Flied Egg „Dr. Siegel’s Fried Egg Schooting Machine” (1972); „Good Bye Flied Egg” (1972)

Tokijskie trio FLIED EGG powstało w momencie, gdy Shigeru Narumo (g, org.) i Hiro Tsunoda (dr. voc) tworzący projekt muzyczny Strawberry Path postanowili we wrześniu 1971 roku zaprosić do współpracy basistę Masayoshi Takanakę. Miesiąc później panowie zmienili nazwę na Flied Egg i na przełomie roku nagrali płytę „Dr. Siegel’s Fried Egg Shooting Machine”, która ostatecznie ukazała się w marcu 1972 roku wydana przez japoński oddział Vertigo .

Sądząc po nazwie grupy (Latające Jajko) i tytule  płyty („Strzelająca maszyna do jajek sadzonych dr. Siegela”) dobry humor mógł być ich znakiem firmowym. Ten album faktycznie sprawia, że ilekroć go słucham drapię się po głowie  próbując zrozumieć skąd u mnie tak dobry nastrój. I to nawet nie dlatego, że „Dr. Siegel’s Fried Egg…” jest ulepszoną wersją ukochanej przeze mnie płyty Strawberry Path, „When The Raven Has Come To Earth”. Ten kolorowy, nieskończenie eklektyczny album jest po prostu pełen pozytywnej energii, której trudno się oprzeć. Lider, który nie tylko znakomicie grał na gitarach, był także niesamowitym klawiszowcem, rozszerzył swoją baterię klawiszy dodając do organów Hammonda i pianina syntezator Mooga, celeste, klawesyn i… instrumenty-zabawki. Nie bez znaczenia było także to, że dodatkowy muzyk, basista Takanaka, znacznie poprawił sekcję rytmiczną dając więcej swobody Narumo wcześniej obsługującego bas używając nożnego pedału basowego. Jednak największa zmiana nastąpiła w ogólnej muzyce, która stała się ciekawsza, bardziej progresywna. Jest to szczególnie widoczne choćby w fantastycznych harmoniach wokalnych, grze na organach. Wpływ Jimiego Hendrixa, który był tak odczuwalny w Strawberry Path został wyparty na rzecz Uriah Heep, Deep Purple, Birth Control…

Początek tytułowego utworu może zmylić niczym „piłka-zmyłka”. Słychać kroki i krótką „rozmowę”, która wydaje się być parodią komiksów o Supermanie: „Przepraszam… spójrz w niebo. To kula..? Samolot..? WOW! To latające jajko. Och! Jajko sadzone!” Potem słychać, że coś spada (prawdopodobnie owe jajko sadzone) i w końcu zaczyna się utwór – rozkołysany, szybki rocker, pełen gitarowych solówek oscylujących pomiędzy acid-rockiem, a bluesowym zawodzeniem z niewielkimi elementami muzyki spod znaku The Moody Blues.  Zarówno „Rolling Down The Broadway”, jak i „Burning Fever” to ostre, hard-rockowe melodie, które brzmią jak dziecko Black Sabbath i Uriah Heep. Ten ostatni zawiera mnóstwo krzyczących, chwytliwych riffów i zapierających dech solówek gitarowych z bardzo wyrazistym basem Takanaki. To jeden z jego lepszych momentów na tej płycie. Oba nagrania rozdziela bardzo miękka, miłosna ballada „I Love You”. Niektórzy mogą uznać ją za tandetną, nijaką, banalną… a jednak trudno się od niej uwolnić. Hiro Tsunoda śpiewa ją „brytyjskim”, głębokim głosem z doskonałym, angielskim akcentem. Tylko wokal, pianino i perkusja plus gustowne, smyczkowe aranżacje z solem na trąbce w środku! Naprawdę świetna rzecz. Punktem kulminacyjnym płyty jest „Plastic Fantasy” i podobnie jak utwór tytułowy ma dwa oblicza. Pierwszą część zaczyna 30-sekundowe intro, pompatyczne, gotyckie pianino, porywające mroczne organy Hammonda i skrzypce – można dostać gęsiej skórki. A gdy wchodzi wokal już wiem, że to będzie mocna rzecz. Piękne dzieło sztuki prowadzone w prawdziwie symfoniczny sposób, które w drugiej części przechodzi w senną, popową refleksję pozostając mimo wszystko jedną z najbardziej progresywnych rzeczy na tym albumie.

Jego drugą stronę otwiera miniaturowe cudeńko,  „15 Seconds Of Schizophrenic Sabbath” – piętnaście sekund czystego piękna, w którym cała trójka śpiewa gregoriański chorał. Brzmi fantastycznie. Szkoda, że tak krótko… Czy Ozzy i spółka zainspirowali się tym utworem nagrywając kilka lat później „Supertzar”..? Nie czas na dywagacje, bo oto nadchodzi kolejny zwycięzca – fantastyczny, ciężki progresywny numer I’m Gonna See My Baby Tonight”. Narumo gra na organach tak, jakby zależało od tego jego życie, a jego dwaj koledzy wypluwają płuca, by wykrzesać najbardziej upiorny, harmonijny wokal. Co tu się dzieje! Zmiany rytmu, prędkości, głośności,  wysokości dźwięku, oraz magiczna solówka na gitarze/organach w środku… gdyby ktoś zapytał, czym jest heavy prog, zagrałbym mu ten utwór! Cokolwiek by nie oznaczał tytuł „Oke-Kas” i tak zostanie jednym z moich ulubionych utworów Flied Egg. Skomponowany pod silnym wpływem ELP rozpoczyna się wspaniałym, potężnymi uderzeniami organów Hammonda, po których wchodzi wspierający fortepian akustyczny. Po ponad minucie rozpoczyna się solówka organowa, ale nie taka typowa typowa. Raczej karkołomny, przesterowany łamaniec w stylu Keitha Emersona zmienione w szalone solo zagrane tym razem na syntezatorze Mooga. Całość zamyka główny motyw grany z czystą wirtuozerią i… wściekłością. Progresywny klejnot! „Someday” to kolejna po „I Love You” ballada na płycie. Równie dobra, a może i lepsza.  Aranżacje smyczków są tu bardziej dyskretne, zaś melodia zagrana na fortepianie i klawesynie nadały jej barokowego charakteru. Bardzo dobrym posunięciem było umieszczenie go pomiędzy dwoma progresywnymi, rockowymi potworami, no bo jak inaczej można nazwać zamykający płytę epicki „Guide Me To The Quietness” jak nie potworem w dobrym tego słowa znaczeniu?! Klawiszowiec ponownie wykorzystuje wszystkie swoje siły podsuwając organowe pasaże tam, gdzie to konieczne, gitara akustyczna w bardziej spokojnych momentach jest piękna, a głos perkusisty oszałamiający i uduchowiony. I jeszcze jedno. Produkcja płyty jest na najwyższym poziomie. Gdyby ktoś nie wiedział, że album został nagrany w latach 70-tych mógłby pomyśleć, że to współczesny zespół nawiązujący do tej epoki.

