Zapach skórki pomarańczy – „ORANGE PEEL” (1970)

Przeglądając czasem różne ankiety i rankingi dotyczące rocka progresywnego z lat 70-tych odnoszę wrażenie, że niemiecki zespół ORANGE PEEL jest dziś nieco zapomnianą formacją. Zazwyczaj nie ma go tam wcale, a jeśli się pojawia się to rzadko. A przecież ich rewelacyjny album był jednym z pierwszych progresywnych tytułów z Niemiec! Być może fakt, że wydali tylko tę jedną płytę, istnieli zaledwie dwa lata, trudno nazwać ich lokomotywą krautrocka. W tej lokomotywie byli bardziej kotłem parowym napędzającym pociąg, czy raczej długi skład towarowy załadowany fantastycznymi niemieckimi grupami progresywnymi.

Powstali w 1968 roku w Hanau, miasteczku położonym na terenie Hestii gdzie urodzili się bracia Grimm; stąd też pochodził znany piłkarz a później trener narodowej reprezentacji Niemiec Rudi Voller. Dużo wcześniej Napoleon Bonaparte stoczył tutaj zwycięską dwudniową bitwę z siłami bawarskimi i austriackimi (październik 1813 roku) torując sobie drogę odwrotu w kierunku Frankfurtu nad Menem i na Moguncję… Grupę tworzyli gitarzysta Leslie Link, wokalista Michael Winzowski, basista Heinrich Mohn i najmłodszy z nich, niespełna 17-letni perkusista Curt Cress. W tym składzie nagrali dwie piosenki „I Got No Time” i „Searching For A Place To Hide”, które na singlu wydała wytwórnia Admiral Records.

Singiel "I Got No Time" (Admiral Rec. 1969)
Singiel „I Got No Time” (Admiral Records. 1969)

Mała płytka ukazała się także na Wyspach, we Włoszech i Francji. Francuskie wydanie miało zmienioną okładkę. Nie muszę dodawać, że dziś są one łakomym kąskiem dla płytowych kolekcjonerów. Tym bardziej, że nagrania te nie znalazły się później na dużej płycie.

Francuskie wydanie SP z inną okładką.
Francuskie wydanie SP z alternatywną „pomarańczową” okładką.

Z tej dwójki świetnie prezentuje się „I Got No Time” (strona „A” singla). Absolutny zabójca, którego mogę słuchać bez końca oparty jest na mocnym brzmieniu sekcji rytmicznej, bardzo fajnej gitarze i szorstkim wokalu. Całość w stylu Grand Funk Railroad.

Strona „B”  już tak nie elektryzuje. Jest odrobinę inna, co nie znaczy że gorsza. Zaczyna się od quasi folkowej ballady z fletem; dopiero w drugiej połowie wszystko nabiera mocy i energii… Jak na początek wyszło całkiem nieźle. Innego zdania był jednak Winzowski, który nie krył swego rozczarowania niską sprzedażą singla i zasilił konkurencyjny Epsilon. Z perspektywy czasu można powiedzieć, że mu się powiodło – z nową formacją nagrał trzy płyty: psychodeliczny „Epsilon” (1971), hard rockowy, doskonały „Move On” (1972) i nieco rozczarowujący, choć trzymający poziom „Epsilon Off” (1974)… Na miejsce Winzowskiego przyszła dwójka nowych artystów: wokalista Peter Bischof, oraz grający na klawiszach Ralph Wiltheis. Ten ostatni potężnym brzmieniem swych organów dość diametralnie zmienił oblicze zespołu, który w tym właśnie składzie nagrał debiutancki i jak się okazało jedyny album zatytułowany po prostu „Orange Peel”

Album "Orange Peel" (1970)
Album „Orange Peel” (1970)

Krążek wydała wytwórnia Bellaphone mająca swą siedzibę we Frankfurcie nad Menem w połowie 1970 roku. Nagrań dokonano w studiach Dietera Dierksa pod Kolonią. Sam Dierks był tu inżynierem dźwięku, a nad całością czuwał jego przyjaciel i zarazem producent Gerhard Rieger,

Płyta zawiera tylko cztery nagrania, z czego pierwsze „You Can’t Change Them All” trwające osiemnaście minut zajmuje całą pierwszą stronę oryginalnego winyla. Zabójcza suita ze świetną, hipnotycznie bijącą perkusją, niesamowitą psychodeliczną gitarą prowadzącą i potężnymi hard rockowymi solówkami organowymi przeplatane bongosami (na których gra Bischof) ani przez chwilę nie nudzi. Zaczyna się od gładkiego, pięknego brzmienia symfonicznego, które stopniowo zwiększa swą intensywność. Wiele tu zmian tempa i dźwiękowych eksperymentów. Wokalista pojawia się na początku i na końcu nagrania – większa część to jednak jamowe, doskonałe granie zapowiadające nadejście krautrocka…

