Progresywny rock w latach 70-tych cieszył się w Japonii olbrzymią popularnością, a tamtejsza grupa Far East Family działająca w latach 1975-1977 określana była japońskim Pink Floyd. Tamtejsi fani mówią, że jeśli w Europie wszystkie drogi prowadzą do Rzymu, to w Kraju Kwitnącej Wiśni prawie wszystkie kierowały się w stronę Far East Family. Ten bardzo ciekawy zespół, w którym na klawiszach grał Misanori Takahashi (znany później jako Kitaro) wydał w sumie cztery, naprawdę znakomite albumy. Korzenie grupy sięgają jednak zespołu FAR OUT. Łącznikiem między nimi był „człowiek orkiestra” Fumio Miyashita.
Urodzony w górzystej prefekturze Nagano, około 150 mil od Tokio od dziecka był bardzo zdyscyplinowany. Już w przedszkolu zaczął trenować karate, by w szkole średniej sięgnąć po czarny pas. Jako nastolatek grał na gitarze rytmicznej w rock and rollowej grupie o nazwie Glories; kiedy zainteresował się tradycyjną japońską muzyką nauczył się grać na biwa, akustycznym instrumencie ludowym w kształcie lutni. Po wzięciu udziału w tokijskiej produkcji rockowego musicalu „Hair” stanął na czele grupy ulicznych muzyków, którzy poprzez serię rygorystycznych prób przekształcili się w FAR OUT.
Oprócz Fumio w składzie znaleźli się gitarzysta Elichi Sayu, basista Kei Ishikawa i perkusista Manami Arai. Po serii bardzo udanych koncertów muzycy weszli do studia i nagrali swą jedyną płytę.
Niektóre albumy są rodzajem Świętego Graala dla kolekcjonerów i miłośników muzyki określonego gatunku, stylu i epoki. FAR OUT stworzyli taki święty klejnot. Płyta „Far Out” zwana też „Nihonjin” ((jap. 日本人 ) z dość ascetyczną okładką (susząca się na sznurze biała rękawiczka na niebieskim tle) ukazała się w 1973 roku.
Album zawiera dwie doskonałe, blisko dwudziestominutowe kompozycje utrzymane w klimacie Pink Floyd. Nie znajdziemy tu rozbuchanych do czerwoności ciężkich momentów albowiem „Too Many People” jak i „Nihonjin” mają w sobie sporą dawkę melancholii z zawodzącą gitarą prowadzącą, która maluje niezwykle intensywne melodie. Fumio Miyashita często sięga tu po instrument, który jest krzyżówką elektrycznej gitary i sitara (nihon-bue) nadając muzyce atmosferę wschodniej mistyki. Te dwa utwory to epopeje w czystym tego słowa znaczeniu. Rozwijają się one w dźwiękową magiczną podróż przenosząc nas w odległe, czarując pięknymi krajobrazami nietkniętymi przez cywilizację, Przymknijmy oczy i dajmy się ponieść wyobraźni. Oto wyruszmy w podróż do zastygłych wulkanicznych wzgórz wokół Pompei, do lodowatych zmarzlin dalekich, mroźnych i pustych ziem północnych docierając w końcu gdzieś do egzotycznej wschodnioazjatyckiej dżungli z ukrytymi w niej pozłacanymi piramidami z nieokreślonego wieku, w której śmiejące się demony tańczą wokół mistycznych totemów…
„Too Many People”zaczyna się od prostego uderzenia perkusyjnego w rytmie bicia serca, a następnie ustępuje porywistemu wiatrowi. Po chwili pojawia się gitara akustyczna z piękną progresją akordów budując melodyjny klimat. Melancholijny wokal z prostym tekstem dołącza się w czwartej minucie, a potem instrumentalna już muzyka nabiera tempa. Co ciekawe, środkowa jej część bardzo przypomina mi… „Icky Thump” The White Stripes, ale oczywiście był to rok 1973, a więc na długo przed tym zanim Jack White tworzył swoją muzę… Elektryczny sitar jako instrument głównym nadaje kompozycji nieco orientalne brzmienie, ale gdy do akcji wkraczają rockowe akordy gitary prowadzącej i ekspresyjna perkusja wyższe siły wszechświata w jakiejś rytualistycznej praktyce wywołują stan podobny do transu. Pod upływie dwunastu minut, gdy wszystko wskazuje na to, że zbliżamy się do finału pojawia się gitara akustyczna powracając do początkowych akordów. Okraszona pięknymi ozdobnikami z wolna ustępuje miejsca Elichi Sayu, który gra cudowne gilmourowskie solo na gitarze elektrycznej. Utwór znów nabiera pary, do akcji włącza się Fumio ze swoim śpiewem. Rodzi się magia taka sama jaką stworzył zespól Pink Floyd w „Celestial Voices” w pamiętnym koncercie na ruinach Pompei w 1971 roku… Potężny akord na zakończenie tej niezwykłej kompozycji!
