Rarytasy cięższe od powietrza… DEEP PURPLE, BUDGIE, LED ZEPPELIN.

Muzyczne archiwa wytwórni EMI, czy też Radia BBC ponoć wciąż pełne są niezwykłych nagrań wykonawców, których sława, a także wkład w rozwój muzyki popularnej jest niekwestionowany. O tych zasobach krążą legendy, które jeszcze bardziej rozpalają wyobraźnię, gdy na rynek trafiają kolejne płytowe wydawnictwa z nieznanymi i niepublikowanymi nagraniami. Te archiwalia kupują przede wszystkim fani, którym nie przeszkadza ani słabsza jakość nagrań, ani cena (nawet zaporowa jak w przypadku boxu Pink Floyd „The Early Years 1965-1972”)! Bo nikt inny jak właśnie oddany fan  potrafi najbardziej docenić owe muzyczne perełki i cieszyć się nimi jak (nie przymierzając) dziecko z nowej zabawki…

Na swojej półce naliczyłem kilkadziesiąt takich pozycji i pomyślałem sobie, że warto do niektórych wrócić co jakiś czas. A w zasadzie przypomnieć o ich istnieniu. Na początek grupa DEEP PURPLE i podwójny album „The BBC Sessions 1968-1970”.

Na temat dokonań Purpli w studiach BBC od lat krążyły legendy. Niestety EMI do momentu wydania tej pozycji (7 listopada 2011) poprzestała na wydaniu dwóch koncertowych tytułach: „In Concert 1970-72” i „Live In London” (oba dostępne niegdyś tylko w Japonii!). Fani błagali o te nagrania, a EMI milczała. Podejrzewano, że ktoś w wytwórni nieopatrznie je skasował. Na szczęście ocalały analogowe płyty promocyjne zawierające zapis większości sesji. Nosiły one nazwę „Pick Of The Pops For Your D.J.” i tłoczono je w nakładzie kilku(!), czasem kilkunastu egzemplarzy na potrzeby radiowych stacji. Nie muszę chyba dodawać, że dziś na giełdach płytowych osiągają oszałamiającą cenę. Zostały one odczyszczone z szumów i trzasków i wydane na dwóch płytach CD. Cóż za szczęście!

Nagrania zostały zarejestrowane w londyńskim Maida Vale Studios należące do Radia BBC pomiędzy 18 czerwca 1968 roku, a 23 września 1970. Pierwszy dysk zawiera nagrania z wokalistą Rodem Evansem i basistą Nickiem Simplerem i już robią duże wrażenie. Zwracam uwagę na kompozycję „Hey Bop A Re Bop”, która nigdy nie została oficjalnie wydana na żadnej płycie. Są tu też m.in.  dwie wersje „Hush” (hit za Oceanem, podczas gdy w Wielkiej Brytanii niezauważony), beatlesowskie „Help”, czy o połowę krótszy w stosunku do płytowej wersji „Hey Joe”. Nie mniej to drugi dysk z dwunastoma utworami z okresu „In Rock”wymiata i wręcz miażdży! Niemal wszystkie biją na głowę wersje znane fanom od blisko 40 lat! W „The Bird Has Flown” (oryginalnie na „trójce”) wyraźnie słychać, że Gilan chciał udowodnić nowym kumplom, iż podjęli słuszną decyzję wyrzucając Evansa z zespołu… „Child In Time” jeśli nie lepsze, to w innej wersji ze wspaniałym solo na… organach. Palce lizać! To chyba jedyna taka wersja! Instrumentalna kompozycja „Gabsplatter” została – niestety – pominięta w 1970 roku. Szkoda, gdyż jest naprawdę porywająca… „Ricochet” to embrionalna postać „Speed King”. Dopiero teraz widać, że genialna wersja znana z oficjalnej płyty była szaleńczym rzutem na taśmę… „Hard Lovin’ Man” to z kolei jeden z najlepszych hard rockowych numerów w historii rocka. Tyle, że serce się załamuje, gdy po czwartej minucie utwór się wycisza. Dlaczego..?! Tego już się chyba nigdy nie dowiemy, ale takie też bywają uroki (nie)znanych wersji nagrań…

Dwupłytowy „Heavier Than Air. Rarest Eggs” zespołu BUDGIE wydany na CD w 1998 roku to zestaw zawierający wyłącznie koncertowe, do tej pory niepublikowane nagrania tria z lat 1972-81.

