Niemal dokładnie rok temu w identycznie zatytułowanym wpisie „Muzyczne remanenty” przypomniałem płyty trzech różnych wykonawców prezentujących różne muzyczne gatunki. Jako, że pomysł się spodobał będę do niego wracał co jakiś czas.
WILKINSON TRI-CYKLE „Wilkinson Tri-Cykle” (1969).
Historia tego tria owiana jest mgiełką tajemnicy i do dziś nie do końca rozwiązana. Niektórzy twierdzą, że byli to sesyjni muzycy, którzy skrzyknęli się, by nagrać płytę. Fałsz. Cała trójka: David Mello (g. voc), Richard Porter (bg. voc) i Michael Clemens (dr) w 1969 roku utworzyła w Bostonie Wilson Tri-Cykle. Można więc powiedzieć, że już na starcie mieli wysoko zawieszoną poprzeczkę. Wszak w tym samym roku ukazał się album „Goodbye” Cream, a Jimi Hendrix był w fenomenalnej dyspozycji. Znakomitymi występami w lokalnych klubach takich jak „The Golden Pheasant” i „Smithown’s Oak Beach Inn” grając dość ciężkiego, momentami wyrafinowanego, gitarowego rocka podbili serca miejscowych fanów. Momentem przełomowym stały się ich wspólne koncerty z Velvet Underground na słynnym Boston Tea Party w dniach 13-15 marca 1969 roku, po których podpisali kontrakt z wytwórnią Data, oddziałem Columbia Records. Kilka miesięcy później w sklepach pojawiła się płyta sygnowana nazwą zespołu. Pierwszy odsłuch i… miłe zaskoczenie. Muzycy nie trzymali się sztywnych ram jednego gatunku śmiało łącząc różnorodne style będące mieszanką twardego elektrycznego bluesa, komercyjnych piosenek z charakterystycznymi melodiami i materiałem z wpływami acid rocka. Mello, którego gra idealnie wpasowała się w brzmienie zespołu nie miał zamiaru zdobywać nagród za swe gitarowe solówki choć prawdziwym skarbem jest tu sekcja rytmiczna. Znakomity Porter na basie miał też doskonały głos, podczas gdy Clemens wykazywał się ponadprzeciętną rytmiczną precyzją. Na płycie znalazło się osiem utworów z czego tylko „Leavin’ Trunk” to cover. Utwór napisany przez Sleepy John Estesa w latach 30-tych jest mi doskonale znany z wersji Taj Mahala, którą muzyk umieścił na swym debiutanckim krążku w 1968 roku. Muszę pochwalić Bostończyków za atrakcyjną i elegancką aranżację i z całym szacunkiem dla Mahala podziwiam ich wersję; to jeden z najważniejszych kawałków na tej płycie. Pozostałym też nie mam nic do zarzucenia tym bardziej, że takie „David’s Rush” i „Yellow Wall” natychmiast zapadają w pamięć. Pierwszy z nich to ociekająca bólem i beznadziejnością akustyczna ballada; nigdy nie rozpoczynajcie od niej domowej prywatki. Drugi, zaczynający się od kilku mrocznych zmian akordów i dziwnego, falsetowego wokalu opowiada o wizycie u dentysty. W całym zestawie to najbardziej lizergiczny numer i nie dziwię się, że Amerykańskie Towarzystwo Stomatologiczne (ADA) nie wybrało go na swą przewodnią piosenkę. Z kolei ” 9-5 ’59” z nadpobudliwym basem Portera odzwierciedla blues rockowy klimat Cream kierujący się pod koniec w stronę późnej psychodelii, a „What Of I” z przyjemną melodią łącząc wpływ popu, rocka i jazzu z dźwięczną gitarą prowadzącą przypominała mi „Bus Stop” The Hollies. „Antique Locomotives” to jeden z bardziej komercyjnych kawałków na płycie. Co prawda tytuł wywołuje u mnie uśmiech, ale to tu można usłyszeć zaciętą grę Clemensa na bębnach, melodyjny bas Portera i pomijane przez zespół harmonie. Szkoda, że wytwórnia nie wydała tego na singlu. Podsumowując – ten album odkrywa swe uroki po wielokrotnym odsłuchaniu, o czym sam się przekonałem.
Dull Knife (Tępy Nóż) to autentyczna postać historyczna. Bohaterski wódz plemienia Czejenów wyróżniał się oporem wobec rządu amerykańskiego, którego kulminacją była bitwa pod Little Bighorne w czerwcu 1876 roku. Taką też nazwę przyjął niemiecki zespół kraut rockowy działający na początku lat 70-tych XX wieku. Ich jedyny album z jaskrawą, kontrowersyjną okładką przedstawiającą nóż wbity w plecy Indianina został wydany przez Philipsa w 1971 roku.
