Rockowe barwy jesieni: Kopperfield; Atlantide; Castanarc; Sfinx, Vytas Brenner; Crack.

Za oknami jesień i jej niepowtarzalny klimat z krótkim co prawda dniem, ale z coraz dłuższymi wieczorami. To idealny czas, by późną porą, gdy krople deszczu spływają po szybach, a wiatr kołysze świat do snu można wygodnie zasiąść w fotelu, przymknąć oczy i oddać się muzyce. Muzyce tak kolorowej jak dywan utkany ze złotych liści w parkowych alejkach. Oto kilka moich propozycji na ten właśnie czas.

KOPPERFIELDTales Untold” (1974)

Gdyby nie dość naiwna ilustracja frontowej okładki przypominająca rysunki moich (dziś już dorosłych) dzieci z okresu fascynacji opowieściami o walecznych rycerzach i złych smokach pewnie nigdy nie wpadłbym na pomysł kupienia tej płyty. Jeszcze się wahałem, ale wystarczył rzut oka na jej tył i zaryzykowałem. Czy było warto..?

Kopperfield powstał z popiołów kilku szkolnych zespołów w Edwardsberg, w amerykańskim stanie Michigan. Dwójka dobrych przyjaciół, klawiszowiec Keith Robinson i basista Jerry Opdycke grali w konkurujących ze sobą combach, ale często wspólnie jamowali i omawiali możliwość połączenia się w jednym zespole. Okazja nadarzyła się, gdy ich kapele zaczęły się rozpadać. Jesienią 1971 roku zgromadzili wokół siebie kilku zaprzyjaźnionych muzyków i dość szybko się zgrali. Rok później pojechali do Chicago, gdzie zarejestrowali kilka własnych, nie do końca dopracowanych kompozycji. Był to zalążek nagrań, które potem doszlifowane znalazły się na płycie „Tales Untold” wydanej w 1974 roku. Pod wieloma względami zawiera ona dość typowy dla połowy lat 70-tych amalgamat hard rocka i rocka progresywnego, ale byłoby błędem sugerować, że może to popsuć przyjemność jej słuchania. Silna dominacja klawiszy, wijące się gitary, przesadny rockowy wokal to dla wielu wykonawców typowa konwencja gatunku tamtego okresu. Z instrumentalnego punktu widzenia Kopperfield miał wiele zaoferowania. Byli doskonałymi muzykami, szczególnie perkusista, Tim Curtis, oraz dwaj klawiszowcy, Paul Decker i Keith Robinson, którzy nie bali się wejść na terytorium Raya Manzarka. Jedenaście utworów składających się na muzyczną opowieść rozciągają się od lekkiego blues rocka przywodzącego na myśl Free, po uroczy utwór tytułowy, który łączy akustyczne faktury folkowe i harmoniczne partie z psychodelicznymi i klasycznymi motywami klawiszowymi. Utwory takie jak „Anatomy” i „Nothing Left To Give” również zdradzają silny wpływ hard rocka z Detroit, choć pod wieloma względami jest on znacznie bliższy Grand Funk Railroad, niż MC5, a w „Brain Rot” wyczuwam lekką obsesję na punkcie Bloodrock.

Rozszerzone wydanie Gear Fab Records zawiera dodatkowo dziewięć utworów. Pierwsze sześć pochodzą z zaginionych taśm. Wprawdzie są surowe i nieoszlifowane, ale równie intrygujące jak oficjalne. Trzy ostatnie, w tym koncertowy „Katie Love”, zostały zaplanowane na obiecujący, niestety niedokończony drugi album i różnią się od wszystkiego, co znalazło się na „Tales Untold”. Nawet jak na standardy rocka progresywnego, przy prawie osiemdziesięciu minutach muzyki trudno będzie niektórym reedycję tę ogarnąć za jednym posiedzeniem. Ale warto spróbować, bo jest tu naprawdę wystarczająco dużo mocnej i dobrej muzyki, która zadowoli nie tylko wybrednego fana ciężkiego progresywnego rocka lat 70-tych. A na postawione pytanie, czy warto było ją kupić odpowiem krótko: TAK!

