Diament w kolczastym drucie. DIES IRAE – „First” (1971)

Saarbrucken – przemiłe miasto położone nad rzeką Saarą w południowo-zachodnich Niemczech graniczące z Francją i Luksemburgiem ze swą uroczą barokową architekturą i francuską atmosferą – było rodzinną kolebką zespołu DIES IRAE. To tu w 1968 roku zespół zadebiutował w jednym z lokalnych klubów i tu zakończył swą krótką działalność.  Pozostawił po sobie singla i duży album zatytułowany „First”. Ironiczny tytuł biorąc pod uwagę, że nie doczekaliśmy się  kontynuacji w postaci albumów „Second”, „Third”… Uczciwie trzeba jednak powiedzieć, że nie było w tym za grosz winy samych muzyków.

Wszystko zaczęło się nad wyraz banalnie. Licealista Rainer Wahlmann podczas nudnych (jego zdaniem) lekcji pisał teksty do swych wyimaginowanych rock’n’rollowych piosenek. Będąc w podstawówce pokochał Elvisa, Eddiego Cochrana, Buddy Holly’ego, Billa Haleya. W szkole średniej był na etapie fascynacji brytyjskiej inwazji muzycznej: The Searchers, Animals, The Who, Kinks i całej reszty im podobnych. Tyle, że tej fascynacji nie podzielał ojciec Rainera. Silny nacjonalizm utrwalił w nim miłość do tradycyjnych niemieckich piosenek, którymi „karmił” syna od kołyski. Nienawidził „muzyki wroga”, tych wszystkich zepsutych zespołów i ich piosenek. Z pogardą mówił, że rock’n’roll to „muzyka brudnych amerykańskich Czarnuchów…”  Któregoś dnia wpadł do pokoju syna i w napadzie szału wyrzucił przez okno gramofon i płyty Stonesów. To przechyliło szalę goryczy; młodzieniec podjął jedną z ważniejszych decyzji w swym życiu: „Zdecydowałem, że będę walczył o wolność myśli i tolerancję nie siłą a muzyką. Zebrałem kilku kumpli z klasy i zaczęliśmy ćwiczyć. Nie umiałem grać, ale miałem coś do powiedzenia. I tak zostałem wokalistą. A w zasadzie udawałem, że nim jestem. Przynajmniej na początku…” To, co zaczęło się jako bunt i akt oporu nastolatka tak naprawdę uruchomiło muzyczną karierę Rainera i jego zespołu.

Dies Irae
DIES IRAE (1971). Od lewej: R. Wahlmann (voc), J. Schiff (gb), H. Thoma (g), A. Cornelius (dr)

Joachim Schiff grający na gitarze siedział razem z Rainerem w jednej szkolnej ławce. Nieco później dołączył do nich świetny gitarzysta Harald Thoma, co zmusiło Schiffa do grania na basie. Kłopot był z perkusistą. W ciągu roku przewinęło się ich kilku, ale żaden nie zagrzał miejsca na dłużej… Pod nazwą The Flash (1966/67) grali piosenki Beatlesów, Stonesów, The Kinks… Gdy odkryli fantastyczne zespoły bluesowe takie jak Bluesbreakers Johna Mayalla, The Yardbirds, Fleetwood Mac, Cream, Taste, oraz amerykańskie legendy gatunku – Muddy Watersa, BB Kinga, Willi Dixona, Howlin’ Wolfa wiedzieli, że pójdą w progresywną muzykę.

Zmienili nazwę na DIES IRAE wraz z przyjściem młodziutkiego Manni von Bohra. Niestety przyszły niemiecki papież perkusji (jak się dziś o nim mówi) z uwagi na to, że nie zdał szkolnych egzaminów i musiał powtarzać klasę dostał od rodziców szlaban na granie w kapeli (później zastał członkiem grupy Birth Control). Szczęśliwie tuż po nim do zespołu trafił wysokiej klasy perkusista jazzowy Andreas Cornelius. Postawił jednakże jeden warunek: „Dołączę do waszego zespołu, ale tylko wtedy, gdy zaczniecie pisać swój własny materiał.”