Drugie nagranie na płycie jest niesamowite! Pokazuje trochę inną stronę zespołu ocierającą się o ambient z syntezatorowym tłem, odbijającym echo atonalnym sitarem, kojącym fletem, ognistym rydwanem organów Hammonda i z użyciem wielu instrumentów perkusyjnych. Utwór ten pojawi się później na drugiej płycie Far East Family „Nipponjin” (1975), w bardziej space rockowej wersji z Kitaro na syntezatorach…
„Nihonjin” (日本人) zaczyna się od wołania gongów, jak na praktykę medytacyjną rozpoczynającą się w jakiejś świątyni gdzieś wysoko w Himalajach. W mglistą falę lekkiej perkusji wkracza samotny sitar, a gdy bębny zmieniają się w plemienny rytm steruje chaosem. Obaj instrumentaliści dominują w tym krajobrazie dźwiękowym i brzmi to bardziej jak klasyczna indyjska raga niż psychodeliczny rock. Kiedy pojawia się gitara nagle znikają, a ona zaczyna pulsować melodyjną progresją mocnych akordów wprowadzając na scenę wokalistę. Na drugim planie dźwięki akustycznej gitary delikatnie kołyszą budując z wolna tło dla kapitalnej floydowskiej solówki. Po około siedmiu minutach progresywnego grania duetu gitar tempo wzrasta, a utwór nabiera cięższego klimatu. Melodyjne solo brzmi w uszach jeszcze przez długi czas, ale w powietrzu czuć napięcie choć wszystko wydaje się w porządku. Utrzymujący się bardzo skutecznie etap przejściowy (do dziesiątej i pół minuty) nagle kończy się i jest zastąpiony sitarem, choć przypomina mi on brzmienie shamisena (tradycyjny, japoński trzystrunowy instrument szarpany z pudłem rezonansowym w kształcie małego bębenka). Trzyminutowy kawałek mogący być taneczną melodią urywa się w momencie wejścia Fumio Miyashity, który intonuje hipnotyczny transowy śpiew (po raz pierwszy po japońsku!) na tle ciężkiego basu i ostrej rockowej gitary dodając mu jeszcze większej mocy. Poczułem się w tym momencie tak, jakbym został przeniesiony do dziwnego miejsca z kultowym rytuałem, a następnie znalazł się nagle w samym środku rockowego koncertu. Niesamowite wrażenie! Ostatnie minuty to dźwiękowy kolaż w tradycyjnym japońskim stylu muzycznym z bambusowym fletem i Hammondem.
Album „Far Out” to autentyczna gratka dla tych, którzy wciąż tęsknią za melodiami i atmosferą przełomu lat 60-tych i 70-tych. Tych, którzy kiedyś marzyli o spokojnym świecie i fascynowali się dźwiękami wczesnego „kosmicznego rocka”. Ta fascynująca pod każdym względem płyta przypomina mi albumy Pink Floyd: „Medlle” (ze wskazaniem na suitę „Echoes”) i… „Wish You Were Here (instrumentalne fragmenty z „Shine On You Crazy Diamond”), co w przypadku tej drugiej jest sporym osiągnięciem biorąc pod uwagę, że album został wydany w 1973 roku, dwa lata przed „Wish You Were Here”… Rzecz jasna doszukać się tu można wpływów innych brytyjskich, czy niemieckich grup ówczesnego progresywnego rocka, ale nie o to tu chodzi. Jak dla mnie ta płyta jest prawdziwym klejnotem, po którą zawsze sięgam z niekłamaną przyjemnością!
Chociaż nazwa SOCRATES DRANK THE CONIUM pojawiła się po raz pierwszy w 1969 roku, historia zespołu sięga czasów, gdy koledzy z liceum, Antonis Tourkogiorgis i Yannis Spathas, utworzyli The Persons. Nienaganna synchronizacja i wzorowe połączenie gry na gitarze Spathasa z charakterystycznym wykorzystaniem basu przez Tourkogiorgisa było widoczne od samego początku, podobnie jak potencjał powstawania niezwykłych kompozycji, które miały się wkrótce pojawić. Po wydaniu trzech singli i kilku występach na żywo jako Persons, zmienili nazwę na SOCRATES DRANK THE CONIUM, lub po prostu SOCRATES, jak nazywali ich przyjaciele i fani.