ATLANTIDE „Francesco Ti Ricordi” (1976).

Pod kilkoma względami Atlantide  założona w 1972 roku w starożytnej wiosce Cirigliano liczącej dziś niewiele ponad trzystu mieszkańców w regionie Basilicata na południu Włoch była dość nietypową grupą. Po pierwsze, tworzyli ją czterej bracia Sanseverino: Mimmo (g, voc), Mario (bg), Leonardo (org) i Matteo (dr). Po drugie, w 1973 roku przenieśli się do Rottweil w Niemczech, gdzie grali z takimi zespołami jak Message, Atlantis i Scorpions zdobywając przychylne recenzje i zainteresowanie tamtejszych fanów. Po trzech latach występów i sporadycznych kontaktach z wytwórniami bracia postanowili samodzielnie wyprodukować płytę. Wydali ją dopiero w 1976 roku w nakładzie pięciuset sztuk pod tytułem „Francesco Ti Ricordi” nakładem wytwórni „S” (od nazwiska Sanseverino). Album zawierał sześć nagrań brzmiących jak wczesny proto-heavy psych rock z przewagą ciężkich rockowych kompozycji z organami i progresywnymi elementami, który bardziej pasuje do roku 1972 niż 1976. Złośliwi twierdzą, że ogólny groove albumu nie należy do zbyt oryginalnych. No, ale kochani, nie oszukujmy się – prochu dwa razy nie da się wymyślić. Osobiście uważam go za jeden z najlepszych ciężkich włoskich albumów tamtych lat,  który wcale, ale to wcale nie kojarzy się z włoskim ruchem progresywnym . Marzenie braci Atlantydów ( w szerokim tego słowa znaczeniu) jest doprawdy niezwykłe. Można uznać je za ich arcydzieło. Osobiste zwycięstwo młodzieńców, którzy z marzeniami wyruszyli z malutkiej górskiej wioski. Wraz z nimi odżyło znaczenie mitycznego snu o Atlantydzie, które w tym przypadku przebiło się przez izolację, wyłaniając się ze śnieżnych zim i mgieł prastarych lasów Lukani. Marzeniami, które stały się zespołem, nagraniem, długo oczekiwanym albumem…  Trudno nie docenić go jako kamienia milowego osiągniętego i spełnionego wśród tysiąca i jeden zespołów tamtych lat. Biorąc pod uwagę wszystkie trudności i niedostatki to niemal cud, że to epickie przedsięwzięcie im się udało. Pragnienie, by przywołać Włochy za pomocą ich własnego dumnego języka, bez popadania w typową retorykę emigrantów budzi mój szacunek, a przede wszystkim zdrowy zachwyt połączony ze szczerym podziwem dla ich odwagi.

Historię braci Sanseverino odkryłem przypadkiem w 2023 roku i zapamiętam na długo. Pewnie dlatego tak osobiście odbieram tę płytę. Jednak bez względu na tło jej powstania polecam ją wszystkim kochającym zespoły pokroju Deep Purple, Atomic Rooster, Satin Whale…

CASTANARC „Journey To The East” (1984).,

Rock progresywny ma swoje anioły i demony. Są zespoły depresyjne i świetliste. Castanarc był jednym z tych niewinnych, świetlistych, które, podobnie jak Solstice, czy Yes poszukiwały pełnych wyobraźni ścieżek muzycznych. Oczywiście, wszystko, co piękne i przyjemne może być uznane za śmieszne, lub banalne, ale jaką inną alternatywną drogę poza medycyną ma ludzkość, by uciec od bólu i szaleństwa..?

