BAKERLOO „Bakerloo” (1969)

BAKERLOO… kolejna legenda, zapomniana grupa i zapomniana płyta. Wybitna płyta. Jeszcze dziś szczęka opada przy jej słuchaniu. Blues-rockowe trio nagrało album, na którym wzorowało się później setki zespołów. Muzyka była doskonała –  blues z rozbudowanymi formami zawierającymi elementy progresu i wczesnego hard rocka. Trochę mistyki, psychodelii i… nieokrzesanego żywiołu. Gigantycznie fajne solówki gitarowe i świetna sekcja. To był ten niezapomniany 1969 rok! Siedem utworów, czterdzieści siedem minut muzyki. Muzyki będącej kwintesencją gitarowego trio. Esencja blues rocka, porównywalna do Cream. A może znacznie ciekawsza…

BAKERLOO: David Clempson (g); Terry Poole (bg); Keith Baker (dr)
BAKERLOO: David Clempson (g); Terry Poole (bg); Keith Baker (dr)

To właśnie na fali muzyki takich zespołów jak  Cream, czy The Jimi Hendrix Experience powstała na początku 1968 roku kapela o nazwie BAKERLOO BLUES LINE. Powołali ją do życia dwaj muzycy: gitarzysta David „Clem” Clempson i basista Terry Poole. Wkrótce dołączył do nich młody i obiecujący perkusista Keith Baker. Dalej wypadki potoczyły się szybko. Jim Simpson, znany muzyczny menadżer, wziął ich pod swe skrzydła i wspólnie z grupą Earth (późniejszym Black Sabbath) ruszył z nimi w trasę koncertową. 18  października wystąpili w legendarnym, londyńskim klubie Marquee poprzedzając występ Led Zeppelin. W połowie 1969 roku, już jako BAKERLOO podpisali kontrakt z wytwórnią Harvest Records – oddziałem koncernu EMI, który promował i wydawał płyty młodych, obiecujących wykonawców. Wkrótce mogli się pochwalić swym pierwszym singlem „Drivin’ Bachwards/Once Upon A Time” będący adaptacją „Bourree in E minor” J.S.Bacha. Co ciekawe, krótko po wydaniu singla na rynek trafił album grupy Jethro Tuul „Stand Up”, na którym znajdował się bardzo podobny utwór pt. „Bourree”

W tym samym roku, w grudniu, wychodzi ich debiutancka i jak się później okaże jedyna płyta zatytułowana po prostu „Bakerloo”. 

BAKERLOO "Bakerloo" (1969)
BAKERLOO „Bakerloo” (1969)

Jej producentem był Gus Dudgeon, a całość promował „This Worried Feeling” wolny bluesowy kawałek (przedostatni na płycie), który ukazał światu wielkie umiejętności Clempsona. Wspomniany już blues rock nadaje ton całej płycie. Jest jej kręgosłupem, do którego dodawane są różne elementy decydujące o charakterze poszczególnych utworów. Otwierający płytę „Big Bear Folly” to kawał solidnego rock’n’rollowego boogie, który śmiało mógłby znaleźć się w repertuarze Ten Years After. „Bring It On Home” Williego Dixona brzmi jakoś znajomo… Mam! To ten sam numer, który Led Zeppelin zagrali na „dwójce”. Ale jakże inny, bliższy do twórczości ojca białego bluesa, Johna Mayalla. W tym samym kierunku podążają, w początkowych i końcowych fragmentach, „Last Blues” i wspomnianym już „This Worried Feeling”  – przy czym w tym pierwszym wyczuć można silne opary psychodelii. Króciutki „Drivin’ Bachwards” dzięki wzbogaceniu instrumentarium o trąbkę zamiast bachowskiego, barokowego przepychu zyskał jazzową wręcz lekkość. „Gang Bang” powala mocnym hardrockowym riffem, który przeobraża się po chwili w fascynującą improwizowaną galopadę zwieńczoną klasyczną perkusyjną solówką. Ostatni na płycie to monumentalny, prawie piętnastominutowy „Son Of  Munshine”. Mocny, pędzący blues, bardzo „zakrapiany”  elementami metalu i progresji. Przez wielu uznany za najlepszy na całej płycie. To tutaj wszystkie inspiracje spajają się w jedność. Bluesowa żarliwość, hardrockowa moc i jazzowe zapędy improwizatorskie, które ukazują BAKERLOO jako jeden z bardziej fascynujących zespołów tamtych lat.