Na początku lat 70-tych występowali w ateńskich klubach rozsianych wokół Victoria Square w dzielnicy Plaka. Najczęściej grali w „Kytarro” gdzie zgłosił się do nich perkusista Elias Boukouvalas, który w przeciwieństwie do poprzednich bębniarzy, związał się z grupą na dłuższy czas. Jeden z przyjaciół Eliasa wspominał po latach: „Pamiętam jak z zespołem Exadaktylos graliśmy w „Elaterion”, kilka przecznic od „Kytarro”. Zawsze pod koniec naszego seta Dimitris (Poulikakos, wokalista Exadaktylosa – przyp. moja) poganiał nas byśmy kończyli i mogli popędzić do „Kytarro”, aby załapać się na występ Socratesa. Staliśmy w pierwszym rzędzie i z niedowierzanie patrzyliśmy na Spathasa stojącego ze swym Fenderem Stratocasterem obok stosu wielkich wzmacniaczy Marshalla. Długie, proste włosy zwisały mu na gitarę, był nieruchomy z wyjątkiem rąk, które bez trudu wygrywały najbardziej płynne solówki i riffy, a nam szczękiopadały… Antonis był świetnym basistą i miał petardę w głosie. Całe to trio brzmiało zabójczo i do dziś skóra mi cierpnie na to wspomnienie…”
Myślę, że była to jedna z tych kapel, które debiutowały jako w pełni dojrzałe i ukształtowane. Tak jak na przykład The Doors, Steely Dan, Dire Straits czy później Pearl Jam. W ten sposób nokautuje się rynek, odbiorców (przecież nie da się nie porwać takiej muzyce!) ale i zawiesza poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie.
SOKRATES brzmiał jak popularne w tym czasie zespoły: Cream, The Jimi Hendrix Experience, Deep Purple, Blue Cheer. Ten Years After… Główną atrakcją wieczoru były zazwyczaj utwory Hendrixa: „Voodoo Child”, „Message To Love” i „Red House”. Nie mniej większość materiału opierali na własnych, oryginalnych kompozycjach uwielbiane przez publikę „Close The Door And Lay Down”, „Starvation” i „Underground”, które potem trafiły na debiutancką płytę „Socrates Drank The Conium”. Krążek wydał grecki oddział Polydor jesienią 1971 roku.
Debiut może nie jest tak eksperymentalny jak późniejsze płyty, ale jest fantastycznym kawałkiem ciężkiego blues rocka z kąsającymi gitarowymi riffami i szorstkim wokalem. Zaczynając od szybkiego i żywego „Live In The Country” (niektórzy twierdzą, że ten numer jest najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu, z czym absolutnie się nie zgadzam!), album zgrzyta i rozbłyskuje energią, kontynuując jazdę przez „Something In The Air” (wspaniały, powtarzający się gitarowy riff z kapitalną linią basu) i „Bad Conditions” (perkusja pełna talerzy i proste,”kwadratowe” riffy obu gitar)… Wieloczęściowy, progresywny „It’s A Disgusting World” grzmi rytmami, surowymi dźwiękami fletu i znakomitymi gitarowymi solówkami Spathasa… W „Close The Door And Lay Down” trio konsekwentnie podąża swoją ścieżką mieszając bluesową stylistykę z rockiem progresywnym. Miłe zaskoczenie to bas podobny do brzmienia Geezera Butlera (Black Sabbath). A potem przychodzi „Blind Illusion” – jeden z najcięższych utworów tamtych lat, z fantastycznymi gitarowymi riffami, ciekawą linią basu i bardzo dynamiczną perkusją. Swego czasu nieźle byłem zakręcony na jego punkcie..! W mocarnym „Hoo Yeah!” pojawiają się funkowe rytmy i brzmi to rewelacyjnie; psychodeliczny „Underground” z cudowną linią melodyczną, oraz ciężki „Starvation” z nie mniej chwytliwą melodią dopełniają ten doskonały album. Mam do niego niekłamany sentyment i od lat słucham go z wielką przyjemnością!
Sukces płyty zaskoczył wszystkich, najbardziej samych muzyków. Polydor zadowolony z wyników sprzedaży wymusił na zespole szybki powrót do studia. Płyta, „Taste Of Conium”, ukazała się na początku 1972 roku, kilka miesięcy po debiucie.
