W erze psychodelicznego rocka i pod wpływem amerykańskich hipisów grupa młodych przyjaciół pod wodzą gitarzysty Javiera Martina del Campo powołała do życia zespół LA REVOLUCION DE EMILIANO ZAPATA. To był czas długich bokobrodów, kwiaciastych koszul, spodni dzwonów. I narodzin meksykańskiego ruchu zwanego La Onda, który wypłynął na fali kontrkultury lat 60-tych. Owych buntowników nazywano onderos, macizos, lub po prostu jipitecas (czyli hipisów). Członkowie grupy mieszkali w Jardines del Bosque – nowej dzielnicy meksykańskiej metropolii Guadalajara. Ta bardzo nowoczesna pod względem architektonicznym część miasta zaprojektowana w 1957 roku od początku budowy budziła kontrowersje i wiele emocji; ku rozpaczy mieszkańców powstała bowiem na obszarze wyciętego niemal w pień prastarego lasu Santa Edviges.
Młodzież z Gudalajary zafascynowana była w tym czasie muzyką z Anglii i amerykańskim rockiem, a lokalne grupy takie jak Los Spiders, La Fachada de Piedra (jak ja uwielbiam takie nazwy!), Blue Jeans i kilka innych cieszyły się sporą popularnością. LA REVO (jak w skrócie nazywano zespół) zaczynali od grania popularnych piosenek, ale we własnej, oryginalnej interpretacji na okolicznościowych imprezach, ulicach i placach targowych Jardines del Bosque. Ich sława jako bardzo sprawnie grającego zespołu rockowego szybko rozeszła się po całym mieście. Wkrótce grali już we francuskim kasynie, w prestiżowym klubie „Lions” i wielu innych miejscach.
Wielkim krokiem naprzód był udział w konkursie zorganizowanym przez stację radiową „Radio ondas de la alegria” (ang. Waves Of Happiness Radio), w którym uczestnicy musieli na żywo wykonać własny, premierowy kawałek. LA REVO w bezpośrednim telefonicznym głosowaniu słuchaczy zdobyli główną nagrodę – kontrakt z wytwórnią płytową. Jak widać gra warta była świeczki… Ludzie z Mexico City czując dobry interes szybko zlecieli się, żeby ich zatrudnić. Kapela przez kilka miesięcy zwlekała z podpisaniem umowy; żadna nie gwarantowała pełnej swobody artystycznej, na której tak im zależało. Dopiero Polydor Records zapewnił kontrakt, który usatysfakcjonował obie strony. I tak rozpoczął się krótki, ale bardzo udany wypad do świata muzyki rockowej. Z nowymi pomysłami, premierowymi kompozycjami i poczuciem kreatywności przenieśli się do stolicy kraju, Mexico.
W tym czasie zespół tworzyli: Oscar Rojas Gutierrez (wokal), Javier Martin del Campo (gitara), Francisco Martinez Orlenas (bas), Antonio Cruz Carbajal (perkusja), oraz Carlos Valle Ramos (gitara). W 1970 roku ukazał się pierwszy singiel grupy. Mała płytka „Nasty Sex/Still Don’t (Not Yet)” była forpocztą dużego albumu. Piosenka ze strony „A” okazała się hitem nie tylko w Meksyku. „Nasty Sex” gościła na czele list przebojów w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i w wielu krajach Zachodniej Europy. O egzotycznym zespole z odległego (jak dla Europejczyka) zakątka Ziemi zrobiło się głośno. Nic więc dziwnego, że z wielkim zainteresowaniem czekano na dużą płytę. Ta ukazała się kilka miesięcy później, na początku 1971 roku.