Pierwsza reedycja na CD firmy CMP (2003)
Tył okładki pierwszej reedycji kompaktowej firmy CMP (2003)

„Faces That I Used To Know” otwierający drugą stronę longplaya jest najkrótszą kompozycją na płycie. Mimo to w ciągu trzech minut sporo się dzieje. Dużo tu klawiszy, ostrych zagrywek gitarowych i „gęstej” jazz rockowej perkusji. Główny nacisk położono na wokal, który kojarzy mi się z soulowo psychodelicznymi kawałkami grupy Rare Earth… „Tobacco Road”, w oryginale piosenka amerykańskiego piosenkarza country Johna D. Loudermilka nagrana w 1960 roku była (i jest) wielokrotnie coverowana. Wykonywali ją m.in. Jefferson Airplane, Eric Bardon, The Animals, Spooky Tooth, Blues Creation, Status Quo, Love Affair, Shocking Blue, Edgar Winter’s White Trash… Jimi Hendrix wykonał ją na żywo wspólnie z grupą War w słynnym klubie u Ronnie’ego Scotta 16 września 1970 roku – dwa dni przed swą tragiczną śmiercią… W interpretacji ORANGE PEEL „Tobacco…” brzmi jak psychodeliczno bluesowy wymiatacz zawierający sporą dawkę hendrixowskiej gitary, pełną gamę impowizowanej gry na organach Hammonda i niespodziewanego zakończenia w postaci śpiewu Bischofa a capella. Jedna z ciekawszych wersji z jaką się zetknąłem! Album kończy kolejny kiler – dziesięciominutowy „We Still Try To Change” będący swego rodzaju fenomenalnym dialogiem gitarzysty z klawiszowcem, do których dołącza się kapitalnie rozgrywająca swą partię sekcja rytmiczna. Śmiało mogę powiedzieć, że to już drugie arcydzieło tej płyty, które od pierwszych sekund kojarzy się z najlepszymi ówczesnymi produkcjami hard rockowymi, na dodatek z niezwykłym psychodelicznym finałem Lesliego Linka!

Orange Peel
Plakat zespołu dołączony do oryginalnego LP.

Tuż po wydaniu albumu grupa uległa rozwiązaniu. Do dziś nie bardzo wiadomo skąd ta nagła decyzja. W każdym bądź razie Ralph Wiltheis porzucił swe organy na dobre. Lesli Link uważany wówczas za jednego z najlepszych niemieckich gitarzystów odłożył na bok swój instrument. Dziś jest właścicielem sklepu gitarowego w Hanau. Heinrich Mohn został ściągnięty do grupy Epsilon przez dawnego kolegę z zespołu Michaela Winzowskiego i wziął udział w nagraniu płyty „Epsilon Off” po czym wycofał się z muzycznej branży. Nieco dłużej utrzymał się w niej Peter Bischof, który z różnymi formacjami popowymi śpiewał do połowy lat 80-tych ubiegłego wieku.

Curt Cress współcześnie
Perkusista Curt Cress współcześnie.

Największą karierę zrobił perkusista Curt Cress, który wkrótce po rozpadzie zespołu trafił do grupy Emergency a następnie do Atlantis. Z obiema nagrał po jednej płycie. Najdłużej zakotwiczył w jazz rockowej formacji Passport kierowanej przez saksofonistę Klausa Doldingera. W latach 80-tych brał udział w licznych projektach jazzowych; w połowie lat 90-tych przyjął zaproszenie od Klausa Meinego i bębnił na płycie „Pure Instinct” (1996) grupy Scorpions. W sumie dyskografia perkusisty to ponad 30 albumów nie licząc pojedynczych nagrań z jego gościnnym udziałem na płytach innych wykonawców. Po dzień dzisiejszy Cress jest jednym z najbardziej cenionych i rozchwytywanych muzyków sesyjnych w Niemczech…

Z całą pewnością „Orange Peel” to wyjątkowy album porównywalny z największymi progresywnymi dziełami lat 70-tych. I tak jak w cukierni nie może zabraknąć zapachu skórki pomarańczy, tak  żadna szanująca się płytowa kolekcja krautrocka nie może obyć się bez tego albumu!

Pionierzy stoner rocka. SHIVER „San Francisco’s Shiver” (1972)

Zasadniczo można pokusić się o stwierdzenie, że trio SHIVER było hard rockową grupą utworzoną przez hippisowskich maniaków kochających muzykę, wolność i motory Harleya. Założył ją perkusista Don Peck, który z Teksasu przeprowadził się do San Francisco pod sam koniec lat 60-tych. Niemal w ostatniej chwili załapał się na tę niezwykłą atmosferę jaka w owym czasie panowała w  mieście Lata Miłości ze wszystkimi jej atrybutami – tymi legalnymi i mniej legalnymi… Przez moment będąc bezrobotnym muzykiem łapał się różnych dorywczych prac. Nie przestawał jednak myśleć o założeniu własnej kapeli. Własnoręcznie wykonany plakat o treści „Perkusista do wynajęcia” rozwieszał na Hight-Ashbury we wszystkich możliwych miejscach licząc, że los w końcu uśmiechnie się i do niego…

