce, konkretnie do Sydney w Australii. Jedyna płyta grupy McPHEE z 1971 roku po raz kolejny dobitnie uświadomiła mi, że doskonałej, „starej” muzyki z najwyższej półki jest jeszcze sporo do odkrycia.

W panteonie australijskiego rocka progresywnego z początku lat 70-tych McPHEE jest jednym z tych zespołów, o którym wiadomo niewiele, ale też i jego żywot był krótki. Zespół powstał w Sydney w 1970 roku. Blond włosa wokalistka Fay Lewis i gitarzysta Tony Joyce pochodzili z Australii, basista Benny Kaika i klawiszowiec Jim Deverell przybyli z Nowej Zelandii, zaś urodzony w Anglii perkusista Terry Popple był członkiem brytyjskiego kwartetu blues rockowego Tramline, z którym wydał dwie płyty dla wytwórni Island

Muzycy McPHEE byli pod silnym wpływem amerykańskiego acid rocka i progresywnej muzyki z Wielkiej Brytanii działając na tym samym obszarze, co ówczesne australijskie grupy, takie jak Melissa, czy Galadriel. Sęk w tym, że byli od nich lepsi i… bardziej ogniści! W 1971 roku weszli do studia Martina Eldmana World Of Sound w Sydney i zarejestrowali materiał na dużą płytę. Album sygnowany nazwą formacji wydała niezależna wytwórnia Violets Holiday pod koniec tego samego roku (niektóre źródła podają początek 1972; na moim CD widnieje data 1971 więc trzymam się tej wersji).

Front okładki  jedynego albumu grupy McPhee (1971).

Sesje przyniosły materiał pochodzący z repertuaru jaki zespół wykonywał w klubach i barach w okolicach Sydney. Nie dziwi więc, że na albumie spośród siedmiu kompozycji aż pięć to covery. Na pierwszy ogień idzie ciężka wersja „The Wrong Time” z repertuaru Spooky Tooth (z „The Last Puff”), która „ustawia” całą płytę. Joyce atakuje z pasją całą serią gitarowych riffów, podczas gdy Deverell trzyma to wszystko w ryzach swoim warczącymi organami. Zespół jeszcze raz zmierzy się ze Spooky Tooth, a w zasadzie z interpretacją utworu Lennona i McCartneya „I Am The Walrus”. Do tej pory sądziłem, że to co zrobili Spooky Tooth (ponownie na „The Last Puff”) to mistrzostwo świata, za które dałbym się pokroić. Tymczasem mroczne, by nie powiedzieć diaboliczne wykonanie Australijczyków zwaliło mnie z nóg! Osobom mającym stany lękowe, tudzież nocne koszmary odradzam słuchania tego numeru w samotności, a już na pewno nie w jesienne wieczory… „Southern Man” autorstwa młodego Neila Younga oparty jest na fantastycznych, długich solówkach gitarowych, których słuchać mogę bez końca. I pewnie gdyby nie następny kawałek zapętliłbym go sobie w odtwarzaczu i delektował się nim bez ograniczeń. Tymczasem tuż po tym mamy prawdziwą rockową demolkę! Siedmiominutowa wersja „Indian Rope Man” Richiego Havensa, to rzeź niewiniątek. Jeśli komuś w głowie brzmi oryginał, lub kocha to, co zrobiła z tym numerem formacja Julie Driscoll, Brian Auger And The Trinity na płycie „Streetnoise” to niech je szybko z tej głowy wyrzuci i koniecznie posłucha wersji McPHEE. Gwarantuję, że przez tydzień nie ruszy się spod swych kolumn! Tu nie ma miejsca na gitary. Tu wściekłe solówki Hammonda B3 do spółki z brawurową sekcją rytmiczną atakują uszy dźwiękowym napalmem niczym Forteca B52 z czasów wojny wietnamskiej przy okazji rozpruwając nam wnętrzności… Ok, żartuję. Ale według mnie tak właśnie wygląda istota męskiego grania… Pierwsza z dwóch oryginalnych kompozycji zespołu, „Sunday Shuffle” to rytmiczny numer nawiązujący brzmieniem do rockowych grup z San Francisco drugiej połowy lat 60-tych. Nie ukrywam, że kocham ów, tzw. San Francisco sound, stąd też „Sunday Shuffle” autentycznie działa na mnie kojąco wlewając miód do serca… Autorski utwór Tony Joyce’a pt.„Out To Lunch” kończy całą płytę. Ten dziesięciominutowy, instrumentalny kawałek zaczyna się dość niepozornie, ale nieco jazzowa aranżacja pozwala zespołowi rozwinąć skrzydła w dobrym stylu. Uwagę zwraca długie gitarowe solo Joyce’a, który ostatecznie oddaje pole Deverellowi  i jego organowej pirotechnice. Co za jazda! Wymarzone wręcz zakończenie fantastycznego albumu.