Label wytwórni Harest oryginalnego winylowego wydania LP "Bakerloo"
Label wytwórni Harest oryginalnego winylowego wydania LP „Bakerloo”

Głośno trzeba powiedzieć, że album „Bakerloo” należy do pierwszej ligi brytyjskiego blues-rocka i śmiało można go stawiać obok klasycznych płyt Johna Mayalla, Cream, czy Led Zeppelin. Oczywiście zespół nie serwował jakiejś unikalnej i wizjonerskiej mieszanki, gdyż ten album to przede wszystkim ekspresja, oraz dynamika. Świetna praca gitarzysty wspomagana jest przez doskonałą sekcję rytmiczną. Terry PooleKeith Baker fundują mocną podstawę, ale są też na tyle doświadczonymi muzykami, że ich gra daleka jest od prostych schematów. Zresztą improwizacja nie jest obca żadnemu z muzyków. Do tego dochodzą jeszcze znakomite kompozycje autorstwa Clempsona Poole’a, którym nie można nic zarzucić.

Pomimo bardzo pochlebnych recenzji i wielkiego zainteresowania fanów, zespół zakończył swą działalność pod sam koniec 1969 r.  Dave Clempson myślami był przy nowym projekcie, do którego wstępnie zaprosił już Cozzy Powella i Dave’a Pegga. Jednak gdy otrzymał propozycję wspólnego grania z grupą Colosseum bez chwili namysłu przyjął tę posadę, w której gra do dziś. Poole wraz z Bakerem stworzyli własny zespół May Blitz, jednak odeszli z niego jeszcze przed wydaniem pierwszej płyty. Potem Poole dołączył do formacji Vinegar Joe  (z Elkie Brooks i Robertem Palmerem w składzie), zaś Baker do Uriah Heep, z którą to grupą nagrał rockowo – progresywny album „Salisbury” (1971).

Po BAKERLOO został tylko jeden singiel i jeden album. Niewielka to spuścizna. Ale jak bardzo uboższa w doznania artystyczne byłaby muzyka z tamtych lat bez tych nagrań…

ROCKOWE SPAGHETTI: FLEA; PROCESSION; IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA.

Przedstawiając w marcu tego roku włoską scenę rocka progresywnego z lat 70-tych na przykładzie kilku płyt (szukaj w rozdziale ARCHIWA Rockowa włoszczyzna) obiecałem wracać do tematu. Oto więc kolejna porcja wykonawców z Półwyspu Apenińskiego, którą wydobyłem ze swej płytoteki. Tym razem sięgam po płyty z dużo mocniejszym brzmieniem i uderzeniem. Oto próbka włoskiego hard rocka z pierwszej połowy lat 70-tych.

FLEA  „Topi o Uomi” (1972)

FLEA "Topi o Uomi" (1972)
FLEA „Topi o Uomi” (1972)

FLEA to jedna z nielicznych włoskich grup wykonujących ciężką odmianę rocka. Historia zespołu zaczyna się banalnie. Ot, czwórka przyjaciół w 1970 roku postanowiła założyć zespół, który nazwali FLEA ON THE HONEY. Dość szybko przygotowali materiał na płytę i błyskawicznie go wydali. Dla włoskiej publiczności okazał się on jednak zbyt nowatorski i odlotowy toteż i błyskawicznie przepadł. Nie zrażeni tym faktem, po przeanalizowaniu błędów, dokonaniu korekt znów błyskawicznie nagrali nowy materiał i pod skróconą już nazwą FLEA rok później wydali krążek zatytułowany „Topi o Uomi” („Myszy i ludzie”). Tym razem to był strzał w dziesiątkę! Ten trwający w sumie 36 minut album  zawiera tylko cztery kompozycje, z których pierwsza, zajmująca całą stronę „A” czarnego krążka trwa aż dwadzieścia! Mogę powiedzieć, że stylistycznie jest to połączenie wczesnych Black Sabbath z Cream, Budgie i Deep Purple. Rozimprowizowany, wcześniej już wspomniany 20-minutowy tytułowy „Topi o Uomi” pełen jest połamanych rytmów, świetnych riffów i brawurowych solówek. Potęga! Pozostałe trzy kawałki w niczym mu nie ustępują i trzymają poziom. Całość kończy uroczy pięciominutowy „L’Angelo Timido„, świetny hard-prog-rock śmiało mogący być klasykiem gatunku Złotej Ery i Złotego Wieku! Jeśli ktoś nie zna tej płyty, gorąco polecam! Dla fanów włoszczyzny, rzecz jak najbardziej obligatoryjna! I na koniec jeszcze ciekawostka: tuż po nagraniu płyty ten sycylijski kwartet ponownie zmienił nazwę. Tym razem na ETNA (skład w dalszym ciągu ten sam). Wydany w 1975 r. album utrzymany był w konwencji jazz rock fusion. Dodam, że jest to kolejny i – niestety – zapomniany album tamtych lat.

Jeśli ma się talent i odrobinę szczęścia, pewne rzeczy dzieją się błyskawicznie. Tak jak to było w przypadku grupy PROCESSION.