W 1968 roku całe Niemcy Zachodnie zalała nowa fala zespołów muzycznych. Wiele z nich inspirowało się psychodelią tak bardzo popularną po obu stronach Atlantyku. Inni, jak Amon Dull, Can, czy Guru Guru ze swoimi mistrzowskimi improwizacjami „zaciemniali” brzmienie oscylując pomiędzy elektronicznym, psychodelicznym i eksperymentalnym rockiem. Muzyka DIES IRAE miała podobną ciemność. Jednak w przeciwieństwie do zespołów, które były pionierami rodzącej się sceny krautrocka DIES IRAE nie odrzucił amerykańskich wpływów muzycznych. Szczególny wpływ na ich muzykę miał blues. Dla wielu była to muzyka przeszłości, dla DIES IRAE wrotami otwierającymi nowe opcje, które zaprezentowali na albumie „First” wydanym wiosną 1971 roku przez hamburski Pilz – sublabel największej wówczas niemieckiej wytwórni płytowej BASF.

Dies Irae "First" (1971)
Album „First” wydany przez Pilz Records (1971)

Inżynierem dźwięku był wschodzący geniusz konsolety Conny Plank. Sesja w hamburskim Star Records trwała łącznie 25 godzin z czego około trzy poświęcono na nagranie dwóch dodatkowych kompozycji. I tak naprawdę „Silent Night” i „Shepherd’s Song” (ten drugi trwający zaledwie 30 sek.), które zostały włączone do świątecznej składanki „Heavy Christmas”, a którą wytwórnia Pilz wydała tuż przed Bożym Narodzeniem 1970 roku były pierwszymi nagraniami wydanymi na dużej płycie. Padłem z wrażenia słuchając „Cichą noc” w wykonaniu muzyków z Saarbrucken. I przyrzekłem sobie w duchu, że będę do niej wracał w każdą Wigilię Białych Świąt!

Pośpiech przy nagrywaniu debiutu był więc ogromny. Na dodatek w połowie sesji Conny Plank opuścił studio zostawiając konsoletę pod opieką producenta płyty Jurgena Schmeissera. Kilka przecznic dalej, w innym studio nagrywał płytę z grupą Kraftwerk. Wrócił grubo po północy, po pięciu godzinach nieobecności w towarzystwie kolesi z The Rattles, którym obiecał zwolnić wczesnym rankiem studio…

Mimo owych niezamierzonych perturbacji „First” pod każdym względem okazał się dziełem wyjątkowym. Dostaliśmy tutaj ciężką, mroczną muzykę ze sfuzzowaną, tnącą jak piła łańcuchowa gitarą, która jednakże pozostawia sporo miejsca na zabawę, a nawet na eksperymenty z dźwiękiem, a psychodelia miesza się z miażdżącym ciężkim bluesem. Wyobraźmy sobie wspólne jam session Black Sabbath z Amon Duul II, a zbliżymy się do czegoś co powinno zabrzmieć jak DIES IRAE!