Niestety, jedyny album McPHEE wytłoczony zaledwie w ilości 500 sztuk(!) zatonął bez śladu. Niedługo po jego ukazaniu się muzycy poszli swoją drogą. Terry Popple wrócił do Wielkiej Brytanii, gdzie dołączył do grupy Snafu kierowanej przez Micky Moody’a. Wielki kreator organowych dźwięków, Jim Deverell przegrał walkę o życie z rakiem. Tony Joyce przeniósł się do Darwin, gdzie grał z wieloma zespołami złożonymi z Aborygenów; przez kilka lat kierował też Oddziałem wytwórni płytowej Aus Music na Okręg Północny. Losy wokalistki Faye Lewis i basisty Benny Kaika nie są mi znane…  Australijski historyk rocka, Chris Spencer, zespół McPHEE opisał jako „jeden z wielkich zaginionych skarbów epoki australijskiego proto prog rocka ze swoim  jedynym i najbardziej niezwykłym albumem swoich czasów”. I chyba nie ma sensu cokolwiek dodawać  więcej…

Marzyć poprzez muzykę: THE 4 LEVELS OF EXISTENCE (1976)

Połowa lat siedemdziesiątych XX wieku, Grecja. Po upadku junty wojskowej i rządów generała Georgiosa Papadopoulosa wróciła demokracja – Hellada stała się znowu wolną republiką. Tłumiona przez siedem lat działalność artystyczna (w tym muzyka rockowa) została wskrzeszona przez intelektualnie wygłodniałe, młode pokolenie. W 1974 roku, a więc tuż po politycznej zmianie, gdzieś na zachodnich przedmieściach Aten formował się zespół o adekwatnej nazwie TA 4 ΕΠΙΠΕΔΑ ΤΗΣ ΥΠΑΡΞΗΣ, czyli THE 4 LEVELS OF EXISTENCE.

Co prawda gitarzysta Athanasios Alatas i perkusista Christos Vlachakis formalnie wciąż jeszcze byli członkami kapeli Frog’s Eye, ale w momencie gdy porzucili Rodos przenosząc się do stolicy wiadomo było, że bez nich Frog’s Eye nie ma szans przetrwać. Obok wspomnianych muzyków w składzie zespołu znaleźli się śpiewający basista Marinos Yamalakis i gitarzysta prowadzący Nikos Dounavis rok później zastąpiony przez Nikosa Grapsasa z zespołu Paralos. Nazwę bandu wymyślił Vlachakis, któremu spodobało się jedno z haseł wziętych ze słownika filozoficznego. I tak już zostało…

