Meksykański totem: La Revolucion de Emiliano Zapata (1971)

W erze psychodelicznego rocka i pod wpływem amerykańskich hipisów grupa młodych przyjaciół pod wodzą gitarzysty Javiera Martina del Campo powołała do życia zespół LA REVOLUCION DE EMILIANO ZAPATA. To był czas długich bokobrodów, kwiaciastych koszul, spodni dzwonów. I narodzin meksykańskiego ruchu zwanego La Onda, który wypłynął na fali kontrkultury lat 60-tych. Owych buntowników nazywano onderos, macizos, lub po prostu jipitecas (czyli hipisów). Członkowie grupy mieszkali w Jardines del Bosque – nowej dzielnicy meksykańskiej metropolii Guadalajara. Ta bardzo nowoczesna pod względem architektonicznym część miasta zaprojektowana w 1957 roku od początku budowy budziła kontrowersje i wiele emocji; ku rozpaczy mieszkańców powstała bowiem na obszarze wyciętego niemal w pień prastarego lasu Santa Edviges.

Młodzież z Gudalajary  zafascynowana była w tym czasie muzyką z Anglii i amerykańskim rockiem, a lokalne grupy takie jak Los Spiders, La Fachada de Piedra (jak ja uwielbiam takie nazwy!), Blue Jeans i kilka innych cieszyły się sporą popularnością. LA REVO (jak w skrócie nazywano zespół) zaczynali od grania popularnych piosenek, ale we własnej, oryginalnej interpretacji na okolicznościowych imprezach, ulicach i placach targowych Jardines del Bosque. Ich sława jako bardzo sprawnie grającego zespołu rockowego szybko rozeszła się po całym mieście. Wkrótce grali już we francuskim kasynie, w prestiżowym klubie „Lions” i wielu innych miejscach.

La Revolucione de Emilio Zapata
Występ grupy La Revolucion de Emiliano Zapata w klubie „Lions”

Wielkim krokiem naprzód był udział w konkursie zorganizowanym przez stację radiową „Radio ondas de la alegria” (ang. Waves Of Happiness Radio), w którym uczestnicy musieli na żywo wykonać własny, premierowy kawałek. LA REVO w bezpośrednim telefonicznym głosowaniu słuchaczy zdobyli główną nagrodę – kontrakt z wytwórnią płytową. Jak widać gra warta była świeczki… Ludzie z Mexico City czując dobry interes szybko zlecieli się, żeby ich zatrudnić. Kapela przez kilka miesięcy zwlekała z podpisaniem umowy; żadna nie gwarantowała pełnej swobody artystycznej, na której tak im zależało. Dopiero Polydor Records zapewnił kontrakt, który usatysfakcjonował obie strony. I tak  rozpoczął się krótki, ale bardzo udany wypad do świata muzyki rockowej. Z nowymi pomysłami, premierowymi kompozycjami i poczuciem kreatywności przenieśli się do stolicy kraju, Mexico.

W tym czasie zespół tworzyli: Oscar Rojas Gutierrez (wokal), Javier Martin del Campo (gitara), Francisco Martinez Orlenas (bas), Antonio Cruz Carbajal (perkusja), oraz Carlos Valle Ramos (gitara). W 1970 roku ukazał się pierwszy singiel grupy. Mała płytka „Nasty Sex/Still Don’t (Not Yet)” była forpocztą dużego albumu. Piosenka ze strony „A” okazała się hitem nie tylko w Meksyku. „Nasty Sex” gościła na czele list przebojów w Stanach Zjednoczonych, Wielkiej Brytanii i w wielu krajach Zachodniej Europy. O egzotycznym zespole z odległego (jak dla Europejczyka) zakątka Ziemi zrobiło się głośno. Nic więc dziwnego, że z wielkim zainteresowaniem czekano na dużą płytę. Ta ukazała się kilka miesięcy później, na początku 1971 roku.