Zespół dorastał razem ze swoimi brytyjskimi neo-progresywnymi rówieśnikami na początku lat 80-tych, ale prawie nikt nie zwracał na nich uwagi. Bycie łagodnym w czasach, gdy punkowcy obrażali, pluli, wymiotowali i tłukli się na ulicach, nie było dobrym pomysłem. Tworzenie przyjemnej, pięknej muzyki prawie nigdy nie jest dobrym pomysłem – wszyscy będą ją krytykować. Bo to, co jest fajne, odnoszące sukcesy i popularne w naszych czasach, to bycie złym, bycie skurwielem. Strach to dobry interes. Życzliwość jest dla przegranych… W 1983 roku ukazał się ich debiut, „Journey To The East”, prawdziwy klasyk z zapadającymi w pamięć przepięknymi utworami – każdy zagrany z wykwintną delikatnością i czułością. Pod względem jakości Castanarc porównywano do debiutantów odrodzonego prog rocka takich jak Pallas i Pendragon. Brzmienie bardzo przypomina wczesny Marillion z wyraźnymi wpływami Yes, szczególnie w wokalu Marka Holidaya. Jego głos, w którym zakochałem się od pierwszego dźwięku, to jeden z najbardziej szlachetnych jaki pojawił się wówczas w neo-progu. Jest tak delikatny jak krem na odparzenia dla niemowlaka. Paul Ineson dorównuje Steve’owi Rothery jeśli chodzi o długie solówki gitarowe inspirowane Davidem Gilmourem, a klawisze Davida Powella to stały element albumu i naprawdę są urocze. Nie przesadzają z głośnością, ani nie wymykają się spod kontroli. Koncentrują się na budowaniu harmonii wokalnych i pięknej architekturze brzmienia.

Zawsze jest czas na czułość i każdy z nas ją ma. Nie ma powodu by się jej wstydzić, lub ukrywać. I ta muzyka jest właśnie taka: czuła, wrażliwa, ciepła. Dla nas wszystkich.

SFINX „Zalmoxe” (1979).

Rumunia nie jest krajem, który od razu przychodzi na myśl, gdy myślimy o rocku progresywnym, a nawet o muzyce w ogóle. Jednak w 1979 roku rumuński zespół wydał jeden z najlepszych albumów rocka progresywnego końca lat 70-tych przełamując oczekiwania i prezentując ukryty talent muzyczny Europy zza żelaznej kurtyny. „Zalmoxe” to album koncepcyjny, który zgłębia rumuńską historię i mitologię, z tekstami autorstwa poety Alexandru Basaraba, opartymi na folklorystycznej postaci boskiego przywódcy religijnego Zalmoxe z czasów panowania króla Burebisty. Początki Sfinx sięgają 1963 roku, kiedy to trzech uczniów bukaresztańskiego liceum: Corneliu „Bibi” Ionescu, Octav Zemlička i Cristian Valic założyło beatowy zespół. Ze względu na egzaminy, sytuację szkolną, sprzeciw rodziców i dobór repertuaru jego skład często się zmieniał. Przełom nastąpił w 1967 roku, gdy do zespołu dołączyli młody perkusista Marian Toroimac, oraz 17-letni uczeń muzycznego liceum, gitarzysta i skrzypek Dan Andrei Aldea uznany już wtedy za geniusza. Ich debiutancki album „Lume albă” (Biały świat) ukazał się w 1975 roku i odniósł ogromny sukces wśród publiczności i (o dziwo) doceniony przez tamtejszych krytyków wrogo nastawionych do „zgniłej zachodniej muzyki”. Cztery lata później  wydali „Zalmoxe” – swoje progresywne dzieło.