W listopadzie jeszcze tego samego, 1972 roku, ukazała się druga i zarazem ostatnia płyta Flied Egg „Good Bye”. Mieszanka nagrań studyjnych i materiału na żywo. I co..? Do widzenia..?! Tak nagle..? Po zaledwie pięciu minutach..? Wszak ta płyta jest prawie tak dobra jak debiut. „Prawie”, bo jeśli miałbym się tu czegoś czepiać to jedynie okładki – jednej z najgorszych w tamtych czasach…

Od razu zaznaczę, że choć nie ma tu nic przełomowego to wciąż jest to solidna porcja ciężkiego progresywnego rocka, może tylko trochę bardziej zainspirowana bluesem niż debiut. Pomimo różnic kulturowych wykonawcy z Kraju Kwitnącej Wiśni też grali „obcy” gatunek, ale w swoim stylu. Uważny słuchacz zauważy, że japoński blues afirmujący życie jest znacznie „luźniejszy” niż „ciasny” wariant brytyjski.

Strona „A” oryginalnego longplaya to cztery koncertowe nagrania, które znamy z poprzedniej płyty, choć pierwsze z nich, „Leave Me Woman”, pochodzi z okresu Strawberry Path. Poziom szaleństwa sekcji rytmicznej, mnogość gitarowych solówek jest tak duży, że obsłużyłby nie jedną stronę płyty, a podwójny album. W tej odsłonie zespół pokazuje się jako klasyczne power trio grające z pazurem i nie biorące jeńców. Wspomniany „Leave Me Woman” będący  wcześniej fantastycznym przykładem heavy proga w wersji koncertowej stał się mocarnym rockowym kilerem spod znaku Mountain.  Z kolei fantastyczny, ciężki blues rockowy „Rolling Down The Broadway” to mój osobisty faworyt tej części płyty. Co prawda brakuje mi tu organowego solo, które tak dobrze pamiętam z poprzedniej płyty nie mniej ciarki po plecach chodzą. Zresztą nie tylko tutaj brakuje klawiszy. Wszystkie nagranie „na żywo” ich nie mają. Po „Dr. Siegel’s Fried Egg…” miałem apetyt na więcej muzyki z organami Hammonda, pianinem, fortepianem, zwłaszcza, że Narumo znany był z tego, że na koncertach jednocześnie grał na klawiszach i gitarach. Niestety nie tutaj… W „Rock Me Baby” bujamy się w rytmie rock and rolla z lat 60-tych z podstawowymi riffami gitarowymi i lekko banalnym tekstem na szczęście zaśpiewanym rockowo wcale nie gorzej niż Ian Gilan. W ostatnim nagraniu ze strony „A”, „Five More Pennies”, muzycy kontynuuje ciężkie, blues rockowe granie przeradzające się w dwunastominutowy jam z prącą do przodu jak lokomotywa gitarą i perkusyjnym solo. Słucha się tego wybornie.

Doskonały „Before You Descend”, który równie dobrze mógłby pochodzić z wczesnego okresu Uriah Heep (chórki) jest typowo hard rockowym utworem, choć znów nie słychać  klawiszy. Te pojawiają się w końcu w prześlicznej kompozycji „Out To The Sea” ocierającą się klimatem o crimsonowskie „Epitaph”. Najpiękniejsze dwie i pół minuty zmieniające oblicze płyty. Tej płyty. Łkająca gitara, liryczny wokal z dyskretnym chórkiem w tle za każdym razem powoduje u mnie mrowienie na całym ciele.  A wszystko to pływa w głębokich oparach dźwięku melotronu… Szkoda, że popowa ballada „Goodbye My Friends” jest małym zgrzytem i nawet nie śmiem porównać jej do ballad z poprzedniego albumu. Ale to nic, albowiem na zakończenie mamy opus magnum płyty, czyli epickie, dziewięciominutowe „521 Seconds Of Schizophrenic Symphony”. Dla mnie to jeden z najlepszych utworów z Hammondem w roli głównej tamtych lat. Ten wspaniały instrument prowadzi tę epopeję praktycznie przez cały czas. Zauważmy, że do czwartej minuty w ogóle nie słyszymy gitary. Nie ma takiej potrzeby! Ale przyznaję, że kiedy w końcu wchodzi i wpada w swe oszałamiające solo pasuje tam idealnie. Mamy tu rzecz jasna sporo zmian rytmu i melodii, oraz pięknych i dość nieoczekiwanych momentów, jak symfoniczne solo na fortepianie (ok. drugiej i pół minuty), czy krótka wstawka zagrana na gitarze akustycznej po wcześniej wspomnianej solówce gitarowej. Końcowe minuty z rykiem organów, symfonicznym pianinem i przeszywającą do trzewi łkającą gitarą to już absolutne mistrzostwo świata. Ta kompozycja wyraźnie pokazuje, że Flied Egg miał olbrzymi potencjał i był w stanie tworzyć progresywną muzykę rockową na wysokim poziomie. Wielka szkoda, że ​​po nagraniu tej płyty zespół przestał istnieć i nie wykorzystał ścielącej się przed nim perspektywy wbicia się w elitę ówczesnego, światowego prog rocka.

Japońskie bajobongo – STRAWBERRY PATH „When The Raven Has Come To Earth” (1971).

Jeśli dwóch muzyków nagrywa płytę mówi się, że zrobił to duet, ale w przypadku pochodzącego z Japonii STRAWBERRY PATH nie jest to już tak oczywiste. Na scenie Shigeru Narumo lewą ręką grał na klawiszach, prawą na gitarze, zaś pedał basu obsługiwał stopami, podczas gdy czadowy Hiro Tsunoda w sposób nieszablonowy walił w perkusję i śpiewał. Poza tym ich jedyny album, „When The Raven Has Come To Earth” wydany w marcu 1971 roku został nagrany z niewielką pomocą zaprzyjaźnionych muzyków: Nozuno Nakatani (flet) i Masahiko Aoi (skrzypce, chórki) więc słowo duet kompletnie mi tu nie pasuje.

