Muzyczne remanenty: WILKINSON TRI-CYKLE (1969); DULL KNIFE (1971); EVOLUTION (1970)..

Niemal dokładnie rok temu  w identycznie zatytułowanym wpisie „Muzyczne remanenty” przypomniałem płyty trzech różnych wykonawców prezentujących różne muzyczne gatunki. Jako, że pomysł się spodobał będę do niego wracał co jakiś czas.

WILKINSON TRI-CYKLE „Wilkinson Tri-Cykle” (1969).

Historia tego tria owiana jest mgiełką tajemnicy i do dziś nie do końca rozwiązana. Niektórzy twierdzą, że byli to sesyjni muzycy, którzy skrzyknęli się, by nagrać płytę. Fałsz. Cała trójka: David Mello (g. voc), Richard Porter (bg. voc) i Michael Clemens (dr) w 1969 roku utworzyła w Bostonie Wilson Tri-Cykle. Można więc powiedzieć, że już na starcie  mieli wysoko zawieszoną poprzeczkę. Wszak w tym samym roku ukazał się album „Goodbye” Cream, a Jimi Hendrix był w fenomenalnej dyspozycji. Znakomitymi występami w lokalnych klubach takich jak „The Golden Pheasant” i „Smithown’s Oak Beach Inn” grając dość ciężkiego, momentami wyrafinowanego, gitarowego rocka podbili serca miejscowych fanów. Momentem przełomowym stały się ich wspólne koncerty z Velvet Underground na słynnym Boston Tea Party w dniach 13-15 marca 1969 roku, po których podpisali kontrakt z wytwórnią Data, oddziałem Columbia Records. Kilka miesięcy później w sklepach pojawiła się płyta sygnowana nazwą zespołu. Pierwszy odsłuch i… miłe zaskoczenie. Muzycy nie trzymali się sztywnych ram jednego gatunku śmiało łącząc różnorodne style będące mieszanką twardego elektrycznego bluesa, komercyjnych piosenek z charakterystycznymi melodiami i materiałem z wpływami acid rocka. Mello, którego gra idealnie wpasowała się w brzmienie zespołu nie miał zamiaru zdobywać nagród za swe gitarowe solówki choć prawdziwym skarbem jest tu sekcja rytmiczna. Znakomity Porter na basie miał też doskonały głos, podczas gdy Clemens wykazywał się ponadprzeciętną rytmiczną precyzją. Na płycie znalazło się osiem utworów z czego tylko „Leavin’ Trunk” to cover. Utwór napisany przez Sleepy John Estesa w latach 30-tych jest mi doskonale znany z wersji Taj Mahala, którą muzyk umieścił na swym debiutanckim krążku w 1968 roku. Muszę pochwalić Bostończyków za atrakcyjną i elegancką aranżację i z całym szacunkiem dla Mahala podziwiam ich wersję; to jeden z najważniejszych kawałków na tej płycie. Pozostałym też nie mam nic do zarzucenia tym bardziej, że takie „David’s Rush”„Yellow Wall” natychmiast zapadają w pamięć. Pierwszy z nich to ociekająca bólem i beznadziejnością akustyczna ballada; nigdy nie rozpoczynajcie od niej domowej prywatki. Drugi, zaczynający się od kilku mrocznych zmian akordów i dziwnego, falsetowego wokalu opowiada o wizycie u dentysty. W całym zestawie to najbardziej lizergiczny numer i nie dziwię się, że Amerykańskie Towarzystwo Stomatologiczne (ADA) nie wybrało go na swą przewodnią piosenkę. Z kolei ” 9-5 ’59” z nadpobudliwym basem Portera odzwierciedla blues rockowy klimat Cream kierujący się pod koniec w stronę późnej psychodelii, a „What Of I” z przyjemną melodią łącząc wpływ popu, rocka i jazzu z dźwięczną gitarą prowadzącą  przypominała mi „Bus Stop” The Hollies. „Antique Locomotives” to jeden z bardziej komercyjnych kawałków na płycie. Co prawda tytuł wywołuje u mnie uśmiech, ale to tu można usłyszeć zaciętą grę Clemensa na bębnach, melodyjny bas Portera i pomijane przez zespół harmonie. Szkoda, że wytwórnia nie wydała tego na singlu. Podsumowując – ten album odkrywa swe uroki po wielokrotnym odsłuchaniu, o czym sam się przekonałem.