Drugi albumbył zdecydowanie bardziej blues rockowy od swego poprzednika. Płytę otwiera słynna, 13- minutowa wersja „(I Can’t Get No) Satisfaction” The Rolling Stones pod zmienionym i całkowicie usprawiedliwionym tytułem „Wild Satisfaction”. Fakt, szaleństwa i dzikości w tym nagraniu, gdzie każdy z muzyków ma swoje „pięć minut” nie brakuje. Świetnie prezentuje się tu nowy perkusista, Giorgos Trantalidis, który idealnie wpasował się w ramy tria. W pozostałych, dużo krótszych utworach SOCRATES trzyma się konsekwentnie swojej formuły. Rozpędzony i nieco frywolny „Good Morning Blues” doskonale nadaje się na poranną pobudkę i przyjemne rozpoczęcia dnia; nieokiełznana ekspresja wokalna powala w „See See Rider”, a ukojenie z pięknymi, marzycielskimi melodiami przynosi balladowy „Door Of The Dream”. Z kolei ciężki „Waiting For The Sun” sąsiaduje z acidowym „A Trip In The Sky”, zaś zamykający całość „She’s Gone Away” to świetny blues. I tak jak w przypadku pierwszego krążka gitary na „Taste Of Conium” wciąż zachwycają!
Drugi album ugruntował wysoką pozycję tria nie tylko w Grecji. Sukcesem okazały się koncerty w różnych miejscach w Europie, w tym w legendarnym klubie „Paradiso” w Amsterdamie. Ich występy na żywo słynęły z ekspresji wykonawczej i elektryzującej atmosfery jaką wytwarzali na scenie. Gdziekolwiek się pojawili przyjmowani byli entuzjastycznie.
Chcąc wzbogacić, a przede wszystkim wzmocnić i tak już mocne brzmienie do składu dołączyli jeszcze jednego gitarzystę. Był nim Gus Dukakis, z którym SOCRATES zrealizował trzecią płytę „On The Wings”.
Niektórych może to zaskoczyć, ale w 1973 roku zespoły pokroju Wishbone Ash tworzyły znakomite, rockowe aranżacje na dwie gitary prowadzące i bas wspierani znakomitymi perkusistami. Ten album jak żaden inny przepowiedział klasyczne melodie, które kilka lat później zostaną użyte przez zespoły takie jak Iron Maiden. Ba! Powiem więcej – wystarczy wsłuchać się w płytę „On The Wings” a zauważymy, że niektóre tempa i zmiany są o wiele bardziej maniakalne niż zrobił to wspomniany Iron Maiden czy jakikolwiek inny zespół NWOBHM!
Płyta nie jest długa, trwa zaledwie 33 minuty z sekundami, ale skondensowana muzyka sprawia, że nie sposób odkleić się od głośników. „On the Wings” to głównie prosty hard rock ze śladowymi wpływami prog rocka i bluesa. Jego siła tkwi w absolutnie oszałamiającej, finezyjnej grze perkusisty i gryzących dźwiękach gitar (Spathas ze swoim wiosłem robi tu prawdziwą orgię!). Bas i partie wokalne basistydodają desperackiej mocy, a nietypowe tonacje i rytmy zderzają się z rockowymi riffami, tworząc solidne podstawy całości. Przyznam, że to jedna z tych płyt przy słuchaniu której za każdym razem potrząsam głową z podziwem i z niedowierzaniem. Ten krążek nie ma słabych punktów. Są tu takie „kosy” jak „Distruction” i „Death Is Gonna Die”. Ten ostatni, w innej aranżacji i pod zmienionym tytułem (jako „Killer”) pojawił się na albumie „Phos” z 1976 roku. Są tu też i inne wspaniałości w rodzaju „Naked Trees” i „Lovesick Kid’s Blues”, nie mówiąc o kapitalnym i łamiącym serce „On The Wings Of Death”...
SOCRATES prawdopodobnie nigdy nie zostanie wprowadzony do Rock And Roll Hall Of Fame. Ich działalność przypadła w trudnym dla Grecji okresie wojskowej dyktatury gdy posiadanie albumów The Rolling Stones było tak samo nielegalne jak posiadanie narkotyków, a słuchanie Led Zeppelin i Black Sabbath prawnie zabronione. Ten niezwykły zespół grający rockową muzykę w małych ateńskich klubach dawał słuchaczom namiastkę swobody i wolności, którą odebrała im junta wojskowa. Demokracja wróciła do Grecji w 1974 roku, ale pamięć o tamtych ciężkich czasach żyje do dziś w świadomości obywateli Hellady. Tak jak i muzyka genialnego zespołu z Aten zwącego się SOCRATES DRANK THE CONIUM…
Niemiecki GIFT powstał w 1969 roku w Augsburgu, choć jego korzeni należy szukać nieco wcześniej, gdy Helmut Treichel (voc), Uwe Patzke (bg), Rainer Baur (g) i Hermann Lange (dr) założyli szkolny zespół Phallus Dei. W tym składzie i pod tą nazwą nagrali nawet taśmę demo, ale materiał nigdy nie ujrzał światła dziennego. Po skończonej edukacji szkolnej dołączył do nich NickWoodland, brytyjski gitarzysta sugerując przy okazji zmianę nazwy kapeli.