Plakat o pracę Don Peck rozklejał osobiście.
Plakat „Perkusista do wynajęcia”  Peck roznosił po całym mieście …

Na basistę Neila Perona natknął się w małej restauracji „The Island” mieszczącej się na parterze starego budynku zwanym The Big Top. Kamienicę zamieszkiwali wyłącznie hippisi. Neil pracował tam za czynsz i talerz zupy bez konkretnych planów na przyszłość. Była to jedyna restauracja do której goście wchodzili na boso zostawiając obuwie przed drzwiami. Przy wyjściu najczęściej okazywało się, że butów już nie ma; zakładano więc inne. O ile pasowały na nogę… Propozycja Pecka, by dołączył do formowanego właśnie zespołu bardzo mu się spodobała. W minutę spakował do plecaka cały swój dobytek, w tym gitarę basową plus nowo „zakupione” buty. Z okrzykiem „Free Love! Free Dope! Free Shoes!” opuścił restaurację i kolegów…  Gitarzystę Franka Twista perkusista spotkał na Market Street. Grał „do kapelusza” znane kawałki folkowe i bluesowe standardy. Towarzyszył mu śpiewający chłopak Terry „Hook” Saluga, o fajnej barwie głosu. Dopiero po chwili Peck dostrzegł, że Saluga zamiast prawej dłoni miał protezę w kształcie… haka. Nie przeszkadzało mu to jednak grać na gitarze slide trzymanej na kolanach. Wkrótce cała czwórka rozpoczęła próby. Szybko okazało się, że porywczy charakter wokalisty nie pasował chłopakom. Miał ciągoty do wszczynania bójek wywijając tą swoją hakowatą protezą na lewo i prawo. Nie bardzo wiedzieli jak się go pozbyć… Problem rozwiązał się nadspodziewanie szybko. Awanturnicze zachowanie Salugi nie podobało się właścicielom klubów, w których grali. W końcu postawiali ultimatum: grupa mogła występować, ale bez „Hooka”. Po jego odejściu obowiązki wokalisty przejął gitarzysta Frank Twist

SHIVER na scenie. Od lewej: Frank Twist, Don Peck, Neil Peron.
SHIVER na scenie. Od lewej” Frank Twist (g), Don Peck (dr), Neil Peron (bg).

Grając ciężką odmianę psychodelicznego rocka w swej najbardziej pierwotnej postaci stali się ulubieńcami hippisowskiej społeczności. Surowa jak piekło muzyka doskonale sprawdzała się na imprezach i zlotach organizowanych przez motocyklistów z Hells Angels, którzy pokochali zespół na amen. A ten na koncertach nie brał jeńców. Ciężkim i ostrym jak brzytwa brzmieniem w stylu Iron Butterfly i Blue Cheer dosłownie wgniatał w ziemię rozpaloną do białości publiczność. Scena to był ich żywioł. Być może dlatego tak bardzo bronili się przed wejściem do studia przeczuwając, że zatracą w nim spontaniczność i tę specyficzną atmosferę jaką wytwarzali na koncertach. Jedyny ślad jaki SHIVER po sobie zostawił to nagrania z letnich występów w San Francisco w 1972 roku zarejestrowane na amatorskim magnetofonie dwuścieżkowym. Wydano je dopiero w 2000 roku (na winylu!) przez specjalizującą się w wyszukiwaniu płytowych rarytasów amerykańską wytwórnię Rockadelic Records. Rok później, poszerzony o cztery nagrania „San Francisco’s Shiver” ukazał się także na płycie kompaktowej wydanej przez niemiecki Shadoks Music

SHIVER "San Francisco's Shiver" (1972)
SHIVER „San Francisco’s Shiver” (1972). Wydanie kompaktowe (2001)