Całość otwiera „Lucifer” – dynamiczny blues rockowy numer z szaloną, by nie powiedzieć obłędną partią harmonijki ustnej (Rainer Wahlmann), namiętnym wokalem, kapitalną sekcją rytmiczną i rasową solówką gitarową. Wow! Ekstra! Ktoś nawet porównał ten kawałek do sabbathowskiego „The Wizard”, choć ja skłaniałbym się iść w kierunku grupy Zior… 30 sekundowe „Salve Oime” z łacińską sekwencją Arystotelesa „Salve oime omne animal triste post coitum” („Każde stworzenie jest smutne po obcowaniu”) wypowiedziane przez basistę, „ozdobione” dość dwuznacznymi pomrukami Haralda mogło być uznane za żart. Tyle, że nie wszyscy go zrozumieli, czego konsekwencje zespół odczuje już wkrótce.  Ale o tym za chwilę… Początek „Another Room” wydaje się być ukłonem w stronę Led Zeppelin (sekcja rytmiczna plus gitara), który potem przechodzi w rejony progresywnego rocka z elementami psychodelii. Wokal Rainera to mieszanka siły, pasji i emocji. Te cztery minuty pokazują jak znakomicie zespół porusza się po różnych rejonach muzycznych! Instrumentalny „Trip” jak już sama nazwa sugeruje przenosi nas w niezwykłą narkotyczną podróż do podświadomości i ciemnych zakamarków ludzkiej duszy. Szeptowi Rainera towarzyszy dziwne tło: płacząca gitara, schowany w oddali bas, delikatnie pieszczona perkusja. Awangardowy acid rock i free jazz łączą się potem w tej jakże magicznej, hipnotyzującej podróży z udziałem niezwykłych efektów dźwiękowych, obsesyjnej psychodelii, zagubionych głosów. Siedem absolutnie niesamowitych minut, które przypominają mi najlepsze momenty z płyty „Meddle” Pink Floyd wydanej tego samego roku tyle, że kilka miesięcy później. Nota bene nakręcony na 8 mm taśmie pięciominutowy klip niemiecka telewizja WDR pokazała tylko raz(!) po czym zniknął on z anteny na kilka dekad. Serio!To jedyny zachowany filmowy dokument pokazujący grupę DIES IRAE „na żywo”…

W „Harmagedon Dragonlove” zespół brzmi jak (nie)Święta Trójca brytyjskiego hard rocka! Ognista gitara, potężny rytm stanowią idealne tło dla oszałamiającego wokalu Rainera. A ten w swym tekście miesza biblijne symbole apokaliptyczne (siedmiogłowy czerwony smok, trzy szóstki, Armagedon) z kulturowo odmiennym światem (dzieci kwiaty, LSD, lato miłości), który wybuchł wcześniej po drugiej stronie Atlantyku.

Label wytwórni Pilz Records albumu "First"
Oryginalny label wytwórni Pilz Records albumu „First”

Dużo więcej kontrowersji wzbudził tekst utworu „Tired” jawnie zachęcający do korzystania z  „leków” ułatwiających „wspólne podróżowanie ku słońcu na jaskółczym ogonie” (czyżby aluzja do lennonowskiego „Glass Onion”?). Mimo to trzeba przyznać, że to kolejny świetny blues rockowy jam z solową partią harmonijki, mocnym basem i gitarą wspomaganymi ciężkimi bębnami… Dziewięciominutowa epopeja „Witche’s Meeting” łączy jazz z elementami bluesa, klasycznego rocka i rocka progresywnego. Naładowana efektami psychodelicznymi gitara łączy się z dudniącą perkusją przechodząc w kapitalne zespołowe improwizowanie. Jeszcze jeden oszałamiający jam pokazujący, że DIES IRAE należeli wówczas do muzycznej Bundesligi… „Red Lebanese” to kolejna piosenka, która wzbudziła kontrowersje w 1971 roku. Odnosząca się do palenia haszu była powodem, dla którego władze zakazały grania w radiu nie tylko tej jednej piosenki, ale i całego albumu! Szkoda, bo to kapitalny numer nawiązujący do blues rocka w stylu Ten Years After i Groundhogs, z gulgoczącą gitarą wędrującą po kanałach, chodzącym basem i płynnie przemieszczającymi się gatunkami muzycznymi. Całość kończy 36-sekundowy „Run Off” – żartobliwy ukłon Haralda i Rainera w stronę Elmore’a Jamesa wywołujący uśmiech na twarzy słuchaczy… aż do następnego razu. Niestety, następnego razu nie było już nigdy…

Moralni opiekunowie Niemiec Zachodnich pozbawili zapoznania się z płytą szerokiej publiczności. Kontrowersyjne teksty podważające „niemiecki porządek” w tym brak tolerancji i wolności słowa, nawoływanie do legalizacji miękkich narkotyków i „hipisowska”  muzyka zagrażały (według nich) młodym Niemcom. Wszystkie publiczne stacje zbojkotowały płytę, a bez radiowej promocji nie było szans zaistnienia na tamtejszym rynku muzycznym. Niewiele też w tej kwestii zrobili ludzie z Pilz tłumacząc się zmianą profilu BASF-u ukierunkowaną na popowe szlagiery. Tak przepadł nie tylko DIES IRAE, ale i inne znakomicie zapowiadające się grupy, by wspomnieć McChurch Soundroom, Broselmachine, Rufus Zuphall, Ardo Dombec… Jakże więc prorocza okazała się okładka albumu „First” cała „owinięta” drutem. Takim jakim zazwyczaj oddziela się pastwiska, ale też więzienia i wszelkie obozy odosobnienia. Drut kolczasty – symbol społecznej izolacji…