"La Revolucion de Emiliano Zapata" (1971)
Front okładki płyty „La Revolucion de Emiliano Zapaat” (1971)

Album „La Revolucion de Emiliano Zapata” zawiera dziewięć autorskich kompozycji. Słychać, że grupa inspirowała się angielskim i amerykańskim rockiem od Erica Burdona, Ten Years After i The Rolling Stones, po Creedence Clearwater Revival, Quicksilver Messenger Service i Blue Cheer… Wszystkie teksty śpiewane były po angielsku, choć niektórzy onderos nie byli z tego zadowoleni. Według nich nazwa grupy obligowała do śpiewania w ojczystym języku… Całość otwiera przebojowy „Nasty Sex” w swej pełnej, siedmiominutowej wersji. Kontrowersyjny tekst mówiący o dziewczynie, która uprawia swobodny seks z dopiero co poznanym rocanroleo był pewnie dla wielu szokujący, choć czy aby na pewno..? Klimatem utwór przypomina mi „Born On The Bayou” CCR, z lekką domieszką „Honky Tonk Woman” Stonesów. Nagranie ozdabiają  wspaniałe  psychodeliczne solówki gitarowe Javiera Martina del Campo w stylu Johna Cipolliny… Nabuzowana energią „Melynda” z ostrą perkusją i gitarowym fuzzem to czysty hard rock w stylu lat sześćdziesiątych. W końcówce świetne solo del Campo, które wbija się w pamięć.  Nie za długie, ale i nie krótkie – proporcje zachowane wzorowo. The Who takim kawałkiem z pewnością by nie pogardzili… Pół akustyczna, kojąca uszy ballada „I Wanna Know (Quiero saber”)  rozbraja mnie czarującą partią harmonijki ustnej i delikatnym, ledwo słyszalnym dźwiękiem fletu. Idealna jako podkład do filmowej sceny z westernu: wąsaty Vagueros z okrągłym sombrero na głowie śpiewa przy ognisku piosenkę o miłości do swej ukochanej Conchity, którą zostawił daleko stąd w małym pueblo. No, albo coś w tym stylu…

Tył okładki.
Tył okładki limitowanej, kompaktowej reedycji albumu. (Polydor 2009).

Dramatyczny „If You Want It (Si tu lo quieres)” to absolutny majstersztyk rockowego grania na dwie gitary prowadzące. Nie ma tu jednak pojedynku między gitarzystami o to kto lepiej zagra swoją partię, czyje solo będzie piękniejsze. Kapitalny numer, który zawsze odsłuchuję z niekłamaną radością… Rozbujany, pełen wirujących psychodelicznych gitar „Shit City (Ciudad perdida)”, lżejszy i spokojniejszy „A King’s Talks (Platicas de un rey”), oraz „Still Don’t. Not Yet (Todavia nada)” to już acid rock amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża w swej najczystszej postaci nawiązujący do stylu Grateful Dead i Jefferson Airplane. Oryginalny longplay kończą dwie urocze piosenki: akustyczna „At The Foot Of The Mountain (Al pie de la montana)” z użyciem ludowej fujarki i utrzymana w stylu San Francisco sound „Under Heavens (Bajos los cielos)”. Obie potwierdziły, że w ich muzyce oprócz mocnego brzmienia liczy się też melodia… Na kompaktowej reedycji, którą Polydor wznowił w limitowanej (numerowanej) wersji w 2009 roku znalazły się trzy bonusy: wcześniej nie publikowany, nieco senny  „Gonna Leave (Vamos a alejamos)”, nagranie „Pig” ze strony „A” trzeciego singla, oraz czterominutowa wersja przeboju „Nasty Sex” pochodząca z rzadkiej EP-ki wydanej w 1971 roku w Europie…

Album okazał się wielkim sukcesem LA REVO przy okazji przecierając szlak dla innych meksykańskich wykonawców. Sam zespól zaczął intensywny, rock’n’rollowy tryb życia, Wszystko toczyło się w zawrotnym tempie; niezliczone pielgrzymki do różnych stacji telewizyjnych, setki wywiadów, tourne tutaj, noc w Monterrey, wschód słońca w Oaxaca.., Sława, ale też chaos, szum medialny i zmęczenie. Terminy mieli tak napięte, że zrezygnowali z występu w Festival Rock y Ruedas de Avandaro – pierwszym meksykańskim festiwalu rockowym w Avandaro (odpowiednik  amerykańskiego Woodstock) w 1971 roku. Do dziś onderos nie mogą im tego wybaczyć…  Prawda była taka, że w tym samy czasie zespół brał udział w zdjęciach do filmu „Prawdziwe powołanie Magdaleny”. Główną rolę w tym filmie zagrała bardzo popularna piosenkarka i aktorka nowego pokolenia Angelica Maria. W filmie można zobaczyć (fikcyjny) występ zespołu z Angelicą na.. festiwalu w Avandaro (sic!). Oszustwo? Raczej sztuka filmowego montażu.  Obraz okazał się jednak hitem, a ścieżkę dźwiękową zatytułowaną „HOY – nada del hombre me esjeno” uznaje się za drugi oficjalny krążek LA REVO

