Za oknami jesień i jej niepowtarzalny klimat z krótkim co prawda dniem, ale z coraz dłuższymi wieczorami. To idealny czas, by późną porą, gdy krople deszczu spływają po szybach, a wiatr kołysze świat do snu można wygodnie zasiąść w fotelu, przymknąć oczy i oddać się muzyce. Muzyce tak kolorowej jak dywan utkany ze złotych liści w parkowych alejkach. Oto kilka moich propozycji na ten właśnie czas.
KOPPERFIELD „Tales Untold” (1974)
Gdyby nie dość naiwna ilustracja frontowej okładki przypominająca rysunki moich (dziś już dorosłych) dzieci z okresu fascynacji opowieściami o walecznych rycerzach i złych smokach pewnie nigdy nie wpadłbym na pomysł kupienia tej płyty. Jeszcze się wahałem, ale wystarczył rzut oka na jej tył i zaryzykowałem. Czy było warto..?
Kopperfield powstał z popiołów kilku szkolnych zespołów w Edwardsberg, w amerykańskim stanie Michigan. Dwójka dobrych przyjaciół, klawiszowiec Keith Robinson i basista Jerry Opdycke grali w konkurujących ze sobą combach, ale często wspólnie jamowali i omawiali możliwość połączenia się w jednym zespole. Okazja nadarzyła się, gdy ich kapele zaczęły się rozpadać. Jesienią 1971 roku zgromadzili wokół siebie kilku zaprzyjaźnionych muzyków i dość szybko się zgrali. Rok później pojechali do Chicago, gdzie zarejestrowali kilka własnych, nie do końca dopracowanych kompozycji. Był to zalążek nagrań, które potem doszlifowane znalazły się na płycie „Tales Untold” wydanej w 1974 roku. Pod wieloma względami zawiera ona dość typowy dla połowy lat 70-tych amalgamat hard rocka i rocka progresywnego, ale byłoby błędem sugerować, że może to popsuć przyjemność jej słuchania. Silna dominacja klawiszy, wijące się gitary, przesadny rockowy wokal to dla wielu wykonawców typowa konwencja gatunku tamtego okresu. Z instrumentalnego punktu widzenia Kopperfield miał wiele zaoferowania. Byli doskonałymi muzykami, szczególnie perkusista, Tim Curtis, oraz dwaj klawiszowcy, Paul Decker i Keith Robinson, którzy nie bali się wejść na terytorium Raya Manzarka. Jedenaście utworów składających się na muzyczną opowieść rozciągają się od lekkiego blues rocka przywodzącego na myśl Free, po uroczy utwór tytułowy, który łączy akustyczne faktury folkowe i harmoniczne partie z psychodelicznymi i klasycznymi motywami klawiszowymi. Utwory takie jak „Anatomy” i „Nothing Left To Give” również zdradzają silny wpływ hard rocka z Detroit, choć pod wieloma względami jest on znacznie bliższy Grand Funk Railroad, niż MC5, a w „Brain Rot” wyczuwam lekką obsesję na punkcie Bloodrock.
Rozszerzone wydanie Gear Fab Records zawiera dodatkowo dziewięć utworów. Pierwsze sześć pochodzą z zaginionych taśm. Wprawdzie są surowe i nieoszlifowane, ale równie intrygujące jak oficjalne. Trzy ostatnie, w tym koncertowy „Katie Love”, zostały zaplanowane na obiecujący, niestety niedokończony drugi album i różnią się od wszystkiego, co znalazło się na „Tales Untold”. Nawet jak na standardy rocka progresywnego, przy prawie osiemdziesięciu minutach muzyki trudno będzie niektórym reedycję tę ogarnąć za jednym posiedzeniem. Ale warto spróbować, bo jest tu naprawdę wystarczająco dużo mocnej i dobrej muzyki, która zadowoli nie tylko wybrednego fana ciężkiego progresywnego rocka lat 70-tych. A na postawione pytanie, czy warto było ją kupić odpowiem krótko: TAK!
ATLANTIDE „Francesco Ti Ricordi” (1976).
