FANTASY – płyty malowane fantazją.

Dwa różne zespoły, dwa odmienne krańce  świata, dwie fantastyczne płyty i ta sama  nazwa. Nazwa, która zawsze pobudza wyobraźnię. FANTASY. Chronologicznie rzecz ujmując pierwsza z tych grup działała w latach 1967 – 1970 w Stanach. Druga, brytyjska, istniała niewiele krócej kończąc swą działalność tuż po wydaniu debiutanckiego albumu w 1973 roku. I choć w swoim czasie obie płyty nie przebiły się do muzycznych elit, dziś uważa się je za prawdziwe perły szeroko pojętego (nie)znanego kanonu rocka. Chyba nie muszę dodawać, że obie na mojej prywatnej liście osobistej są „jazdą obowiązkową”.

Amerykański zespół FANTASY założyło pięciu nastolatków w 1967 roku w Miami na Florydzie. Największą charyzmą wyróżniał się obdarzony świetnym głosem wokalista Billy Robbins. Przystojny, wiecznie uśmiechnięty, roztaczał wokół siebie pozytywną aurę, którą przyciągał do siebie całe mnóstwo ludzi. Oprócz niego w zespole znaleźli się: jego brat Robert grający na basie, gitarzysta Vincent James DeMeo Jr, klawiszowiec Mario Russo i perkusista Gregory Kimple. To był czas protestów przeciw wojnie w Wietnamie, kolorowych beatników, Lata Miłości, seksualnej rewolucji, miękkich narkotyków, psychodelii i muzycznej dominacji grup pokroju Vanilla Fudge, The Doors, Jimi Hendrix Experience. Chłopcy zaczynali od grania popularnych piosenek na szkolnych potańcówkach. Z czasem ich repertuar zaczął ewoluować w kierunku bardziej ambitnej muzyki – progresywnego rocka z elementami bluesa. Zaangażowali się w klubie The Experience, a gdy w 1968 roku został on zamknięty dostali propozycję występów w bardziej prestiżowym Thee Image grając w nim regularnie w każdy sobotni wieczór. To tam otwierali koncerty tak znakomitym zespołom jak Steppenwolf, Grateful Dead, Iron Butterfly, The Doors, Cream, czy Led Zeppelin. Popularność FANTASY zaczęła  błyskawicznie rosnąć i na początku 1970 roku grupa podpisała kontrakt z wytwórnią Liberty będącą oddziałem wielkiego United Artists na nagranie płyty. I gdy wydawało się, że wszystko jest na najlepszej drodze Billy Robbins nagle gdzieś przepadł. Któregoś dnia wyszedł z domu i już do niego nie powrócił. Zniknął jak przysłowiowa kamfora w wodzie. Najpierw szukali go najbliżsi, rodzina, przyjaciele, znajomi. Po kilku bezowocnych dniach w końcu powiadomiono miejscową policję, zaangażowano też prywatnego detektywa. Bez efektu. Nie odnaleziono Billa, nie natrafiono na żaden jego ślad, a wszystkie tropy i wątki jakie podjęto w czasie poszukiwań do niczego nie zaprowadziły. Nad grupą zawisły ciemne chmury. Bez swego wokalisty trudno byłoby im nagrać płytę, tym bardziej, że ludzie z Liberty nie wyobrażali sobie, by miałoby go na niej zabraknąć. Na początku poszli na rękę zespołowi przesuwając terminy sesji nagraniowych, w końcu zagrozili, że nie dotrzymując warunków kontraktu FANTASY może z tego tytułu ponieść bolesne konsekwencje prawne i finansowe. Podejrzewali też, że frontman zrobił im kawał, zaszył się gdzieś pod Miami w jakimś miejscu i po kilku dniach ze śmiechem na ustach pojawi się jak gdyby nic w studiu nagraniowym. Nie przypuszczali wówczas jak bardzo się mylili…