Hiro Tsunoda (z lewej) i Shigeru Narumo, czyli zespół Strawberry Path (1971).

Zanim obaj panowie zaczęli wspólne muzykowanie Shigeru pod koniec lat 60-tych był już znaną i charyzmatyczną postacią na japońskiej, undergroundowego scenie rockowej i animatorem koncertu Hibiya Open-Air w tokijskim parku Hibiya na wzór amerykańskiego Woodstock. Na to legendarne wydarzenie muzyk ściągnął ówczesną japońską rockową śmietankę: Shinki Chena (ex-Food Brain, Speed Glue And Shinki), George’a Yanagi (ex-Power House), Hiro Yanagidę (ex-Apryl Fool, Food Brain), Hiro Tsunodę (ex-Sadao Watanabe Quartet, Food Brain). To doświadczenie stało się podstawą projektu Strawberry Path. Pod wpływem Jimi Hendrixa i brytyjskich zespołów (Deep Purple, Uriah Heep) Shigeru i Tsunoda próbowali stworzyć własny, psychodeliczno progresywny styl o ciężkim rockowym brzmieniu. Efekt ich znakomitej współpracy możemy posłuchać na wspomnianej wyżej, pięknie zatytułowanej płycie „Kiedy Kruk przybył na Ziemię” wydaną przez japoński oddział wytwórni Philiips.

When the Raven Has Come To The Earth by Strawberry Path: Amazon.co.uk: CDs & Vinyl

W epoce tamtejsi recenzenci opisali ten album jako, cytuję: „japoński psychodeliczny folk”. Cóż, ten materiał zdecydowanie nie zbliża się nawet na moment do żadnego rodzaju muzyki folkowej. Jak więc najkrócej opisać jego zawartość? Najprościej byłoby powiedzieć, że to mieszanka Jimiego Hendrixa i Procol Harum z łyżką Deep Purple i Led Zeppelin. Coś w stylu Sir Lord Baltimore. I choć daleko mu do typowego, symfoniczno- progresywnego albumu zapewniam, że ten surowy, a jednocześnie bardzo „artystyczny” krążek łączący elementy hard rocka (momentami bardzo ciężkiego), psychodelii i blues rocka z odrobiną progresji już po pierwszym przesłuchaniu długo pozostaje w głowie! Jak rzadko który z tego okresu skrzy się od ognistych gitarowych riffów i  szalonych wyczynów perkusisty, nie wspominając o organach będących integralną częścią brzmienia zespołu. Niezależnie od tego czy jest się psychodelicznym fanem, garażowym świrem, czy po prostu miłośnikiem rocka każdy znajdzie tu coś dla siebie. Album pędzi z szybkością ponad stu kilometrów na godzinę i w zasadzie rzadko schodzi poniżej tej granicy. Świetny i bezbłędny. Ryczy jak żaden inny. Genialny przez cały czas. Kolejny powód dla którego Bóg dał nam marihuanę i słuchawki. I jeszcze jedno – nie tylko czerpali natchnienie z brytyjskiej muzyki rockowej, ale także śpiewali po angielsku. Też znakomicie.

Płytę rozpoczyna utwór „I Gotta See My Gypsy Woman” pełen „rozmytych” gitar w stylu Hendrixa i ciężkiego Hammonda. Zagrany w wolnym bluesowym tempie przypominającym poruszający się czołg zdolny rozgnieść i zmieść w pył wszystko co stanie na jego drodze w środku ma przestrzenne, pełne dziwnych efektów  gitarowe solo robiące wrażenie! Głos Hiro bardzo przypomina mi wokal Hendrixa tyle, że jego brytyjski akcent jest dużo lepszy niż Jimiego. Naprawdę fantastyczny numer z gatunku ciężkiej psychodelii… „Woman Called Yellow 'Z’ ” to mieszanka Hendrixa z Led Zeppelin. Tym razem bez klawiszy, ale „tylko” z kapitalnymi liniami gitarowymi. Właściwie przez cały czas słychać tutaj dwie zupełnie różne linie gitarowe: jedna gra riffy i solówki, druga tworzy rytmy i psychodeliczne odgłosy w tle. Pochwalić tu też  trzeba doskonałą pracę na basie (Shigeru Narumo) – jest naprawdę spektakularna. Momentami brzmi to jak ciężkie rockowe boogie, ale ja kocham ten numer. Trzeci, tym razem instrumentalny utwór, „The Second Fate”, jest kompletnie inny od swych poprzedników i nie ma nic wspólnego z hard rockiem. To bardzo melodyjny kawałek zdominowany przez soczyste brzmienie organów Hammonda z dodatkiem rytmicznego pianina i gitary elektrycznej. Brzmi jak zaginiony utwór Procol Harum z ich wczesnego, klasycznego okresu. Najdłuższa piosenka na tym albumie, „Five More Pennies”, zaczyna się skocznym hard rockowym kawałkiem pełnym niezwykle wciągających gitarowych i organowych riffów wbijających się klinem w czaszkę. Gdy milknie perkusja Shigeru przechodzi do gitarowej, nieco zakręconej solówki w stylu Ritchie Blackmore’a, a kiedy do gry włącza się ponownie Tsunoda ze swoją potężną baterią bębnów, oraz  te wszystkie hałaśliwe organowe pasaże na drugim planie, jego gitarowe szaleństwo staje się jeszcze bardziej ciekawsze. Genialny kawałek!