Dull Knife (Tępy Nóż) to autentyczna postać historyczna. Bohaterski wódz plemienia Czejenów wyróżniał się oporem wobec rządu amerykańskiego, którego kulminacją była bitwa pod Little Bighorne w czerwcu 1876 roku. Taką też nazwę przyjął niemiecki zespół kraut rockowy działający na początku lat 70-tych XX wieku. Ich jedyny album z jaskrawą, kontrowersyjną okładką przedstawiającą nóż wbity w plecy Indianina został wydany przez Philipsa w 1971 roku.

DULL KNIFE „Electric Indian” (1971).

Kwartet grał ciężko i potężnie, z dużą ilością przesterowanej gitary i mocnej perkusji łącząc hard rock inspirowany Deep Purple z blues rockiem podszyty psychodelicznym brzmieniem organów. Płyta została nagrana w Hamburgu pod skrzydłami samego Dietera Dierksa w składzie Martin Hesse (bas), Christian Holik (gitara), Claus Zaake (perkusja) i Janko Gottfried (klawisze). Spośród ośmiu nagrań moją uwagę z miejsca przykuł otwierający „Plastic People”, czyli napędzany organami krautrock z mnóstwem ciężkich riffów, nagłych przerw i długimi gitarowymi solówkami, oraz zamykający całość „Day Of Wrath” łączący specyficzny hard rock z wpływami blues rocka. Głównym punktem albumu wydaje się być doskonały „Tumberlin’ Down” z soczystymi, rockowymi riffami podparty potężnym śpiewem. Gdy główny wokalista zdziera gardło krzycząc „Giiirrrrlll , you done me wrong!!!” mam ciary. Nie wiem kto nim jest (w opisie nie ma o tym wzmianki), ale ma naprawdę uduchowiony głos. Na dodatek utwór szybko wpada w ucho i na długo zostaje w głowie. Niewiele gorszy jest też „Feeling Like A Queen”, klasyczny rocker bez wad. Ogólnie jest to pozycja dla wszystkich lubiących muzykę utrzymaną w duchu Hendrixa i Cream z wtrętami niemieckiego prog rocka. Po wydaniu płyty zespół został rozwiązany. Janko Gottfried pojawił się później na płycie „Lady” (1975) zespołu Jane.

Jeśli ktoś lubi covery (i nie tylko) polecam następną pozycję, czyli

EVOLUTION „Evolution” (1970).

Pod koniec lat 60-tych Hiszpanię opanowała fala muzyki soul. Prawdopodobnie optymistyczne rytmy czarnej Ameryki były reakcją na mroczną dyktaturę generała Franco. W 1969 roku w Barcelonie pojawiła się pochodząca z Niemiec beatowa grupa Los Vampires stając się wkrótce najgorętszym soulowym zespołem w mieście. Kiedy rozpoczął się boom na psycho prog będąc pod wpływem artystów pokroju Spirit, King Crimson, czy Traffic chłopaki zaczęli mieszać muzykę soul z progresywnymi i jazzowymi klimatami z Hammondem i sfuzzowaną gitarą. Wraz ze zmianą stylu zmienili nazwę na Evolution, a ich jedyną płytę hiszpański Dimension wydał we wrześniu 1970 roku. Ten bardzo rzadki album zawiera głównie przeróbki nagrań innych artystów, w tym między innymi dwa nagrania King Crimson z pierwszej płyty, czyli tytułowy In The Court Of The Crimson King”, oraz 21st Century Schizoid Man”. O ile pierwszy jest gorszą kopią oryginału, to zdecydowanie bardziej interesujący „Schizofrenik…” zamieniający się w ciężki rock zdecydowanie zapunktował. Oprócz tego jest tu olśniewająca interpretacja „Fresh Garbage” grupy Spirit, oraz połączone ze sobą dwa nagrania: „Get Ready” Smokey Robinsona (napisane specjalnie dla The Temptations) i „Evil Ways” Santany. O dziwo, niesamowite psychodeliczno rockowe własne numery zespołu wcale nie były gorsze. Podoba mi się wypełniony Hammondem, mocnym wokalem i gitarą z fuzzem „Dr. Vazquez”, oraz bardziej retrospektywny „Water”. W sumie ciekawa i fajna mieszanka Hendrixa i Temptations ery Wodnika. Razem z garażowym „She’s So Fine” i porywającym, instrumentalnym „I’m Walking High” stanowią ważne elementy całej płyty. Wspaniała, kompaktowa reedycja albumu hiszpańskiego Wah Wah z 2003 roku zapakowana w osobliwą okładkę w kształcie torby na zakupy zawiera informacje o zespole, ciekawe zdjęcia, pamiątki i cztery dodatkowe utwory – dwa pełne single wydane w latach 1971-1972, których nie było na oryginalnym albumie. Polecam!