Tym razem zespół, jak i sam album, napotkał trudności politycznych urzędników. Został ocenzurowany, wstrzymany i wydany dopiero trzy lata po nagraniu. Pamiętam jego pierwszy odsłuch kiedy to usadowiony w fotelu włączyłem płytę i… zastygłem w bezruchu na całe czterdzieści pięć minut. Znaczącą rolę odgrywają tu klawisze tworząc bogate i złożone brzmienie, które chwilami przypominają „stary” Genesis. Całość rozpoczyna się imponującym „Ursitoarele” (Wróżki), z barokowym, niemal gregoriańskim wstępem. Jednak po kilku sekundach wstęp ten przekształca się w symfoniczny rytm z intensywnym progresywnym beatem, licznymi zmianami i doskonałymi riffami gitarowymi. Po tym mocnym otwarciu „Blana de Urs” (Futro niedźwiedzia) ewoluuje w zdominowany przez organy fragment przywodzący na myśl Yes. Perkusja i bas doskonale uzupełniają kreatywną pracę gitary, klawiszy i wokalu, tworząc zachwycająco spójne brzmienie. „Mierea” (Miód) to łagodna ballada z zaskakującymi ozdobnikami klawiszy utrzymująca słuchacza w skupieniu. Wyszukany utwór, a brzmi tak prosto. Niesamowite! Tuż po nim „Pastera” (Jaskinia), jeden z najbardziej poruszających numerów na albumie. Chociaż nie znam rumuńskiego, piękno i jego złożoność sprawiają, że język nie stanowi bariery. „Epifania” (Objawienie Pańskie) to kolejne spokojne nagranie, która wydaje się płynąć. Ale, jak to bywa w rocku progresywnym, zespół zaskakuje dramatyczną zmianą kierunku, w którym prym wiodą klawisze. Z kolei „Furtuna Cu Trup de Balour” (Burza w kształcie smoka) to punkt zwrotny albumu. Brzmienie staje się frenetyczne, a nawet ciężkie, z nietypowymi strukturami i mocnymi partiami organów. Muzycy pokazują w nim swoją odważniejszą, bardziej eksperymentalną stronę. Warto też wspomnieć o „Cãlãtorul Prin Nori” (Podróżnik w chmurach), w którym Sfinx zapuszcza się w etniczny folk tworząc ciepły klimat z nutą pewnej tajemniczości, oraz „Kogainon” – najbardziej zapadający w pamięć. Całość zamyka trzyminutowy „Epilog”. Zaczyna się bardzo spokojnie, a potem nabierający pasji.

Aldea planował wystawić całą muzykę na teatralnej scenie w formie rock opery, ale reżim nigdy nie dał na to zgody ponieważ podejrzewano go o polityczną wywrotowość. Takich ludzi władza nie tolerowała. Z tego samego powodu jego solowy singiel z 1979 roku został wycofany ze sprzedaży i zakaz grania w radio. Obawiając się o swoje życie muzyk uciekł do Niemiec, gdzie uzyskał status politycznego uchodźcy. Po upadku komunizmu nie skorzystał z okazji, by wrócić do kraju i połączyć siły ze swymi byłymi kolegami. Sfinx, jak się niedawno dowiedziałem, nadal istnieje, okazjonalnie koncertuje, ale od ponad dwóch dekad niczego nie nagrał.

VYTAS BRENNER  „La Ofrenda de Vytas” (1973).

Na początku lat 70-tych, gdy rock progresywny osiągał kosmiczne rozmiary w Europie i w Stanach Zjednoczonych, w Ameryce Łacińskiej narastała inna rewolucja dźwiękowa, która nie skupiała się na gwiazdach muzycznych, lecz na górach, rzekach i rytmach ziemi. W Wenezueli alchemik dźwięku, Vytas Brenner zaoferował swój muzyczny świat: metyską symfonię, w której nowoczesność prowadzi dialog z przodkami, syntezator Mooga i mandolina rozmawia z harfą i cuatro, a wszystko to w towarzystwie niezwykłych rytmów