Króciutki, trwający minutę z sekundami „Maximum Speed ​​Of Muji Bird (45 Seconds Of Schizophrenic Sabbath)” przenosi nas w epokę muzyki klasycznej, z czego tytułowe, jak się okazuje wspaniałe 45 sekund to pięknie zagrana melodia na Hammondzie brzmiącym jak organy piszczałkowe. Całość  przypomina muzykę kościelną J.S. Bacha. Tuż potem diametralna zmiana klimatu. Niezwykle energetyczny „Leave Me Woman” w stylu Deep Purple oparty na przesterowanych organach. To mój faworyt z tej płyty i pierwsza trójka ulubionych utworów jakie w ogóle stworzył Narumo. Solo Hammonda B-3 jest wystarczająco długie, aby pokazać wszystkie zapierające dech w piersiach triki i ultra szybkie melodie, a surowa i sztywna perkusja ma bardzo jazzowy posmak. Jak dla mnie definicja ciężkiego progu. „Mary Jane On My Mind”, jedna z najsłynniejszych piosenek w Japonii i jednocześnie jedna z najbardziej kontrowersyjnych, to klimatyczna ballada z bardzo przyjemną melodią i żeńskimi chórkami w tle namiętnie zaśpiewana przez Hiro Tsunodę. Atrakcją wydają się być aranżacje smyczków i bujne brzmienie organów. No i rzecz jasna wyciskające łzy gitarowe solo… Główny riff gitarowy w „Spherical Illusion” brzmi bardzo znajomo i przypomina pewne nagranie Jimi Hendrixa. A może mi się tylko wydaje. .? Jimi był inspiracją dla wielu gitarzystów, nie tylko dla Shigeru Naruno. Ale nie w tym rzecz, bo tak naprawdę „Spherical Illusion” to indywidualny popis Tsunody, który perkusyjnym solem udowodnił swój nietuzinkowym talent. Płytę kończy tytułowa, instrumentalna kompozycja z piękną melodią. Falujący Hammond, melancholijny flet, delikatne dźwięki pianina, płacząca gitara wywołująca ucisk w krtani… Jeśli miałbym ją z czymś porównać, to w tej chwili przychodzi mi na myśl „Mocking Bird” Barclay James Harvest.

Album „When The Raven Has Come To Earth” zdecydowanie mieści się w czołówce najlepszych ówczesnych płyt rockowych Kraju Kwitnącej Wiśni. To takie ichniejsze, super-ekstra muzyczne bajobongo! Tylko jak to powiedzieć po japońsku..?

Pod koniec 1971 roku, podczas koncertu otwierającego japońską trasę Pink Floyd, Shigeru i Hiro przekonali Masayoshi Takanakę (bas), by się do nich przyłączył. Miesiąc później trzej utalentowani muzycy zmienili nazwę na Flied Egg. nagrywając w 1972 roku dwie, równie wspaniałe, płyty. Ale o tym opowiem następnym razem…

Muzyczna ścieżka do nieba. MARSUPILAMI „Marsupilami” (1970); „Arena” (1971)

Rok 1969. Wielki wybuch progresywnego rocka dopiero zaczął pączkować, a zespoły takie jak King Crimson, East Of Eden, Soft Machine i Pink Floyd na nowo zdefiniowały kontekst paradygmatu rocka poszerzając jego horyzonty do poziomu wyższej złożoności. Żądny przygód MARSUPILAMI dołączył do nich w tym samym roku zwiększając jego złożoność praktycznie pod każdym względem.

Zespół Marsupilami narodził się w 1968 roku z inicjatywy braci Hasson, młodszego Freda (wokal, harmonijka) i starszego Leary’ego (organy.) Nazwa brzmi jak egzotyczna rasa australijskiego ssaka, lub jak włoski makaron, ale to mylny trop, gdyż wywodzi się ona od imienia popularnego po drugiej strony kanału La Manche bohatera komiksu. Marsupilami to uroczo słodka, choć nieco buntownicza postać stworzona przez znanego belgijskiego rysownika André Franquina w 1952 roku przypominająca żółtego lamparta z psimi uszami w żółto-czarne plamki, z długim, mocnym i giętkim ogonem używanym prawie do każdego zadania. Wybór na pierwszy rzut oka nieco dziwny, ale jeśli weźmiemy pod uwagę, że bracia wychowywali się w angielsko-francuskim domu w Taunton, w hrabstwie Somerset siłą rzeczy dorastali z komiksowymi postaciami takimi jak Tin-Tin, Les Pieds Nicklés i wspomnianego Marsupilami. Tak naprawdę jednak nie o rysunkowego bohatera bajek tu chodziło. Pomysł polegał na użyciu symbolu, a nie nazwy, czym wyprzedzili Prince’a o kilkadziesiąt lat. To przekonało też szefa wytwórni Transatlantic Records, Nata Josepha, który początkowo niezbyt przychylnie nastawiony do tej nazwy poprosił, by zespół jednak jej nie zmieniał.

Komiksowy bohater Marsupilami stworzony przez André Franquina

Pomysł na założenie nowej grupy powstał w głowie Leary’ego po letniej trasie koncertowej w Hiszpanii kiedy zdał sobie sprawę, że jego szkolna,  rhythm and bluesowa kapela Levitation zaczyna się wypalać. Zespół musiał się kompletnie zreformować. Muzycznie i personalnie. Fred i Leary zabawili się więc w kłusowników werbując muzyków z lokalnych zespołów. Ostatecznie pierwszy skład, który później nagrał debiutancki album to sekcja rytmiczna w osobach Mike’a Fouracre’a (perkusja) i Ricky’ego Hicksa (bas) pochodząca z lokalnego bluesowego zespołu Justin’s Timepiece, gitarzysta Dave Laverock z półprofesjonalnego zespołu The Sabres, oraz grająca na flecie dziewczyna Leary’ego, Jessica Stanley-Clarke. 

Wkrótce większość członków zespołu zamieszkała w wiejskim domu ze stodołą służącą jako „otwarte przez całą dobę studio prób”. Ich gusta muzyczne były różnorodne o czym świadczył stos płyt zebranych w owej stodole. Były tam albumy jazzowe, rockowe, folkowe, płyty z muzyką klasyczną, a wśród wykonawców John Coltrane, Pharoah Sanders, Miles Davis, McCoy Tyner, Messiaen, Ravel, Debussy, Stravinsky, Fairport Convention, Soft Machine, Frank Zappa…  Do późnych godzin nocnych spędzano czas na ich uważnym słuchaniu, analizowaniu. Będąc pod takimi wpływami muzyka zespołu wkrótce ewoluowała; covery R&B i soul wypierało nowe. Coś, co wkrótce stało się znane jako rock progresywny. Godziny nieustannych ćwiczeń i odrobina muzycznego szaleństwa przyniósł im  materiał eklektyczny, niełatwy, z częstymi zmianami rytmu i jazzowymi akordami. Jak na tamte czasy (mowa o końcówce lat 60-tych) złożoność ich muzyki, czasem mroczna i złowieszcza, była niezwykła. Podczas gdy Marsupilami wypływał z portu nabierając wiatru w żagle, wielkim flagowcom gatunku: Yes i Genesis, dopiero szlifowano deski.