Od początku grali mocnego rocka w stylu Deep Purple i Uriah Heep, ale bez klawiszy, za to na dwie gitary prowadzące z elementami prog rocka. Szybko zdobyta popularność w Augsburgu i Bawarii zwróciła uwagę monachijskiego producenta Otto B. Hartmanna, który widząc ambicje i duży potencjał młodych muzyków w 1971 roku podpisał z nimi kontrakt. Jeszcze w tym samym roku w Union Studios rozpoczęli nagrywanie debiutanckiej płyty. Album ukazał się wiosną 1972 roku wydany przez niemiecki Telefunken.
Otto Hartmann zadbał, by w studio zespół nie stracił nic ze swojego mocnego brzmienia opartego na ciężkich, surowych gitarowych riffach i rozbuchanej sekcji rytmicznej. Oczywiście możemy doszukać się w tym wpływów brytyjskiego hard rocka (Deep Purple, Led Zeppelin), ale któż w tym czasie nie czerpał od nich inspiracji..? Smaczku płycie dodają elementy progresji, które są tu bardzo miłym zaskoczeniem (flet w „Groupie”, dzwony rurowe w „Bad Vibration”). Utwory są dość krótkie (najdłuższy „You’ll Never Be Accepted” trwa sześć i pół minuty), ale muzyka jest bardzo energetyczna i ostra, a Helmut Treichel pomimo lekkiego niemieckiego akcentu udowodnił, że był świetnym wokalistą. Jego ekspresyjny wokal z dobrymi refrenami, plus gitarowe, ogniste partie solowe ze sporą dawką ciągłych zmian tempa tworzą piorunujący zestaw dynamicznych kompozycji.
Tytuły poszczególnych utworów sugerują pewną opowieść, choć nie jest to stricte album koncepcyjny. Zwróciły one moją uwagę zanim włożyłem płytę do odtwarzacza, a potem miałem wrażenie jakbym przed oczami zobaczył film… Będący u szczytu popularności muzyk sięga po narkotyki („Drugs”). Bardziej dla szpanu i zabawy niż z potrzeby. Jeżdżące za nim w trasy fanki („Groupie”) zrobią dla swego idola wszystko: seks, alkoholu, dragi… Machina ruszyła, rozkręca się. Przedstawienie wszak musi trwać, bo wszyscy potrzebują rozrywki („Time Machine”). Tymczasem nasz bohater ma już tego powoli dość. Nie czuje entuzjazmu i radości bycia muzykiem-idolem („Don’t Hurry”). Poważnie zastanawia się nad swym dalszym życiem („Your Life”), w którym nie odnajduje ciepła, miłości, przyjaźni. Dręczą go złe przeczucia, myśli krążą po głowie jak sępy nad padliną. Osaczają mózg, serce, duszę („Bad Vibrations”). Mimo, że tłum wciąż go kocha i wielbi czuje się samotny i nieszczęśliwy. Bo sukces jak się okazuje ma też drugie, bardziej okrutne dno… Cały album nasycony ciężkim brzmieniem jest tak równy, że trudno wskazać wybijający się numer. Jeśli mogę coś zaproponować, to tylko jedno – podkręcić gałkę wzmacniacza na full. A potem trochę więcej i jeszcze..!
Po ukazaniu się debiutanckiego krążka w grupie nastąpiły zmiany. Nick Woodland odszedł do działającej w Monachium progresywnej formacji Sahara (wcześniej znana pod nazwą Subject Esq), z którą nagrał płytę „Sahara Sunrise” (1974). Z zespołem pożegnał się także Helmut Treichel. Ich miejsce zajęli grający na klawiszach Dieter Frei i gitarzysta/wokalista Dieter Atterer. Dodanie klawiszy (melotron, moog, fortepian, organy) sprawiło, że brzmienie stało się bardziej wyszukane, progresywne, ale zespól nie zwolnił ani tempa, ani swej dynamiki. Można się o tym przekonać słuchając drugiego albumu, „Blue Apple” nagranego w hamburskim Teldec Studios. Płyta wydana przez wytwórnię Nova na rynku ukazała się na początku 1974 roku.