Brenner był Niemcem, ale jego przeznaczeniem nie były europejskie sale koncertowe, ale Wenezuela, z jej bujną geografią i nieokiełznanym folklorem. Swoim pierwszym dźwiękowym dziełem jakim jest „La Ofrenda de Vytas” nie tylko przeciwstawił się konwencjom rocka progresywnego – on wynalazł muzyczny wenezuelski język o symfonicznej elegancji nie tracąc przy tym jego istoty. Mało tego – utworom nadał tytuły nawiązujące do symboli narodowych związanych z florą, fauną i geografią. Ale „La Ofrenda..” to nie tylko płyta. To portal. W jej rytmach kryje się bryza Andów, frenetyczny puls Caracas, mądrość przodków i delirium szamanów. To most między dwoma światami: popularnym i akademickim, elektrycznym i akustycznym, ziemskim i duchowym. Manifest tożsamości. Płyta, której się nie słucha: ją się przeżywa. Jej odbiór to intensywne i wciągające doświadczenie. Już od pierwszej nuty Vytas konstruuje majestatyczny wszechświat dźwiękowy, pełen rytmicznych zmian, świetlistych faktur i dopracowanych aranżacji, a częste pojawianie się skrzypcowego melotronu nadaje niektórym utworom nieco nastrojowego bluesa.. Oczywiście Vytas nie robi tego sam. Towarzyszą mu  wieloletni współpracownicy: Pablo Manavello na gitarach, Carlos Acosta na basie i Frank Rojas na perkusji, plus zaproszeni muzycy. Ta synergia między tradycją a awangardą, między mistycyzmem a przyziemnością jest fascynująca, a zdolność do przekształcania rodzimych brzmień w nową wizję progresywnego folku zdumiewająca. Na całym albumie kompozycje (wszystkie instrumentalne) płyną z organiczną naturalnością, bez popadania w akademicką sztywność i pretensjonalność. Wszystkie piękne, ale gdybym miał wskazać tę jedną jedyną, która skradła mi serce byłaby to „Ofrenda de Miguel”. Połączenie folkowych faktur i rockowych zawirowań z wykorzystaniem orkiestrowych interludiów i blues rockowej frazy. Prawdziwa progresywna perełka.

„La Ofrenda de Vytas” to doskonałe znalezisko awangardowego folku i latynoamerykańskiego prog rocka, a także dzieło godne polecenia wszystkim kochającym dobrą muzykę.

CRACK „Si Todo Hiciera Crack” (1979).

Pochodzący z Gijón (północna część Półwyspu Iberyjskiego) kwintet Crack powstał pod koniec 1978 roku kończąc swój żywot trzy lata później. Biorąc pod uwagę, że nagrali jeden z najpiękniejszych albumów progresywnego rocka jaki pojawił się w Hiszpanii serce z żalu pęka mi do dziś.

Rozpoczęli swoją działalność jako popowa grupa, ale pojawienie się klawiszowca Mento Hevii zmieniło ich styl. W 1978 roku przenieśli się na Formenterę, aby w spokoju przygotować materiał na płytę, którą nagrali w madryckim Audiofilm Studios. Album „Si Todo Hiciera Crack”, absolutny klejnot gatunku z wpływami Genesis, Camel i King Crimson, to świadectwo wielkiego talentu całego zespołu. Co ciekawe, jego okładka była wynikiem konkursu wśród słuchaczy radiowego programu muzycznego i kojarzy mi się trochę z okładką płyty „Spartakus” niemieckiej grupy Triumvirat. Pod każdym względem „Si Todo…” jest wyjątkowe. Tu każda minuta warta jest słuchania, każda jest inna, a każdy z siedmiu utworów opowiada inną historię. Oczywiście po hiszpańsku. Ale to nie ważne. Prawdziwa magia kryje się w aranżacjach, które są radosne, optymistyczne i urzekające. Podobnie jak inne andaluzyjskie zespoły, Crack łączy elementy inspirowane rockiem progresywnym z piękną hiszpańską gitarą klasyczną, elektryczną i klawiszami tworząc zachwycające brzmienie, które od razu wciąga. Alberto Fontaneda i Mento Hevia wykonują świetną robotę wokalną, a gitarowe popisy Rafaela Rodrígueza i Alberto zasługują na wielkie brawa. Album jest bardzo równy, bez wypełniaczy i słucha się go z wielką przyjemnością. Przy pierwszym odsłuch duże wrażenie wywarły na mnie instrumentalny  „Descenso En El Mahellstrong” w piękny sposób otwierający tę płytę i szczyt wszystkich szczytów, czyli tytułowy „Si Todo Hiciera Crack”. Ciekawy jest także epicki, dwuczęściowy „Marchado Una Del Cid” z genialnym solo na klawiszach, którego bohaterem jest El Cid, hiszpański bohater narodowy z XI wieku walczący o wyparcie Arabów (Maurów) z Półwyspu Iberyjskiego. Album zebrał bardzo pozytywne recenzje poza Hiszpanią; zaryzykowałbym nawet, że jest bardziej znany za granicą niż w swoim kraju. Przekonałem się o tym będąc w tym słonecznym kraju kilka lat temu.