Harmonogram koncertów grupy zmieniał się od wzniosłego do absurdalnego. Jednego tygodnia grali na lokalnym, wiejskim festynie w hrabstwie Somerset, a następnego w londyńskim Roundhouse razem z Quintessence i Mighty Baby. Wczesnym latem1969 roku w wypełnionej po brzegi Barnstaple Town Hall byli suportem dla Deep Purple, a dwa miesiące później wystąpili na pierwszym festiwalu muzyki rockowej na Wyspie Wight. Ruszając w trasę poza Wielką Brytanię szybko stali się bardzo popularni na Starym Kontynencie, szczególnie w Belgii, Holandii, Francji, Niemczech. W 1970 roku pojawili się na Festiwalu Wielkanocnym w Hamburgu u boku Alexisa Cornera, Chicken Shack i Renaissance. Co prawda mieli pecha, gdyż już po kwadransie policja odcięła im prąd ze względu na  ciszę nocną, ale organizatorzy postanowili, że następnego dnia wystąpią raz jeszcze i to jako pierwsi. Zebrali gromką owację, a popisowy numer „Spoonful” grany od jakiegoś czasu na zakończenie ich występów, pełen odlotowej, zespołowej improwizacji powalił widownię na kolana. Jako jedyni tego dnia bisowali dwukrotnie.

Kontynentalny sukces sprawił, że muzycy postanowili na dłużej zamieszkać w Holandii. Nie mniej pierwszy album zatytułowany po prostu „Marsupilami” nagrali w czerwcu 1969 roku w legendarnym londyńskim Sound Techniques Recording Studios, tuż przy King’s Road. Studio, które zostało przerobione ze starej mleczarni, właśnie wyposażano w nowy gadżet o nazwie Dolby. Zawiadywał nim słynny producent muzyczny, Joe Boyd, któremu sławę i rozgłos przyniosła współpraca m.in. z Pink Floyd, Sandy Denny, Fairport Convention, The Incredible String Band… W tym momencie Boyd zaangażowany w inny projekt muzyczny zmuszony był oddać ich pod opiekę inżyniera dźwięku, Johna Wooda, który moim zdaniem spisał się ze swego zadania świetnie. Praca poszła bardzo sprawnie, utwory zostały nagrane w kilku podejściach praktycznie na żywo więc nie rozumiem dlaczego wytwórnia wstrzymała wydanie albumu do kwietnia następnego roku..?

Debiutancki album Marsupilami (Transatlantic 1970)

Muzyka na płycie jest złożona i ma swój niepowtarzalny charakter. Wszystkie utwory (pięć) charakteryzują się zmianami tempa i nastroju. Podszyte mocnymi i wysublimowanymi melodiami, przechodzą od lekkich, folkowo jazzowych dźwięków, przez ostrą gitarę i organowy rock napompowany ciężką sekcją rytmiczną, po powolne, eteryczne sekwencje z fletem i śpiewem. Sporadycznie pojawia się tu także harmonijka, coś, co kojarzy mi się z albumem Subject ESQ. Zawartość krążka można określić jako apokaliptyczną, ale dającą nadzieję na lepszy świat.

Ośmiominutowy „Dorian Deep” ma niesamowity psychodeliczny początek osadzony w latach 60-tych, brzmiący jak wiatr wiejący nad rozległą, pustą równiną. W dalszej części przygotujmy się jednak na nieprzewidywalną podróż w niezbadane dotąd pejzaże dźwiękowe muzycznego chaosu i rozkoszy albowiem utwór ten jest tak wieloaspektowy jak „Portret Doriana Graya”. To upiorny muzyczny odpowiednik szalonego tripu wywołanego LSD porównywalny do przejażdżki dzikim pociągiem pełnym duchów z przerażającą maniakalną muzyką graniczącą z histerią wywołującą pocenie rąk i gęsią skórkę na ciele. Prawdziwy, progresywny behemot z ciężkim basem, organami, bombastyczną gitarą i perkusistą walącym w bębny z taką mocą jakby od tego zależało jego życie… Rozkołysany i optymistycznie brzmiący „Born To Be Free” jest często cytowany jako przykład muzycznej magii zespołu, w którym króluje świecąca pełną mocą dzika, jazz rockowa wolność. Aż chce się krzyknąć: „Alleluja! Bądź dziki, bądź wolny!” Po tej dawce wolności muzycy zabierają nas w miejsce, gdzie orły bez lęku wysoko szybują, podczas gdy inni boją się postawić tam stopę. Mowa o inspirującym eposie  „And The Eagle Chased The Dove To Its Ruin”. Eteryczne organy na wstępie nadają muzyce coś z religijnej, nabożnej aury. To pierwsze wrażenie szybko jednak burzy szalona podróż w dzikie, niezbadane terytorium prog rocka. Gdyby Marsupilami byli Australijczykami, a raczej wędrującą bandą wombatów i wallabies, owa dzika, nieokiełznana muzyka reprezentowałaby spacer po pustkowiu gorącego, spieczonego słońcem outbacku. Wszystko trwa mniej niż siedem minut, ale w tym zróżnicowanym utworze jest mnóstwo muzycznych niuansów do odkrycia. To ten moment album, który powraca jak bumerang. Jeszcze nigdy w dziedzinie progresji nie udało się osiągnąć tak wiele przez tak niewielu.

Tył rozkładanej okładki płyty „Marsupilami” (1970)

W 1969 roku kiedy zespół nagrywał tę płytę, a nawet dziesięć miesięcy później, gdy ukazała się w sklepach niewiele zespołów dorównywało Marsupilami pod względem imponująco zaawansowanych, bogato zaaranżowanych długich utworów (Yes nawet jeszcze nie myślało, by pisać dziesięciominutowe eposy), a takim jest instrumentalny „Ab Initio Ad Finem (The Opera)”. Łacińskie ab initio ad finem znaczy „od początku do końca” i choć w nawiasie grupa dodała słowo opera to w tym wybitnym nagraniu nie usłyszymy Pavarottiego, Domingo, czy Carrerasa. Nagranie jest muzyczną interpretacją kazania w stylu Starego Testamentu, opowiadającego o upadku człowieka w biblijnym Ogrodzie Edenu, odkrywającym nową miłość zepsutą przez walczącą globalną kulturę prowadzącą do nuklearnego unicestwienia. Utwór zaczyna się dźwiękiem pozytywki i ta epopeja rzeczywiście jest pozytywką rozkoszy. Jest tu niemal wszystko czego miłośnicy prog rocka  oczekują od tego gatunku, plus coś z hippisowskiego folku z  psychodelicznym zakwasem i domieszką religijnych spirytualiów. Absolutne arcydzieło progresywnego rocka ku jego wiecznej chwale… Zamykający płytę utwór „Facilis Descencus Averni” zaczyna się motywem, który potem powtarza flet, ale szybko przechodzi w rockowy set z dziwnie „kanciastymi” harmoniami wokalnymi przekształcając się dalej w zupełnie nowe, niepowiązane ze sobą terytoria. To zdecydowanie najbardziej wymagający kawałek tej genialnej, wyprzedzającej swoje czasy płyty i doskonałe jej zakończenie.