PROCESSION "Frontiera" (1972)
PROCESSION „Frontiera” (1972)

Był luty 1972 roku. Piątka młodych ludzi z Turynu postanowiła założyć zespół. Nazwali się PROCESSION i już w kwietniu dali swój pierwszy koncert, po nim przyszły następne jako, że poziom jaki reprezentowali wbijał dosłownie w glebę i zmiatał ze sceny każdą lokalną konkurencję… Kiedy za sprawą legendarnego producenta, Tuccimei Pini, pojawili się na bardzo prestiżowym Villa Pamphili Pop Festival (taki włoski  Woodstock) krytycy wskazując na Piniego pukali się w czoło. Debiutanci na TAKIM festiwalu!?  Obok czołówki wielkich grup włoskiej sceny rockowej? Obok gości z Anglii z grupami Van Der Graaf Generator, Hookfoot i Hawkwind na czele? To będzie totalna porażka i katastrofa! Ale Pini wiedział co robi. Cała 50-tysięczna publiczność piała z zachwytu. Wręcz oszalała! A krytycy po ich występie padli na kolana! Prosto z Festiwalu Pini zawiózł ich do do Rzymu i zamknął w studio. Kiedy po tygodniu odebrał telefon, usłyszał w słuchawce tylko jedno słowo: „Gotowe!”. Nie wierząc w to szybko przyjechał do studia, posłuchał i kolejny raz… zbaraniał! Zdawał sobie sprawę, że to piątka zdolnych i doskonałych muzyków, ale nie przeczuwał, że aż takich! Od razu zarządził natychmiastowe tłoczenie i płyta, którą zespół nazwał „Frontiera” („Granica”) ukazała się jesienią tego samego roku.

„Frontiera” to rewelacyjny album  łączący ciężkie brzmienia z elementami prog-rocka. Dziewięć utworów. Prawie czterdzieści minut MUZYKI. Genialnego połączenia progresu z hard rockiem zagranego na fenomenalnym poziomie. Dużo tu bowiem brzmień akustycznych i dużo dynamicznego, mocnego rockowego grania. Mimo, że język włoski nie dla wszystkich jest strawny w tym przypadku trzeba się po prostu do niego przyzwyczaić. Warto zdobyć się na taki wysiłek  umysłowy.  Brzmienie PROCESSION oparte jest na brzmieniu dwóch gitar – elektrycznych, które zapodają konkretne, rasowe riffy (np w „Un mondo di liberta”), albo akustycznych („Citta Grande”). O dziwo, nie ma tu instrumentów klawiszowych, a jeśli się już pojawiają to sporadycznie i na drugim planie. Do tego mając do dyspozycji TAKĄ sekcję rytmiczną można już zagrać wszystko.Są tu doskonałe solówki, zmiany tempa, akustyczne wstawki i progresywne odloty. Reasumując – z jednej strony mocny hard rock, a z drugiej piękne subtelne melodie wygrywane przez gitary akustyczne i flet, pięknie zaśpiewane i zaaranżowane. Coś jak Led Zeppelin, ale ten folkujący, z „trójki”. Nie spotkałem żadnego innego zespołu grającego podobnie. Jak dla mnie to jedna z najciekawszych i bardziej oryginalnych płyt włoskiego rocka tamtego okresu. I choć świat ją zna i kocha, u nas – o zgrozo – wciąż prawie nieznana.

Jedną z najciężej brzmiących płyt  włoskiego ciężkiego rocka tamtych lat  – momentami bijąca na głowę i Sabbath i Buffalo i Budgie (co wydaje się wręcz nieprawdopodobne) – jest płyta zatytułowana „La Bibbia” rzymskiego kwartetu IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA wydana w 1971 roku. Uważa się, że to pierwsza, autentycznie hard rockowa płyta nagrana we Włoszech.

IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA "La Bibbia" (1971)
IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA „La Bibbia” (1971)

Ten debiutancki album został nagrany w studio na „żywo” i zawierał sporą porcję bezkompromisowego, opartego na ciężkich riffach i mocnych rytmach, gitarowego rocka. To, co słychać na tej płycie jest naprawdę doskonałe. Sześć utworów i trzydzieści trzy minuty ostrej hard rockowej jazdy bez trzymanki! Prosty, klasyczny skład – gitara, bas, perkusja, wokal (włoski) i okazjonalnie flet. I czterech ludzi. Co prawda płytę otwiera utrzymana w spokojnej, choć nieco groźnej i gęstej atmosferze kompozycja „Il Nulla”, ale potem nie ma już zmiłuj się. Częste zmiany rytmu, karkołomna gra na perkusji i kapitalne drapieżne, a zarazem melodyjne solówki powodują, że każdy miłośnik hard rocka będzie zachwycony. Uważam, że w tym gatunku to absolutna czołówka światowa. Ja od tej płyty długi czas nie mogłem się oderwać. Serio! Jest co prawda trochę surowa, miejscami można powiedzieć, że brutalna, ale jednocześnie… piękna! Bo jest tu wszystko za co kochamy wczesny hard rock, z jeszcze nieśmiałymi elementami progresu. Na razie są to tylko elementy, bo grupa IL ROVESCIO DELLA MEDAGLIA dopiero ewoluowała w kierunku klasycznego włoskiego rocka symfonicznego. Dobrze, że mam wszystkie ich płyty, będzie więc jeszcze okazja do nich wrócić i je przybliżyć. Szczególnie godna uwagi jest „trójka”. Przepiękna…