Odzyskany klejnot. „GOOD YEAR. THE FIVE DAY RAIN ANTOLOGY” (1970/2022)

Niektóre zespoły sukces komercyjny osiągają natychmiast, innym zajmuje to trochę więcej czasu. Bywają też takie, które (jak mawiał Andy Warhol) zadowolić się muszą „trzyminutową sławą”. Five Day Rain pod tym względem są wyjątkowi. Mimo, że  działali niecały rok nie wydali w tym okresie żadnej muzyki, rzadko opuszczali studio by grać na żywo, a nazwa Five Day Rain znana była jedynie najbliższej rodzinie i niewielkiemu gronu przyjaciół to wśród kolekcjonerów ma status zespołu kultowego. Niemożliwe..? A jednak!

Historia grupy jest tak zagmatwana i tak skomplikowana, że zjedzenie przy niej przysłowiowej beczki soli to mały pikuś. Na szczęście niezawodna w takich przypadkach wytwórnia Cherry Red Records nie dość, że jakimś cudem zebrała wszystkie dostępne nagrania zespołu, to jeszcze uporządkowała jego zawiłą historię. Wszystko to znalazło się na dwupłytowym kompaktowym wydawnictwie „Good Year – The Five Day Rain Anthology”, które ukazało się pod koniec lutego 2022 roku.

Nie zagłębiając się w zawiłe meandry w uproszczonym skrócie powiem, że historia Five Day Rain zaczyna się w momencie gdy trzyosobowy zespół Iron Prophet z Sussex powstały w październiku 1969 roku (a nie pod koniec 1968 jak do tej pory mylnie się mówiło) połączył siły z Grahamem Maitlandem. Grający na klawiszach Maitland wcześniej był członkiem beatowego bandu z Glasgow, The Scots Of St James i psychodelicznej formacji Fleur De Lys. W tej ostatniej okazjonalnie śpiewała pochodząca z Johannesburga (RPA) Sharon Tady, która pojawi się tu nieco później. Iron Prophet, który tworzyli Rick Sharpe (g, voc), Clive Shepherd (bg) i Dick Hawkes (dr) zyskał odpowiednią reputację wspierając na koncertach kilku artystów w tym Arthura Browna i Genesis. Mając w składzie Maitlanda przemianowali się na The Entire Building Is About To Collapse, ale zbyt długa nazwa szybko został odrzucona na rzecz Five Day Rain. Jeden z przyjaciół skontaktował ich z Brianem Carrollem i Damonem Lyon-Shawem, producentami z IBC Studios mieszczącego się wówczas na Portland Place w centrum Londynu, którzy wcześniej atakowali listy przebojów utworami „Try A Little Sunshine” i „Mr Lacey” Fairport Convetion i „Second Generation Woman”  grupy Family. Konstruktywne rozmowy doprowadziły do deklaracji – obaj panowie pomogą kwartetowi nagrać album. Sesje zaczęły się w czerwcu 1970 roku i odbywały się gdy studio było wolne. W praktyce oznaczało to nieprzespane, zazwyczaj weekendowe noce. W nagraniach nie uczestniczył Hawkes, którego zastąpił Kim Haworth, młodszy brat Bryna Hawortha gitarzysty Fleur de Lys. Do współpracy zaproszono też parę osób. Gitarzysta John Holbrook (Baba Scholae) zagrał kilka głównych partii, a wspaniała Sharon Tandy i członkowie grupy America wykonali  chórki.