Rok później, w Tangerine Studios w londyńskim Stoke Newington zespół nagrał drugi album, zatytułowany „Arena” wyprodukowany tym razem przez Petera Bardensa, późniejszego założyciela grupy Camel (grającego gościnnie na perkusyjnych „przeszkadzajkach”) „ozdobiony” jedną z najbardziej kiczowatych okładek w historii prog rocka autorstwa Raya Feibusa. Na szczęście nie okładki decydują o zawartościach płyt.

Marsupilami „Arena” (1971)

Zespół nie marnował czasu,  ani też nie tłumił swoich eklektycznych tendencji i wyczarował kolejny, wielki krążek. To album koncepcyjny o arenie gladiatorów starożytnego Cesarstwa Rzymskiego, który miał podobny do debiutu apokaliptyczny charakter będący alegorią upadku Cesarstwa Rzymskiego z chylącym się końcem obecnej cywilizacji z nadzieją na szczęśliwy finał. Na płycie pojawił się pochodzący z Niemiec nowy członek zespołu grający na dętych, Mandy Riedelbanch. Dość istotną sprawą było też to, że Leary Hasson poszerzył swój arsenał instrumentów klawiszowych o melotron i elektryczne pianino, co sprawiło, że brzmienie grupy stało się jeszcze bardzie imponujące. Z kolei przyjaciel Leary’ego, poeta Bob West, dostarczył lirycznej inspiracji tekstom piosenek mówiącymi nie tylko o rzymskim Koloseum, walkach gladiatorów na arenie, przemocy, męczennikach, złych cesarzach, ale i opowieścią o greckim minstrelu, którego przeznaczeniem była jego przedwczesna i bezsensowna śmierć. West użyczył również swego głosu śpiewając w chórkach. Składająca się z pięciu utworów „Arena”, z których dwa przekraczają jedenaście minut, to dzika przejażdżka przez wczesny świat progresywnego rocka i jeszcze bardziej odważna niż śmiały debiut.

Trafnie zatytułowany utwór otwierający tę płytę, „Prelude To The Arena”, jest pewną kontynuacją debiutu. Zaczyna się w miejscu, w którym kończyła się pierwszy płyta – zgrzytliwym hałasem. Żywiołowa, spontaniczna energia zespołu budzi się do życia od pierwszych sekund. To prawdopodobnie jeden z najlepszych wstępów progresywnego albumu pierwszych lat 70-tych.  Wystarczy posłuchać nieskrępowanego i szalonego wokalisty Freda Hassona – toż to dziki wybuch! „Przyszliśmy tu dzisiaj, aby zerwać zasłonę z twoich oczu, odwrócić głowy i wyciągnąć krwawe  umysły!!!” Uwielbiam to! Kiedy amunicja z karabinów maszynowych została wypluta muzyka przechodzi w łagodne granie na flecie z akustyczną gitarą. To tu,  poddając się zmysłowej kontemplacji ,słyszymy po raz pierwszy tony świętego melotronu, by z powrotem wrócić w  cięższy rockowy tryb z jazzowymi akordami. Ale uwaga – album robi się bardziej dziki dopiero po tym wstępie! W „Peace Of Rome” grupa bombarduje nas zawodzącymi solówkami gitarowymi, wijącymi się grubymi basowymi interpunkcjami i karkołomnymi uderzeniami bębnów, z cichszymi przerwami ostrożnych organów, obsesyjnym fletem i zwinnymi, jazzowymi palcami Leary’ego grającego na elektrycznym pianinie… Najdłuższy na płycie, 13 -minutowy utwór tytułowy i „Time Shadows” są ogniskiem kulminacyjnego dramatu rzymskiego doświadczenia, który przeplata się z jednej strony spokojnymi grami na flecie z drugiej gryzącym paznokcie mrocznym horrorem. Dzięki niezliczonym przesunięciom w zupełnie inne style muzyczne i nieprzewidywalnym odchyleniom metrum od normy, te dwa utwory pokazują ekstremalne ekscesy, z którymi Marsupilami zmagał się wcześniej niż Genesis, Gentle Giant, czy Comus… Ogniste kompromisy między improwizowanymi partiami instrumentalnymi, namiętnymi popisami wokalnymi Freda Hassona w towarzystwie eterycznej Jessiki Stanley-Clarke i okazjonalnymi solówkami Riedela Blancha na saksofonie to materiał, z którego utkane są progresywne marzenia. Pozornie oswojone dźwięki „Spring” dają chwilowe wytchnienie uszom. Co prawda początek zbliża się niebezpiecznie w stronę kakofonicznego jazgotu, utwór ostatecznie się uspokaja, basowe ostinato utrzymuje jego spójność, a pozostali muzycy na zmianę dodają urocze i melodyjne kontrapunkty. To poniekąd wyjaśnia, dlaczego Marsupilami miał trudności z załapaniem się w branży na tak wczesnym etapie. No cóż, nawet zahartowani fani progresu potrzebowali czasu, aby w pełni zaakceptować, a potem delektować się tą muzyką. O takich płytach mówi się, że to muzyczna ścieżka do nieba. Gdyby Marsupilami był zakładem krawieckim, a jego członkowie projektantami ich stroje kosztowałyby fortunę. Materiał został tak skrojony, że przez kolejne dekady nie trzeba było kupować żelazka – muzyka się nie wygniecie, a z tak kosmiczną ilością ozdobników zawsze znajdą się na nią chętni.