Po trzydziestu dniach od oficjalnego zgłoszenia o zaginięciu, martwego wokalistę znalazł przypadkowy turysta na miejscowej plaży. Jego ciało  było już w fazie częściowego rozkładu. Przyczyna śmierci do dziś jest zagadką i nigdy nie została wyjaśniona. Krążą o niej różne teorie, narosło na jej temat wiele plotek, ale niczego nowego do tej sprawy nie wniosły. Po tym wstrząsie prawie wszyscy muzycy chcieli rozwiązać zespół, ale Robert Robbins przekonał ich, że pamięć brata najlepiej uczczą nagrywając płytę, o której tak bardzo marzył. Rozpoczęto przesłuchania i miesiąc później z szesnastoletnią(!) wokalistką Lydią J. Miller zarejestrowali płytę, która w 1970 roku ukazała się pod tytułem „Fantasy”.

Fantasy "Fantasy" (1970)
Fantasy „Fantasy” (1970)

Nigdy nie słyszałem nagrań zespołu FANTASYBill’em Robbins’em w składzie, gdyż takie nigdy się nie ukazały. Nie wiem ile w tym prawdy, ale ponoć wśród amerykańskich fanów krążą taśmy z koncertowymi nagrania grupy w jej oryginalnym składzie. Nie mogę więc porównać jego głosu z głosem Lydii J. Miller. A ten jest wręcz rewelacyjny! Ta młodziutka wokalistka śpiewa szorstkim, mocnym, dojrzałym głosem bliskim stylistyce Janis Joplin i Grace Slick. Na dodatek jest autorką nagrania „Understand” (szósty na płycie), po który rok później sięgnęła (równie fenomenalna) japońska wokalistka Carmen Maki umieszczając go na swej trzeciej płycie nagranej wspólnie z tamtejszym, legendarnym zespołem Blues Creation. O ile Bill Robbins miał charyzmę, to panna Miller oprócz niej posiadała też ogromny talent. Album „Fantasy” zawiera siedem nagrań utrzymanych w psychodelicznej stylistyce w połączeniu ze szczyptą bluesa i jazzu. Nie za długie, ale też i nie za krótkie kawałki oscylują w granicach pięciu minut. Najdłuższy ze wszystkich, zamykający płytę „Who’s Next”  trwa nawet ponad dziewięć. Dominują tu wszechobecne, ciężkie tony organów Hammonda wzbogacone fajnymi solówkami gitary. No i ten cudowny głos wokalistki, którego po prostu nie sposób zapomnieć! Wszystko zaś zagrane jest w dość brytyjskim progresywnym stylu. Jest w tej muzyce siła i magia i ta fantazja, od której trudno jest mi się uwolnić.

Wnętrze okładki
Wnętrze okładki „Fantasy”

Po nagraniu płyty Lydia J. Miller szybko opuściła grupę skuszona ofertą wytwórni Liberty na wydanie solowych albumów. Kariery jednak nie zrobiła. Uzależniona od alkoholu zmarła 27 września 2008 roku. Miała 54 lata. Muzycy FANTASY po odejściu wokalistki nagrali w 1971 roku jeszcze jeden, tym razem podwójny album, ale już pod szyldem Year One, po czym ich drogi się rozeszły…