Iron Prophet. Od lewej: Rick Sharpe, Clive Shepherd, Dick Hawkes. (1969)

W efekcie powstał doskonale nagrany i gotowy album składający się z dziesięciu piosenek. Prezentując znakomitą pracę Ricka i Grahama na gitarze i organach w utworach takich jak „Marie’s A Woman” i długim instrumentalnym „Rough Cut Marmalade” brzmienie Five Day Rain jest doskonałym przykładem przejścia od post-modowej psychodelii do wczesnego progresywnego rocka. Zresztą wszystkie stworzone wtedy utwory brzmiały bardzo profesjonalnie, a do tego zespół wykazał się wielką zdolnością do komponowania naprawdę dobrych numerów. Chłopaki na własny koszt wydali je na płycie promocyjnej w formie acetatu. Z dwudziestu pięciu wytłoczonych sztuk dziesięć zabrał Carroll, który miał je rozesłać do wytwórni płytowych. Niestety wszystkie bezpowrotnie przepadły bowiem przez pomyłkę wyrzucił je do śmietnika. Pozostałe piętnaście muzycy częściowo rozdali rodzinie i przyjaciołom, jedynie kilka (mówi się o dwóch, może trzech) trafiły do wytwórni. Pojedyncze, cudem zachowane egzemplarze są dziś absolutnym płytowym rarytasem. Jeden z ocalałych został w 2017 roku sprzedany za cztery tysiące funtów! 

Five Day Rain. Od lewej: G. Maitland, D. Hawkes, R. Sharpe, C. Shepherd (1970)

Kiedy żadne oferty nie napłynęły zespół zmodyfikował pierwotny materiał uzupełniając go czterema nowymi kompozycjami, ale i one nie wywołały odzewu. Nieporozumienia między muzykami, menadżerami i producentami spowodowały, że gotowy album trafił na półkę i nie został wydany, co z kolei doprowadziło do rozpadu zespołu. Sharpe, Shepherd i Maitland utworzyli w 1971 roku krótkotrwały Studd Pump wydając singla „Spare The Children”, który nie odniósł sukcesu i ich drogi się rozeszły. Niewiele później Sharpe dołączył do glam rockowej kapeli Streak, zaś Maitland do progresywnego Glencoe. I tu powinna skończyć się cała historia. Ale to jeszcze nie koniec opowieści…

Studd Pump. Singiel „Spare The Children” (1971)

Kilka lat później, w 1977 roku Sharpe zdecydował się na ponowne nagranie kilku numerów Five Day Rain, a rok później Lyon-Shaw i Carroll wykorzystali zrobione przez siebie remiksy trzech nagrań umieszczając je pod nazwą wymyślonego pseudo projektu One Way Ticket na płycie „Time Is Right” tyle, że bez wiedzy i zgody muzyków. Pod koniec lat 80-tych egzemplarze oryginalnego, testowego wydania zostały w końcu odkryte. Wkrótce na rynku pojawiły się jego pierwsze, bootlegowe reedycje. Jedną z  nich była ta z 1993 roku wydana przez niezależną wytwórnię Background specjalizującą się w reedycjach i niewydanych nagraniach brytyjskiej sceny psychodelicznej i prog rockowej przełomu lat 60 i 70-tych opatrzona grafiką dziennikarza i konsultanta branży muzycznej Phila Smee.

Nieoficjalne, bootlegowe wydanie płyty „Five Day Rain” (1993)

Pierwsze OFICJALNE wydanie na płycie kompaktowej „Five Day Rain” miało miejsce dopiero w 2006 roku. Reedycja zawierająca pewne poprawki powstała przy wspólnym zaangażowaniu członków zespołu z włoską wytwórnią Nightwings, z dużo ładniejszą grafiką Johna Hurforda i 12-stronicową książeczką z historią zespołu opowiedzianą z perspektywy Ricka Sharpa.

Okładka pierwszej oficjalnej reedycji płyty CD „Five Day Rain” (2006)

Nagrania wzbudziły wielkie zainteresowanie wśród kolekcjonerów płyt, którym marzył się kompletny zestaw utworów jaki Five Day Rain nagrał. Marzenie spełniło się szesnaście lat później za sprawą antologii „Good Year” zawierającą ponad dwie godziny muzyki obejmujące wszystkie nagrania zespołu w oryginalnej wersji. Mamy tu więc dwa całe albumy testowe z 1970 roku, singiel Studd Pump, trzy zremiksowane utwory ze składanki One Way Ticket z 1978 roku i dla zachowania kompletności także „poprawki” z lat 90-tych. Dzięki rzadkim zdjęciom, wspomnieniom członków zespołu szczegółowo opisującą jego zdumiewającą historię dostaliśmy w ręce nieocenioną, OSTATECZNĄ WERSJĘ tego legendarnego, niewydanego wówczas projektu studyjnego.

