Założony w 1975 roku EPIDAURUS jest typowym przypadkiem zespołu, który uważa się za kultowy tylko dlatego, że jest mało znany i przegapił szansę na sławę. Takie opinie zazwyczaj wygłaszają osoby, którym wydaje się, że wszystko co rzadkie jest dobre, lub przynajmniej lepsze od reszty (ha, ha, ha). To, że krążą o nim bardzo skąpe informacje, które czasem należy traktować z przymrużeniem oka nie kwalifikują się, by przypiąć mu łatkę „kultowy”. Nie mniej Epidaurus pozostaje jednym z niewielu zespołów, który zaryzykował wydanie melodyjnego, symfonicznego prog rocka w 1977 roku, co w tym czasie było komercyjnym i medialnym samobójstwem nawet dla wielkich tego gatunku. O ile punk umarł dość szybko, o tyle płyta „Earthly Paradise” pierwotnie wydana w ilości 500 egzemplarzy dziś jest jedną z najbardziej pożądanych w tym gatunku.

Zespół powstał w 1975 roku w niemieckim Bochum, w Nadrenii Północnej-Westfalii, a swoją nazwę wziął od starożytnego miasta w Grecji. Klawiszowiec Günter Henne i perkusista Manfred Struck znali się ze szkoły Waldorf, gdzie uczyli się gry na instrumentach klasycznych. Na początku dekady grali w psychodeliczno rockowej grupie Teraohm, która rozpadła się po tym jak ukradli im sprzęt. Basista Heinz Kunert od 1967 roku koncertował z lokalnym The Strongs, a potem przeszedł do progresywnego, hard rockowego Pentagon grając tam do 1975 roku. Drugim muzykiem obsługującym czarno-białe klawisze był Gerd Linke udzielający się w różnych beatowych kapelach o zabawnych niekiedy nazwach takich jak Fried Eggs, czy Edmund. Oprócz tego pracował na pół etatu w fabryce samochodów Opel w Bochum. Tam dowiedział się, że lokalna grupa szukała klawiszowca. W ten sposób poznał Güntera, Manfreda i Heinza. Zagrali kilka koncertów, ale Henne i Linke będąc pedantami do szpiku kości zadeklarowali całkowite odrzucenie działalności estradowej uważając, że z mnogością sprzętu jaki posiadają (organy, melotron, klawesyn, moog, kilka syntezatorów) żadna z ówczesnych scen nie miała szans przekazania ich ambitnych pomysłów kompozytorskich.

Od września 1975 roku cała czwórka ostro pracowała nad instrumentalnymi kawałkami. Z myślą o nagraniu płyty postanowili poszerzyć skład o wokalistę. Przypadkiem natknęli się na drobniutką, siedemnastoletnią Christiane Wand mającą klasyczne wykształcenie i piękny, krystaliczny głos. Ponieważ miejscowe studio Langendreer nie było jeszcze ukończone w czerwcu następnego roku wybrali Hermes Sound Studio w Kamenz. W połowie nagrań Manfred Struck niespodziewanie oświadczył, że bardziej pociąga go inżynieria dźwiękowa niż gra na bębnach chociaż był znakomitym perkusistą. Będzie to szczególnie widoczne na drugiej stronie płyty gdzie zapewnił większą dawkę wszechstronności i siły sekcji rytmicznej. Jego styl z domieszką jazzu pomagał zespołowi wzmocnić zamierzony nastrój wyrafinowania i płynniej radzić sobie ze złożonością materiału. Można powiedzieć, że basista Heinz Kunert czuł się z nim dużo pewniej, zaś partie klawiszowe brzmią mocniej, a czasami nawet agresywnie. Jego miejsce szybko zajął Volker Oehmig i to jego słyszymy na pierwszej stronie płyty. Przy okazji warto zaznaczyć, że w w dwóch utworach, „Andas” i „Silas Marner”, na flecie poprzecznym gościnnie zagrał Peter Mayer.
Nagranym materiałem starali się zainteresować kilka wytwórni takich jak Polygram, A&R, EMI, Brain… Te duże kompletnie ich ignorowały, mniejsze nie podjęły ryzyka. Ostatecznie wydali ją na własny koszt w mikroskopijnym nakładzie z okładką zaprojektowaną przez Volkera Oehmiga. Można ją było kupić w jednym tylko sklepie znajdującym się naprzeciwko dworca kolejowego w Bohum…

Od momentu, w którym płyta zaczyna się kręcić momentalnie odczuwam bardzo pozytywną więź z tą muzyką. Krystalicznie czysty w swej postaci rock symfoniczny bez nadęcia i pompatyczności zbudowany został na fundamentach dwóch znakomitych i (co ważne) równorzędnych klawiszowcach mających do dyspozycji wspomniany wcześniej potężny arsenał instrumentalny. Cała ich lawina nie pozostawia miejsca na gitarę elektryczną, ale o dziwo nie odczuwam jej braku. Oczywiście, nie można pominąć typowo mocnego basu, oraz gitary akustycznej, która w „Silas Maner” pełni bardziej rolę ozdobnika, niż instrumentu wiodącego. I to wszystko.