Historia brytyjskiego  zespół FANTASY zaczęła się w wiejskiej posiadłości niedaleko Gravesend w hrabstwie Kent w 1970 roku. Pięciu młodych muzyków założyło tam kapelę Chapel Farm (od nazwy farmy) i z wielkim zapałem ćwiczyło covery znanych wykonawców, które wkrótce zastąpili własnymi kompozycjami. Mniej więcej po pół roku wzajemnego docierania się wygrali przegląd amatorskich zespołów organizowany przez „Melody Maker”, W nagrodę pojechali w trasę z zespołem Argent. Trzy tygodnie później przeżyli dramat. W Cliftonville gitarzysta Bob Vann świętując w trasie swoje osiemnaste urodziny spadł z klifowego wybrzeża w przepaść i poniósł śmierć na miejscu (jest w tym jakaś analogia do tragedii Amerykanów). Był to dla wszystkich okrutny cios. Ostatecznie grupa postanowiła jednak trzymać się razem. Miejsce Boba Vanna zajął wkrótce Peter James, perkusistę Briana Chathama zastąpił Jon Webster, a David Read (bas), Paul Lawrence (gitara akustyczna) i David Metcalfe (klawisze) którzy byli w grupie od samego początku postanowili zmienić nazwę na Firequeen. Wyruszyli ponownie w trasę koncertową, tym razem z gigantami progresywnego rocka takimi jak Edgar Broughton Band i Pink Fairies. Nagrali też taśmę demo i rozesłali ją do kilku firm fonograficznych z Islands, Charismą i Deccą na czele. Najszybciej haczyk połknął Polydor, który podpisał z nimi kontrakt, ale pod jednym warunkiem – grupa musiała zmienić nazwę. „Nie polubili nazwy Firequeen” – wspominał David Metcalfe. „Widocznie za bardzo kojarzyła im się z Queen. Na sugestię, by wrócić do naszej pierwotnej nazwy, odpowiedzieli, że Chapel Farm to owszem, dobra nazwa, ale dla grupy country.” Polydor zasugerował im nazwę FANTASY. „Nie mieliśmy wyboru w tej sprawie” – mówi Paul Lawrence i dodaje:  „Nienawidziliśmy tej nazwy, ale w pewnym sensie mieli rację ponieważ jest ona dość reprezentatywna do charakteru naszej muzyki”. Na przełomie maja i czerwca 1973 roku w Chipping Norton Studios z producentem Peterem Samens’em nagrali płytę, którą pierwotnie nazwali „Virgin On The Ridiculous”. Polydor  zwlekał z jej wydaniem jakby nie wierząc ani w zespół, ani w jego produkt. „Sądzę, że Polydor nie rozumiał naszej muzyki, a my nie mieliśmy już siły by z nim walczyć” podsumował całą tę sytuację Metcalfe. W końcu album ukazał się w listopadzie pod tytułem „Paint A Picture”.

Fantasy "Paint A Picture" (1973)
Fantasy „Paint A Picture” (1973)

Zakochałem się w tej płycie od pierwszego przesłuchania! Zachwyca mnie klimatem swojej tajemniczości, wyrafinowanymi aranżacjami, oraz melodyjnymi niebanalnymi kompozycjami. Rozpoczynający całość utwór  „Paint A Picture” oszałamia piękną, delikatną linią melodyczną, wysublimowanym współbrzmieniem organów, melotronu, oraz akustycznych i elektrycznych gitar. „Circus” posiada urokliwą partię klawiszy w stylu wczesnego Ricka Wrighta, zaś „Award” (dedykowany zmarłemu tragicznie gitarzyście) urzeka dramatyczną melodyką w stylu najlepszych dokonań Barclay James Harvest. Klimat tego ostatniego zespołu zostanie powtórzony raz jeszcze w delikatnym i bardzo przestrzennym „Thank Christ”, a gdy wsłucham się w zadziorny, gitarowy „Young Man’s Fortune” przypomina mi się pierwsza płyta Camel. Urokliwy, oparty na współbrzmieniu wiolonczeli, fortepianu i akustycznej gitary jest „Widow” po którym pojawia się równie uroczy „Icy River”. Tu moje skojarzenia wędrują do „starego” Genesis i nie mogę wyjść z podziwu z jaką swobodą muzycy sięgają po jakże bogatą paletę barw malując swą muzykę tak cudownymi dźwiękami. Album zamyka dostojny i niemal żałobny „Silent Mime” urokliwie zaśpiewany w dwugłosie z organowym, psychodelicznym brzmieniem wczesnego Pink Floyd. Niewinnie melodyjny, przepiękny utwór.