Muzyczne koncepcje członków zespołu zaczęły coraz bardzie różnić się od siebie. Spory, osobiste kłótnie, niezdrowe emocje zaczęły brać górę wyzwalając agresję, serię walk i absurdalne nieporozumienia. Zaczęły się zmiany w składzie. Jako pierwszy, w 1974 roku z grupą pożegnał się Oscar Gutierrez, wokalista,  frontman i twarz zespołu. Zmęczony miastem jak i całą tą niezdrową atmosferą rozpoczął proces upadku LA REVOLUCION DE EMILIANO ZAPATA. Grupy, która nie tylko przez onderos nazywana jest Totemem meksykańskiego rocka

PS. Zespół pod wodzą Martina del Campo istnieje do dziś. Nagrywa, koncertuje, pokazuje się w TV. Tyle, że wykonuje już zupełnie inną muzykę, daleko odbiegającą od tej z lat 70-tych. Banalne, proste i słodkie piosenki o miłości podszyte rodzimym folklorem adresowane są głównie do turystów. Tych z bogatym portfelem. I tej zdrady najstarsi onderos, macizos i jipitecas nigdy w życiu nie wybaczą gitarzyście LA REVO

Chemiczna formuła rocka: P2O5 „Vivat Progressio – Pereat Mundus” (1978)

Zespół P2O5 powstał w 1970 roku w bawarskim miasteczku Wendelnstein oddalonym zaledwie 12 km na południe od Norymbergi. Wolfgang Burkhard (klawisze), Rainer Hauser (gitara), Helmut Hiebel (bas, wokal) i Eddie Lotter (perkusja) uczyli się w tej samej szkole średniej. Nazwa grupy została wymyślona podczas lekcji chemii. Tajemnicze P2O5 to nic innego jak… wzór chemiczny  pięciotlenku fosforu. Stosuje się go do osuszania gazów, oraz do usuwania najmniejszych śladów wilgoci. I nie jest to na pewno „chemiczna formuła materiału wybuchowego” jak zapowiedział spiker wywołujący kwartet na scenę wiosną 1971 roku. Ów sceniczny debiut odbył się na miejscowym Rynku, tuż obok popularnego pubu Zu Den Grei Linden. Tym samym, w którym jeszcze tak niedawno przy kuflu z piwem snuli marzenia o scenicznej karierze.

Ten pierwszy koncert poparty był długimi próbami w przeróżnych miejscach: szkolnej sali, opuszczonym strychu, starej szopie z dziurawym jak sito dachem, zagraconej wilgotnej piwnicy. Do tego zagrany na kiepskim, amatorskim sprzęcie. Mimo to grupa była z niego bardzo zadowolona. Publiczność też, czego przykładem gorące przyjęcie rockowej ballady „Hangman” – pierwszej wspólnej kompozycji zespołu. Kolejne występy zaczęły gromadzić coraz większą liczbę fanów… Rok później grupę opuścił Rainer Hauser (ustrzeliła go strzała Amora), którego zastąpił Konny Hempel. Po dwóch latach chciał wrócić, ale Konny był tak świetnym gitarzystą, że pokazano mu drzwi… Ich występy z użyciem pirotechniki, płonącymi pochodniami, mgłą snującą się po podłodze i twarzami pomalowanymi tak jak Kiss (na długo zanim zespół Kiss stał się sławny w Europie) były dodatkową atrakcją zwiększając rosnącą popularność P2O5 daleko poza Bawarią.

Grupa P2O5
P2O5. Od lewej: E. Lotter, H. Hiebel, K. Hempel, W. Weiss, W. Burkhard (1975).

Zmieniła się też muzyka , która zaczęła opierać się na progresywnym i mistycznym brzmieniu zbliżonym do Pink Floyd z domieszką Black Sabbath i Paternoster. Z dzisiejszego punktu widzenia można powiedzieć, że wyprzedzali swój czas, byli krok do przodu przed innymi niemieckimi zespołami. Nie dziwi więc, że w pewnych kręgach zyskali status zespołu kultowego; paradoksem było też to, że brak oficjalnych nagrań potęgował większe zainteresowanie grupą.