Jedno jest pewne – ta płyta jest bardzo oryginalna i na swój sposób niepowtarzalna. W mojej ocenie to jeden z najlepszych albumów kontynentalnej Europy i absolutna czołówka topowych albumów krautrocka wszech czasów.

Flower Travellin’ Band – rockowi samuraje.

Punktem zwrotnym w życiu Yuya Uchidy była znajomość i przyjaźń z Johnem Lennonem. Przynajmniej on tak twierdzi. To dzięki niemu ten japoński piosenkarz (grał także na perkusji i gitarze) poznał w połowie lat 60-tych niemal całą ówczesną czołówkę znakomitych brytyjskich artystów: Keitha Richardsa, Jaggera, Burdona, Bakera, Claptona… Wstrząśnięty i oszołomiony londyńskim koncertem Jimi Hendrixa w 1967 roku Uchida szybko wrócił do domu i niemal z marszu założył zespół The Flowers starając się przeszczepić na japoński grunt nową muzyczną fascynację. 25 lipca 1969 roku na tamtejszym rynku ukazała się płyta firmowana nazwą Yuya Uchida & The Flowers pt. „Challenge!” Japońskich fanów zaszokowała ona nie tylko muzyką, ale też intrygującą okładką przedstawiającą cały zespół… nago. Jej producentem (a także menadżerem zespołu) był sam Uchida, który – trzeba to uczciwie przyznać – spisał się z tego zadania znakomicie.

Yuya Uchida & The Flowers "Challenge!" (1969)
Yuya Uchida & The Flowers „Challenge!” (1969)

Album, poza jednym autorskim nagraniem, zawierał wyłącznie covery zachodnich zespołów takich jak Cream („White Room”), Big Brother & Holding Company („Summertime”) The Jimi Hendrix Experience („Stone Free”), Jefferson Airplane („Greasy Heart”) – w sumie było ich dziewięć. Sprawnie zagrane, często cięższe niż oryginał zostały zaśpiewane przez bardzo fajną wokalistkę Remi Aso określana jako japońską Janis Joplin (uważam, że Carmen Maki było znacznie bliżej do Janis) i wokalistę Kento Nakamurę. Za bębnami zasiadł Joji Wada, gitarę solową z fajnymi efektami dźwiękowymi obsługiwał Katsuhiko Kobayashi, na basie zaś zagrał Ken Hashimoto. Jednak jak dla mnie najlepszy utwór na tej płycie to instrumentalny „Hidariashi no Otoko” – kawał świetnego, ciężkiego psychodelicznego rocka z najwyższej półki… Album wywołał zachwyt i szaleństwo wśród japońskich fanów. Tymczasem Yuya Uchida… rozpędził wszystkich członków na cztery strony świata (zatrzymał przy sobie jedynie Joji Wadę) angażując na ich miejsce gitarzystę Hideki Ishimę, wokalistę Joe Yamanakę (obaj z bluesowej grupy Mystic Morning) i basistę Jun Kozuki’ego. Zmienił też nazwę na FLOWER TRAVELLIN’ BAND.

Flower Travellin Band
Flower Travellin’ Band – „eksportowa” wizytówka japońskiej sceny rockowej..

Uchida wymarzył sobie, by nowa grupa stała się „eksportowym zespołem, który mógłby spodobać się poza Japonią”. Pierwszym wydawnictwem jako FLOWER TRAVELLIN’ BAND była mała płytka „Crash/Dhoop” nagrana wspólnie z kwartetem jazzowym słynnego trębacza Terumassa Himo. To była rozgrzewka, bowiem wkrótce po tym weszli do Nippon Victor Studios i nagrali materiał na debiutancki album. Płyta zatytułowana „Anywhere” ukazała się dokładnie 21 października 1970 roku i posiada jedną z najlepszych (o ile nie najlepszą), rockową okładkę wszech czasów!!!