Od lewej: N. Graspas, M.Yamalakis, Ch. Vlachakis, A. Alatas

Grupa rozpoczęła próby skupiając się na tworzeniu własnego materiału. Na żywo zadebiutowała na stadionie Panatenajskim w 1974 roku, a rozgłos w kraju uzyskali po charytatywnym koncercie dla Cypru, który odbił się szerokim echem także poza granicami Grecji. Ballada „O Αγώνας μας” (ang. „Our Fight”) Yamalakisa rozpaliła wówczas do czerwoności tysiące ludzi, Nie oglądając się na popowe zespoły wyrastające jak grzyby po deszczu konsekwentnie trzymali się obranego kierunku tworząc z wrodzoną wrażliwością podszyte dynamiką psychodeliczne dźwięki. Rok później w „Konkursie młodych talentów” zorganizowanym przez National Radio and Television Foundation (EIRT) zajęli trzecie (najwyższe z grup rockowych) miejsce. Tuż po tym otrzymali propozycję nagrania dużej płyty. Co prawda malutka firma Venus Records specjalizująca się w wydawaniu tamtejszej  muzyki ludowej nie była fonograficznym potentatem, ale jak tu nie skorzystać z takiej okazji?! I tej okazji zespół nie przegapił! Athanasios po latach wspominał: „Trzeba wiedzieć, że w tym czasie w Grecji nie było producentów, a firma Venus nie była zainteresowana ich szukaniem. Oznaczało to, że wszystko musieliśmy załatwiać sobie sami, w tym zorganizować studio, a nawet edytować okładkę…”

Nagrań dokonano w legendarnym Columbia Studios w Atenach 5 i 6 stycznia 1976 roku, a cała sesja trwała zaledwie dziesięć godzin! Nie było mowy o zrobieniu jakichkolwiek poprawek, kombinowania z dźwiękiem, czy brzmieniem. Surowy materiał nagrany na „setkę” ukazał się w nakładzie zaledwie 500 sztuk(!) na dużej płycie wiosną tego samego roku. Jego okładkę zdobi grafika Athanasiosa Alatasa, którą gitarzysta wykonał w 1973 roku z myślą o grupie Frog’s Eye gdy był jeszcze jej członkiem.

Front okładki zaprojektowany przez Athanasiosa. Alatasa .

Chociaż album narodził się w wielce niesprzyjających dla muzyków okolicznościach, bez producenta, bez inżyniera dźwięku, a do tego nagrywany w ogromnym pośpiechu, okazał się być niezwykłym osiągnięciem w tamtym czasie. Nie łudźmy się – nie znajdziemy tu ciężkich riffów i błyskotliwych solówek gitarowych, od których zakręci nam się w głowie. Bas nie wbije nas w fotel, a perkusja nie wypruje membran z naszych drogich głośników. A mimo to, po wysłuchaniu całości płyta do dziś robi wrażenie. Te w sumie dość proste kompozycje oparte na solidnej grze dwóch przesterowanych gitar, zgranej sekcji rytmicznej i przyjemnym wokalu są mieszanką psychodelii, folku i tradycyjnego hard rocka, a teksty zaśpiewane po grecku(!) dodają im egzotyki i smaku.

Label wytwórni Venus Records oryginalnej płyty

Ta oryginalna mieszanka różnorodnych elementów pozwoliła na przekazanie szerokiego spektrum, zarówno muzycznego, jak i emocjonalnego – od buntowniczej agresji i ciężkich gitarowych riffów „Metamorphic” po kontrolowane wybuchy w bardzo emocjonalnym „The Fool’s Trumpet” z gościnnym udziałem skrzypiec. Melodyczne fragmenty „Disappointment” i „Untitled” (z ponowną partią skrzypiec) emanują ciepłym, nostalgicznym uczuciem młodzieńczej melancholii i liryzmu. Nie znając greki nie wiemy o czym dokładnie śpiewają panowie Grapsas i Yamalakis, ale wątek walki i rozczarowania zdaje się być głównym ich tematem czego dowodem tytuły utworów „When The Snow Melts”, „Our Fight” i „Disappointment”.