Jednym z najbardziej znaczących momentów tego okresu było zaproszenie zespołu do wzięcia udziału w tzw. „konkursie młodych talentów” zorganizowanym przez bawarską stację radiową Bayerischer Rundfunk. P2O5 zajęli wysokie, drugie miejsce w kategorii „muzyka rockowa”. W nagrodę ich kompozycja „Obolus Machine” gościła przez jakiś czas na radiowej antenie w popularnym programie muzycznym „Musikalische Leichtgewichte”. Taka tam darmowa promocja… Rok 1975 przyniósł następną zmianę kadrową – do zespołu dołączył wokalista Werner Weiss, którego głos w stosunku do ochrypłego, gotyckiego śpiewu Helmuta Hiebela brzmiał łagodniej i melodyjniej, a do tego miał znacznie szerszą skalę. W następnym roku zespół zdecydował, że nadszedł najwyższy czas aby utrwalić na taśmie kilka nagrań. Nie wiedzieć czemu zwlekał z tym pomysłem dość długo, bo aż do października… 1978 roku! Na dodatek muzycy wybrali tanie i (delikatnie mówiąc) dość ubogo wyposażone studio nagraniowe należące do niewielkiej norymberskiej wytwórni płytowej Brutkasten. Album tajemniczo zatytułowany „Vivat Progressio – Pereat Mundus” (Żyj postępem – choćby świat miał zginąć.) ukazał się jeszcze tego samego roku.

P2O5 "Vivat Progressio - Pereat Mundus" (1978)
Kompaktowa reedycja płyty P2O5 z  dwoma bonusami (2007).

Niewielki budżet jakim dysponowali muzycy pozwolił na wytłoczenie zaledwie 600 płyt z czego 500 na czarnym winylu plus 100 kopii na kolorowym. Cóż, można zażartować, że album ukazał się w limitowanym nakładzie…

„Vivat Progressio…” to osiem bardzo solidnych kompozycji, w których hard rock miesza się z prog rockiem wzbogacony klawiszami (organy, syntezator) i melodramatycznym, angielskim wokalem. „Comin’ Over Again” ma prosty nieskomplikowany rytm nabijany przez perkusistę i ładną melodię wygrywaną przez gitarzystę. I kiedy wydawałoby się, że nic tu się nie wydarzy końcówka przeradza się w zapierającą dech wściekłą galopadę… Równie mocnym kawałkiem jest „Undumufu (All Right)” z fajnym basem, delikatnymi klawiszami w tle i doskonale dozowanymi partiami gitary; z kolei „Smash” okraszony został cudowną solówką Hempela.

Tył okładki CD wytw. Garden Of Gelight (2007)
Tył okładki CD wytwórni Garden Of Delights (2007)

W spokojnym „Morning Of The Ants” dominują klawisze, ciężki bas i głos wokalisty opowiadający swą smutną opowieść. Jeszcze bardziej melancholijny nastrój mamy w najdłuższym, ponad 7-minutowym utworze „I Didn’t Care”. Ten toczący się niczym walec drogowy niesamowity numer to wzorcowy przykład rocka progresywnego oparty na brzmieniu organów, mocnej sekcji rytmicznej i snujących się jakby od niechcenia dźwięków elektrycznej gitary. Te kilka minut mija jak kilka sekund. Ciary! A jest jeszcze przecież „Hangman” – przepiękna rockowa ballada pamiętająca czasy scenicznego debiutu grupy w rodzinnym Wendelnstein. Jestem święcie przekonany, że gdyby ukazała się wówczas na singlu cieszyłaby się ogromną popularnością! Ma w sobie coś z klimatu balladowych pereł Procol Harum, The Moody Blues, węgierskiej Omegi. Słuchana kilkakrotnie pod rząd uzależnia… „Step Of My Face” ze zmiennym tempem, fajną linią melodyczną, kapitalną solówką gitarową okazuje się być kolejną perłą tego wydawnictwa. Całość kończy energetycznie zagrany, bardzo dynamiczny „Memories” potwierdzający łatwość z jaką zespół poruszał się w diabelnie ciężkim rocku.