DULL KNIFE „Electric Indian” (1971).
Kwartet grał ciężko i potężnie, z dużą ilością przesterowanej gitary i mocnej perkusji łącząc hard rock inspirowany Deep Purple z blues rockiem podszyty psychodelicznym brzmieniem organów. Płyta została nagrana w Hamburgu pod skrzydłami samego Dietera Dierksa w składzie Martin Hesse (bas), Christian Holik (gitara), Claus Zaake (perkusja) i Janko Gottfried (klawisze). Spośród ośmiu nagrań moją uwagę z miejsca przykuł otwierający „Plastic People”, czyli napędzany organami krautrock z mnóstwem ciężkich riffów, nagłych przerw i długimi gitarowymi solówkami, oraz zamykający całość „Day Of Wrath” łączący specyficzny hard rock z wpływami blues rocka. Głównym punktem albumu wydaje się być doskonały „Tumberlin’ Down” z soczystymi, rockowymi riffami podparty potężnym śpiewem. Gdy główny wokalista zdziera gardło krzycząc „Giiirrrrlll , you done me wrong!!!” mam ciary. Nie wiem kto nim jest (w opisie nie ma o tym wzmianki), ale ma naprawdę uduchowiony głos. Na dodatek utwór szybko wpada w ucho i na długo zostaje w głowie. Niewiele gorszy jest też „Feeling Like A Queen”, klasyczny rocker bez wad. Ogólnie jest to pozycja dla wszystkich lubiących muzykę utrzymaną w duchu Hendrixa i Cream z wtrętami niemieckiego prog rocka. Po wydaniu płyty zespół został rozwiązany. Janko Gottfried pojawił się później na płycie „Lady” (1975) zespołu Jane.
Jeśli ktoś lubi covery (i nie tylko) polecam następną pozycję, czyli
EVOLUTION „Evolution” (1970).
Pod koniec lat 60-tych Hiszpanię opanowała fala muzyki soul. Prawdopodobnie optymistyczne rytmy czarnej Ameryki były reakcją na mroczną dyktaturę generała Franco. W 1969 roku w Barcelonie pojawiła się pochodząca z Niemiec beatowa grupa Los Vampires stając się wkrótce najgorętszym soulowym zespołem w mieście. Kiedy rozpoczął się boom na psycho prog będąc pod wpływem artystów pokroju Spirit, King Crimson, czy Traffic chłopaki zaczęli mieszać muzykę soul z progresywnymi i jazzowymi klimatami z Hammondem i sfuzzowaną gitarą. Wraz ze zmianą stylu zmienili nazwę na Evolution, a ich jedyną płytę hiszpański Dimension wydał we wrześniu 1970 roku. Ten bardzo rzadki album zawiera głównie przeróbki nagrań innych artystów, w tym między innymi dwa nagrania King Crimson z pierwszej płyty, czyli tytułowy „In The Court Of The Crimson King”, oraz „21st Century Schizoid Man”. O ile pierwszy jest gorszą kopią oryginału, to zdecydowanie bardziej interesujący „Schizofrenik…” zamieniający się w ciężki rock zdecydowanie zapunktował. Oprócz tego jest tu olśniewająca interpretacja „Fresh Garbage” grupy Spirit, oraz połączone ze sobą dwa nagrania: „Get Ready” Smokey Robinsona (napisane specjalnie dla The Temptations) i „Evil Ways” Santany. O dziwo, niesamowite psychodeliczno rockowe własne numery zespołu wcale nie były gorsze. Podoba mi się wypełniony Hammondem, mocnym wokalem i gitarą z fuzzem „Dr. Vazquez”, oraz bardziej retrospektywny „Water”. W sumie ciekawa i fajna mieszanka Hendrixa i Temptations ery Wodnika. Razem z garażowym „She’s So Fine” i porywającym, instrumentalnym „I’m Walking High” stanowią ważne elementy całej płyty. Wspaniała, kompaktowa reedycja albumu hiszpańskiego Wah Wah z 2003 roku zapakowana w osobliwą okładkę w kształcie torby na zakupy zawiera informacje o zespole, ciekawe zdjęcia, pamiątki i cztery dodatkowe utwory – dwa pełne single wydane w latach 1971-1972, których nie było na oryginalnym albumie. Polecam!