Na koniec mała anegdota związana z nagrywaniem albumu „La Bibbia”. Muzycy ponoć grali tak głośno, że pomimo wygłuszonych pomieszczeń i tak było ich słychać w całym budynku. W sąsiednim studio znany i popularny włoski piosenkarz Toto Cotugno nagrywał swą nową piosenkę. Zdenerwowany wpadł do chłopaków z prośbą, by grali dużo ciszej, gdyż on nie może w takim hałasie pracować. Gdy zobaczył ich w akcji stanął jak zahipnotyzowany. Zespół właśnie nagrywał utwór „Sodoma e Gomorra”. Piosenkarz sesję przełożył na późniejszy termin. Po tym co zobaczył i usłyszał nie był w stanie śpiewać w tym dniu swoich słodkich popowych piosenek o miłości.

CAPTAIN BEYOND „Captain Beyond” (1972)

Brytyjski wokalista Rod Evans kojarzy się zdecydowanej większości fanom rocka przede wszystkim ze współpracy z zespołem Deep Purple, z którym nagrał trzy pierwsze albumy w latach 1968-1969. Wcześniej śpiewał w grupach The Horizons (do 1966 r.), oraz w MI5 przemianowanej później na The Maze (do 1968 r). W tej ostatniej występował też Ian Paice – późniejszy perkusista Deep Purple. Dwa lata później Evans spotkał się w Los Angeles  z byłymi członkami grupy Iron Butterfly: basistą Lee Dormanem i gitarzystą Larrym „Rhino”  Reinhardtem, oraz z Bobby Caldwellem – jeszcze do niedawna perkusistą zespołu Johnny Winter And niedocenianego Johnny’ego Wintera. Wokalista, pełen wiary i zapału wspólnie z wyżej wymienionymi kolegami stanął na czele formacji, którą nazwał CAPTAIN BEYOND.

CAPTAIN BEYOND na scenie. Od lewej: Rod Evans (voc), Lee Dorman (bg), Larry "Rhino" Reinhardt (g), Bobby Caldwell (dr)
CAPTAIN BEYOND na scenie. Od lewej: Rod Evans (voc), Lee Dorman (bg), Larry „Rhino” Reinhardt (g), Bobby Caldwell (dr)

Cała czwórka z takim bagażem doświadczenia muzycznego i estradowego mogłaby uchodzić za supergrupę. Nic z tego! W tym czasie muzycy (poza Rodem Evansem) czuli się bardziej jak zbiór przypadkowych ludzi, którzy nie bardzo wiedzieli, co mają ze sobą dalej robić. Iron Butterfly wyjałowił się sam z siebie i po prostu wyzionął ducha. Bobby Caldwell dość już miał widoku ciągle zaćpanego, pogrążającego się w heroinowym nałogu lidera i najzwyczajniej na świecie „dał nogę” szukając innego zajęcia. Bardziej ze znudzenia, aniżeli z wiary w sukces nowego projektu zaczęli wspólnie tworzyć. Zarejestrowany w hollywoodzkim Sunset Studios materiał ukazał się na rynku w lipcu 1972 roku. O dziwo, album okazał się dość niezwykły i zaskakująco dobry! Pokuszę się nawet o stwierdzenie, że jest to być może jeden z najlepszych hard-prog-rockerów tamtej epoki wydany w Stanach! Znajdziemy tu zarówno świetne hard rockowe riffy, progresywne połamańce, jak i dużą dawkę psychodelii. Muszę przyznać, że jak na początek lat 70-tych to bardzo stoner rockowy album. Nic dziwnego, że zachwycał się nim po latach frontman Monster MagnetDave Wyndorf – jedna z najważniejszych postaci tej sceny. Inspiracje Evansem i spółką słychać szczególnie na pierwszych dwóch krążkach Monster Magnet. Można sprawdzić.

Album "Captain Beyond"
Album „Captain Beyond” (1972)

Chociaż album zawiera trzynaście kompozycji, to jego długość wynosi zaledwie 35 minut, a czas trwania większości nagrań waha się między jedną, a trzema minutami. Z pozoru wygląda to dość dziwnie, ale kiedy słucha się płyty, nie zwrócimy na to zbytniej uwagi. Łączą się one bowiem ze sobą tworząc płynne, dłuższe kompozycje. Wszystko brzmi bardzo naturalnie i przejrzyście. Pierwsza, złożona z trzech pierwszych utworów, kilkuczęściowa suita pojawia się już na otwarcie. „Dancing Madly Backwards (On A Sea Of Air)” sama w sobie jest już mocno rozbudowana, oparta na kilku różnych riffach, z długą gitarową solówką. Słuchając śpiewu Evansa trudno nie doszukiwać się analogii chociażby z „The Shades Of Deep Purple”. Wprawdzie brakuje tu tych soczystych hammondowych brzmień Jona Lorda, ale pozostawiona przestrzeń zostaje zapełniona gitarą Reinhardta. Ostre riffowanie płynnie przechodzi w „Armworth” zbudowanych na tych samych riffach, ale zagrane łagodniej. Jeszcze łagodniej robi się w „Myopic Void”, w którym brzmienie zbliżone jest do Pink Floyd, choć pod koniec robi się znowu ostrzej, kiedy wraca główny riff.