Całość zaczyna się od dwóch fantastycznych hard rockowych kilerów: tytułowym „Blue Apple” z charakternym brzmieniem organów podsycanym ognistymi zagrywkami gitar i potężną sekcją rytmiczną i nie mniej wściekłym „Rock Scene”. Niby proste granie, ale jakże podnoszące ciśnienie..! Nieco bardziej złożony jest „Don’t Waste Your Time”. Tu rzeczy stają się już bardziej progresywne, choć kapitalna solówka gitarowo-organowa wciąż ma moc metalowej kuźni. Od tego momentu granie staje się bardziej wyszukane, czego przykładem instrumentalny „Psalm”. Jest tu psychodeliczny klimat z wczesnych płyt Pink Floyd z płynącą perkusją i wysublimowaną grą na elektrycznym akustyku. W środkowej części dostajemy silnego kopa – króciutki set zagrany na dwie gitary w stylu Wishbone Ash z szalejącymi organami. Niespełna minuta, a robi wrażenie! Po tym wykopie ponownie zatapiamy się w psychodeliczne pastelowe dźwięki… Organowy początek „Everything’s Alright” zapowiada się jak prog rockowa kompozycja, ale już po chwili zostajemy porwani w szaleńczą jazdę na najwyższych obrotach. Absolutny majstersztyk speedowego szaleństwa na torze wyścigowym Formuły 1 w Monza w stylu Uriah Heep (klawisze) i Deep Purple (gitara). Słuchając tego w aucie noga sama dociska pedał gazu do dechy, więc radzę uważać… Nieco wolniej (z naciskiem na słowo nieco) poruszamy się w „Go To Find A Way”. Kolejny raz zachwycam się nad grą obu gitarzystów (świetne solo!), choć słowa pochwały należą się także sekcji rytmicznej. Uwe Patzke i Hermann Lange wykonują na całej płycie kapitalną robotę. W połowie tego niespełna siedmiominutowego nagrania muzycy zahaczają o rejony wykreowane przez tuzy rocka progresywnego, Yes i Genesis, a każdy element ich muzycznej układanki jest perfekcyjnie dopasowany. I to samo mogę powiedzieć o „Reflection Part 1 & 2”. Ta znakomita kompozycja, które autorem był Nick Woodland dziwnym trafem nie znalazła się na pierwszej płycie. Na szczęście muzycy o niej nie zapomnieli. I bardzo dobrze! Pierwsza część liryczna, oparta jest na urzekającym fortepianowym wstępie i łkającej gitarze, druga, zdecydowanie bardziej agresywna pokazuje całą moc nagrania… „Left The Past Behind” to ostatni utwór na albumie, w którym potwierdza się wirtuozeria członków zespołu GIFT i ich muzyczna swoboda z jaką się po niej poruszali. I chyba nie przypadkiem krążek „Blue Apple” nazwano kiedyś „kogutem wśród niemieckich albumów…”
Co by nie mówić, GIFT wpisuje się do wielkiej tradycji niemieckich zespołów pokroju Night Sun, Armaggedon, Blackwater Park, Birth Control, Lucifer’s Friend… I jak napisałem wcześniej, obie płyty należy słuchać w najwyższych rejestrach głośności. Bo gdy pieje kogut, milkną wszystkie kury!
Pete Brown to przede wszystkim poeta. Na początku lat 60-tych był ważną częścią ówczesnej liverpoolskiej sceny poetyckiej. Pomysł, by połączyć poezję z muzyką zrealizował w 1964 roku zakładając w Londynie zespół The First Real Poetry Band. W jego składzie obok Browna znaleźli się m.in. gitarzysta John McLaughlin, basista Binky McKenzie i perkusista Pete Bailey. Całkiem niezła paczka muzyków! Przełomem w jego artystycznej karierze okazało się spotkanie z Jackiem Bruce’em. Słynny basista zaproponował mu napisanie kilku tekstów do muzyki zespołu Cream. Jako nadworny tekściarz tria był współtwórcą przebojów „Sunshine Of Your Love”, „White Room”, „I Feel Free” i wielu innych… Sukces Cream po obu stronach Atlantyku spowodował, że Pete Brown stał się nagle ważną postacią w brytyjskim świecie muzyki. Nie dziwi więc, że po rozpadzie Cream w 1968 roku stworzył formację o nazwie Pete Brown & His Battered Ornaments. Zespół, w którym znaleźli się tak znakomici artyści jak gitarzysta Chris Spedding i saksofonista Dick Heckstall-Smith (potem w Colosseum) nagrał dwa albumy. Pierwszy, „A Meal You Can Shake Hands With In The Dark” wydany przez w 1969 roku zyskał entuzjastyczne recenzje i jak na niekomercyjną muzykę sprzedawał się znakomicie. Absurdalna sytuacja jaka wydarzyła się 4 lipca 1969 roku, dzień przed koncertem w londyńskim Hyde Parku, w którym Battered Ornaments mieli wystąpić u boku The Rolling Stones przekreśliła dalszą współpracę lidera z zespołem. Poza jego plecami podjęli decyzję o usunięciu go ze składu! Mało tego. Wszystkie jego partie wokalne jakie zostały zarejestrowane w studiu na drugą płytę „Mantle-Pice” zostały wykasowane i nagrane powtórnie przez Chrisa Speddinga… Jak na tę sytuację zareagował Brown? Ponoć bez słowa spakował swoje rzeczy i wrócił do domu. Kilka tygodni później, już z innymi ludźmi utworzył nową grupę PIBLOKTO!