Marsupilami to jeden z najważniejszych jak dla mnie zespołów rodzącego się pod koniec lat 60-tych progresywnego rocka, a jego dwa albumy złożone z muzyki na sterydach pozostaną symbolem tamtej epoki. Szkoda, że ten drugi był jego ostatnim przystankiem…

Lot niemieckiego Ikara. Ikarus (1971)

Chyba wszyscy znamy mitologiczną opowieść o Ikarze, synu mistrza Dedala, twórcy Labiryntu, który uciekał z Krety na skrzydłach z piór i wosku. Niepomny przestróg ojca Ikar zbyt blisko zbliżył się do słońca, które roztopiło wosk, tym samym chłopiec zginął wpadając do morza. Jego lot i upadek to symbol nadmiernej ambicji i ludzkiego dążenia do realizacji własnych celów ponad wszystko. Ikar stał się pierwszym człowiekiem, który zbliżył się do Słońca, ale skończył tragicznie. To samo możemy powiedzieć o wielu muzykach choćby takich jak Syd Barrett, Skip Spence, Brian Wilson, którzy szybując poszerzali horyzonty, a oświetleni promieniami sławy nie zdążyli w pełni wykorzystać drzemiącego w nich wielkiego potencjału. A co można powiedzieć o niemieckim zespole IKARUS, który mógł być jednym z największych zespołów swojego pokolenia..?

Podczas gdy niemiecka scena progresywna bez skrupułów podążała własną drogą oddalając się od reszty Europy Ikarus, w przeciwieństwie chociażby do Can, Amon Duul II , czy Xhol Caravan był ukierunkowany na scenę brytyjską. Podobnie jak wiele zespołów z początku lat 70-tych mocno tkwił w oparach ciężkiej psychodelii poprzedniej dekady. Wszechstronnie wykształcona szóstka genialnych muzyków zamiast długich atmosferycznych wycieczek w świat elektronicznych medytacji skupiała się na instrumentalnej grze opartej na klasycznym blues rockowym brzmieniu odważnie penetrując progresywne rejony zabarwione jazzowymi klimatami wykorzystując instrumenty dęte drewniane dające więcej kolorytu. Zespół mógł bez problemu żonglować stylami stąd czasem wrażenie jakby znajdował się w swoim własnym, niekoniecznie rozumianym przez innych, świecie. Zdecydowanie byli jedną z najbardziej wyjątkowych, w tym czasie niemieckich grup rockowych, która przez dziesięciolecia była żałośnie niedoceniana. To właśnie ona stworzyła jeden z najbardziej eklektycznie brzmiących albumów wczesnej sceny progresywnego rocka w Niemczech.

Początki zespołu sięgają 1966 roku w Hamburgu, wylęgarni wielu artystów, gdzie kilka lat wcześniej The Beatles odbyli swoją muzyczną praktykę. Wzorem czwórki z Liverpoolu cała masa lokalnych grup chciała pójść ich śladem. Beautique In Corporation, bo tak początkowo się nazywali, byli inni. Zanim zadebiutowali przed publicznością szlifowali repertuar w piwnicach hamburskich kamienic doskonaląc swoje brzmienie. Nie trwało to długo, bowiem w grupie pojawiło się kilku młodych, zdolnych muzyków, w tym klasycznie wykształcony klawiszowiec Wulf Dieter Struntz i basista Wolfgang Kracht. Ten ostatni na imprezach popisywał się graniem na skrzypcach w… rękawiczkach. Pierwsze koncerty odbywały się w klubach młodzieżowych gdzie wykonywali covery popularnych piosenek zyskując sobie sympatię publiczności. Szybko jednak set lista BIC uległa zmianie gdy zaczęli tworzyć własne kompozycje. Muzyka zespołu zaczęła ewoluować i była mieszanką psychodelii i rocka w połączeniu z wodewilową komedią. Okazało się to mocną i udaną kombinacją wyróżniającą ich z całej masy hamburskich grup tego okresu. Pierwszy znaczący sukces przyszedł w 1969 roku, po wygraniu lokalnego konkursu zespołów beatowych. Nagrodą był udział w festiwalu Pop And Blues, który odbył się w kwietniu 1970 roku w Hamburgu. Zespół miał okazję zmierzyć się na jednej scenie  z największymi wykonawcami wczesnych lat siedemdziesiątych: Chicken Shack, Steampacket, Alexisem Cornerem, duetem Hardin And York. Mimo tak znakomitych gości, to oni podbili serca i umysły festiwalowej publiczności, a koncertowa płyta upamiętniająca to wydarzenie uzupełniona występami  Frumpy i Tomorrow’s Gift sprzedała się na pniu. Kilka miesięcy później do składu doszli dwaj nowi  muzycy i już jako kwintet zostali poproszeni o towarzyszenie Uriah Heep w trasie po Niemczech. To był początek popularności BIC.

W tym samym mniej więcej czasie promotor koncertów i menadżer zespołu w jednej osobie, Will Jahncke, zasugerował zmianę nazwy na IKARUS. Muzykom pomysł się spodobał tym bardziej, że wraz ze zmianą nazwy zmieniła się też ich muzyka. Zainspirowani Yes, King Crimson, Colosseum i Frankiem Zappą łączyli rock progresywny z muzyką eksperymentalną o lekko psychodelicznym brzmieniu. Zmiana stylistyczna podzieliła fanów grupy. Podczas gdy jedni powitali ją entuzjastycznie, innych nie przekonywała. Za to krytycy byli zgodni i zachwyceni przemianą, co z kolei dało im impuls, by nagrać płytę. W lutym 1971 roku sześciu muzyków przekroczyło progi studia Windrose-Dumont-Time w Hamburgu. Oprócz Krachta i Struntza byli to: perkusista Bernd Schröder, wokalista Lorenz Köhler, gitarzysta Manfred Schulz i Jochen Petersen, który nie tylko grał na 12-strunowej gitarze, saksofonach: altowym i tenorowym, na flecie i klarnecie, ale był też producentem płyty. Album „Ikarus” wydany przez wytwórnię Plus ukazał się na rynku kilka miesięcy później.

Front okładki płyty „Ikarus|” zaprojektowanej przez Paula Sachse’a

Zespół na swój sposób odzwierciedla na tej płycie lot Ikara niosąc na swych skrzydłach przesłanie ocalenia Ziemi, jej deszczowych lasów i innych cudów natury przed ekologiczną katastrofą. Temat w muzyce  nie nowy, a naiwne teksty w rodzaju „Człowieku, zastanów się co robisz! Ludzkości, dokąd zmierzasz?” i „Ratuj naturę, bo to skarb” bardziej przywołują uśmiech na twarzy, niż ( z całym szacunkiem) wywołują troskę o losy naszej planety. Ale kiedy słucham tej płyty dostrajam tekst do muzyki i poddaję się bajecznej grze na organach, zwartej perkusji, funkowego basu i tych przejść od „kanciastego” brzmienia saksofonów do zachwycających serenad fletu. W takich momentach przychodzi mi na myśl The Moody Blues, chociaż zespołowi znacznie bliżej do Raw Material i wczesnego Van der Graaf Generator.