Rod Evans
Rod Evans

Dwa utwory zapadły mi w pamięć już po pierwszym kontakcie z tym krążkiem. Są to „Mesmerization Eclipse”„Raging River Of Fear” – przy czym ten pierwszy to prawdziwy hit. Prosty, jednostajny riff, który wwierca się w głowę i pozostaje w niej na długo.Wydany na singlu przy odpowiedniej promocji mógłby stać się wielkim przebojem. W tym drugim Evans wyszedł poza swój schemat i pozwolił sobie „pobuszować” w nieco hendrixowskiej manierze wokalnej. Co więcej, wraz z ostrą gitarą i gęstą perkusją a la Mitch Mitchell daje się zauważyć fascynację albumem „Electric Ladyland”.

Zespół daje sobie radę także w bardziej lirycznych, stonowanych fragmentach, jak intro do „Thousand Days Of Yestedays” czy „As  The Moon Speaks”. Najwięcej zmian motywów przynosi ostatni zestaw utworów, w skład którego wchodzi aż pięć kompozycji. To tu najbardziej daje o sobie znać psychodeliczne usposobienie muzyków z CAPTAIN BEYOND. Jakby nie było, wszak część zespołu to muzycy słynnego Iron Butterfly. Zresztą Reinhardt nie ogranicza się do sztywnego, konkretnego grania. Tu i ówdzie potrafił stworzyć odpowiedni nastrój, a sięgając do psychodelicznej spuścizny był bliżej brytyjskim dokonaniom, aniżeli amerykańskim. Jego partie nie przynudzają, muzyka zespołu jest wyważona, a partie wokalne Roda Evansa nawet w momentach lirycznych brzmią ciepło zarówno w liniach przewodnich jak i chórkach. Zdając sobie sprawę ze swoich własnych ograniczeń warsztatowych, po części również kompozytorskich, debiutancki album kwartetu okazał się dziełem bardzo interesującym, przynoszącym ponad dwa kwadranse ciekawej i rozpędzonej muzyki. Jest tym, co astrofizycy nazywają wyjątkową i niepodzielną osobliwością – sonitowy meteoryt, lub kometa widoczne tylko raz na sto lat niosące słuchacza wśród kilku muzycznych układów gwiezdnych. I choć nie ma tu przeboju na miarę „Hush” Deep Purple, czy „In-A-Gadda-Da-Vida” Iron Butterfly to całość zasługuje na uznanie i szczególną uwagę fanów rocka!

Rod Evans po wydaniu drugiej płyty CAPTAIN BEYOND zatytułowanej „Sufficiently Breathles”(1973), całkowicie zmienił swoje życie. Porzucił karierę muzyka i przez kilka lat pracował w szpitalu jako sanitariusz. Było o nim cicho, aż do 1980 roku, kiedy to namówiony przez chciwych menadżerów-oszustów, zebrał muzyków sesyjnych i ruszył w trasę jako… The New Deep Purple. Skończyło się na wielkim skandalu i sądem, który przyznał prawowitym członkom grupy odszkodowanie w wysokości 627 tys. dolarów! Wokalista stał się w ciągu jednego dnia bankrutem.

Co porabia dzisiaj Rod Evans – nie wiadomo. Krążyły pogłoski, że pracował w różnych miejscach – na stacji benzynowej, czy też w gospodarstwie zajmującym się hodowlą psów. Podobno, kiedy Larry Reinhardt zaproponował mu reaktywację CAPTAIN BEYOND odrzucił tę propozycję. Teraz, cztery lata po śmierci „Rhino” nie ma już szans na powrót zespołu w oryginalnym, pełnym składzie…