P2O5. Helmut Hiebel, Konny Hempel, Eddy Lotter, Wolfgang Burkhard
P2O5. Helmut Hiebel, Konny Hempel,Eddy Lotter, Wolfgang Burkhard

Jakość nagrań na płycie była (nie oszukujmy się) daleka od ideału. Dwa bonusy dołączone do kompaktowej reedycji wytwórni Garden Of Delights z 2007 roku brzmią o niebo lepiej. Koncertowa wersja „Hangman” ma dużo większą dynamikę, jest bardziej przestrzenna. Teraz można w pełni docenić potęgę tej niezwykłej kompozycji… Monumentalne „Paradise” z pięknym solem saksofonu, znakomitą (kolejną!) solówką gitarową, powłóczystymi klawiszami i żarliwym, dramatycznym wokalem Weissa jest absolutnym majstersztykiem progresywnego rocka! Takich nagrań wciąż mi mało i mało…

Po 1980 roku w zespole zaczął się kryzys. Najpierw odszedł Burkhard, potem Hiebel, a tuż za nim Hempel. Sytuację próbował ratować perkusista Eddy Lotter. Dobierając kilku nowych muzyków zarzucił granie oryginalnych utworów przestawiając się na covery Black Sabbath i Judas Priest. Nie wróżyło to dobrze. Nieuchronne załamanie przyszło szybko –  w lipcu 1982 roku ogłoszono, że P2O5 przestało istnieć…

Losy członków potoczyły się różnymi torami: Hempel sprzedawał rowery w swoim sklepie, Weiss zarabiał jako taksówkarz, Hiebel został programistą, Lotter założył małą firmę budowlaną. Wolfgang Burkhard zmarł w 2004 roku…

Don Kichot z Walencji – Eduardo Bort (1975).

Każdy ambitny Artysta jest po trochu Don Kichotem, który fantazją i zamierzeniami wykracza poza przyjęty stan rzeczy i możliwości.

Można powiedzieć, że wszystko zaczęło się od Beatlesów, których młody Eduardo pokochał od pierwszego nagrania jakie usłyszał w samochodowym radio jadąc z ojcem do szkoły. I to był ten moment, który tak naprawdę zadecydował o dalszym życiu młodzieńca. Nie wiemy, czy to wówczas zakiełkowała w nim myśl o byciu muzykiem. Faktem jest, że już pod koniec lat 60-tych zaczął grywać na gitarze w rodzinnej Walencji w grupach Los Exciters , Los Boodgies i La Oveja Negra… Niestety w czasach dyktatury generała Franco muzyka rockowa w Hiszpanii była piętnowana przez ówczesnych dysydentów i praktycznie została zepchnięta do głębokiego „podziemia”. Bort zdając sobie sprawę, że nie spełni się w rodzinnym kraju zaczął podróżować po Europie szukając tam swego miejsca. Jako muzyk sesyjny udzielał się w licznych sesjach nagraniowych głównie w Szwajcarii, Niemczech i Anglii. Ocierając się o wspaniałych muzyków, grając w najbardziej złożonych produkcjach pod kierunkiem świetnych producentów gromadził doświadczenie, które jak mniemał zaprocentuje w przyszłości. Zaczął też tworzyć pierwsze autorskie kompozycje będące zalążkiem późniejszej dużej płyty.

W Paryżu związał się z francuską grupą Out, z którą nagrał cztery piosenki. Singiel miała wydać mała niezależna wytwórnia Out Music wiosną 1973 roku. Z niewiadomych do dziś powodów mała płytka nigdy się nie ukazała. Same nagrania przepadły bez wieści, tak jak i zespół Out… To przesądziło sprawę. Bort przejrzał na oczy. Nic go tu nie trzymało, nie miał żadnych zobowiązań. Naładowany pozytywną energią, z głową  pełną pomysłów wrócił do rodzinnej Walencji. Tam, w domowym zaciszu postanowił popracować nad nowym projektem. Źródłem jego inspiracji była literatura fantastyczna H.P. Lovercrafta i wspaniałe opowieści anglo-irlandzkiego powieściopisarza Lorda Dunsany’ego.  Jedno z nich, opowiadanie „Idle Days On The Yann” („Beztroskie dni na rzece Yann”) należące do kanonu literatury fantastycznej zrobiło wielkie wrażenie na Eduardo. Tak wielkie, że swe pierwsze nagranie gitarzysta zatytułował „Yann”.