Na efekty ich pracy nie trzeba było długo czekać, bo już w kwietniu 1970 roku PETE BROWN & PIBLOKTO! wydali debiutancki album o dość długim tytule „Things May Come And Things May Go, But Art School Dance Goes on Forever” (Rzeczy mogą przyjść i mogą odejść, ale taniec w szkole artystycznej trwa wiecznie). Tytuł oparty jest na cytacie amerykańskiego pisarza i filozofa Ernesta Holmesa („Pewne rzeczy przychodzą i odchodzą, ale twórczość trwa wiecznie”) i odnosi się do entuzjazmu Browna dla wszelkich szkół artystycznych powstałych w powojennej Wielkiej Brytanii, które stały się żyzną glebą dla wszelkiej maści niepokornych i kreatywnych artystów lat 60-tych. Nawiązuje do tego także okładka płyty przedstawiająca zdjęcia byłych uczniów szkół artystycznych, w tym pierwszego lidera Pink Floyd, Syda Barretta.
Tytuł albumu zapowiada, że ta grupa musi być traktowana na własnych warunkach. Być może z tego powodu PIBLOKTO! nigdy nie zbliżył się do statusu gwiazdy, szczególnie za Oceanem. Centralną postacią skupiającą na sobie uwagę był oczywiście śpiewający Pete Brown, który tak naprawdę wokalistą znakomitym nigdy nie był. Swoje niesamowite teksty bardziej deklamował i mruczał. Sposób w jaki to robił przykuwał jednak uwagę. To jest ten rodzaj śpiewania jaki mają Willie Nelson, Neil Young, czy Bob Dylan. I albo pokocha się go od razu, albo nigdy.
Mimo, że muzycy opierali swoje piosenki na dość prostych konstrukcjach wiedzieli jak uczynić je atrakcyjnymi żonglując wszelkiego rodzaju emocjami przechodząc od gniewnej punkowej wojowniczości „Walk Of Charity, Run For Money” do wyluzowanej wiejskiej atmosfery w „Golden Country Kingdom”. Podobnie jest w „Firesong”, który ewoluuje z jądra ciemności (akordeon), przechodzi przez błękit (gitara akustyczna) ostatecznie kończąc na aksamitnych wschodnich klimatach (saksofon sopranowy). Kwiecista psychodelia późnych lat sześćdziesiątych ożywa za sprawą „High Flying Electric Bird”. Rozczula mnie ten numer. To jeden z najcudowniejszych momentów w tym zestawie, Zagrany niespiesznie, wręcz leniwie. A użycie przez Browna glinianego gwizdka z wodą – mistrzostwo świata! Pamiętam takie gliniane ptaszki z dzieciństwa, sprzedawane na odpustach wiejskich dawały dużo radości… Tytułowe „Things May Come…”, które otwiera album to z kolei rewelacyjny jam w stylu Cream z kapitalnymi partiami organów i gitar, zaś „Country Morning” naładowany emocjonalnym wokalem jest po prostu fantastycznym jazzowym numerem! Takie rzeczy tworzy się, gdy za plecami stoją znakomici muzycy. Niesamowity Jim Mullen ze swoją gitarą jest wszędzie. A to tnąc nią szaleńczo w „Walk Of Charity Run For Money”, a to pieszcząc struny w „Country Morning”. Gra na basie Rogera Bunna w „Then I Must Go And Can I Keep” przypomina wirtuozerię Jacka Bruce’a. Z kolei Dave Thompson wdziera się w mózg ostrym saksofonem, lub maluje pejzaże klawiszami (melotron, organy). Do tego pełna gama pomysłowych zagrywek perkusisty Roba Taita wzbogaca i tak gęste brzmienie… Na równi z muzyką współistotną rolę odgrywają teksty Browna. Mądre, czasem dowcipne, niekiedy nostalgiczne, bardzo poetyckie: „Godzina, w której las kładzie jezioro do łóżka, podnosi się na powierzchnię, płynie w ciemności w mojej głowie. Skrzynia z przyszłorocznymi obietnicami dotarła do innego miasta a listy, których już nie pamiętam, powoli robią się brązowe…” Ten debiutancki album do dziś uważany jest za jeden z najlepszych w epoce rocka progresywnego. Czemu mnie to nie dziwi..?