Urodzeni w cieniu głębokiej purpury: WARHORSE

Urodzić się i tworzyć swoją muzykę w cieniu Deep Purple nie było łatwe, a taka właśnie etykietka przylgnęła do grupy WARHORSE, która wydała tylko dwie płyty: „Warhorse” (1970) i „Red Sea” (1972). Nie bez powodu, gdyż liderem grupy był Nick Simper, były basista oryginalnego składu Deep Purple, który po wydaniu z nimi pierwszych trzech albumów: „Shades Of Deep Purple”, „The Book Of Taliesen” i  „Deep Purple” z powodu personalnych nieporozumień w lipcu 1969 roku musiał opuścić zespół. To był naprawdę udany okres dla zespołu, z tymi psychodelicznymi klimatami wzbogacone ciężkim organowym brzmieniem. To właśnie na debiucie znajduje się najlepsza w historii wersja „Hey Joe” oraz niesamowita psychodeliczna przeróbka beatlesowskiego „Help”. Nie ukrywam, że wszystkie one, nieco odmienne od późniejszych purplowskich klasyków, należą do  moich ulubionych w całej  obszernej dyskografii grupy. Może też i dlatego takim samym sentymentem traktuję obie płyty WARHORSE. Bo tak naprawdę problem z muzyką rockową lat 60/70 polegał na tym, że tej BARDZO DOBREJ było dużo. O tej naprawdę DOBREJ, również stojącej na wysokim poziomie, czasem się zapomina. Mimo, że zespołowi nie udało się zaistnieć w muzycznej pierwszej lidze , pamięć o nim wymaga regularnego odkurzania. Zapewniam, że warto!

"Warhorse" (1970)
„Warhorse” (1970)

Debiutancka płyta o wszystko mówiącym tytule „Warhorse” została zarejestrowana w londyńskim Trident Studios. W tym czasie było to najlepiej wyposażone studio nagraniowe na Wyspach mogące poszczycić się ośmiośladowym urządzeniem nagrywającym, podczas gdy konkurencyjne Abbey Road Studios posiadało tylko czterościeżkowy sprzęt. Tak na marginesie dodam, że nagrywali tu tacy wykonawcy jak The Beatles (na pierwszy „ogień” poszedł singiel z  piosenką „Hey Jude”), The Rolling Stones, Queen, Yes, Thin Lizzy, Genesis, Bee Gees… Łatwiej chyba wymienić, kto tu nie gościł.

WARHORSE> Od lewej:Ashley Holt, Mac Poole, Ged Peck, Frank Wilson, Nic Simper.
WARHORSE> Od lewej:Ashley Holt, Mac Poole, Ged Peck, Frank Wilson, Nic Simper.

W skład zespołu, oprócz Nicka Simpera , oraz perkusisty Malcolma „Mac” Poole’a (wcześniej zastąpił Cozy Powella w Big Bertha, a potem odrzucił propozycję grania w Led Zeppelin) znaleźli się muzycy raczej mało znani. Byli to: gitarzysta Ged Peck, klawiszowiec Frank Wilson, oraz Ashley Holt – jak się potem okazało świetny wokalista. Już otwierający album nagranie „Vulture Blood” jest, co tu ukrywać, świetne. Spokojne, trwające minutę organowe intro gładko przechodzi w sprawny riff. Głos wokalisty jest szorstki, typowy dla dla brytyjskiej muzyki hard rockowej z tamtego okresu. Jest tu również piękna, choć przykrótka, solówka gitarowa. W jej pierwszej części gitara wspomagana jest przez organy i muszę przyznać, że brzmi to bardzo przyjemnie. Gdy gitara ma już chwilę wyłącznie dla siebie – pokazuje się nam z jak najlepszej strony. Ta piękna solówka przypomina brzmienia gitar amerykańskich muzyków pokroju Joe Cipolliny z Quicksilver Messenger Service, czy Jamesa Gurley’a z Big Brother And The Holding Company. Motywem marszu rozpoczyna się „No Chance”, z którego wyłania się gitarowy riff, a po nim tym razem rzewnie zawodzący wokal, gdyż piosenka jest o uczuciu i kobiecie. Kończą to wszystko pięknie zagrane solówki na organach i gitarze. Co prawda niektórzy czepiają się mówiąc, że nie porywają one tak jak powinny,  jak dla mnie – brzmią bardzo przyjemnie. Poza tym są tak kapitalnie  dopasowane do pozostałych utworów, że bardzo dobrze współtworzą ciężkawy klimat albumu. Motyw marszu pojawia się także w „Burning” zaś „St. Louis” może być przykładem rasowego, rockowego przeboju. W „Ritual” wykorzystany został identyczny riff, jak w purplowskim „Wring That Neck”. Nawiasem mówiąc Ged Peck brzmi tu bardzo podobnie do Ritchiego Blackmore’a. Ta kompozycja wraz z „Woman Of The Devil” spokojnie mogłyby zrobić karierę na jednym z albumów drugiego składu Deep Purple. Całość kończy najdłuższy , trwający blisko dziewięć minut, protest song „Solitude”. Moim zdaniem cudowny i zdecydowanie najlepszy utwór na płycie. Z bardzo przestrzennym brzmieniem i momentami cudownie łkającą gitarą. Tym utworem zespół WARHORSE otwierał też drzwi swemu drugiemu albumowi „Red Sea” który ukazał się dwa lata później, w 1972 r.