Zespół Yann. Na pierwszym planie Eduardo Bort (1974)
Zespół Yann. Na pierwszym planie Eduardo Bort (1974)

Gdy praca nabrała kształtu, Eduardo zajął się szukaniem osób, które byłyby w stanie zrealizować jego pomysł. Wymagania miał spore, a muzyczna scena Walencji wyglądała ubogo. Czuł, że mogą być kłopoty, choć jednej osoby był pewien. Z Jose Soriano znał się od lat i wierzył, że tylko on zdolny jest wyczarować na syntezatorze dźwięki, które chodziły mu po głowie… Basista Marino Hernandez sąsiad mieszkający dwa domy dalej(!) pogrywał w jazzowej formacji, w której za bębnami siedział Vincente Alcaniz. Obaj ochoczo przyjęli propozycję Borta. Szczególnie Vincente oczarowała Borta. „Talerze obsługiwał bosko, czuło się dużą przestrzeń, a jego bębnienie momentami przypominał styl King Crimson.” Ostatnim nabytkiem grupy, którą Bort nazwał YANN (bo jakże by inaczej) był wokalista Miguel Font. Do projektu dołączył także kolejny pasjonat prozy Lovercrafta, Juan Beltran, który po wysłuchaniu próbnych nagrań „Cuadros de tristeza” zakochał się w projekcie i zaproponował napisanie wszystkich tekstów. Bort był tak skoncentrowany na muzyce, że przybycie Beltrana uznał za znak Opatrzności.

Na parterze domu w dzielnicy Campanar odbyli setki godzin prób polerując tematy, próbując różnych aranżacji, pieszcząc szczegóły. Nie mając kontraktu z wytwórnią płytową udali się w 1974 roku do Madrytu. Tam, w wynajętym studiu nagraniowym Audiofilm, które z własnej kieszeni opłacił Eduardo zarejestrowali materiał na album. Czuli, że to co stworzyli było kamieniem milowym w tym kraju. Z drugiej strony Bort zdawał sobie sprawę, że trudno będzie wydać  go w Hiszpanii. Zdecydował się pojechać z gotowym materiałem do Anglii i tam spróbować szczęścia. W podróży wspierała go Judith Wardle, dobra dusza zespołu, która załatwiła mu dojście do Joopa Vissera, jednego z najbardziej wpływowych menadżerów w przemyśle płytowym, szefa A&R oddziału EMI. Tego samego, który odkrył grupę Queen. Wchodząc do biura EMI w Londynie Eduardo nie mógł uwierzyć, że stąpa po tych samych schodach, na których Beatlesi kilka lat wcześniej zrobili swą słynna sesję zdjęciową. Serce miał w gardle… Judith uprzedziła go, że ma najwyżej 3-4 minuty by przekonać Joopa Vissera do swojego projektu. Eduardo Bort: „Zanim zostaliśmy wezwani czekaliśmy kilka minut, które trwały całą wieczność. Po przywitaniu i krótkiej prezentacji Joop rozsiadł się w fotelu, umieścił taśmę w magnetofonie i zaczął słuchać. Pierwsze nagranie, potem następne… Był mocno skupiony. Na moment zatrzymał taśmę a ja zamarłem. On zaś spytał tylko  „Kto to wyprodukował?” Judith oczami wskazała na mnie, po czym kontynuował słuchanie. Nie zatrzymał się dopóki nie wysłuchał całości. Zanotował coś w notesie, zapytał o skład grupy, kompozytora, producenta. W końcu wstał, wyciągnął rękę z gratulacjami i powiedział: „Musisz przyjechać do Anglii i zamieszkać tutaj przez trzy miesiące, bym mógł unormować twoją sytuację prawną. Jeśli spędzisz to lato w Anglii jesienią będziesz rezydentem, a pod koniec tego roku, lub na początku nowego EMI wypromuje was w wielkim stylu. Musisz tylko przekonać pozostałych, by zrobili to samo.” Nie wierzyłem w to co usłyszałem. To było jak sen!”

Plakat zapowiadający koncert Borta
Plakat zapowiadający solowe koncerty Borta (1974 )