FLOWER TRAVELLIN' BAND " Anywhere" (1970)
FLOWER TRAVELLIN’ BAND „Anywhere” (1970)

Zdjęcie nagich muzyków pędzących na motocyklach ewidentnie nawiązujące do filmu „Easy Rider” (reż. Dennis Hopper) zostało wykonane wcześnie rano na dawnym wysypisku śmieci w nadmorskim rejonie Zatoki Tokijskiej… Podobnie jak w przypadku płyty „Challenge” album „Anywhere” składał się  z samych coverów. I to jakich! Mamy tu więc słynne „House Of The Rising Sun” The Animals,  13-minutową wersję „21st Century Schizoid Man” King Crimson, rozciągnięty do 16 minut soczyście zagrany „Louisiana Blues” Muddy Watersa (w oryginale trwający niecałe trzy) i najbardziej przyciągający moją uwagę „Black Sabbath” grupy Black Sabbath dłuższy o ponad dwie minuty. Tony Iomi i spółka w życiu nie spodziewali się, że osiem miesięcy po debiucie w odległej Japonii ktoś inny nagra ich numer. I zrobi to absolutnie rewelacyjnie! Tamtejsi dziennikarze napisali o płycie, że to „…unikalna mieszanka progresywnego, odważnego psychodelicznego ekscentryzmu i ciężkiej rockowej surowości”… Fakt – „Anywhere” pokazał wiele muzycznych cech, które miały pojawić się na następnym albumie.

Jeszcze w tym samym roku zagrali koncert na Światowej Wystawie EXPO w Osace. Ich występ obejrzało kilka tysięcy fanów wśród których znalazł się popularny kanadyjski zespół jazz rockowy Lighthouse. Kanadyjczycy byli tak zachwyceni występem, że zaprosili zespół na tournee do siebie. Sen o eksportowej grupie muzycznej Yuya Uchidy stawał się rzeczywistością…

Wyczuwając szansę na międzynarodową popularność muzycy zabrali się do nagrywania kolejnej płyty, tym razem z własnym materiałem. Hideki Ishima wymyślał gitarowe riffy, a ponieważ fascynowała go muzyka indyjska aspekt orientalny stał się częścią brzmienia zespołu. Ze względu na zamiłowanie do zespołowej improwizacji mało było tekstu do zaśpiewania. Joe Yamanaka: „Nie możemy teraz zmienić  kierunku i przestawić się na granie piosenek bo otworzyła nam się szansa na sukces w Ameryce i Europie.” Nowy album został nagrany w ciągu dwóch dni. Iście ekspresowe tempo. Płyta „Satori” ukazała się 5 kwietnia 1971 roku. Wcześniej jej materiał testowali w Toronto występując na scenie m.in. obok Dr. Johna i tria Emerson Lake & Palmer.  Wszystkim opadły szczęki. Sukces!

Album "Satori" (1971)
Album „Satori” (1971)

„Satori” to album koncepcyjny składający się tak naprawdę z jednej, tytułowej, kompozycji podzielonej na pięć części. Psychodeliczny, hard rockowy monster napędzany przez wściekłe gitarowe zagrywki Hideki Ishimy, które wybuchają i eksplodują z wielką mocą. To jest muzyczna Godzilla! Sercem brzmienia jest kapitalna gra sekcji rytmicznej – niesamowity Joji Wada na perkusji wyczynia istne cuda, a Jun Kozuki swym basem podgrzewa całość do czerwoności. No i ten niesamowity wokal Joe Yamanaki, momentami nieziemski, łączący krainę zaświatów ze światem żywych, od którego dostaję dreszczy. Umiejscowiony pomiędzy Iggy Popem, a Robertem Plantem z dużą skalą rozpiętości robi wrażenie… Wyjątkowe, hipnotyzujące brzmienie ma bardzo charakterystyczny wschodni układ odniesienia, któremu odpowiada nawet styl okładki w hinduistycznym stylu. Mnie „Satori” zabiera w podróż do centrum jakiegoś miejsca, które wydaje się znajome, ale nigdy wcześniej nie było mi dane go odwiedzić…