Album zawiera zaledwie cztery utwory i każdy jest jakby z innej bajki. Zaczyna się z grubej rury, od 15-minutowej suity „Eclips” podzielonej na dwie części. Pierwsza, „Skyscrapers”, nabiera ciężkiego, blues rockowego stylu dzięki gitarowym riffom i sekcji rytmicznej wzmocnionej przez dominujący Hammond. Skojarzenia z wczesnym Led Zeppelin nie są chyba bezpodstawne. I choć Lorenz Köhler nie jest Robertem Plantem, jego wokal wcale nie jest taki zły, co w przypadku wielu ówczesnych niemieckich grup było piętą Achillesową. Nagranie toczy się jak jazda górską kolejką. Aranżacja buduje się stopniowo, do gry włączają się flet i klarnet. Dodanie tego ostatniego okazuje się mistrzowskim posunięciem przesuwając tym samym ciężar gatunkowy w stronę rocka progresywnego, a po wejściu gitary akustycznej przypomina mi to późniejsze brzmienie Pink Floyd. Z wrażenia nawet nie wiem, w którym momencie zaczyna się jej druga część, „Sooner Or Later”, gdzie punktem kulminacyjnym jest zabójcze, zwariowane solo organowe. Zanim złożoność kolejnych nagrań nabierze znacznie więcej swobody „Eclips” wydaje się najłatwiejszą w odbiorze kompozycją.

„Mesentery” pokazuje związek między angielskimi zespołami Marsupilami, z jego energetyczną złożonością w zakresie umiejętności komponowania i z Van der Graaf Generator ze względu na podobne użycie organów i melotronu. Pragnę zauważyć, że Ikarus był bardziej zdyscyplinowany i nie wchodził w ów specyficzny dla krautrocka rodzaju muzycznego wyrafinowania. Rajcowało go za to improwizowane granie w długich, powalających jamach. Organy Hammonda, sekcja rytmiczna i dźwięczące gitary wzbogacają chóralne, uduchowione harmonie, w śpiewie Lorenza Köhlera słychać element teatralny. Muzycy znowu eksperymentują, zmieniają tempo i styl. Rzucają podkręconą piłkę i utwór zmierza w kierunku muzyki awangardowej i eksperymentalnej, a kosmiczne dźwięki wzmacniają bujne smyczki. Nieziemski pejzaż dźwiękowy wije się jak piskorz pokazując jak wszechstronnym i pomysłowym byli  zespołem.

Tył okładki.

Drugim, najdłuższym utworem na płycie jest „The Raven (including „Theme for James Marshall”). Pod względem konstrukcyjnym i energetycznym podobny do „Eclips”, choć nieco bardziej jazzowy. Inspiracją był wiersz „Motyw dla Jamesa Marshalla” Edgara Allena Poe. Wstęp brzmi jak motyw programu telewizyjnego z początku lat siedemdziesiątych. Grają saksofony, sekcja rytmiczna napędza jazzową aranżację przechodząc między fusion, a progresywnym rockiem. To Ikarus jest w pełnym locie. Ze swojego muzycznego arsenału muzycy wydobywają każdą, wypróbowaną wcześniej broń: ryczące saksofony, grzmiące organy, mocny bas, kaskadowe bębny, ogniste gitary. Po około dwu i pół minutach wszystko się zmienia. Układ zamiera, chwilowo zapada w sen, by obudzić się ze zdwojoną siłą. Miriady dźwięków stopniowo wypełniają aranżację rozwijając się w niezwykłą mozaikę składającą się z elementów free jazzu, prog rocka, fusion i rocka klasycznego. Powolne, nastrojowe, gotyckie i lizergiczne tło wpisuje się w wokal. Ale to może się zmienić w każdej chwili. I tak się dzieje – instrumenty pojawiają się i znikają. Podobnie jak efekty dźwiękowe: armatni wybuch, płynąca woda, grzmoty… W finale folk rock spotyka się z progresywnym rockiem i jazzem, a utwory stają się melodyjne, elegijne i eteryczne. Ta w sumie mroczna, momentami przerażająca mieszanka muzyczna idealnie wpasowała się do poetyki mistrza grozy jakim był Edgar Alan Poe.

Na zakończenie dostajemy „Early Bell’s Voice” zaczynający się od dźwięków klasycznego fortepianu, do którego przyłączają się organy i melotron, a następnie saksofon i perkusja. Już samo to wystarczy, by przykuć uwagę słuchacza. Niesamowita gra instrumentalna ze zmianami tempa, a czasem i samego metrum przywodzi na myśl niektóre utwory Catapilli. Czuję się, jakbym unosił się i wypływał z łona samego Czasu. Genialny sposób na zakończenie płyty.

Ten misternie zaprojektowany album, podobnie jak muzyka niektórych współczesnych mu Brytyjczyków, takich jak Marsupilami, High Tide, czy East Of Eden, w którym muzycy Ikarusa zawarli całą  masę wyśmienitych pomysłów wyprzedził swoje czasy. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to łatwa w odbiorze płyta wymagająca nawet kilku przesłuchań, by odkryć jej złożone piękno. I jeśli jej majestat w końcu ukarze się w całej swej postaci to gwarantuję, że skradnie Wam show na długi czas.

Po trasie promującej płytę zespół niestety zakończył swój lot. Przyjęty dość chłodno przez niemiecką publiczność album nie sprzedał się dobrze, co w jakiś sposób podcięło ambitnym muzykom skrzydła. Być może gdyby Ikarus powstał w Stanach, lub Anglii, gdzie w tym czasie pojawiło się ciężkie brzmienie grupa mogłaby zatrzepotać swymi ramionami, poderwać się do lotu i dotrzymać pułapu brytyjskiemu sterowcowi Led Zeppelin. I jeśli ktoś szuka prawdziwie wczesnych, eklektycznych wrażeń w świecie prog rocka, ten jedyny album hamburskiego Ikarusa da ich w nadmiarze!