JADE WARRIOR „Eclips & Fifth Element” (1973); PETER BARDENS „Long Ago, Far Away” (1969-1971).

Zaginione nagrania wciąż są rzadkością, a ich pochodzenie często bywa niejasne. Często zachodzę w głowę jak to możliwe, że album jest nagrywany, a potem odkładany na półkę i nigdy niewydany, a nawet skasowany… Albo, że nagrane i nieodsłuchane taśmy leżą pokryte grubą warstwą kurzu w jakiejś piwnicy, lub starym strychu, o których zapomniał cały świat. Gdzie sens i logika? Ogrom pracy, w którą zaangażowanych było wiele osób poszedł na marne. Patrząc wstecz podobna sytuacja przydarzyła się pomysłowemu i dość oryginalnemu Jade Warrior. Pomimo nagrania wystarczającej ilości materiału na dwa nowe albumy studyjne Vertigo bezceremonialnie porzuciło ich, co spowodowało wewnętrzne nieporozumienia w zespole i doprowadziły do ​​jego rozpadu.

Przypomnę, że pierwsze trzy albumy nagrane dla tej wytwórni były tyglem ciężkiej psychodelii, folku, muzyki świata i jazz fusion. Bardziej marzycielski, egzotyczny styl, w który weszli po przejściu do Island Records, stał się ich znakiem rozpoznawczym, a albumy takie jak „Floating World”, „Waves” i „Kites” charakteryzowały się znacznie bardziej zrelaksowanym brzmieniem muzycznych krajobrazów przesiąkniętych Dalekim Wschodem. Kiedy Vertigo zrezygnowała z zespołu wspomniane nagrania z 1973 roku zatytułowane „Eclips” i „Fifth Element” odstawiono na półkę, gdzie przeleżały przez cztery dekady. Najbardziej dopracowany „Eclips” miał próbne tłoczenie na winylu, zaś „Fifth Element” istniał wyłącznie na taśmie. Zremasterowane utwory z oryginalnych taśm matek zostały zebrane w podwójnym pakiecie „Eclipse & Fifth Element: The 1973 Recordings”, który Esoteric Recordings wydało 27 stycznia 2023 roku.

Najwięcej korzyści z tych zaginionych nagrań odniosą zapewne fani wczesnych produkcji zespołu. Instrumentalny i ciekawie zatytułowany „On The Mountain Of Fruit And Flowers” ​​Jona Fielda z jazzowym zacięciem zdaje się balansować na granicy między erą Vertigo, a Island. Delikatny, refleksyjny „We Are The One” zaczyna się uroczym fletem i naiwnym tekstem. Dziś wydaje mi się „tylko” czarujący, ale wtedy przewracałbym z zachwytu oczami. Akustyczne ballady, jak leniwy, melancholijny „English Morning” i śliczne „Annie” (list do wyimaginowanej osoby) lśnią pełnym ciepła blaskiem, ale już radosny „Yam Jam” w stylu Santany nie do końca pasuje mi do tych wczesnych albumów. Ciężki rock również nie jest im obcy, czego przykładem „Too Many Heroes” balansujący między ostrymi riffami i piskliwymi solówkami, czy „Holy Roller” z wokalem emanującym potężnymi wibracjami w stylu Daevida Allena z Gong. Nietypowa aranżacja „Soldier Song” ma hipnotyczną perkusję z dziwacznym śpiewem, zaś instrumentalny „Sanga” i „Discotechnique” to kolejne faworyty, które mogą pochwalić się smakowitą perkusją w  niepowtarzalnym stylu Jade. Centralnymi punktami kolekcji są z pewnością dwa ośmiominutowe mini eposy. Afrykański „Mwenga Sketch” prezentuje ogniste bębny i szaloną gitarę, a nieustępliwy „House Of Dreams” eksploduje jak dźwiękowe zderzenie Fiata 126p z ciężarówką marki „Kamaz”.