Szacowny „Rolling Stone” umieścił tę płytę na 71 miejscu japońskich płyt wszech czasów pisząc m.in : „Zespół uchwycił tu eklektyzm rockowej sceny lat 70-tych, i wszystkie filozofie, które stopniowo ewoluowały w pełni rozpoznawalne gatunki. „Satori” ze swym groźnym i złowieszczym brzmieniem stał się esencją doom metalu.”

Pod koniec roku odbyli kolejne tournee po Kanadzie wraz z grupą Lighthouse. Korzystając z okazji nagrali tam swój trzeci studyjny album ironicznie zatytułowany „Made In Japan”. W nagraniu  udział wziął klawiszowiec Lighthouse, Paul Hoffert, który podjął się także (do spółki z Uchidą) produkcji krążka. Chorego na gruźlicę Wadę w kilku nagraniach zastąpił kanadyjski perkusista Paul Devon. Płyta ukazała się 10 lutego 1972 roku kilka tygodni przed ich powrotem z Kanady.

"Made In Japan" (1972)
„Made In Japan” (1972)

Po tak wysoko zawieszonej poprzeczce jakim był album „Satori” zespołowi trudno było przebić swego poprzednika. „Made In Japan” skazany był na wszelkie porównania. Choć wizja Hofferta nie zawsze odzwierciedlała styl zespołu to Uchida i muzycy byli zadowoleni z całego wyniku. Płyta broni się znakomicie, a takie utwory jak „Kamikaze”, „Spasm”, czy „Hiroshima” (będąca nową interpretacją „Satori Part III”) trzymały wysoki poziom.

Niemal dokładnie rok później ukazał się ostatni, tym razem podwójny album zatytułowany „Make Up” będący zbiorem utworów wykonywanych przez FLOWER TRAVELLIN’ BAND na żywo jak i w studio.

"Make Up" (1973)
„Make Up” (1973)

Jeden z ówczesnych recenzentów określił go jako „zdezorientowany i co najmniej niekonsekwentny”. I coś w tym stwierdzeniu jest. Obok znakomitych rockowych nagrań takich jak  „Slowly But Surely”, „All The Days”, „Satori II” czy 24-minutowa wersja „Hiroshimy” zespół pokazuje tu, raczej dość nieoczekiwanie, bardziej łagodną, popową stronę. Mam tu na myśli „Blue Suede Shoes”delikatny „Look At My Window”czy „Broken Strings” będący niczym innym jak bluesową rzewną balladą, przy której zapalniczki w rękach fanów wędrują do góry.

Wspólne koncert z The Rolling Stones podczas planowanego tournee Brytjczyków po Japonii niestety nie doszły do skutku. Problemy Micka Jaggera oskarżonego o posiadanie narkotyków spowodowały, że wokaliście cofnięto wizę… Latem 1973 roku FLOWER TRAVELLIN’ BAND dali swój ostatni koncert w Maruyama Park w Kioto po czym drogi muzyków rozeszły się. Każdy z nich poszedł swoją drogą angażując się we własne projekty muzyczne. Pozostawili po sobie fantastyczne płyty, które do dziś zadziwiają swoją świeżością. Tacy bywają rockowi samuraje..

Teksański rock: IOTA, TITUS OATES, HOMER.