Nie tracąc czasu jeszcze w tym samym roku zespół PIBLOKTO! wydał drugi album „Thousands On A Raft” promowany singlem „Can’t Get Off The Planet/Broken Magic”. Na małej płytce po raz ostatni zagrał Jim Mullen (wybrał karierę solową i w 1971 roku wydał płytę „Piece Of Mind”), którego zastąpił Steve Glover. Uwagę nowego albumu przykuwa jego oryginalna okładka przedstawiająca model samolotu Concorde i najszybszego brytyjskiego liniowca atlantyckiego z 1906 roku RMS Mauretania (nie jest to Titanic jak sugerują niektórzy) zanurzonych dziobami w wodzie obok płynących tratw, które (jak się dobrze przyjrzeć) są…grzankami z fasolą!
Od swego poprzednika albumu „Thousands On A Raft” z „ledwie” sześcioma utworami brzmi bardziej rockowo. Czuć, że muzycy mają więcej przestrzeni. Otwierający „Airplane Head Woman” to świetny rockowy numer z mocnym organowym i gitarowym riffem. Brzmi jak Cream i Traffic w jednym – mieszanka, której szukał Blind Faith. Byłby to ich jeden z bardziej komercyjnych utworów, gdyby nie jego długość (prawie siedem minut). Cóż, Pete Brown potrzebował czasu, aby opowiadać swoje historię nie naruszając swej artystycznej wizji… Powolny, cudownie wznoszący się „Station Song Platform Two” z akompaniamentem fortepianu unoszący się nad falami melotronu i organów ma absolutnie najpiękniejszy tekst jaki Brown napisał. Jest to ten rodzaj mieszanki poezji i rocka, do którego wcześniej dążyła liverpoolska scena poetycka… „Highland Song” zaczyna się od długiego hard rockowego riffu i przechodzi w 17-minutowy jam, w którym wszyscy mają dużo miejsca na energiczną improwizację. Wielu zarzuca temu utworowi, że jest za długi. Bzdura! Tym bardziej, że w większości mówią to ci, którzy z zachwytem analizują każdą nutę 22-minutowego „Whipping Post” The Allman Brothers Band. Wirtuozeria w obu przypadkach jest identyczna. Różnica jest taka, że Piblokto! jest zespołem progresywnym, a nie bluesowym. Stąd „Highland Song” brzmi bardziej jak fiński Tasavallan Presidentti niż amerykański The Allman Brothers i… przykuwa moją uwagę tak samo mocno jak Duane i Gregg!
Szczęki fanów Jacka Bruce’a opadną na nutach otwierających „If They Could Only See Me Now”, ponieważ zawierają te same dzwoniące linie gitarowe, które otwierają utwór „Like A Plate” z płyty „Whatever Turns You On” formacji West Bruce & Laing z 1973 roku. Przypadek..? Kompozycja składa się z dwóch części z czego pierwsza to kolejny popis zespołowego grania z fenomenalną, długą i pełną polotu gitarową solówką Jima Mullena, oraz finezyjną partią Roba Taita na perkusji i instrumentach perkusyjnych. I choć nie jestem zwolennikiem długich solówek perkusyjnych na płytach, bębnienie Taita powaliła mnie na łopatki…! „Got A Letter From A Computer ” to blues rock, z wciągającym „szeptanym” śpiewem, opartym głównie na jednym akordzie, ale z podwójnie nałożonymi ścieżkami gitarowymi i zniekształconym brzmieniem organów. Ciekawe i na swój sposób nowatorskie… Album zamyka utwór tytułowy, który posiada najbardziej sugestywny tekst będący metaforą ogólnej ludzkiej kondycji i całej jej wrogości. Wydaje się, że tym samym Pete Brown dał upust swojej frustracji skierowanej w stronę Battered Ornaments i okoliczności, w których został tak haniebnie usunięty ze Zmaltretowanych Ornamentów. Do dramatycznego i pełnego goryczy wokalu Jim Mullen dołączył bardzo osobiste i piękne solo gitarowe, które sprawia, że jest to najbardziej dramatyczny, ale też najlepszy moment Piblokto! w jego historii. A już na pewno perfekcyjne zakończenie albumu.
Płyty PIBLOKTO! nie są dla tych, którzy szukają łatwej do słuchania muzyki. Jest tu wiele dźwięków i smaczków do ciągłego odkrywania. Jeśli nie poświęci im się pełnej uwagi, przesuną się one nad głową niczym elektryczny ptak z „High Flying Electric Bird” – jednego z najpiękniejszych utworów jaki zaśpiewał Pete Brown…
Wszystkie odcienie muzyki rockowej w pryzmacie prywatnej płytoteki Zbyszka Sz.