Obietnica Vissera otwierała szerokie horyzonty przed grupą YANN. Kiedy po powrocie do Walencji z entuzjazmem opowiadał co się wydarzyło nie uwierzyli mu! O porzuceniu kraju dla mglistych obietnic EMI i iluzorycznej kariery nie chcieli słyszeć. Każdy z nich miał swoje życie – ktoś właśnie się ożenił, ktoś inny kupił dom, ten miał chorą matkę… Bort wściekł się nie na żarty. Oto otwierała się przed nimi wszystkimi szansa, być może szansa życia, a oni mu tu jakieś pitu pitu i dyrdymały opowiadają. Jedynie perkusista skłonny był podążyć za swym liderem. Rozgoryczony całą sytuacją gitarzysta podjął nieodwracalną decyzję o  rozwiązaniu grupy ogłaszając, że będzie pracował na własny rachunek. W akcie desperacji chciał zniszczyć kopie albumu i taśmę matkę. Powstrzymała go Judith. Wierna niczym giermek Sancho Pansa wytrwale stojąca u boku rockowego Don Kichota przekonała go, że musi doprowadzić  dzieło do końca. Eduardo Bort przemyślał sprawę, a że rysa w sercu była głęboka zdecydował wydać płytę pod własnym nazwiskiem. Album, ozdobiony okładką lewitującego wśród gwiazd gitarzysty, ukazał się dokładnie rok później, tuż po upadku reżimu generała Franco nakładem hiszpańsko-portugalskiej wytwórni Movieplay

Album "Eduardo Bort" (1975)
Okładkę albumu „Eduardo Bort”  zaprojektował Fernando Bucho.

Płyta „Eduardo Bort” to sześć utworów trwających niewiele ponad trzydzieści sześć minut muzyki. Mało! Czuję niedosyt!!! Takie rockowe progresywne granie o symfonicznym brzmieniu połączone z szalejącą gitarą przeplataną romantycznymi wstawkami ozdobione elementami hiszpańskiego folku są balsamem na moje uszy. I chyba nie tylko moje…

Ten piękny album rozpoczyna się od podzielonej na dwie części kompozycji „Thougts”(w oryginale „Pensamientos”). Pierwsza część zaczyna się od użycia gitary akustycznej, by później przekształcić się w potężny motyw progresywnego rocka z częstą zmianą rytmu, intensywnym solem perkusyjnym i partią klawiszy na moogu. W drugiej ostra gitara współgra z przenikliwym, wysokim wokalem; w połowie numeru piękna akustyczna wstawka nadała mu głębię i przestrzeń a kończące gitarowe solo chwyta za serce… „Walking On The Grass” („Paseando sobre la hierba”) podąża w tym samym progresywnym kierunku. Delikatny początek z wykorzystaniem fletu, instrumentalne pasaże pełne dźwięcznego bogactwa,  partie wokalne rozpisane na głosy i kończąca ten dziewięciominutowy utwór frenetyczna gitarowa solówka to istne (nie jedyne na tej płycie) arcydzieło progresywnego rocka! Jeśli już mówić o solówkach gitarowych Eduardo, to z całym szacunkiem chylę czoło przed tą zagraną w „Pictures Of Sadness” („Cuadros de tristeza”) przypominająca średniowieczne i romantyczne czasy. Zaryzykuję stwierdzeniem, że to najlepsza solówka gitarowa nagrana do tej pory w Hiszpanii! Użycie melotronu przybliża klimat utworu do lirycznych momentów pierwszych płyt King Crimson i Pink Floyd z okresu płyty „Meddle”. Czyż trzeba lepszej rekomendacji..? Z kolei instrumentalny „Yann” mógłby być częścią arcydzieła Steve’a Hillage’a  Fish Rising. Wspaniały pojedynek pomiędzy klawiszami (mini-moog, melotron) a gitarą prowadzi do finałowego, niemal duszpasterskiego „En las riberas del Yann”. Ta ośmiominutowa kompozycja zaczyna się dźwiękami melotronu, któremu wtóruje akustyczna gitara i balladowy śpiew wokalisty. W okolicach trzeciej minuty zmiana tempa – z rozmachem, w stylu Yes, eksploduje ciężkie progresywne granie. Świetnie wykorzystany elektryczny bas Hernandeza podbija dynamikę utworu, zaś sam Eduardo ze swą niezawodną techniką gry jak zwykle jest doskonały i perfekcyjny w każdym calu…

Promocja albumu była słabiutka, można wręcz powiedzieć – żadna. Nic dziwnego, że przepadł on w epoce niezauważony. Dziś jego cena na giełdach płytowych sięga 1500 $… Co ciekawe –  utwór „Pictures Of Sadness” był grany w europejskich stacjach radiowych takich jak BBC, RNE, RTF, oraz przez legendarną piracką rozgłośnię Radio Caroline. Jak głosi plotka (niepotwierdzona) płytę do tych rozgłośni ponoć wysyłał sam Bort – współczesny, rockowy Don Kichot z Wenecji, który nie miał szczęścia przebić się ze swoją muzyką poza swój kraj…