Na przełomie lat 60-tych i 70-tych wybić się w Teksasie grając muzykę rockową nie było łatwo. Dominacja country i bluesa była tak silna, że inne gatunki traktowane były po macoszemu. Na szerszą skalę udało się to jedynie brodaczom z ZZ Top, choć i oni dochodzili do swego sukcesu poprzez bluesa. Tyle, że słuchając ZZ Top już po trzech, czterech utworach wiesz, że ich muzyka jest przewidywalna do granicy bólu. W przypadku poniższych płyt na szczęście tak nie jest…

Biografia IOTY jest krótka, a jej dyskografia jeszcze krótsza. Ten kwartet pochodzący z El Paso nad rzeką Rio Grande w Teksasie (tuż przy granicy z Meksykiem) aktywnie działał pod koniec lat 60-tych i na początku lat 70-tych. Agresywne, hard rockowe granie z domieszką prog rocka i psychodelii wyróżniały ich na lokalnej scenie. Byli tak dobrzy, że śmiało mogli konkurować z czołówką brytyjskich zespołów rockowych. W 1971 roku grupa IOTA związała się z lokalną wytwórnią płytową Suemi, a gdy jej właściciel Kenny Smith przeniósł się do Memphis zabrał chłopaków ze sobą. W wynajętym The Royal Recording Studios podczas 12-godzinnej sesji nagrano osiem utworów; spośród nich cztery wydano na dwóch singlach przez tamtejszy Hi Records.

Iota "Iota" (1969)
IOTA „Iota” (1972) – kompilacyjny CD wytw. Shadoks Music z 2003 r.

Jak na ironię te dwa wspaniałe single okazały się za mroczne i za ciężkie dla czterdziestu komercyjnych stacji radiowych nadających w obrębie Memphis! Ogniste solówki gitarowe wzmocnione nastrojowym brzmieniem klawiszy, potężne bębnienie, dramatyczny śpiew i pulsujący bas w wykonaniu IOTY byłyby standardem i znakiem rozpoznawczym dla hard rocka w Londynie, czy w San Francisco – dla Memphis było to zbyt ekstremalne. Tak więc sukces i projektowany longplay nigdy się nie zmaterializował. Szkoda. Grupa występowała na scenie jeszcze do 1974 roku po czym rozwiązała się. Na szczęście Kenny Smith zatrzymał taśmy z ich nagraniami. Dotarli do nich ludzie z niemieckiej wytwórni Shadoks Music. Płyta CD opatrzona piękną progresywną okładką wydana w 2003 roku zawiera w sumie dziesięć utworów: osiem z Memphis (w tym oba single) i dwa nagrania zrealizowane w El Paso… Sfuzzowane gitary wspomagane efektami wah wah, ciężkie brzmienie organów, gęsta sekcja rytmiczna – wszystko to przywodzi mi na myśl wczesny Deep  Purple, Blue Cheer, debiut Iron Butterfly. Słychać to szczególnie w  „Sing For You”… Z kolei „Love Come Wicked”, „Bottle Baby” i „Better Place” to fantastyczne połączenie blues rocka z psychodelią. Największe wrażenie robi na mnie jednak „Precincts” (wydany na singlu pod tytułem Within These Precincts”). Ciemna, nastrojowa piosenka z wciągającą melodią i pełną dramatyzmu melodeklamacją wokalisty przeradza się w psychodeliczno rockowy doorsowski numer z mnóstwem przepastnego basu i liryczną gitarową solówką. Cudo! Myślę, że jeśli ktoś tę płytę zdobędzie nie odda jej w żadne inne ręce. Coś o tym wiem…

Pięcioosobowy TITUS OATES pochodził z Dallas. Swą nazwę zaczerpnął od imienia i nazwiska angielskiego duchownego żyjącego w drugiej połowie XVII wieku, który przyczynił się do obalenie króla Jakuba II Stuarta. To taka mała analogia do osoby angielskiego agronoma, niejakiego Jethro Tull’a żyjącego w tym samym czasie… Zespół grał gitarowego hard rocka (nieco w stylu Wishbone Ash i UFO) z elementami rocka progresywnego (saksofon, organy, syntezator) łącząc go z psychodelią i amerykańskim folkiem. Swą jedyną płytę „Jungle Lady” nagrał w 1974 roku. Krążek wydała lokalna mała, niezależna wytwórnia Lips. Jak się łatwo domyślić – w bardzo niskim nakładzie. Tak małym, że oryginalny winyl uważany jest za Świętego Graala amerykańskiego ciężkiego rocka. Fani zespołu twierdzą do dziś, że Dallas zabiło nie tylko prezydenta Kennedy’ego. Zabiło też rock progresywny…