Mamy tu dokładnie 154 minuty naprawdę ekscytującego materiału. Ze względu na to, że jest to pierwsze oficjalne wydanie ukazujące BUDGIE „na żywo” rzecz  obowiązkowa dla fanów grupy, choć patrząc po tytułach nagrań nie ma tu nic odkrywczego… Pierwszy CD wypełniają utwory zarejestrowane dla Radia BBC, głównie z 1972, ale też z 1976 i 1981 roku. Pierwsze cztery: „Rope Of The Locks”, „Rocking Man”, „Young Is A World” i „Hot As A Docker’s Armpit” z miejsca wbijają w fotel! To wzorcowe, heavy rockowe granie na najwyższym poziomie zdecydowanie cięższe od powietrza! Szkoda, że ostatnie cztery, w tym m.in. słynne „Nude Disintegrating Parachutist Woman” pod względem jakości dźwięku niestety odstają od pozostałych. Cóż, oryginalna taśma radiowa przypadkowo została skasowana. Jedynym źródłem, by uratować utwór od zapomnienia była amatorska taśma magnetofonowa nagrana bezpośrednio z radia… tranzystorowego przez nieznanego fana!!! To ci dopiero jest rarytas papuziego jaja..! Drugi CD zawiera materiał z prywatnego archiwum basisty i wokalisty, Burke’a Shelleya. Dwa pierwsze, czyli „Bredfan” i „You’re The Biggest Thing Since Powdered Milk” pochodzą z londyńskiego koncertu z 1974 roku i ukazują zespół u szczytu formy. Potem już do końca możemy zapoznać się z ponad godzinną rejestracją koncertu, który odbył się w Los Angeles w 1978 roku. Jeśli ktoś w tym miejscu skrzywi się – nie ma racji! W tym bowiem okresie BUDGIE grało jak w najlepszych latach, a może i lepiej! Oprócz Tony’ego Bourge’a w składzie był drugi gitarzysta, Myf Isaacs. Dzięki temu brzmienie grupy stało się pełniejsze – Bourge mógł skupić się wyłącznie na partiach solowych. Wspaniały występ z krystalicznym, czystym dźwiękiem, a zestaw nagrań taki, że tylko palce lizać: „Parents”, „In For The Kill” (z wplecionym „You’re The Biggest Thing…”), „Bredfan”, „Who Do You Want For Your Love”… Spece od nagrań i twórczości BUDGIE twierdzą, że L.A.’78 to najlepszy koncert walijskiego tria w jego historii. Być może mają rację..!

Co było największą piętą Achillesową LED ZEPPELIN w ich wyjątkowej dyskografii? Brak zabójczego albumu live na miarę „Live At The Leeds” The Who, czy „Get Yer Ya-Ya’s Out!” Stonesów. Pomijam tu podwójny „The Song Remains The Same”, który jak wiemy był jedynie ścieżką dźwiękową z filmu koncertowego o tym samym tytule i bez obrazu nie robi odpowiedniego wrażenia. Na szczęście po 31 latach(!) ukazało się doskonałe trzypłytowe wydawnictwo „How The West Was Won” wypełniające tę lukę. Cóż, lepiej późno niż wcale…

Jimmy Page do dziś jest zdania, że nagrania które zarejestrowano 25 i 27 czerwca 1972 roku podczas koncertów w L.A. Forum i Long Beach Arena w Kalifornii pochodzą z czasów, gdy LED ZEPPELIN był w najwyższej formie. I trudno się z nim nie zgodzić.

Pierwsze dwa utwory: „Imigrant Song” i „Heartbreaker” (ten ostatni wydłużony do siedmiu minut!) są nieco stonowane. Prawdziwa jazda zaczyna się od „Black Dog” – pełna polotu gra Page’a i finałowe mini solo Bonhama to ZEPPELIN u szczytu swych wielkich umiejętności! I tak już będzie do samego końca!!! Bohaterem i Numerem Jeden tych występów bezsprzecznie jest gitarzysta – Jimmy Page gra bardzo pewnie i swobodnie, choć pozostałym nic ująć nie można. Na uwagę zwraca też atmosfera i niezwykła reakcja publiczności nad którą unosi się nastrój rockowego misterium. Napięcie sięga zenitu, gdy Plant zapowiada „Stairway To Heaven”, ale set akustyczny chyba jeszcze bardziej podgrzewa atmosferę. Największe szaleństwo (co zrozumiałe) wybuchło przy „Going To California”, klaskanie w „Bron-Yr-Aur Stomp” a potem w „Bring It On Home” – rewelacja! Tak  Zepp zdobywał (Dziki) Zachód..! Mój faworyt, „Dazed And Confusion” trwa 25 minut(!) i wypada bardziej energetycznie od poprzednich wersji. Są dialogi na gitarę i wokal, jest smyczek, w środku zaś pojawia się cytat z „The Crunge” z przygotowywanego właśnie albumu „Houses Of The Holy”