Po wydaniu albumu grupa dała tylko jeden koncert po czym muzycy dostali… powołanie do wojska. THE 4 LEVELS OF EXISTENCE został rozwiązany i nigdy się już nie odrodził. Ich jedyna płyta do dziś ma statut pozycji kultowego albumu wśród greckich fanów. Przypomina im czasy rządów Papadopoulosa, biedę, brak perspektyw na lepszą przyszłość, ale też wściekłość, bunt przeciwko wojskowej władzy i walkę o przywrócenie demokracji. Dla nich teksty śpiewane przez zespół były głosem ludu, z którymi utożsamiali się nie tylko młodzi.  Nie muszę dodawać, że oryginalny winyl, wart obecnie ponad 1000$ jest jednym z najrzadszych greckich albumów rockowych i jednym z najbardziej poszukiwanych przez kolekcjonerów płyt na  świecie. Mało tego! Limitowana do 1000 sztuk kompaktowa reedycja firmy Lion Productions z 2005 roku rozeszła się jak ciepłe bułeczki. Do płyty dołączono 24-stronicową książeczkę zawierającą historyczne tło greckiej sceny muzycznej początku lat 70-tych, historię zespołu napisaną przez Alatasa, rzadkie zdjęcia grupy, a także teksty w języku greckim i angielskim. Co prawda znalazłem tu parę błędów wydawniczych: Marinos Yamalakis ma zmienione nazwisko na Giamalakis, a czwarty utwór na tylnej stronie okładki „The Insane’s Men Trumpet” w rzeczywistości nosi tytuł „The Fool’s Trumpet” (tak też jest we wkładce). Nie to, że się czepiam, ale… I jeszcze jedna ciekawostka związana z utworem „Someday In Athens” zamykającym płytę. Otóż amerykańscy raperzy Kanye West i Jay-Z wykorzystali z niej gitarowy riff Alatasa do piosenki „Run This Town”, która znalazła się na ich płycie „The Blueprint 3” w 2009 roku. Piosenka zaśpiewana do spółki z Rihanną rok później otrzymała dwie nagrody Grammy.

Historię zespołu można również postrzegać jako refleksję nad zmieniającymi się czasami i rzeczami, które liczą się w miarę upływu lat. Mam tu na myśli wspólne aspiracje i marzenia o młodości, o sile przyjaźni, poczuciu solidarności i godności. O spełnianiu się poprzez ekspresję artystyczną i wiarę, że nie wszystko było daremne lub zmarnowane…

Przyjacielskie spotkanie po latach gdzieś w Atenach.

Ostatnio trzech żyjących członków zespołu (Alatas, Vlachakis i Grapsas) znów widuje się razem! Dyskutują, spacerują po starych uliczkach Aten i po raz pierwszy od dłuższego czasu wspólnie, choć niezobowiązująco, muzykują. Nawiązując do płyty sprzed lat Alatas zadedykował ją zespołom jakie w tym czasie grały w West Attica, a którym nigdy nie udało się nic nagrać. „Wszyscy w tym czasie dawali z siebie wszystko tylko po to, by móc marzyć poprzez muzykę i czuć się  spełnionym w życiu. Ta płyta to nasz hołd dla Was.”

Demony przeszłości: SALEM MASS „Witch Burning” (1971); THE MAZE „Armageddon” (1968).

Prezentowane poniżej płyty absolutnie zapomnianych dwóch grup pochodzących ze Stanów potwierdzają moją tezę, jak wiele jest jeszcze do odkrycia w muzyce rockowej z lat 60 i 70-tych. Nie ukrywam – jestem dumny, że udało mi się wykopać je z niebytu zapomnienia, wydobyć na powierzchnię, „odkurzyć” i podzielić się nimi w tym miejscu. Nie muszę też chyba dodawać, że obie (w swych gatunkach muzycznych) należą do moich ulubionych z tamtego okresu. I tylko żal, że próżno szukać tych haseł we wszelkiego rodzaju encyklopediach muzycznych, zaś muzykę zna jedynie wąskie grono fanów starego rocka.

SALEM MASS „Witch Burning” (1971)

SALEM MASS to grupa rockowa z Idaho w Stanach Zjednoczonych, która wydała swój jedyny LP „Witch Burning” w 1971 roku. Co ciekawe, nagrań dokonano „na setkę” na zapleczu baru w Caldwell na szpulowym magnetofonie podłączonym do wzmacniacza!
Tytuł albumu i grafika mogą sugerować mroczne okultystyczne skłonności muzyków podążających w kierunku Coven lub Black Sabbath. W rzeczywistości zespół był nieco bardziej progresywny zanurzając palce w psychodelii i ciężkim rocku ocierającym się o proto-metal… Do nagrania albumu użyli jednego z pierwszych syntezatorów Mooga jaki pojawił się na rynku (nr. seryjny 23), który nadał ich muzyce muskularne, momentami gotyckie brzmienie.