TITUS OATS "Jungle Lady" (1974)
TITUS OATS „Jungle Lady” (1974)

Autorem wszystkich kompozycji był basista Rick Jackson. Zwracam uwagę na nagranie tytułowe kapitalnie zagrane na dwie gitary prowadzące z delikatnym podkładem organów Hammonda w tle i saksofonowymi ozdobnikami… Podobnie, choć dużo ostrzej jest w „Blanket” – zadziorne klawisze toczą bój z pięknym duetem gitar z efektem wah wah… Oniryczny początek „Friend Of Life” jest małą zmyłką – muzyka szybko nabiera ostrego tempa, a całość kończy  świetny hard rockowy riff… Słodka jak miód soft rockowa ballada „Dream On A Train” z pięknymi harmoniami wokalnymi wlewa się w uszy na długo, więc chorzy na cukrzycę powinni trzymać się od niej z daleka. Zresztą wszelkie harmonie wokalne śpiewane na płycie są niesamowite, a duet z gościnnym udziałem Pam Jackson w „Time Is Only To Fear” jest bardziej imponujący niż niejedno znane arcydzieło spod znaku Jefferson Airplane… Klimatyczny funk „Don’t Get Your Honey Where You Make Youre Money” przypominający mi Climax Blues Band z płyty „Stamp” jest jednym z najciekawszych nagrań na tym krążku. Chociaż jak słucham „Mr. Lips”, czy ostatniego nagrania „The Cage” już nie jestem tego taki pewien…

HOMER wywodził się z dwóch legendarnych grup garażowych z lat 60-tych działających w San Antonio: The Outcasts i The Stoics. Blisko związani z ZZ Top (wspólne występy i trasy koncertowe) byli bez wątpienia jednym z najlepszych psychodelicznych/hard rockowych zespołów pochodzących się z Teksasu. Ich jedyny album „Grown In U.S.A” wydała maleńka prywatna wytwórnia płytowa Sunkist w 1970 roku. Niewielki, by nie powiedzieć zerowy budżet pozwolił wytwórni na wytłoczenie około 1000 egzemplarzy. Muzycy nie dostali za nią ani centa…

HOMER "Grown In U.S.A." (1970)
HOMER „Grown In U.S.A.” (1970)

Ich brzmienie porównać mogę do grupy Fever Tree (na Boga, czy ktoś jeszcze kojarzy tę psychodeliczną kapelę z Huston śpiewającą kapitalne „San Francisco Girls (Returne To The Native)”..?!). Album „Grown In U.S.A.” zawierał mieszankę hard rocka na dwie gitary prowadzące, psychodelię z niewielkimi wpływami folku, muzyki country i – co mnie szczególnie cieszy – prog rocka z pojawiającym się okazjonalnie melotronem.  A do tego pełne emocji nośne melodie, fajne improwizacje, nagłe zmiany rytmu, cudne harmonie wokalne… W hard rockowym „Circles In The North” pojawia się elektryczna gitara hawajska (steel guitar) – w brytyjskim rocku wtedy jeszcze niewykorzystywana. Granica między folkiem a country zaciera się w świetnym „Talking Me Home” zaś porażająca ballada „Dawson Creek” przypomina Neila Younga skrzyżowanego z The Moody Blues. Bogato zaaranżowana, wyrafinowana kompozycja „Four Days And Nights Without You” zaśpiewana unisono i podlana psychodelią to już czysty rock progresywny z najwyższej półki. Cytat z „Bolero” Maurice’a Ravela pojawia się we wspaniałym „Cyrano In The Park”; całość kończy zaśpiewany żarliwym głosem rockowy „Lonely Woman”.

Aby odnieść sukces w show biznesie nie zawsze wystarczy mieć talent i szczęście. Czasem trzeba znaleźć się też w odpowiednim miejscu i w odpowiednim czasie. Poza tym myślę sobie, że w świecie muzyki rockowej nie było sprawiedliwości – inaczej IOTA, TITUS OATES i HOMER śmiało powinni byli dołączyć w tamtym czasie do czołówki brytyjskich (i nie tylko brytyjskich) wykonawców…