Pod kilkoma względami Atlantide założona w 1972 roku w starożytnej wiosce Cirigliano liczącej dziś niewiele ponad trzystu mieszkańców w regionie Basilicata na południu Włoch była dość nietypową grupą. Po pierwsze, tworzyli ją czterej bracia Sanseverino: Mimmo (g, voc), Mario (bg), Leonardo (org) i Matteo (dr). Po drugie, w 1973 roku przenieśli się do Rottweil w Niemczech, gdzie grali z takimi zespołami jak Message, Atlantis i Scorpions zdobywając przychylne recenzje i zainteresowanie tamtejszych fanów. Po trzech latach występów i sporadycznych kontaktach z wytwórniami bracia postanowili samodzielnie wyprodukować płytę. Wydali ją dopiero w 1976 roku w nakładzie pięciuset sztuk pod tytułem „Francesco Ti Ricordi” nakładem wytwórni „S” (od nazwiska Sanseverino). Album zawierał sześć nagrań brzmiących jak wczesny proto-heavy psych rock z przewagą ciężkich rockowych kompozycji z organami i progresywnymi elementami, który bardziej pasuje do roku 1972 niż 1976. Złośliwi twierdzą, że ogólny groove albumu nie należy do zbyt oryginalnych. No, ale kochani, nie oszukujmy się – prochu dwa razy nie da się wymyślić. Osobiście uważam go za jeden z najlepszych ciężkich włoskich albumów tamtych lat, który wcale, ale to wcale nie kojarzy się z włoskim ruchem progresywnym . Marzenie braci Atlantydów ( w szerokim tego słowa znaczeniu) jest doprawdy niezwykłe. Można uznać je za ich arcydzieło. Osobiste zwycięstwo młodzieńców, którzy z marzeniami wyruszyli z malutkiej górskiej wioski. Wraz z nimi odżyło znaczenie mitycznego snu o Atlantydzie, które w tym przypadku przebiło się przez izolację, wyłaniając się ze śnieżnych zim i mgieł prastarych lasów Lukani. Marzeniami, które stały się zespołem, nagraniem, długo oczekiwanym albumem… Trudno nie docenić go jako kamienia milowego osiągniętego i spełnionego wśród tysiąca i jeden zespołów tamtych lat. Biorąc pod uwagę wszystkie trudności i niedostatki to niemal cud, że to epickie przedsięwzięcie im się udało. Pragnienie, by przywołać Włochy za pomocą ich własnego dumnego języka, bez popadania w typową retorykę emigrantów budzi mój szacunek, a przede wszystkim zdrowy zachwyt połączony ze szczerym podziwem dla ich odwagi.
Historię braci Sanseverino odkryłem przypadkiem w 2023 roku i zapamiętam na długo. Pewnie dlatego tak osobiście odbieram tę płytę. Jednak bez względu na tło jej powstania polecam ją wszystkim kochającym zespoły pokroju Deep Purple, Atomic Rooster, Satin Whale…
CASTANARC „Journey To The East” (1984).,
Rock progresywny ma swoje anioły i demony. Są zespoły depresyjne i świetliste. Castanarc był jednym z tych niewinnych, świetlistych, które, podobnie jak Solstice, czy Yes poszukiwały pełnych wyobraźni ścieżek muzycznych. Oczywiście, wszystko, co piękne i przyjemne może być uznane za śmieszne, lub banalne, ale jaką inną alternatywną drogę poza medycyną ma ludzkość, by uciec od bólu i szaleństwa..?