"Red Sea" (1972)
„Red Sea” (1972)

Myślę tu o kompozycji kończącej cały album, czyli o „I (Who Have Nothing)” utrzymanej w tym samym klimacie co „Solitude”. Epickie brzmienie, poruszający wokal wspomagany chórkami, świetna gra sekcji rytmicznej i doskonała współpraca klawiszy z gitarą. Trzeba w tym miejscu jednak zaznaczyć, że na „Red Sea” nowym gitarzystą został Peter Parks, który zastąpił Pecka. Album przynosi siedem kompozycji i tak jak w przypadku debiutu wydaje się kontynuować stylistykę „In Rock” w połączeniu z tradycją pierwszych trzech albumów Deep Purple. Ba! Wielokrotnie spotkałem się z opinią (którą, tak na dobrą sprawę nie do końca podzielam), że te dwie płyty są o niebo lepsze od pierwszych nagrań Deep Purple. Psychodeliczne klimaty, z mniej lub bardziej słyszalną inspiracją spod znaku Vanilla Fudge wzbogacone ciężkimi organami współpracującymi z gitarą solową, dobra sekcja rytmiczna, charakterystyczny brytyjski wokal. Czyż trzeba po hard rocku oczekiwać czegoś więcej? Niekiedy sobie myślę, że gdyby obie te płyty ukazały się troszkę wcześniej, kto wie jak potoczyłyby się losy i kariera zespołu. I czasami nasuwa mi się myśl, że gdyby nie było Deep Purple byłby zapewne zespół WARHORSE. I to oni być może zrobiliby wielką karierę. Mimo wszystko wysiłek Nicka Simpera nie poszedł na marne –  pozostawił nam kawał naprawdę DOBREJ muzyki, do której warto wracać!

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE „Happy Trails” (1969)

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE pomimo, że należeli do tzw. świętej trójcy brzmienia San Francisco byli grupą stosunkowo najmniej znaną obok dwójki pozostałej czyli Grateful Dead i Jefferson Airplain. Zaczynali w 1965 roku i jak sami wyjaśniali, w obawie przed komercjalizacją, pozostawali dość długo bez kontraktu płytowego. Pomimo prawdziwego boomu na psychodelicznego i „zakwaszonego” rocka swój debiutancki album zatytułowany „Quicksilver Messenger Service” wydali dopiero trzy lata później. Najpóźniej ze wszystkich gwiazd hippiesowskiego ruchu. Choć album był bardzo przyzwoity, to dopiero bajkowe dźwięki gitar eksplodowały w pełni na ich drugim krążku „Happy Trails” wydanym w 1969 roku. Swoją działalnością zespół uosabiał etos muzycznego lata w San Francisco. I tak jak członkowie Grateful Dead i Jefferson Airplain muzycy z QUICKSILVER cenili sobie ponad wszystko bezpośredni kontakt z publicznością.

Zespół powstał w latem 1965 roku w „narkotycznej atmosferze” San Francisco. Basista David Freiberg oraz gitarzysta John Cipollina wywodzili się z domów o dużej kulturze muzycznej, sami grali na instrumentach muzycznych od wczesnego dzieciństwa. David Freiberg przez dwanaście lat zgłębiał tajniki gry na skrzypcach, zaś w szkolnej orkiestrze grał na altówce. Matka Johna Cipolliny, córka znanego pianisty Jose Iturbiego, robiła wszystko, by syn poszedł w ślady dziadka. Ten wziął jednak do ręki gitarę i już jej nie oddał. Obaj wkrótce uciekli z przesyconych intelektualną atmosferą, oraz wypełnionych muzyką klasyczną domów rodzinnych. Kiedy poznali się w kalifornijskim miasteczku Sausalito postanowili założyć zespół. Dołączyli do nich wkrótce: gitarzysta Dino Valenti i Jim Murray, który grał na harmonijce ustnej i jak wszyscy pozostali śpiewał. Początkowo jako zespół typowo gitarowy grali prostego archaicznego bluesa, ale pierwsza płyta przynosiła zupełnie inny wizerunek grupy, zafascynowanej własnymi umiejętnościami, magią kolektywnej kreacji. Wystarczy posłuchać 7-minutowego, zainspirowanego kawałkiem Dave’a Brubecka „Gold And Silver” albo 12-minutowego „The Fool” – pełen gitarowy odjazd! Tak właśnie powinien grać zespół Grateful Dead (gdyby legenda dorównywała rzeczywistości). Zanim płyta została nagrana, Valenti za posiadanie narkotyków trafił do więzienia, a jego miejsce zajął Gary Duncan, natomiast Murray wyjechał na Hawaje, by tam zgłębiać naukę gry na sitarze. Do zespołu dołączył perkusista Greg Elmore i to w takim ostatecznie składzie został nagrany i tak znakomicie przyjęty debiut. Ale najsłynniejszym albumem w dyskografii QUICKSILVER jest wspomniany „Happy Trails” który ukazał się w marcu 1969 roku.