Jedna z trzech płyt CD albumu "How The West Was Won"
Jedna z trzech płyt CD albumu „How The West Was Won”

Na kolejnych dyskach mamy „Dancing Days” i „The Oceans” – obie kompozycje brzmią ciężej i bardziej drapieżnie od swych studyjnych pierwowzorów. W 20-minutowym „Moby Dick” Bonzo zostaje sam. I tu powinienem czepić się, gdyż brzmienie jego perkusji jest nieco dziwne, jakby żywcem wzięte ze zwykłego heavy metalowego bandu. A przecież John Bonham powinien brzmieć jak… John Bonham, czyli ciężko i potężnie! Tak  jak na wszystkich innych płytach LED  ZEPPELIN. Czuję, że winę za to ponosi Kevin Shirley, który miksował cały materiał i który zaliczył już podobną wpadkę zmieniając firmowe brzmienie Nico McBraina z Iron Maiden… Podczas „Who Lotta Love” (23 minuty!) przychodzi czas na wiązankę standardów z obowiązkowym „Boogie Chillum” Johna Lee Hookera, z wesołą wersją „Hello Mary Lou” i z „Goin’ Down Slow” Jamesa Burke’a Odena. A potem rusza ich własny „Rock And Roll” zagrany z takim turbodoładowaniem, że czapki z głów spadają, a inne wersje przy tej zdają się zwyczajnie mdłe i rozmemłane. Całość zamyka „Bring It On Home”. W ciągu prawie 10-minut stylowy blues z harmonijką Planta przeplata się z chemicznie czystym hard rockiem.

Z czystym sumieniem powiem, że „How The West Was Won” to jak dla mnie najlepszy koncertowy album LED ZEPPELIN i jeden z najlepszych w historii rocka. I tylko szkoda, że nie ukazał się w owym magicznym dla zespołu 1972 roku…

Zdaję sobie sprawę, że prawdziwych fanów muzyki rockowej nie zaskoczyłem ani wykonawcami, ani tytułami płyt. Ale jak napisałem na samym początku – warto je odświeżać i do nich wracać, albowiem płyty z rarytasami choć wydają się cięższe od powietrza unoszą się wysoko ponad teraźniejszą przeciętność!

SWEET SLAG „Tracking With Close-Ups” (1971)

W roku 1971 brytyjska scena muzyczna ulegała zmianom. Era psychodelii minęła bezpowrotnie wraz z odejściem Syda Barretta z Pink Floyd, a kwartet definitywnie odciął się od surrealistycznego blasku „The Piper At The Gates Of Down” wytyczając nowe ścieżki. Rock progresywny z Peterem Gabrielem przebranym za lisa stawał się coraz bardziej konceptualny, Dawid Bowie ochrzcił się na Ziggy Sturdusta, a Led Zeppelin wprowadzili nowe, gęste brzmienie z własną reinterpretacją bluesa… W te muzyczne klocki lego świetnie wpasowuje się zespół SWEET SLAG ze swą jedyną płytą „Tracking With Close-Ups”. Nota bene początkowo płyta miała nazywać się „Guerilla Jazz Rock”, ale ostatecznie zrezygnowano z tego tytułu, co wyszło na dobre, bowiem nie jest to album stricte jazzowy.  Muzycy mieszali ze sobą jazz z psychodelią, ciężki rock ze współczesną awangardą, a brzmienie, które można uznać za progresywne w rzeczywistości zbliżone było do swobodnych eksperymentów Zappy i Beefhearta.  Wokalista, gitarzysta i skrzypek grupy, Mick Kerensky (wł. Mick Wright) na tylnej okładce określił styl zespołu mianem „stock rock” przez wzgląd na jego podziw dla Stockhausena. Zresztą co tu dużo mówić – od początku nie byli zainteresowani tworzeniem popularnego rocka w stylu Led Zeppelin, czy Black Sabbath choć nie odcinali się od niego zupełnie.  Nie zabiegali też ani o sławę ani o fortunę.