Bądźmy szczerzy – archiwalne wydawnictwa wypełnione nagraniami poniżej standardu i niedbałym przywiązaniem do szczegółów często cuchną chwytem na kasę. Zapewniam, że w tym przypadku materiał jest równie mocny jak to, co było bezpośrednio przed i po. Szczerze mówiąc, wszystko to powinno zostać wydane pięćdziesiąt lat temu – szkoda, że ​​tak się nie stało. Mam ogromną nadzieję, że zmieni się to teraz, gdy trafiły one z powrotem do obiegu i będą gratką dla nowej grupy słuchaczy. Jako fan obu er zespołu mogę szczerze powiedzieć, że ta kolekcja warta jest posiadania.

Idąc tym tropem kolejna moja propozycja zainteresować powinna nie tylko wielbicieli zespołu Camel. Tym razem Esoteric prezentuje wczesne solowe albumy jej legendarnego klawiszowca, Petera Bardensa. Te stare skomplikowane i wypolerowane nagrania podane są na srebrnej tacy (dosłownie) w dwupłytowej antologii  „Long Ago, Far Away: The Recordings 1969 – 1971″ wraz ze smaczkami  z tego okresu, w tym singlami i odrestaurowanymi okładkami. Oczywiście, zagorzali fani Camelheadów znają tę część muzyki, ale są tacy, którzy nigdy nie słyszeli z nich ani jednej nuty.

Zanim Bardens założył z Latimerem Camel wcześniej grał na klawiszach w kilku zespołach, w tym The Cheynes, we własnym Pete B’s Looners z Mickiem Fleetwoodem, Village z Brucem Thomasem, późniejszym basistą The Attractions Elvisa Costello i epizodycznie z Them Vana Morrisona. Zagłębiając się w szczegóły odkrywamy zaskakujący wachlarz stylów, od bluesowego hard rocka po psychodeliczny pop, od kosmicznych stonerowych piosenek po brutalne instrumentalne popisy. Pod koniec lat 60-tych Bardens zaczął dryfować w stronę rozwijającej się sceny progresywno psychodelicznej. Dwa albumy, które zaznaczyły ten przejściowy okres miały niewiele wspólnego z poprzednimi zespołami. Nie zapowiadały też późniejszych pięknych dzieł Camela. Klimat, z pewną dawką głupoty dorzuconą dla dobrej miny, był raczej „odjechany”, ale granie jest często spektakularne, zwłaszcza gdy Bardens i spółka zabierają się na serio za improwizowanie. Ta „wesoła” spółka to między innymi Peter Green, Bruce Thomas i Reg Isidore. Mówiąc humorystycznie, żadnych zbędnych dodatków.

„Muszę znowu być naćpany, by oczyścić umysł” – intonuje Bardens w epickim, pachnącym marihuaną utworze „I Can’t Remember”, w którym połączone partie organów i gitary rozchodzą się, by zatańczyć bitwę. Bardziej soulowy „Feeling High” powraca do tego tematu, a „The Answer” stawia byłego kolegę z zespołu, Petera Greena na czele z jego płynną i elektryzującą gitarą. Słoneczny „I Don’t Want To Go Home” podkreślony figlarnym fletem i perkusją radośnie podskakuje, a „Write My Name In The Dust” to utrzymany w średnim tempie utwór z organami i spokojną atmosferą. Blues rockowa hybryda „Don’t Goof With A Spook” jest akcentowana trzaskającymi kongami i przesiąknięta piskliwą gitarą, a podwójne uderzenie Bardensa w postaci organów i szyderczego wokalu nadaje utworowi nutę grozy.