QUICKSILVER MESSENGER SERVICE "Happy Trail" (1969)
QUICKSILVER MESSENGER SERVICE „Happy Trail” (1969)

Okładkę albumu w stylu country & western zaprojektował George Hunter. Niech jednak nikogo nie zmyli ten projekt, gdyż na płycie nie znajdziemy nic, co mogłoby przypominać muzykę country rodem z Nashville. Aczkolwiek tytułowy „Happy Trails” to kawałek typowo westernowy, ale o tym potem.

W encyklopedii Hardy’ego i Lainga znajdziemy opinię, że „…najwspanialsze gitarowe nagranie w historii rockowej fonografii utrwalono na płycie grupy Quicksilver 'Happy Trails’ „. Zapewne jest w tym zdaniu dużo przesady, choć uczciwie przyznać trzeba, że w tamtych czasach był to jeden z najlepszych albumów acid rocka! Całość materiału została zarejestrowana podczas koncertu w Fillmore East i Fillmore West, gdzie zespół często tam grywał. Brak jednak na tym albumie okrzyków, braw i aplauzu publiczności, bowiem materiał został potem poddany obróbce technicznej i reakcje zgromadzonych widzów zostały wymazane. Tak więc mamy do czynienia ze studyjną płytą koncertową. O ironio – jedną z najlepszych w historii!

Pierwszą stronę czarnego krążka zajmuje jeden wielki jam session „Who Do You Love?” przywołujący ponoć ducha pierwszych koncertów grupy. Ta ponad 25-minutowa suita (podzielona na sześć części), która oryginalnie była dłuższa o dwie minuty, została skrócona przez wytwórnię  Capitol ze względu na ograniczoną pojemność winylowego nośnika. Szkoda, że większość uciętej muzyki pochodziła z solówki Duncana, z części zatytułowanej  „When You Love”. Ten gigantyczny kawałek to cover znanego utworu Bo Didleya z 1958 roku. Nawiasem mówiąc utwór ten był w przeszłości i jest do dziś chętnie grany i przerabiany przez dziesiątki grup i wykonawców. W przypadku QUICKSILVER utwór nie jest wierną kopią oryginału, momentami nawet w ogóle go nie przypomina. I nie chodzi tu tylko o czas jego trwania ( w wykonaniu Bo Didleya trwał 2 minuty i 18 sekund) – tu mamy nieskończone i przeciągające się pochody gitarowe pełne improwizacji. Podzielony na części spinają go klamrą najbardziej zbliżonymi do oryginału otwierające i zamykające  „Who Do You Love Part 1.” „Who Do You Love Part 2”. A pomiędzy nimi mamy w kolejności: „When You Love” (z jazzowym solem gitarowym Gary’ego Duncana i wspomagającym go rockowo Johnem Cipollino); „Where You Love” (odjazd w stronę acid rocka), „How You Love” (pełne efektów gitarowych z doskonale współpracującą sekcją rytmiczną) i „Wich Do You Love” (popis basisty Davida Freiberga).

Tył okładki
Tył okładki

Drugą stronę płyty otwiera „Mona”, następny kawałek z repertuaru Bo Didleya, oraz dwie kompozycje Duncana „Maiden Of The Cancer Moon” oraz instrumentalny i genialny według mnie „Calvary”. Płytę zamyka króciutki, zaledwie 1,5-minutowy, tytułowy „Happy Trails” Ciekawy cover utworu, który na potrzeby telewizyjnego show zaśpiewała amerykańska aktorka i piosenkarka Dale Evans do spółki ze swym mężem Royem Rogersem w latach 50-tych.

Quicksilver Messenger Service. Stoją od lewej: Gary Duncan, John Cipollina, Greg Elmore, David Freiberg.
Quicksilver Messenger Service. Stoją od lewej: Gary Duncan, John Cipollina, Greg Elmore, David Freiberg.

Niedługo po nagraniu tej wybitnej płyty niestety zespół musiał opuścić Gary Duncan, który za posiadanie narkotyków  został zatrzymany i osadzony w areszcie. Następne płyty nagrywane przez QUICKSILVER nie miały już w sobie tej czarującej hippiesowskiej magii acid rocka. Duncan  wrócił do grupy, ale nie było już w niej ani Cipolliny, ani Freiberga. Liderował teraz jej Dino Valenti, któremu skończyła się więzienna odsiadka. Zespół zaczął jednak przegrywać walkę o słuchaczy z takimi nowymi grupami jak  Country Joe & Fish i Big Brother And Holding Company z Janis Joplin, które zawiesiły poprzeczkę na bardzo wysokim poziomie. Trudno było im przebić się przez taką zaporę jaka została wyznaczona przez kapele z kręgu San Francisco Bay Area. Nie mniej uważam, że przynajmniej dwie pierwsze płyty tej legendarnej, amerykańskiej grupy każdy fan psychodelii powinien posiadać w swoich zbiorach.