Muzycy wykonali naprawdę niezwykłą robotę, zarówno pod względem kompozycji utworów, jak i wykonania. Album trzyma wysoki poziomi i zdecydowanie powinien zadowolić każdego fana instrumentalnego lotu nie zaglądając mu pod ogon. Zamieszanie jakie miało miejsce w studio podczas nagrań spowodowało, że płyta ma jakby dwie fazy. Pierwsza opiera się na solidnym symfonicznym rocku w stylu Neuchswanstein, Wallenstein, czy Novalis, podczas gdy druga kieruje się w stronę Tangerine Dream i Klause’a Schultze. Najbardziej intryguje mnie strona pierwsza z dwoma utworami, w których pojawia się wokal. W zależności od osobistych preferencji opinie co do śpiewu młodziutkiej Christiane Wand są bardzo skrajne, ale jej anielski głos akurat mi się bardzo podoba. Nawet żałuję, że jest go tu tak mało.

Zachodni krytycy ewidentnie jeden po drugim porównują Epidaurus z Genesis twierdząc między innymi, że melotron używany według schematów Tony’ego Banksa jest tego wyznacznikiem. Nie będę się kłócił, ale… ja widzę tu fundamentalnie inny aspekt działalności Teutonów – rezygnację z „techniczności” na rzecz melodii. Posłuchajcie otwierającego płytę utworu „Actions And Reactions” – ani śladu wirtuozerii, czy narcyzmu. Patos? Jest. Ale podyktowany wyłącznie dobrymi intencjami, chęcią zbliżenia się do kanonów romantycznej klasyki, lirycznego ducha narodowego. Pasaże motywów załamywane są w dramatycznym zwierciadle akcji; szczególnie barwny jest zwiewny wokal panny Wand, która wchodzi w trzeciej minucie utworu i kradnie show. To także doskonałe zaproszenie do wysłuchania następnych nagrań… „Silas Marner” rozpoczyna się atmosferycznym sojuszem dwunastostrunowej gitary (Gerd Linke) z oszałamiająco piękną partią fletu Petera Meyera. Obraz, który malują jest podobny do symbolicznych krajobrazów Caspara Davida Friedricha: melancholia, baśń, zatarte granice między rzeczywistością, a metafizyką… I chociaż punkt kulminacyjny narracji ma charakter szybkiej symfoniczno-progowej natury, płótno kończy się tym samym subtelnym zanurzeniem w nostalgicznych refleksjach oceanu. Ten znakomity i bardzo interesujący kawałek kojarzy mi się z klimatami fińskiego Nightwish, który (przypomnę) powstał dwie dekady później. Czyżby herosi progresywnego metalu znali ten album..?

Druga strona płyty zawiera wyłącznie instrumentalne utwory, a zapowiada ją „Wings Of The Dove” ze swym trwałym poetyckim „spokojem”. Są tu fragmenty otwartej kadencji harmonicznej z fortepianem i melotronem, galopującym basem i solówką mooga mogące służyć służyć jako wzorcowy przykład gatunku. Nasuwają mi się tu analogie z holenderskim Earth And Fire okresu „Atlantydy”, ale to tylko moje odczucie… Z ogólnego kontekstu „Andas” wyróżnia się jako mieszanka fusion funku i kraut elektroniki, w którym organy, elektryczny fortepian i melotron z doskonałym wsparciem basisty spotyka eteryczny syntezator smyczkowy. No i to piękne solo na flecie powodujące dreszcze! Teraz dopiero jestem rozdarty, bo o ile serce zostawiłem przy pierwszej stronie płyty, to duszę skradły mi te dwa wspaniałe kawałki z drugiej… Album wieńczy „kosmiczna” mozaika „Mitternachstraum” złożona z enigmatycznych i monotematycznych elementów lekko „zarażona” nastrojem Camel’owego „Moonmadness”. Nie mniej utwór skoncentrowany głównie na syntezatorach bardzo blisko dryfuje w okolicach Tangerine Dream ery „Stratosfear” i „Encore”. A że jestem fanem Tangerine Dream według mnie ładnie to zakończenie wymyślili.

Album „Earthly Paradise” trudno określić mianem arcydzieła, ale czy wszystkie zaginione, a po latach na nowo odkryte płyty muszą nimi być? Nie dajmy się zwariować i starajmy się być w miarę obiektywni. Przy odrobinie szczęścia i dobrego wyczucia czasu zespół mógłby pewnie funkcjonować dalej, ale tak się nie stało. Stał się kultowy tylko dla internetowych poszukiwaczy.
Po rozwiązaniu Epidaurusa Henne, Linke i Kunert grali w zespole Choise. W 1994 roku próbowali wskrzesić swoje dzieło. Niestety, album „.Endangered” wyprodukowany przez znajome twarze nie mógł osiągnąć standardów swojego poprzednika. Niezrozumiały pop-art okazał się blady, a miejscami wręcz niejadalny. Po tej klapie muzycy nie podejmowali kolejnej próby wejścia do tej samej rzeki. Chyba słusznie.