Zestaw otwierają nagrania znane z pierwszej oficjalnie wydanej reedycji płyty z 2006 roku. Dziesięć zawartych na niej kompozycji urzeka melancholią, romantyzmem, ciepłem bijącym z głośników. Każda z nich przykuwa uwagę, każdej słucha się z ogromną przyjemnością. Czuć w niej jeszcze psychodeliczną atmosferę, ale z przebijającą się (jeszcze nieśmiało) muzyką progresywną. To już jest TA muzyka, która dominować będzie w kolejnych latach. Wydawcy „Good Year” zadbali o to, by układ nagrań był zgodny z pierwotnym zamysłem muzyków stąd całość otwiera cover Boba Dylana „Too Much Of Nothing” prowadzony przez organy i mocny bas, który z folkowego klimatu w pierwszej części przechodzi w pełną zadumy końcówkę z mocno brzmiącym i rzadko pojawiającym się w progresywnych zespołach akordeonem. Być może nie oddaje on pełnego obrazu na temat dawnego Iron Prophet, zespołu, który emanował surową mocą, ale jako otwieracz jest znakomity. Delikatne harmonie przetaczają się przez dramatyczny „Leave It At That” otwierając wrota możliwości dla gitarowych eksploracji, które wydawałyby się nie na miejscu w numerze z 1966 roku. Jak na rok 1970 może się to wydawać dość przestarzałe, ale słuchając tego dziś wywiera on (przynajmniej na mnie) bardzo pozytywne wrażenie. Tak samo mam z „Good Year”, utworze wyjątkowej urody z przyjemnie beztroską aranżacją, w którym pierwsze skrzypce gra melotron z delikatnymi gitarami i harmoniami wokalnymi w stylu The Moody Blues.  „Reason Why”, bluesowy numer ze zniekształconym wokalem i klawiszami na pierwszym planie po raz kolejny podkreśla łatwość zespołu do pisania pięknych i chwytliwych melodii. Bardziej dynamiczny „Fallout” prowadzony przez fortepian zawiera ciężkie gitarowe solo Johna Holbrooka będące ozdobą tego nagrania. Przesterowana gitara Sharpe’a, ciężkie dźwięki Hammonda Maitlanda, oraz zapadający w pamięć kryształowy głos Sharon Tandy w „Marie’s A Woman” tworzą wzorcową atmosferę tamtych lat. To jest po prostu boskie…

Klawisze odgrywają ważną rolę także w porywającym „Don’t Be Misled”, w którym wybija się brzęczący bas Shepherda. Urocza melodia z kilkoma fajnymi gitarowymi zagrywkami uzależnia tak bardzo, że chce się do niej jak najszybciej wrócić… W „Sea Song” po raz kolejny pokazuje się Holbrook, któremu towarzyszy fortepian i melotron. A potem mamy rewelacyjną instrumentalną bitwę na Hammonda i gitarę w jedenastominutowym „Rough Cut Marmalade. Ten wyjątkowo żywiołowy, pełen swobody i przeróżnych efektów rockowy monster dający każdemu członkowi zespołu szansę na pokazanie swoich umiejętności to opus magnum tej płyty, Grupa przypomina mi tu Spooky Tooth w najlepszym wydaniu, lub Iron Butterfly w swym niesamowitym „In-A-Gadda-Da-Vida”…  Pierwszy dysk kończą trzy bonusy, z czego pierwsze dwa: „Leave It At That”„Marie’s A Woman” zawierają oryginalne, nad wyraz doskonałe i nieco mocniejsze miksy z 1970 roku, zaś trzeci, „Too Much Of Nothing” jest zwięzły i moim skromnym zdaniem bardziej atrakcyjny. Płyta, jako całość, sama w sobie może nie do końca jest klasyką, ale ma swoje wspaniałe momenty. Przy odrobinie pracy, a także przy odrobinie szczęścia grupa Five Day Rain mogła mieć obiecującą przyszłość…