Zaczyna się ambitnie, od 10-minutowego utworu tytułowego z mnóstwem solówek Mooga, świetnymi gitarowymi riffami i mocną sekcją rytmiczną skręcając w stronę granicy, gdzie spotyka się ciężki rock z rockiem progresywnym. Choćby tylko dla tego kapitalnego nagrania warto kupić tę płytę! A przecież są tu jeszcze inne perełki. Myślę tu o sączącym się jak gęsta mgła nad bagnami onirycznym „My Sweet Jane” z bardzo, ale to bardzo inteligentną grą perkusisty, czy „You’re  Just Dream” z zaskakująco jazzowym kolorytem i całkiem fajną partią organów w stylu Raya Manzarka. Siłą napędową są tu jednak te mocniejsze kawałki. I choć „Why?” ma więcej z Monkees niż z Black Widow to już „You Can’t Run My Life” ciężki jak Deep Purple z zabójczym riffem, wulkaniczną perkusją i „kosmicznymi” efektami uznać można za proto-metalowe granie. Z kolei „Bare Tree” zaczyna się upiornie przywracając niemal okultystyczne skłonności, które zespół tak dobrze zrobił na początku albumu; syntezator i organy stapiają się ze sobą tworząc dźwiękową ścianę nie do przebicia. Ależ to jest zajefajny numer! Płytę zamyka niesamowicie kołyszący „The Drifter” z szalonym solem syntezatorowym, groźnym riffem i świetną solówką gitarową w środku. Chciałoby się słuchać tego dłużej i dłużej. Jak dla mnie kończy się zbyt szybko. Tak jak i cała płyta, która trwa niewiele ponad pół godziny…

Ten album jest fascynującą migawką z czasów, gdy granice między ciężkim a progresywnym rockiem nie zostały jeszcze jasno określone. Zespół wykazał się fascynującą eklektyczną mieszanką różnych stylów. Myślę, że o krok wyprzedzał inne amerykańskie grupy z początku lat 70-tych takie jak Euclid, Warpig, Dust, Sir Lord Baltimore… Niestety jak wiele innych kapel z tego okresu, SALEM MASS popadł w zapomnienie. Jednak dla fanów proto-metalu i prog rocka jego krążek powinien być (jest) absolutną jazdą obowiązkową!

SALEM MASS : Mike Snead (g. voc), Matt Wilson (bg, voc), Steve Towery (dr, voc), Jim Klarh (org).

Pojawienie się w 1968 roku takich grup jak THE MAZE naprawdę oznaczało koniec lat sześćdziesiątych z kolorowymi hipisami w tle. W muzyce rockowej zaczynała się nowa era, której rozwoju nikt wówczas nie był w stanie przewidzieć. Co prawda THE MAZE stali jedną nogą na Zachodnim Wybrzeżu, ale druga kroczyła już w innym kierunku.

THE MAZE „Armageddon” (1968).

Kwartet powstał w Fairfield w Kalifornii pod koniec 1967 roku po rozpadzie grupy Stonehenge, która nawiasem mówiąc pozostawiała po sobie kilka nagranych utworów (dwa z nich, jako bonusy,  znalazły się na kompaktowej reedycji płyty „Armageddon” wydanej w 1995 r. przez Sundazed). Ich jedyny album został nagrany w legendarnym studio Golden State Recorders w San Francisco i wydany w 1968 roku przez mało znaną wytwórnię MTA. Niewiele wiadomo o samej grupie. Nawet wspomniany wyżej Sundazed specjalizujący się w wyszukiwaniu zaginionych pereł we kładce do CD umieścił dość lakoniczne informacje na jej temat. Skupmy się więc na muzyce.