Zespół dorastał razem ze swoimi brytyjskimi neo-progresywnymi rówieśnikami na początku lat 80-tych, ale prawie nikt nie zwracał na nich uwagi. Bycie łagodnym w czasach, gdy punkowcy obrażali, pluli, wymiotowali i tłukli się na ulicach, nie było dobrym pomysłem. Tworzenie przyjemnej, pięknej muzyki prawie nigdy nie jest dobrym pomysłem – wszyscy będą ją krytykować. Bo to, co jest fajne, odnoszące sukcesy i popularne w naszych czasach, to bycie złym, bycie skurwielem. Strach to dobry interes. Życzliwość jest dla przegranych… W 1983 roku ukazał się ich debiut, „Journey To The East”, prawdziwy klasyk z zapadającymi w pamięć przepięknymi utworami – każdy zagrany z wykwintną delikatnością i czułością. Pod względem jakości Castanarc porównywano do debiutantów odrodzonego prog rocka takich jak Pallas i Pendragon. Brzmienie bardzo przypomina wczesny Marillion z wyraźnymi wpływami Yes, szczególnie w wokalu Marka Holidaya. Jego głos, w którym zakochałem się od pierwszego dźwięku, to jeden z najbardziej szlachetnych jaki pojawił się wówczas w neo-progu. Jest tak delikatny jak krem na odparzenia dla niemowlaka. Paul Ineson dorównuje Steve’owi Rothery jeśli chodzi o długie solówki gitarowe inspirowane Davidem Gilmourem, a klawisze Davida Powella to stały element albumu i naprawdę są urocze. Nie przesadzają z głośnością, ani nie wymykają się spod kontroli. Koncentrują się na budowaniu harmonii wokalnych i pięknej architekturze brzmienia.
Zawsze jest czas na czułość i każdy z nas ją ma. Nie ma powodu by się jej wstydzić, lub ukrywać. I ta muzyka jest właśnie taka: czuła, wrażliwa, ciepła. Dla nas wszystkich.
SFINX „Zalmoxe” (1979).
Rumunia nie jest krajem, który od razu przychodzi na myśl, gdy myślimy o rocku progresywnym, a nawet o muzyce w ogóle. Jednak w 1979 roku rumuński zespół wydał jeden z najlepszych albumów rocka progresywnego końca lat 70-tych przełamując oczekiwania i prezentując ukryty talent muzyczny Europy zza żelaznej kurtyny. „Zalmoxe” to album koncepcyjny, który zgłębia rumuńską historię i mitologię, z tekstami autorstwa poety Alexandru Basaraba, opartymi na folklorystycznej postaci boskiego przywódcy religijnego Zalmoxe z czasów panowania króla Burebisty. Początki Sfinx sięgają 1963 roku, kiedy to trzech uczniów bukaresztańskiego liceum: Corneliu „Bibi” Ionescu, Octav Zemlička i Cristian Valic założyło beatowy zespół. Ze względu na egzaminy, sytuację szkolną, sprzeciw rodziców i dobór repertuaru jego skład często się zmieniał. Przełom nastąpił w 1967 roku, gdy do zespołu dołączyli młody perkusista Marian Toroimac, oraz 17-letni uczeń muzycznego liceum, gitarzysta i skrzypek Dan Andrei Aldea uznany już wtedy za geniusza. Ich debiutancki album „Lume albă” (Biały świat) ukazał się w 1975 roku i odniósł ogromny sukces wśród publiczności i (o dziwo) doceniony przez tamtejszych krytyków wrogo nastawionych do „zgniłej zachodniej muzyki”. Cztery lata później wydali „Zalmoxe” – swoje progresywne dzieło.