Muzyka na tym krążku to 55 minut gitarowego, ciężkiego czadu! Prawdziwie mordercza dawka rozimprowizowanego stoner rocka podparta dziką sekcją rytmiczną i (momentami) niekontrolowanym krzykliwym wokalem w stylu Truth & Janey, Sir Lord Baltimore i… wczesnego narkotycznego Hawkwind. Profesjonalne, bardzo konkretne, aczkolwiek surowe granie będące świadectwem świetności acid rocka na ówczesnej scenie Zachodniego Wybrzeża… Agresywne dźwięki atakujące z mocą silników odrzutowych w „Tough As Nails” i „Bone Shaker” wystarczą by powiedzieć, że popularni w tym samym czasie The Seeds i Steppenwolf brzmiały jak Barbra Streisand. I są nie mniej psychodeliczni od Grateful Dead, czy Jefferson Airplane. Niesamowite solówki zespołu wystarczą by za ich sprawą sięgnąć chmur. „Fixer” brzmi tak jakby wyrósł wprost z undergroundowego Zachodniego Wybrzeża – zniekształcony, z wrzaskliwym wokalem i potężnymi solami gitarowymi. Z kolei „Up My Sleeve” sprawia, że nie sposób słuchać go w miękkim fotelu na siedząco – przypalająca gitara i superszybkie bębnienie podrywają mnie na nogi! A kiedy wokalista w tej szalonej galopadzie zaczyna krzyczeć – jestem już na innej planecie… „Interstellar Vision” ze spowolnionym tempem zabiera nas w psychodeliczną kosmiczną podróż. Dużo tu przestrzeni i narkotycznych muzycznych pejzaży (stąd moje skojarzenia z wczesnym Hawkwind)… Najważniejszym utworem na tej płycie jest „Alpha Man”. Epicka, blisko 15-minutowa kompozycja będąca perfekcyjnym skrzyżowaniem zeppelinowskiego „Stairway To Heaven” i acidowych wpływów „In-A-Gadda-Da-Vida” Iron Butterfly. Zaczyna się od leniwych, „pływających” akordów gitary, które budują zwiewny nastrój. Z upływem czasu nabiera to wszystko mocniejszego i szybszego tempa, a następnie przechodzi w diabelnie chwytliwy refren („Baby I’m the Alpha Maa-aaa-aan!”). Tuż po tym kłujące w uszy riffy, obłąkańcze solówki i „ukamienowane” bębnienie sprawiają, że oto otwiera się Raj dla fanów stoner rocka!

Jedynym mankamentem tej płyty jest to, że ma minimalnie przytłumiony dźwięk. Uspokajam jednak – wszystko jest czytelne. I pewnie nie będzie to przeszkodą dla tych, którzy niezadowoleni ze współczesnego metalu szukają prawdziwego, zagubionego w czasie autentycznie rockowego potwora. A gdy już do niego dotrzecie nastawcie wzmacniacze na full i pozwólcie muzyce opanować swoje ciało. Zapewniam – nie rozczarujecie się!

Dyskretny urok psychodelii. ROMUALD I ROMAN „Nagrania radiowe z lat 1968-1976”

Było to w czasach, gdy w polskiej muzyce bigbitowej prym wiodły sympatyczne piosenki z miłymi melodyjkami i prostymi tekstami, a jedynymi kapelami, które z profesjonalnej czołówki zabiegały o miano awangardowych były Breakout i Niebiesko-Czarni. I wtedy pojawili się oni…

„Naszą ambicją jest grać dziką i swobodną muzykę. Nie chcemy słuchać cudzych rad. Nie chcemy być typowym zespołem jeżdżącym po kraju.” – tak na początku swej kariery w licznych prasowych i radiowych wywiadach wypowiadali się liderzy wrocławskiego zespołu ROMUALD i ROMAN, a w zasadzie ROMUALD & ROMAN, bowiem taka była właściwa, pierwsza pisownia tej nazwy. Do dziś zachowało się w archiwach niewiele studyjnych nagrań zespołu, a telewizyjne żadne. Grającą na „żywo” grupę zobaczyć można za to w scenie filmu „Trąd” Andrzeja Trzos-Rastawieckiego z 1971 roku wykonującą piosenkę „Gdyby przebaczać mogli wszyscy”. Scena na ekranie trwa około trzech minut. Sekwencja pokazująca grających muzyków raptem kilkadziesiąt sekund. I wbija się w pamięć… Mimo wielkiego wkładu w rozwój niekomercyjnych form rodzimego bigbitu i wyjątkowego uznania ze strony słuchaczy nigdy nie doczekali się własnej płyty. I kto wie, czy właśnie owa niedostępność nagrań R&R nie przyczyniła się do tego, że zespół do dziś przetrwał w pamięci słuchaczy, stając się z biegiem lat jedną z największych legend polskiego rockowego podziemia…

ROMUALD & ROMAN. Psychodelicy znad Odry.
ROMUALD & ROMAN. Psychodelicy znad Odry.