Sweeta Slag

O zespole praktycznie nie wiedziałem nic poza tym, że kwartet powstał w 1969 roku w Luton, że materiał na płytę gotowy był we wrześniu 1970 roku, ale z niewiadomych powodów ukazał się dopiero 15 stycznia 1971. Oraz to, że wydała go mała wytwórnia płytowa  President Records w bardzo niskim nakładzie… Mało! Lubię wiedzieć o zespołach, których płyty mam na swej półce dużo więcej. Włączyłem swego archeologicznego szwędaczka; zacząłem szukać, grzebać, wertować, węszyć. Przez przypadek trafiłem w końcu na… Ale o tym nieco dalej.

Jako zespół awangardowy skupiali wokół siebie niewielką, acz bardzo oddaną publiczność. Wspólne koncerty z Edgar Broughton Band, Groundhogs, czy Hight Tide powiększały powoli grono fanów. Lokalne fanziny umieszczały zdjęcia i krótkie relacje z występów kapeli, w których przewijał się motyw „ciemnej strony” ich brzmienia (cokolwiek miałoby to znaczyć) co w połączeni z mocno chrypliwym i „groźnym” wokalem Micka Kerensky’ego robiło na słuchaczach spore wrażenie. Ta „brudna” muzyka odzwierciedlała w pewnym stopniu także dość oryginalna okładka płyty – widok ulicznego zaułka pełnego odpadów, śmieci i gruzu. Patrząc z drugiej strony być może nawiązuje ona do poprzedniej profesji gitarzysty, który (jak głosi legenda) wcześniej zajmował się wywożeniem odpadów komunalnych…

Sweet Slag "Tracking With Close-Ups" (1971)
Sweet Slag „Tracking With Close-Ups” (1971)

Każdy z siedmiu utworów na tym albumie jest eksperymentalny, a zespół gra swobodnie improwizując zapodany temat. „Ciasne” bębnienie Ala Chambersa i stabilny bas Jacka O’Neill’a są wstanie rozwinąć dziesiątki pomysłów niemal od ręki. Wydawać by się mogło, że ta swoboda wypowiedzi może zniechęcić przypadkowego słuchacza, ale jak w najlepszych numerach Johna Coltrane’a wszystkie te pomysły i na pozór wirujące improwizacje łączą się w chwytliwe melodie wypływając na powierzchnię.  Trzeba mieć dużo muzycznej wyobraźni, by wyszły z tego cudeńka. I wyszły! Przykład? Ot, choćby dziesięciominutowy „Rain Again”, który przechodzi przez różne style zmieniając przy tym wielokrotnie metrum. Zaczyna się od cudownie mglistych pasaży saksofonu granych przez Paula Jolly na tle leniwej perkusji, przekształca się w jazgotliwą jazz rockową improwizację by na koniec uwieść przepiękną melodią wespół z nostalgicznym, ciepłym wokalem… Podobnie jest w „Twistet Trip Woman”; tu moją uwagę zwraca świetny basowy riff, oraz doskonała praca sekcji rytmicznej w jej środkowej części. Takie brzmienie niemal do perfekcji opanował czechosłowacki The Plastic People Of The Universe trzy lata później… „World Of Ice” to najbardziej psychodeliczny utwór na tej płycie; powolny upiorny stoner rock klimatem nawiązujący do „The End” Doorsów z partią gitary Micka Kerensky’ego, który jednocześnie jest twórcą całego materiału. Jego teksty pełne są ponurych osobistych wynurzeń dotyczących całkowitej nienawiści i nieufności wobec społeczeństwa. Paradoks polega na tym, że te gorzkie akcenty równoważone są poprzez delikatne momenty. Torturowane gitarowe solo potrafi nagle zmienić się w harmonijne i melancholijne granie tworząc coś naprawdę pięknego… Ostatni utwór „Babyi Ar” inspirowany jest wierszem Jewgienija Jewtuszenki o żydowskiej zbrodni w Babim Jarze w 1941 roku dokonanej przez nazistów. Kerensky wykrzykuje kilkakrotnie tytuł piosenki na tle przerażających odgłosów wyczarowanych przez resztę zespołu. Przejmujący moment płyty skierowany w ciemniejszą stronę ludzkiej kondycji…

Oryginalny label President Record
Oryginalny label President Records.