Tym razem zespół, jak i sam album, napotkał trudności politycznych urzędników. Został ocenzurowany, wstrzymany i wydany dopiero trzy lata po nagraniu. Pamiętam jego pierwszy odsłuch kiedy to usadowiony w fotelu włączyłem płytę i… zastygłem w bezruchu na całe czterdzieści pięć minut. Znaczącą rolę odgrywają tu klawisze tworząc bogate i złożone brzmienie, które chwilami przypominają „stary” Genesis. Całość rozpoczyna się imponującym „Ursitoarele” (Wróżki), z barokowym, niemal gregoriańskim wstępem. Jednak po kilku sekundach wstęp ten przekształca się w symfoniczny rytm z intensywnym progresywnym beatem, licznymi zmianami i doskonałymi riffami gitarowymi. Po tym mocnym otwarciu „Blana de Urs” (Futro niedźwiedzia) ewoluuje w zdominowany przez organy fragment przywodzący na myśl Yes. Perkusja i bas doskonale uzupełniają kreatywną pracę gitary, klawiszy i wokalu, tworząc zachwycająco spójne brzmienie. „Mierea” (Miód) to łagodna ballada z zaskakującymi ozdobnikami klawiszy utrzymująca słuchacza w skupieniu. Wyszukany utwór, a brzmi tak prosto. Niesamowite! Tuż po nim „Pastera” (Jaskinia), jeden z najbardziej poruszających numerów na albumie. Chociaż nie znam rumuńskiego, piękno i jego złożoność sprawiają, że język nie stanowi bariery. „Epifania” (Objawienie Pańskie) to kolejne spokojne nagranie, która wydaje się płynąć. Ale, jak to bywa w rocku progresywnym, zespół zaskakuje dramatyczną zmianą kierunku, w którym prym wiodą klawisze. Z kolei „Furtuna Cu Trup de Balour” (Burza w kształcie smoka) to punkt zwrotny albumu. Brzmienie staje się frenetyczne, a nawet ciężkie, z nietypowymi strukturami i mocnymi partiami organów. Muzycy pokazują w nim swoją odważniejszą, bardziej eksperymentalną stronę. Warto też wspomnieć o „Cãlãtorul Prin Nori” (Podróżnik w chmurach), w którym Sfinx zapuszcza się w etniczny folk tworząc ciepły klimat z nutą pewnej tajemniczości, oraz „Kogainon” – najbardziej zapadający w pamięć. Całość zamyka trzyminutowy „Epilog”. Zaczyna się bardzo spokojnie, a potem nabierający pasji.
Aldea planował wystawić całą muzykę na teatralnej scenie w formie rock opery, ale reżim nigdy nie dał na to zgody ponieważ podejrzewano go o polityczną wywrotowość. Takich ludzi władza nie tolerowała. Z tego samego powodu jego solowy singiel z 1979 roku został wycofany ze sprzedaży i zakaz grania w radio. Obawiając się o swoje życie muzyk uciekł do Niemiec, gdzie uzyskał status politycznego uchodźcy. Po upadku komunizmu nie skorzystał z okazji, by wrócić do kraju i połączyć siły ze swymi byłymi kolegami. Sfinx, jak się niedawno dowiedziałem, nadal istnieje, okazjonalnie koncertuje, ale od ponad dwóch dekad niczego nie nagrał.
VYTAS BRENNER „La Ofrenda de Vytas” (1973).
Na początku lat 70-tych, gdy rock progresywny osiągał kosmiczne rozmiary w Europie i w Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Łacińskiej narastała inna rewolucja dźwiękowa, która nie skupiała się na gwiazdach muzycznych, lecz na górach, rzekach i rytmach ziemi. W Wenezueli alchemik dźwięku, Vytas Brenner zaoferował swój muzyczny świat: metyską symfonię, w której nowoczesność prowadzi dialog z przodkami, syntezator Mooga i mandolina rozmawia z harfą i cuatro, a wszystko to w towarzystwie niezwykłych rytmów
Brenner był Niemcem, ale jego przeznaczeniem nie były europejskie sale koncertowe, ale Wenezuela, z jej bujną geografią i nieokiełznanym folklorem. Swoim pierwszym dźwiękowym dziełem jakim jest „La Ofrenda de Vytas” nie tylko przeciwstawił się konwencjom rocka progresywnego – on wynalazł muzyczny wenezuelski język o symfonicznej elegancji nie tracąc przy tym jego istoty. Mało tego – utworom nadał tytuły nawiązujące do symboli narodowych związanych z florą, fauną i geografią. Ale „La Ofrenda..” to nie tylko płyta. To portal. W jej rytmach kryje się bryza Andów, frenetyczny puls Caracas, mądrość przodków i delirium szamanów. To most między dwoma światami: popularnym i akademickim, elektrycznym i akustycznym, ziemskim i duchowym. Manifest tożsamości. Płyta, której się nie słucha: ją się przeżywa. Jej odbiór to intensywne i wciągające doświadczenie. Już od pierwszej nuty Vytas konstruuje majestatyczny wszechświat dźwiękowy, pełen rytmicznych zmian, świetlistych faktur i dopracowanych aranżacji, a częste pojawianie się skrzypcowego melotronu nadaje niektórym utworom nieco nastrojowego bluesa.. Oczywiście Vytas nie robi tego sam. Towarzyszą mu wieloletni współpracownicy: Pablo Manavello na gitarach, Carlos Acosta na basie i Frank Rojas na perkusji, plus zaproszeni muzycy. Ta synergia między tradycją a awangardą, między mistycyzmem a przyziemnością jest fascynująca, a zdolność do przekształcania rodzimych brzmień w nową wizję progresywnego folku zdumiewająca. Na całym albumie kompozycje (wszystkie instrumentalne) płyną z organiczną naturalnością, bez popadania w akademicką sztywność i pretensjonalność. Wszystkie piękne, ale gdybym miał wskazać tę jedną jedyną, która skradła mi serce byłaby to „Ofrenda de Miguel”. Połączenie folkowych faktur i rockowych zawirowań z wykorzystaniem orkiestrowych interludiów i blues rockowej frazy. Prawdziwa progresywna perełka.