Album „La Revolucion de Emiliano Zapata” zawiera dziewięć autorskich kompozycji. Słychać, że grupa inspirowała się angielskim i amerykańskim rockiem od Erica Burdona, Ten Years After i The Rolling Stones, po Creedence Clearwater Revival, Quicksilver Messenger Service i Blue Cheer… Wszystkie teksty śpiewane były po angielsku, choć niektórzy onderos nie byli z tego zadowoleni. Według nich nazwa grupy obligowała do śpiewania w ojczystym języku… Całość otwiera przebojowy „Nasty Sex” w swej pełnej, siedmiominutowej wersji. Kontrowersyjny tekst mówiący o dziewczynie, która uprawia swobodny seks z dopiero co poznanym rocanroleo był pewnie dla wielu szokujący, choć czy aby na pewno..? Klimatem utwór przypomina mi „Born On The Bayou” CCR, z lekką domieszką „Honky Tonk Woman” Stonesów. Nagranie ozdabiają wspaniałe psychodeliczne solówki gitarowe Javiera Martina del Campo w stylu Johna Cipolliny… Nabuzowana energią „Melynda” z ostrą perkusją i gitarowym fuzzem to czysty hard rock w stylu lat sześćdziesiątych. W końcówce świetne solo del Campo, które wbija się w pamięć. Nie za długie, ale i nie krótkie – proporcje zachowane wzorowo. The Who takim kawałkiem z pewnością by nie pogardzili… Pół akustyczna, kojąca uszy ballada „I Wanna Know (Quiero saber”) rozbraja mnie czarującą partią harmonijki ustnej i delikatnym, ledwo słyszalnym dźwiękiem fletu. Idealna jako podkład do filmowej sceny z westernu: wąsaty Vagueros z okrągłym sombrero na głowie śpiewa przy ognisku piosenkę o miłości do swej ukochanej Conchity, którą zostawił daleko stąd w małym pueblo. No, albo coś w tym stylu…
Dramatyczny „If You Want It (Si tu lo quieres)” to absolutny majstersztyk rockowego grania na dwie gitary prowadzące. Nie ma tu jednak pojedynku między gitarzystami o to kto lepiej zagra swoją partię, czyje solo będzie piękniejsze. Kapitalny numer, który zawsze odsłuchuję z niekłamaną radością… Rozbujany, pełen wirujących psychodelicznych gitar „Shit City (Ciudad perdida)”, lżejszy i spokojniejszy „A King’s Talks (Platicas de un rey”), oraz „Still Don’t. Not Yet (Todavia nada)” to już acid rock amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża w swej najczystszej postaci nawiązujący do stylu Grateful Dead i Jefferson Airplane. Oryginalny longplay kończą dwie urocze piosenki: akustyczna „At The Foot Of The Mountain (Al pie de la montana)” z użyciem ludowej fujarki i utrzymana w stylu San Francisco sound „Under Heavens (Bajos los cielos)”. Obie potwierdziły, że w ich muzyce oprócz mocnego brzmienia liczy się też melodia… Na kompaktowej reedycji, którą Polydor wznowił w limitowanej (numerowanej) wersji w 2009 roku znalazły się trzy bonusy: wcześniej nie publikowany, nieco senny „Gonna Leave (Vamos a alejamos)”, nagranie „Pig” ze strony „A” trzeciego singla, oraz czterominutowa wersja przeboju „Nasty Sex” pochodząca z rzadkiej EP-ki wydanej w 1971 roku w Europie…
Album okazał się wielkim sukcesem LA REVO przy okazji przecierając szlak dla innych meksykańskich wykonawców. Sam zespól zaczął intensywny, rock’n’rollowy tryb życia, Wszystko toczyło się w zawrotnym tempie; niezliczone pielgrzymki do różnych stacji telewizyjnych, setki wywiadów, tourne tutaj, noc w Monterrey, wschód słońca w Oaxaca.., Sława, ale też chaos, szum medialny i zmęczenie. Terminy mieli tak napięte, że zrezygnowali z występu w Festival Rock y Ruedas de Avandaro – pierwszym meksykańskim festiwalu rockowym w Avandaro (odpowiednik amerykańskiego Woodstock) w 1971 roku. Do dziś onderos nie mogą im tego wybaczyć… Prawda była taka, że w tym samy czasie zespół brał udział w zdjęciach do filmu „Prawdziwe powołanie Magdaleny”. Główną rolę w tym filmie zagrała bardzo popularna piosenkarka i aktorka nowego pokolenia Angelica Maria. W filmie można zobaczyć (fikcyjny) występ zespołu z Angelicą na.. festiwalu w Avandaro (sic!). Oszustwo? Raczej sztuka filmowego montażu. Obraz okazał się jednak hitem, a ścieżkę dźwiękową zatytułowaną „HOY – nada del hombre me esjeno” uznaje się za drugi oficjalny krążek LA REVO…
Muzyczne koncepcje członków zespołu zaczęły coraz bardzie różnić się od siebie. Spory, osobiste kłótnie, niezdrowe emocje zaczęły brać górę wyzwalając agresję, serię walk i absurdalne nieporozumienia. Zaczęły się zmiany w składzie. Jako pierwszy, w 1974 roku z grupą pożegnał się Oscar Gutierrez, wokalista, frontman i twarz zespołu. Zmęczony miastem jak i całą tą niezdrową atmosferą rozpoczął proces upadku LA REVOLUCION DE EMILIANO ZAPATA. Grupy, która nie tylko przez onderos nazywana jest Totemem meksykańskiego rocka…
PS. Zespół pod wodzą Martina del Campo istnieje do dziś. Nagrywa, koncertuje, pokazuje się w TV. Tyle, że wykonuje już zupełnie inną muzykę, daleko odbiegającą od tej z lat 70-tych. Banalne, proste i słodkie piosenki o miłości podszyte rodzimym folklorem adresowane są głównie do turystów. Tych z bogatym portfelem. I tej zdrady najstarsi onderos, macizos i jipitecas nigdy w życiu nie wybaczą gitarzyście LA REVO…