Album „Paint A Picture” w mojej skromnej opinii należy do ścisłego kanonu artrockowego grania. Innego zdania był wówczas Polydor, który nie wykazał żadnego zainteresowania zespołem i pożałował pieniędzy na promocję krążka. Co prawda zespół zdążył nagrać materiał na drugi album, który miał ukazać się w 1974 roku, ale nic z tego (niestety) nie wyszło. Dopiero w 1991 roku specjalizująca się w wydawaniu płytowych rarytasów firma Audio Archives wydała na CD „Beyond The Beyond”, który w niczym nie ustępował debiutowi, a może jest od niego o krok lepszy! Dla zaostrzenia apetytu, wspomnę tu tylko o dziewięciominutowym, pełnym zmian tempa i nastroju „Alenderie” (w stylu VDGG, Camel i Spring), dynamicznym i klasycyzującym „Afterthought” (Procol Harum spotyka Refuge), czy wreszcie o tytułowym „Beyond The Beyond” – prawdziwych perłach progresywnego grania. Wielka szkoda, że ten album nie ukazał się w epoce. Mogło się udać!

DUST „Dust” (1971); „Hard Attack” (1972)

Amerykańskie trio DUST powstało pod koniec 1969 roku w nowojorskim Brooklynie. Istniało zaledwie trzy lata i wydało dwa fantastyczne albumy. Założył je gitarzysta i wokalista Richie Wise do spółki z  dwoma małolatami. Byli to: basista Kenny Aaronson i perkusista Marc Bell. Na początku w zespole był też przyjaciel Richie’ego, Kenny Kerner. który jednak szybko dał sobie spokój z graniem. „Po jednej z prób powiedział mi: 'Żaden tam ze mnie grajek. Będę pisał wam teksty i organizował koncerty. W tym czuję się najlepiej’. Skubany, wiedział co mówi, ha, ha, ha. Mimo, że nie grał i nie występował z nami na scenie uważaliśmy go i tak za czwartego członka zespołu” – wspominał w jednym z wywiadów gitarzysta przy okazji kompaktowej reedycji albumów DUST wydanych przez Legacy Recordings w 2013 roku.

Dust. Od lewej: Richie Wise (voc, g.), Marc Bell (dr), Kenny Aaronson (bg)
Dust. Od lewej: Richie Wise (voc, g.), Marc Bell (dr), Kenny Aaronson (bg)

„Beatlesi odmienili całe moje życie. Będąc nastolatkiem podjąłem już wtedy decyzję kim będę w przyszłości. I to mi się udało” – zwierzał się w innym miejscu Wise. Trójka muzyków zafascynowana była w tym czasie głównie brytyjskim rockiem z Cream, Deep Purple i Procol Harum na czele. Największe jednak wrażenie zrobiło na nich nowatorskie jak na owe czasy gęste, mroczne i mocno rockowe brzmienie Black Sabbath. W tym czasie w Stanach, poza nielicznymi (Grand Funk, Cactus, Vanilla Fudge) praktycznie nikt takiej muzyki nie grał. A już na pewno nie w Nowym Jorku i okolicach.  I tak oto trójka dzieciaków z ulic Brooklynu z własnym hasłem brzmiącym : „Play Loud. Play Hard. Play Fast. Or Don’t Play At All” ruszyła na podbój nowojorskich klubów muzycznych.  „Uzbrojeni” we wzmacniacze i baterię kolumn Marshalla dawali takiego czadu, że właściciele sal rwali sobie włosy z głowy w obawie, czy od tak wysokiego natężeni dźwięku nie eksplodują butelki z alkoholem stojące na barowych półkach. Generalnie było to bowiem wściekle atakujące, czadowe, gitarowe, riffujące granie. Ten zespół nie brał jeńców!