Jedynym problemem tego albumu (tak jak w przypadku krążka SALEM MASS) jest to, że jest za krótki! Te siedem utworów zostało nagranych podczas różnych sesji studyjnych między wrześniem 1967 a marcem 1968 roku w Golden State Records w San Francisco. Ważną rolę odegrali tu producenci: Larry Goldberg (znany m.in. ze współpracy z The Crusaders) i Leo De Gar Kulka (alias „Baron”). Ten ostatni, właściciel studia, wielki wizjoner i rywal Joe Mekka, Phila Spectora i Mike’a Levona miał obsesję na punkcie brzmienia. Tworząc tzw. ścianę dźwięku zwykle koncentrował się na całości koncepcji, a nie na detalach. Z tego powodu nazywano go Mr. Sound Of San Francisco, a imponująca lista jego klientów brzmi jak historia amerykańskiego rocka:  Beau Brummels, Sons Of Chaplin, Big Brother And The Holding Company, The Warlock (później znany jako Grateful Dead) i wielu, wielu innych…

Porzucając Stonehenge wraz z jej pisklęciem (czyt. hipisowską wokalistkę) muzycy zwrócili się w stronę ciężkiego acid rocka spod znaku Iron Butterfly – mrocznego i groźnego, opartego na gitarowych fuzzach, złowrogim (choć niekoniecznie kluczowym) wokalu, narkotycznym brzmieniu organów i dobrym łojeniu na bębnach. Harmonie są złożone i dość innowacyjne obejmujące szeroką gamę stylów; krótko mówiąc naturalna ewolucja muzyków przechodzących od popu do męskiego grania, od singli po album koncepcyjny zapuszczający się w rejony progresywne.

Niemal każdy z utworów to małe arcydzieło. Nawet „Happiness” uważany przez wielu za najsłabszy punkt na tym albumie (z czym nie nie do końca się zgadzam) ma całkiem fajną solówkę gitarową, ale cała reszta jest więcej niż fantastyczna! Najbardziej wyróżniają się pierwsze dwie (najdłuższe), 7-minutowe kompozycje. Otwierający płytę, tytułowy „Armageddon” to ciężki acid rock z licznymi zmianami tempa, mocarną sekcją rytmiczną zaśpiewany przez basistę dramatycznym głosem. Jest pasja, jest moc!Z kolei „I’m So Sad” ma w sobie klimat doorsowego „The End”; powolny, ciężki i nieco tajemniczy, z pięknym organowym tłem. Jest tak magiczny i zarazem hipnotyczny, że trudno się mu oprzeć… Krótsze piosenki takie jak narkotyczny „Whispering Shadows”, oparty na gitarowym fuzzie „Dejected Soul”, balladowo psychodeliczny „As For Now”, czy niemal  rhythm’n’bluesowy „Kissy Face” równoważą całą koncepcję albumu.

Do oryginalnego materiału dodano sześć nagrań. Najstarsze z nich „Right Time” i „Rumors” zostały nagrane 21 kwietnia 1967 roku pod szyldem Stonehenge. Fajne, folk rockowe brzmienie epoki Bay Area z wokalistką i brzęczącym Rickenbackerem. Gdyby wówczas zostały wydane na singlu mogłyby stać się przebojami… Kolejne dwa numery to naprawdę znakomite, instrumentalne wersje „Decected Soul” i „Kissy Face” (dłuższy o minutę). Są też po raz pierwszy udostępnione, alternatywne miksy „As For Now” i „Whispering Shadows”

Tuż po wydaniu albumu basista grupy został powołany do Armii i wysłany do Wietnamu. Kilka miesięcy później THE MAZE został rozwiązany. Zgodnie jednak z „Teorią Noosfery” Teilharda de Chardlin’a Duch i Przesłanie tytułowej piosenki walczyły o Czas i Przestrzeń i – jakkolwiek niewiarygodnie to zabrzmi, wskrzesił ją dwadzieścia dwa lata później Joy Division w „Decades”...

THE MAZE: William Gardner (org. voc), Jeff Jensen (g. voc), Kit Boyd (bg), Rick Eittreim (dr).