„La Ofrenda de Vytas” to doskonałe znalezisko awangardowego folku i latynoamerykańskiego prog rocka, a także dzieło godne polecenia wszystkim kochającym dobrą muzykę.
CRACK „Si Todo Hiciera Crack” (1979).
Pochodzący z Gijón (północna część Półwyspu Iberyjskiego) kwintet Crack powstał pod koniec 1978 roku kończąc swój żywot trzy lata później. Biorąc pod uwagę, że nagrali jeden z najpiękniejszych albumów progresywnego rocka jaki pojawił się w Hiszpanii serce z żalu pęka mi do dziś.
Rozpoczęli swoją działalność jako popowa grupa, ale pojawienie się klawiszowca Mento Hevii zmieniło ich styl. W 1978 roku przenieśli się na Formenterę, aby w spokoju przygotować materiał na płytę, którą nagrali w madryckim Audiofilm Studios. Album „Si Todo Hiciera Crack”, absolutny klejnot gatunku z wpływami Genesis, Camel i King Crimson, to świadectwo wielkiego talentu całego zespołu. Co ciekawe, jego okładka była wynikiem konkursu wśród słuchaczy radiowego programu muzycznego i kojarzy mi się trochę z okładką płyty „Spartakus” niemieckiej grupy Triumvirat. Pod każdym względem „Si Todo…” jest wyjątkowe. Tu każda minuta warta jest słuchania, każda jest inna, a każdy z siedmiu utworów opowiada inną historię. Oczywiście po hiszpańsku. Ale to nie ważne. Prawdziwa magia kryje się w aranżacjach, które są radosne, optymistyczne i urzekające. Podobnie jak inne andaluzyjskie zespoły, Crack łączy elementy inspirowane rockiem progresywnym z piękną hiszpańską gitarą klasyczną, elektryczną i klawiszami tworząc zachwycające brzmienie, które od razu wciąga. Alberto Fontaneda i Mento Hevia wykonują świetną robotę wokalną, a gitarowe popisy Rafaela Rodrígueza i Alberto zasługują na wielkie brawa. Album jest bardzo równy, bez wypełniaczy i słucha się go z wielką przyjemnością. Przy pierwszym odsłuch duże wrażenie wywarły na mnie instrumentalny „Descenso En El Mahellstrong” w piękny sposób otwierający tę płytę i szczyt wszystkich szczytów, czyli tytułowy „Si Todo Hiciera Crack”. Ciekawy jest także epicki, dwuczęściowy „Marchado Una Del Cid” z genialnym solo na klawiszach, którego bohaterem jest El Cid, hiszpański bohater narodowy z XI wieku walczący o wyparcie Arabów (Maurów) z Półwyspu Iberyjskiego. Album zebrał bardzo pozytywne recenzje poza Hiszpanią; zaryzykowałbym nawet, że jest bardziej znany za granicą niż w swoim kraju. Przekonałem się o tym będąc w tym słonecznym kraju kilka lat temu.



























