Drugi dysk z zestawu „Good Year…” zaczyna się od czterech numerów, które zostały usunięte z pierwotnej wersji albumu. O panie, co tu się będzie działo! Wanna Make Love To You” to gorący gitarowy rocker z ostrym solo i harmonijką ustną. Gitara Sharpe’a rozgrzana jest do czerwoności. Podobnie jest w porywającym So Don’t Worry” z grzmiącym basem, mocną perkusją i mnóstwem gitarowych riffów. Nie inaczej jest w Dartboard” wypełniony dużą ilością gitarowych efektów z fuzzem i echoplexem, do których podpina się Mailand ze swoim syntezatorem. A jeśli komuś mało tego „zgiełku” niechaj zachłyśnie się „Miss Elizabeth” z szalejącymi organami, ryczącą gitarą, oraz potężną sekcją rytmiczną. Wszystko to plus wokale nadają mu klimat „Parchman Farm”, mojego ulubionego numeru grupy Cactus. Bez wątpienia te cztery kawałki to zdecydowanie najgorętsze utwory z wczesnych sesji i dużo ostrzejsze niż te zamieszczone na płytowych reedycjach. Kto wie, gdyby to one tam się pierwotnie znalazły czyż nie byłaby to dla zespołu lepsza opcja..? Po takiej dawce mocnego uderzenia mamy kolejną wersję krótkiej i delikatnej ballady „Lay Me Down” pokazującą możliwości wokalne zespołu, oraz soulowy standard jazzowy Bobby’ego Hebba, „Sunny” z gustowną solówką gitarową na zakończenie, który pojawił się na acetacie jako część EP-ki. Następna w kolejce to skrócona o połowę jamowa wersja „Rough Cut Marmalade”, równie twarda jak pierwowzór. Dwa kolejne nagrania pochodzą z singla Studd Pump. Melodyjny „Spare The Children” z ciężkim brzmieniem perkusji wydaje się być gotowy na mający wkrótce wkroczyć glam rock. Oczywiście nie przyniosło to żadnego efektu komercyjnego i chyba słusznie. Dużo lepiej podoba mi się „Floating” z przesterowaną gitarą przypominający słynną „Suzie Q”. O ile Rick Sharpe nie popisał się w Studd Pump, to remiksy jakie wykonał w 1977 roku na „Reason Why” i „Fall Out” robią wrażenie. Pierwszy, bez zniekształconego wokalu ma wspaniałą linię gitary prowadzącej; drugi (z wokalem Sharpe’a) ozdabiają solówki wypełnione efektami wah wah – oba przewyższają oryginały. Kolejne nagrania to cztery podkłady nagrane przez Five Day Rain, które Sharpe zaktualizował w 2005 roku. Instrumentalny „Antonia” rozwija się z dużą ilością gitary, co stanowi prawdziwy hołd dla korzeni power tria Iron Prophet. W „So Don’t Worry” Maitland i Sharpe doskonale się rozumieją i uzupełniają płynnie wykonując swoje partie solowe. a „The Boy” to rozgrzany do czerwoności gitarowo-organowy rocker w stylu Black Sabbath z kosmicznym wokalem Sharpe’a unoszącym się nad rockową gitarą. Ostatni z tej czwórki „Wanna Make Love To You” to bluesowy numer, w którym harmonijka ustna ustępuje miejsca ognistej gitarze dodając heavy metalowego akcentu. Zestaw zamykają trzy remiksy z 1978 roku: „Reason Why”, „Fallout” i „Outroduction (Lay Me Down)” przypisane fikcyjnemu zespołowi/projektowi One Way Ticket.

Z tego fantastycznego zbioru wyłania się kapitalny zespół pełen dobrych pomysłów, a przedstawione  nagrania wciąż wydają się świeże i atrakcyjne. Nie mogę pojąć dlaczego Five Day Rain został wówczas zignorowany. Jestem pewien, że przy wsparciu dobrej wytwórni mógłby zrobić jeszcze kilka interesujących rzeczy. Wielka szkoda, że tak się nie stało, ale przynajmniej dzięki „Good Year…” możemy cieszyć się tym, co miał do ​​zaoferowania przez te wszystkie lata. Poza tym ich nagrania nigdy nie brzmiały tak dobrze jak tu, a to dzięki fantastycznej pracy masteringowej Oli Hemingway z The Wax Works. To obligatoryjna pozycja dla fanów rocka progresywnego i psychodelicznego lat 70-tych, którą gorąco polecam!