Fama o najmocniej grającej grupie w tej części Stanów rozeszła się lotem błyskawicy. Kenny Kerner, jak przystało na energicznego i prężnego menadżera, dość szybko znalazł wolne studio nagraniowe i pod jego czujnym okiem (został producentem płyty) trio nagrało swój pierwszy krążek. Album „Dust” z dość szokującą, ale i też i na swój sposób intrygującą okładką, ukazał się w połowie 1971 roku. Wydała go mała niezależna wytwórnia Kama Sutra.

DUST "Dust" (1971)
DUST „Dust” (1971)

Już po jego pierwszym przesłuchaniu z całą stanowczością i odpowiedzialnością stwierdzam, że na pewno nie był to przeciętny zespół. Właściwie to trudno tutaj znaleźć jakikolwiek słaby punkt. Album kipi energią, mocą, spontanicznością i lekkością wykonawczą. Dwa pierwsze utwory: „Stone Woman”„Chaisin’ Lady” to prosty zdawałoby się hard rock. A jednak w tym pierwszym zamiast mocno podrasowanej gitary elektrycznej mamy „ślizgające” się dźwięki gitary slide na której zagrał basista Kenny Aaronson. W drugim  świetna partia gitary solowej Richie Wise’a wspomagana jest solidną sekcją rytmiczną. Ach ten młodziutki Marc Bell na perkusji – czysty diament! „Goin Easy” to blues grany tym razem na Dobro (rodzaj akustycznej gitary o charakterystycznym ostrym i metalicznym dźwięku) z basowym pochodem i drugą gitarą. Ciężko i mocno robi się w pięciominutowym „Love Me Hard”  który teraz pokazuje na co stać muzyków. To już jest jazda na najwyższych obrotach. Szaleńcza, maniakalna wręcz gra na bębnach, puls basu, który czuć na piersiach i porywające solówki gitary prowadzącej pchają go gdzieś w rejony nieistniejącego jeszcze heavy metalu! No i ta genialna akustyczna wstawka w połowie nagrania jakby dla nabrania oddechu przed dziką jazdą. Ale najlepsze przed nami! Dziesięciominutowy „From A Dry Camel” to dopiero psychodeliczno-metalowy odlot! Początek kojarzy mi się z utworem „Black Sabbath” (czy naprawdę muszę napisać kto go wykonuje?), ale gdy wsłuchać się w wyrazisty motyw gitary basowej, bliżej mu do „Dazed And Confused” Led Zeppelin.  Nawet klimat ma podobny, a do tego kompozycja skrzy się od świetnych gitarowych zagrywek, solówek i riffów. Dużo spokojniejszy, atmosferyczny, niemal melancholijny i na pół akustyczny jest „Often Shadows Felt”. Całość kończy szybki, instrumentalny„Loose Goose” o którym można powiedzieć, że to taki metalowy rock’n’roll. Mocny gitarowy riff i doskonały Marc Bell podkręcający swą grą na bębnach tempo tego numeru. Super!

I jeszcze dwa zdania o okładce albumu „Dust”. O ile tylna strona przedstawiała stąpającego po pustynnym piasku sympatycznego wielbłąda, to jej front jest dość przerażający. Twórca projektu, Dominic Sicilia, posłużył się tu archiwalnym zdjęciem zmumifikowanych ciał górników odkrytych w jednej z meksykańskich kopalń. Być może chciał nim sparafrazować Biblijny wers „Z prochu powstałeś i w pył/kurz (ang. ’dust’) się obrócisz” …

Zupełnie inny charakter ma okładka drugiego albumu, który pod tytułem „Hard Attack” ukazał się rok później. Tym razem sięgnięto po komiksową grafikę „Snow Giants” Franka Frazetty, bardzo popularnego amerykańskiego autora obrazów fantasy i science fiction. Warto przypomnieć, że jego prace zdobiły okładki płyt także innych zespołów jak chociażby Nazareth („Expect No Mercy”), Molly Hatchet (pierwsze trzy albumy), gitarzysty Yingwie Malmsteena („War To End All Wars”), czy debiutu Wolfmother („Wolfmother”). Frank Frazetta zmarł w 2010 roku w wieku 82 lat, a jego grafika „Connan Barbarzyńca” została sprzedana na aukcji dwa lata później za astronomiczną sumę 1,5 mln. dolarów! I jeszcze jedna ciekawostka dotycząca „Snow Giants”. W 2001 roku pojawiła się ona ponownie na okładce płyty „Old Battle Songs” włoskiego zespołu Rhapsody. Płyta była jednak wydawnictwem nieoficjalnym i zawierała utwory demo, oraz nagrania koncertowe.