Grupa została założona w maju 1968 roku przez dwóch – dobrze znanych tamtejszej publiczności – śpiewających gitarzystów: Romualda Piaseckiego i Romana Runowicza. Składu dopełnili: perkusista Andrzej Tylec i basista Jacek Baran. Muzycy ostro zabrali się do prób. Oficjalnie zadebiutowali 13 czerwca 1968 roku we Wrocławiu podczas II Wiosennego Przeglądu Zespołów Muzyki Rytmicznej zdobywając pierwsze miejsce. Kolejne Przeglądy i Festiwale, w których brali udział kończyły się sukcesami i nagrodami. Romki (jak ich pieszczotliwie nazywano) wymiatali wówczas wszelką konkurencję. Najsilniejszą stroną kapeli było klubowe granie. Gdy na sali było 100-150 osób z czego połowa to hippisi (oj, przyciągali ich do siebie niczym magnes!), to na estradzie działy się cuda. Występ przeciągał się nawet do czterech godzin. Grali trochę Stonesów, kawałki Artwoods, a później zaczynała się najdłuższa i najciekawsza bo improwizowana część występu. Za każdym razem inna, za każdym razem niepowtarzalna. Na dodatek podparte to wszystko niesamowitą oprawą świetlną. Ale o tym za moment… Jesienią basistę Jacka Barana powołanego do wojska zastąpił Leszek Muth, chłopak z Poznania, jak sam o sobie mówił. To właśnie w tym składzie ROMUALD & ROMAN dokonali w 1969 roku pierwszych nagrań dla radia. Singiel „Pytanie czy hasło”/ „Człowiek” pojawił się w sklepach jeszcze tego samego roku. W warstwie muzycznej oba utwory wykazywały wpływ wczesnych Cream. „Bobas”, który stał się ich największym przebojem był już pod wyraźnym wpływem psychodelicznych Floydów z Sydem Barrettem. Znalazł się on na składankowej płycie „Przeboje Non Stop” wydanej przez Polskie Nagrania Muza kilka miesięcy później. Jak czas pokaże, były to jedyne oficjalne wydawnictwa fonograficzne dokonane „za życia” zespołu.

Okładka singla "Pytanie czy hasło"
Okładka singla „Pytanie czy hasło”/”Człowiek” (Polskie Nagrania 1969)

Na skromnej wówczas polskiej scenie rockowej byli zjawiskiem na tyle odmiennym i intrygującym, że szybko zdobyli uznanie zwłaszcza wśród bardziej wymagającej publiczności, która ceniła sobie ekspresję, dynamikę brzmienia i odchodzenie od nudnej formy konwencjonalnej piosenki. Monopol na nowoczesność, którą do tej pory dzierżyli Niebiesko-Czarni został przełamany. W 1969 roku należeli już do ścisłej czołówki rodzimego rocka… Pomimo tej „nowoczesności” ROMUALD & ROMAN byli też świetną orkiestrą taneczną, mistrzami tzw. „non stopów”, co oznaczało cztery sety po 45 minut grania do tańca. Podejrzewam, że dziś byłoby to poza zasięgiem możliwości dla niektórych wykonawców z obecnej czołówki. A i wtedy zresztą czołówka radziła sobie z tym gorzej niż oni. Na przykład latem 1969 roku w non stopie na warszawskim Solcu, gdzie Niemen i Breakout  bronili się przez dwa lub trzy wieczory i tracili publiczność R&R byli sensacją tego letniego sezonu grając bite dwa tygodnie! I na darmo konferansjer tych koncertów błagał zgromadzoną publikę o spokój. Ustąpili dopiero przed zobowiązaniami gospodarzy wobec czeskiego zespołu Flamengo…

Atutem zespołu, oprócz znakomitej strony instrumentalnej było uzupełnienie występów efektami wizualnymi. Ich twórcą był przyjaciel zespołu – Stanisław Lose, który postrzegał koncerty rockowe przez pryzmat widowiska. Funkcja jaką pełnił w zespole nie miała oficjalnej nazwy. Obecnie nazwalibyśmy go reżyserem światła i człowiekiem od efektów specjalnych. Jego ówczesne kreacje do dziś, mimo całego postępu, nie mają sobie równych w naszym kraju. Lose zmieniał koncerty R&R w feerię świateł, barw, ruchu, marzeń i iluzji. Był niewyczerpany w swojej pomysłowości, także jako wynalazca urządzeń, którymi się posługiwał. Niektóre z nich, jak reflektory z barwnymi, wirującymi filtrami, czy stroboskop sam konstruował. Penetrował strychy i piwnice starych kamienic taszcząc z nich dziwne przedmioty – a to klisze fotograficzne, stary rzutnik graficzny, pszczelarski dymnik… Skrzydlate lustra wygrzebał z teatralnej garderoby, ustawił na estradzie Sali Kongresowej PKiN, a następnie wprawił w kosmiczne błyski. Trzy projektory filmowe, podświetlany od tyłu ekran na tle którego poruszali się tancerze, pięcioosobowy chórek wokalny to też były jego pomysły. I jeszcze coś, o czym wspominał menadżer zespołu, Tomasz Tłuczkiewicz: „Staszek wprowadził na sztandary zespołu hasło „psychodelic”. I choć do końca właściwie nie wiedzieliśmy co ono znaczy – sądząc, że w gruncie rzeczy ogranicza się do jego roboty – czuliśmy, że znaczy coś więcej niż zwyczajna, grająca do tańca bigbitowa orkiestra…”

ROMUALD I ROMAN (foto archiwum zespołu)
ROMUALD I ROMAN (foto z archiwum zespołu)