W moich poszukiwaniach natknąłem się jedynie na dwie recenzje z tamtego czasu. Obie krótkie i dość lakoniczne. 13 lutego Melody Maker określił album jako „(…) ostro współczesny, postrzępiony, surowy i zasadniczo pozbawiony radości. Gra jest solidna i konkretna z dużą ilością zawiłej improwizacji, Są jednak godnym zespołem, który zasługuje na szczególną uwagę”. Tydzień później Disc & Music Echo napisał w podobnym tonie: „Ten album jest wspaniałym i godnym uwagi dziełem, choć muzyka jest mocno skomplikowana i zagubiona. Talentowi muzykom odmówić nie można. Mają u mnie duży kredyt  zaufania.”

Po wydaniu krążka zespół rozpoczął szereg koncertów m.in. z Deep Purple, Nucleus, Stray, Black Cat Bones, Grahamem Bondem… Album „Tracking With Close-Ups” choć nie odniósł komercyjnego sukcesu (o co muzycy nie zabiegali) z biegiem czasu zyskał kultową reputację wśród kolekcjonerów płyt, która trwa do dziś!

Podczas zbierania informacji o zespole przez przypadek na kanale YouTube natknąłem się na zespół Southside Jimmy, w którym na perkusji grał niejaki Paul Chamber. W głowie zawył alarm. Przecież bębniarz SWEET SLAG nosił identyczne nazwisko! Zbieżność nazwisk..? Rodzina..? Przez facebooka nawiązałem kontakt z grupą, pochwaliłem ich za fajną muzę (są świetni!), oraz poprosiłem o potwierdzenie lub zaprzeczenie, czy Paul ma jakiś związek z Alem Chambersem. Minęło sporo czasu, nie było odzewu i o sprawie zapomniałem. Niespodziewanie dla mnie pod koniec ubiegłego roku dostałem e-maila od Paula! Głównie dotyczył zespołu Southside Jimmy (notka biograficzna, terminarz koncertów, newsy, itp, itd). Dopiero na zakończenie napisał coś, na co tak długo czekałem. Pozwolę sobie w tym miejscu zacytować fragment odnoszący się do grupy SWEET SLAG:

„(…) Perkusistą w zespole był mój nieżyjący już tata Alan Chambers. Niestety odszedł od nas w 1998 roku. Jack O’Neill jest moim starszym kuzynem ze strony mamy. Paul Jolly wciąż mieszka w Luton; spotkałem go kilka razy, ale nie wiem czym się zajmuje. Za to Mick Wright (Mick Kerensky – przyp. moja) został w 1990 roku radnym w hrabstwie Bedfordshire. Obecnie jest już na emeryturze i pisze książkę o roboczym tytule „Historia odpadów w Luton od 1850 do 2010″… Albumu słucham niemal od dziecka. Nagrali go dwa lata przed moim urodzeniem. W domu słyszałem go od dziecka. Nie widziałem ich na scenie, bo rozwiązali się tuż po moich narodzinach. Moja mama mówi jednak, że w studio nie uchwycili klimatu i energii swoich występów. Chyba jak większość kapel z tamtej epoki. Zawsze uważałem, że Sweet Slag albo wyprzedził swój czas, albo właśnie spóźnił się na odpływającą łódź. Tak czy inaczej to wielki hołd dla mojego ojca, że wciąż słuchacie ich muzyki, że znajduje się dla niej miejsce w Twojej płytotece choć zdaję też sobie sprawę, że nie jest to czarujący album… Mój tata był fantastycznym perkusistą, a na początku lat 80-tych, gdy był w zespole Wedgewood zabierał mnie ze sobą na koncerty. Siadałem tuż za nim i obserwowałem jak gra. I tak nauczyłem się grać na perkusji. Co ciekawe – w naszym zespole używam zestawu perkusyjnego marki Hayman, tego samego na którym do końca grał tata.  To wszystko. Dzięki. Paul Chambers”.

I ja też dziękuję bardzo Paulowi za te wspomnienia i za to, że znalazł czas by się nimi podzielić. Thank you Paul!