DUST "Hard Attack" (1972)
DUST „Hard Attack” (1972)

„Hard Attack” to album dużo bardziej zróżnicowany. Zespół dojrzał, nabrał pewności siebie. Także tej studyjnej. Nie bał się trochę poeksperymentować z dźwiękiem i z aranżacjami.  Przykładem ballada „Thusly Spoken” w której użyto smyczków, zaś „How Many Horses” zmierza gdzieś ku muzyce country. Ogólnie na dziewięć nagrań  trwających prawie czterdzieści minut dostajemy tylko te dwie wspomniane ballady. Pozostałe siedem to czadowe i całkiem chwytliwe granie. Tak jest właśnie w pierwszym nagraniu „Pull Away/So Many Times” przypominającym ostrzejszy, podrasowany Wishbone Ash napędzany przez perkusję z zawrotną wręcz prędkością i z fragmentami łagodnej gitary akustycznej. Heavy metalowy riff ma „Learing To Die” którego nie powstydziłby się Judas Priest w latach osiemdziesiątych, choć słychać tu także wpływy rocka progresywnego. To jedna z tych kompozycji, którą śmiało mógłbym dołączyć do swej hard rockowej play listy obok nagrań Black Sabbath i Budgie. Świetny jest też metalowy „Suicide” z doskonałym solem na basie i instrumentalny, rozpędzony „Ivory” będący popisem zespołowego grania. Szkoda, że nie zachowały się nagrania koncertowe tria DUST, bo ten ostatni to typowo sceniczny „wymiatacz” potrafiący rozgrzać fanów do białości. Spokojne i bardzo melodyjne oblicze trio pokazuje w „Walk In The Soft Rain” oraz w „I Been Thinkin”. Cały album kończy 30-sekundowa gitarowa miniaturka „Entrance”. Akustyczna perełka fantastycznego albumu.

Tuż po jego wydaniu zespół rozwiązał się, choć muzycy nie porzucili swych muzycznych marzeń i ambicji. Richie Wise i Kenny Kerner produkowali dwa pierwsze albumy Kiss („Kiss” i „Hotter Than Hell”), oba wydane w 1974 roku. Basista Kenny Aaronson został muzykiem sesyjnym i współpracował m.in. z takimi wykonawcami jak Edgar Winter, Rick Derringer, Joan Jett i Billy Idol. Największą popularność zdobył jednak perkusista  Marc Bell, który w 1978 roku dołączył do The Ramones, przyjmując nazwisko Marky Ramone.

DUST to jeden z pionierów heavy metalu w Stanach. Dziś jest zespołem kultowym, jednak znanym nielicznym. Pozostawił po sobie dwa naprawdę dojrzałe i doskonałe albumu. I pomyśleć, że gdy trio rozwiązało się w 1972 roku, najstarszy z nich, Richie Wise, miał lat dwadzieścia, Kenny Aarson był dwa lata młodszy, zaś Marc Bell ledwo skończył lat szesnaście! Niesamowite! „To było bardzo przyjemne uczucie, gdy mając osiemnaście lat chodząc szkolnym korytarzem wszyscy pokazywali cię palcami mówiąc ’Ej, to ten co nagrał płytę’. Duma mnie rozpierała! Piękne czasy…” – wspominał nie tak dawno Kenny Aaronson. Oj tak, to były cudowne lata dla całej, szeroko pojętej, muzyki rockowej.