Kariera R&R skończyła się w gruncie rzeczy po trzech latach, gdy w 1971 roku Andrzej Tylec przyjął propozycję od Czesława Niemena, a Roman Runowicz przeszedł do Nurtu. Zespół reaktywował się kilkakrotnie, ale już nigdy nie udało im się wykrzesać tego świętego ognia, którym płonęły młodzieżowe kluby i sale taneczne. Mimo wielkiego wkładu w rozwój niekomercyjnych form rodzimego bigbitu i wyjątkowego uznania ze strony słuchaczy nigdy nie doczekali się własnego albumu. Co prawda w 1977 roku (w nieco przypadkowym składzie) dokonali nagrań dla Polskich Nagrań, ale i one nie pojawiły się na rynku w wersji płytowej. Zresztą w tym czasie grupa zdążyła już daleko odbiec od swych psychodelicznych korzeni w stronę muzyki rockowej i jazz-rockowej.

Podobnie jak w przypadku nagrań płytowych, radiowy dorobek R&R również nie jest imponujący. Mimo to udało się je w końcu pozbierać, poukładać i opublikować na dwóch płytach CD. Całość ukazała się nakładem Polskiego Radia w 2007 roku w nieocenionej serii „Z archiwum Polskiego Radia” i zawiera ponad 133 minuty muzyki!

"Z archiwum Polskiego Radia, Vol 5. ROMUALD I ROMAN (2007)
„Z archiwum Polskiego Radia, Vol.5 ROMUALD I ROMAN (2007)

Ten bardzo ciekawy dokument muzyczny – bo chyba w takiej kategorii zbiór ten należy traktować – zawiera poza tzw. pozycjami obowiązkowymi wylansowanymi przez „Młodzieżowe Studio Rytm” kilka prawdziwych kolekcjonerskich rarytasów, niekiedy zupełnie przypadkowo odkrytych w radiowych archiwach! Co ważne – wiele z tych nagrań nie miało w tamtych czasach swych antenowych emisji, co już jest podstawą do tego, żeby ten album obowiązkowo znalazł się półce każdego fana polskiego rocka. Tak jest na przykład z utworem „Towarowy rusza do Indii” zrealizowanym (podobnie jak „Spacer Mleczną Drogą”) na żywo w studiu Akademickiego Radia we Wrocławiu w 1972 roku. Utwór, który totalnie rozwalił moje postrzeganie na ówczesny polski rock, wywrócił go o 180 stopni i na wiele lat stał się niedoścignionym wzorem, by nie powiedzieć wzorcem psychodeliczno-progresywnego grania. Przypomnę, że cenzura nigdy nie dopuściła go do publicznych wykonań z powodu… tytułu. Pierwsze litery jego wyrazów tworzyły bowiem słowo „tri” (co było świadomą aluzją R&R do beatlesowskiego „Lucy In The Sky With Diamond”) popularnego wtedy wśród kontestującej młodzieży środka halucynogennego… Kolejnymi rarytasami poszukiwanymi przez kolekcjonerów są nagrania „Kamień” i „Talizmany”. które powstały w Rozgłośni Radiowej we Wrocławiu, czy rzekomo skasowana przez zespół (z powodu słabej jakości) pierwsza wersja piosenki „Będziesz panią w moim piekle” przeniesiona później przez Romana Runowicza do repertuaru zespołu Nurt… Warto też zwrócić uwagę na (zamykające pierwszy kompakt) dwa zupełnie nieznane nagrania powstałe w grudniu 1971 w warszawskim „Studio Rytm”: „Jak dwie rzeki”, a zwłaszcza na jedyną w repertuarze zespołu bożonarodzeniową kolędę „W białą Noc Narodzenia”, oraz absolutnie unikatową rejestrację koncertu grupy podczas XIII Festiwalu Piosenki w Opolu, dokumentującą okres działalności R&R w składzie z Jackiem Krzaklewskim i Zbigniewem Wrzosem – wcześniej muzykami z konkurencyjnej grupy Pakt.

Wszystkie nagrania pochodzą z oryginalnych „taśm matek” i w kilku przypadkach słyszalne są pewne techniczne zniekształcenia. Wydawca nie zdecydował się na ich komputerową obróbkę, chcąc zachować brzmienie tak, jak je zarejestrowano przed laty. Myślę, że to słuszna decyzja i kolejny powód, dla którego koniecznie trzeba mieć to wydawnictwo…

PLUTO „Pluto” (1971) – wysmakowany kąsek hard rocka.

Któż z nas nie darzył sympatią poczciwego psa Pluto występującego w komiksach i filmach rysunkowych?! Stworzony w studiach Walta Disneya pomarańczowy pies z czarnymi uszami, zieloną lub czerwoną obrożą na szyi towarzyszył Myszce Miki w jej przygodach. Disney nazwał go na cześć odkrytej kilka miesięcy wcześniej planety karłowatej Pluton (łac. Pluto). Wierny swojemu panu miał niebywały talent do wpadania w tarapaty, z których zawsze wychodził obronną ręką. Miał więcej szczęścia niż rozumu. Kochliwy, wrażliwy, trochę ciapowaty, zazwyczaj tchórz. Jednak w decydujących momentach bohater jakich mało… Uwielbiany przez milusińskich stał się też inspiracją dla muzyków z północnego Londynu. Utworzona przez nich w 1970 roku grupa rockowa została nazwana jego imieniem.

Plakat zespołu z wizerunkiem psa Pluto
Plakat zespołu z wizerunkiem psa Pluto.

Głównymi filarami PLUTO byli Paul Gardner i Alan Warner, dwaj doświadczeni gitarzyści z bardzo różnych środowisk muzycznych. We wczesnych latach 60-tych Gardner pojawiał się w licznych londyńskich grupach beatowych. Najdłużej  grał w Jack’s Union –  zespole, który jako ostatni zrobił kilka sesji nagraniowych z legendarnym producentem Joe Meek’em tuż przed jego samobójczą śmiercią w lutym 1967 roku… Warner, cudowne dziecko, w wieku lat trzynastu grywał z półprofesjonalnymi zespołami na lokalnej scenie. Do 1966 roku przewinął się przez wiele formacji, których nazwy dziś nam tak naprawdę niewiele mówią. Krótko współpracował z grupą The Black Eagles (pre-Thin Lizzy) z Philem Lynottem w składzie, a niedługo później zaciągnął się do „kolorowej”, soulowo popowej formacji The Ramong Sound. Po zmianie nazwy na The Foundations nagrał z nią trzy duże płyty i kilkanaście singli… Skład PLUTO uzupełnili perkusista Derek Jervis (wcześniej Mighty Joe Young), oraz sprzedawca samochodów(!) basista Michael Worth. Na przesłuchaniu zjawił się z gitarą basową Precision, która wcześniej należała do Johna Entwistle’a z The Who czym zaimponował przyszłym kolegom. Właściciel dużego kolorowego vana transita okazał się nie tylko świetnym basistą, ale też showmanem.

Pluto. Od lewej: A. Warner, D. Jrevis, M. Worth, P. Gardner.
Pluto na scenie. Od lewej: Alan Warner, Derek Jervis, Mick. Worth, Paul Gardner.

Zaczęli koncertować po uniwersytetach, gdzie niezależną muzykę przyjmowano zawsze z entuzjazmem. Lata sześćdziesiąte zostały w tyle, nowe dźwięki rytmiczne miały silniejsze podstawy, kompozycje stawały się dłuższe no i przede wszystkim głośniejsze. Pojawiły się niezależne wytwórnie płytowe otwarte na alternatywną muzykę. Wielcy potentaci też nie spali. EMI, Island, Decca, czy Philips tworzyły nowe pododdziały. Harvest, Charisma, Deram, Vertigo zajmowały się wydawaniem i promocją płyt z muzyką rockową we wszystkich możliwych jej odmianach i stylach.

W tej ówczesnej, wspaniałej  eksplozji rocka znalazł się PLUTO. Dość szybko podpisali kontrakt z Dawn (oddział Pye Records), wydawcą płyt Stray, Fruupp, walijskiego Man. W pewnym sensie pomogła tu też znajomość Alana Warnera z szefami Pye, ponieważ była to wytwórnia The Foundations. Pomogła, ale też przyniosła pecha, gdyż na swoje nieszczęście grupa dostała tego samego producenta, Johna McCleoda, który do tej pory pracował tylko z popowymi zespołami. Jak łatwo się domyślić współpraca z nim nie należała do łatwych, obfitowała w wiele spięć i sporów. McCleod wciąż wygładzał im „brudne” brzmienie, dopieszczał szczegóły, nie dopuszczał do nagrywania na „setkę”.  Alan skarżył się, że nie dano im swobody jaką otrzymywały inne grupy w tym czasie. „Zamiast zrobić krok do przodu zostaliśmy w latach sześćdziesiątych”… Goryczy dodał fakt, że wytwórnia nie wyraziła zgody na nagranie ważnego dla zespołu utworu „Fake It” – kulminacyjny punkt programu każdego koncertu. Rozumiem rozgoryczenie gitarzysty, ale bez przesady – aż tak źle nie było. Pojawił się natomiast inny problem…

Tuż przed wydaniem płyty prawnicy wytwórni filmowej Walta Disneya zażądali od zespołu usunięcia z afiszów i projektu okładki wizerunku psa Pluto. Grozili sprawą sądową i sporą grzywną za jego bezprawne wykorzystanie. Brzmiało to groźnie, choć chłopcy podeszli do tego na luzie i z humorem. Szybko ogłosili, że nazwa pochodzi od dziewiątej planety Układu Słonecznego, która jak  wiadomo została nazwana imieniem mitologicznego boga świata zmarłych i nie jest nazwą zastrzeżoną. A plakat z disneyowskim psem był tylko żartem mającym przyciągnąć na występy młodszą widownię, za który przepraszają. Okładka wydanej w listopadzie 1971 roku płyty zatytułowanej „Pluto” nie pozostawia co do tego żadnych wątpliwości. Grafika została zainspirowana barokową rzeźbą „Pluton i Prozerpina” wykonaną w marmurze przez Giovenniego Berniniego przedstawiającą porwanie Prozerpiny przez Plutona do zimnego Hadesu…

LP. "Pluto" (1971)
Okładka albumu „Pluto” (1971)

Album dostał przychylne i zachęcające recenzje. Dziennikarze określili go jako mieszankę stylów Black Sabbath i Free, choć podobieństw doszukać się pewnie można więcej. Co ciekawe – dwie gitary prowadzące doskonale uzupełniały się brzmieniowo prowadząc ze sobą dialogi bez znamion rywalizacji. Świetnie się tego słucha zwłaszcza na słuchawkach – rozdzielono je na oba kanały. I nie warto doszukiwać się tu analogii z Wishbone Ash bowiem PLUTO nie grali unisono. Oni grali zdecydowanie ostrzej…

Rozpoczyna się od „Crossfire” z rytmicznym chwytliwym riffem gitarowym i fajną fortepianową wstawką. Linia wokalna przypomina mi April Wine lub wczesny Rush. Piękny, wibrujący hard rock… Perkusyjne triki i gitarowe zagrywki we wstępie do „And My Old Rocking Horse” ocierają się o rock progresywny. Jednak chłodny wokal, powolne tempo i zagęszczona atmosfera tworzą wrażenie narkotykowej podróży z Velvet Underground… Gitarowy akord zagrany w „Down And Out” jest bardzo podobny do tego z płyty „Fly By Night” Rush. Tyle, że Kanadyjczycy wydali ją cztery lata później. Niewykluczone, że Alex Lifeson i spółka słuchali ich wcześniej. Zwracam uwagę na świetną pracę perkusji i spektakularne gitary… „She’s Innocent” to prosta piosenka o dziewczynie osadzonej w celi więziennej, która przeradza się w dramatyczną balladę zbudowaną wokół nagłych zmian tempa… Z kolei „Road To Glory” to opowieść o człowieku stojącym na rozdrożu; od decyzji którą drogę wybierze zależeć będzie jego dalsze życie. Wyeksponowany dudniący bas i sposób śpiewania wokalisty potęgują dramaturgię owego wyboru…

Reedycja CD z alternatywną okładką.
Reedycja CD z alternatywną okładką. (See For Miles, 1989)

„Steeling My Thunder” jest hard rockowym numerem jakich w tym czasie było mnóstwo: pulsujący bas, nieskomplikowana melodia, proste bicie bębnów i świetna gitarowa solówka na koniec… Nieco bardziej złożony „Beauty Queen” zaczyna się od olśniewającej, wybuchowej, psychodelicznej gry na gitarze z pięknym (kolejnym) solem na zakończenie i mocnej perkusji z wokalnymi harmoniami… „Mister Westwood” ma piękne akordy gitary w intro, delikatny wokal z mocną i ekscytującą pracą basu. Typ łzawiącej ballady i prawdziwa esencja szczerego grania przełomu lat 60-tych i 70-tych. Idealna jako tło romantycznej kolacji we dwoje… „Rag A Bone Joe” kojarzy mi się z The Five Man Electrical Band (znany z hitu „Signs”) i ma super przebojową melodię z łatwym do zapamiętania refrenem… Płytę kończy „Bary Lane”. Szybki chwytliwy rytm i styl wokalny inspirowany Beatlesami, choć słyszę tu także obecność Marca Bolana. Fajne zagrywki fortepianowe pojawiające się dość nieoczekiwanie pod koniec drugiej części nadają całości lekkości i muzycznego blasku. Dowód na to, że prostymi środkami można zachwycić także wymagającego odbiorcę.

Wiosną ’72 ukazał się singiel z dwoma premierowymi utworami, „I Really Want It/Something That You Loved”, które można znaleźć m.in. na kompaktowej reedycji wytwórni See For Miles” pt. „Pluto… Plus” (z 1989 roku) i brytyjskiego Breathles (2000). Obie mają zmienione okładki, choć motyw mitologicznego porwania pięknej Prozerpiny przez Plutona został zachowany. Ja zdecydowałem się na japońską edycję firmy Victor (2003) – co prawda droższą i bez bonusów, ale z oryginalną grafiką…

Ten pierwszy i jedyny album grupy zyskał kultowy status na przestrzeni lat, stając się jednym z bardziej pożądanych pozycji wśród kolekcjonerów płyt na całym świecie. Urzekający hard rock skoncentrowany na grze dwóch gitar prowadzących, ze świetnymi melodiami, kreatywnymi pasażami  i ciekawymi liniami wokalnymi zachwyca do dziś. I choć zespół nie zrewolucjonizował gatunku, nie wyznaczył nowych kierunków to pozostawił po sobie piękny ślad!