Uroczo pretensjonalny tytuł „Homage To The God Of Light” zdobi trzynastominutowy psychodeliczny festiwal dziwactw zamykający oryginalną płytę „The Answer”. W rzeczywistości został on przeniesiony z ostatniego zespołu Bardensa, Village, gdzie był podstawą występów tria na żywo. Ten wir energii to ogromny atut. Numer zbudowany na przesterowanych organach Hammonda i olśniewający wszechstronną magią miał długą żywotność. Wystarczy powiedzieć, że Camel grał go na swych pierwszych koncertach, a podzielony na dwie części został wydany we Francji na singlu w 1971 roku. I ta wersja jako bonus ma tu swoje miejsce.

W epoce Village zdołał nagrać jeden singiel zanim zespół zakończył działalność. „Man In The Moon” z domieszką Pink Floyd ery Syda Barretta, został wydany latem 1969 roku przez wytwórnię Head. Na na stronie „B” wspierał go pełen energii instrumentalny „Long Time Coming” inspirowany twórczością Gustava Holsta emanując przebłyskami wczesnego Yes i Deep Purple. Oba brzmią bardzo autentycznie i wciąż przyjemnie się ich słucha. Tak na marginesie jestem ciekawy, ile utworów wydanych w tym roku będzie nadawało się do słuchania w roku 2075..?

Choć nie ma tu żadnego „gniota” nie każdy numer jest hitem. Oparty na fortepianie „Sweet Honey Wine” balansuje między radosnym, a marzycielskim klimatem i choć go uwielbiam za to, że jest taki urokliwy przyćmiewają go mocniejsze utwory. „Simple Song” ma dobry, klasyczny charakter nadający się do wspólnego śpiewania, ale brzmi bardziej jak strona „B” przeciętnego singla. Instrumentalny „My House”, choć zawiera kilka fajnych fragmentów sugerujących przyszły zespół Bardensa pomimo swojej długości ostatecznie prowadzi donikąd. No cóż… każde dwie godziny muzyki mają swoje wzloty i upadki. Na szczęście te pierwsze zdecydowanie górują!

Z dalekich wypraw… TRUTH; HAYMARKET SQUARE; CHAMPIGNOS; TRUCK; BIB SET.

Z każdej wakacyjno-zagranicznej podróży staram się przywozić płyty nieoczywistych wykonawców z danego kraju. Czasem jest ich więcej, innym razem trafi się jedna, dwie… Zazwyczaj wybieram małe sklepiki ukryte gdzieś w  ciasnych uliczkach, pchli targ, miejscowy bazar… Miejsca, gdzie można dostać wszystko – od zardzewiałego gwoździa po Kałasznikowa. Te eksploracje są wyjątkowo ekscytujące, czasem zaskakujące. Bywało tak, że z Grecji przywiozłem argentyński artefakt, z Turcji zaginiony afrykański rarytas, a z Hiszpanii cudeńko ze Wschodniej Azji… Nie ważne, że czasem pudełko pęknięte, wkładka poplamiona, a sama srebrna płytka pokryta odciskami palców wielopokoleniowej rodziny. Jeśli kompakt w odtwarzaczu gra idealnie wszystko inne się nie liczy. Z tych dalekich wypraw przedstawiam kilka, które nie dość, że miło grają są uroczym wspomnieniem urlopowych wojaży.

TRUTH „Of Them And Other Tales” (1969-1970)

Truth to jedna z mniej znanych gałązek na niesamowicie rozległym muzycznym drzewie genealogicznym, które wyrosło z 1964 roku z Belfastu z zespołu Them. Tytuł albumu może sugerować, że to po latach odkryta zaginiona płyta Vana Morrisona i jego zespołu. Prawda jest taka, że kiedy Morrison zakończył działalność jego członkowie, Jim Armstrong (g), Kenny McDowell (voc) i Ray Elliot (flute, piano) utworzyli wraz z Curtisem Bachmanem (bg), oraz Reno Smithem (dr) zespół Truth. Ćwicząc jak szaleni i grając koncerty zyskali lokalną popularność. Nagrane utwory w latach 1969-1970 dziwnie zaginęły. Po latach odnalezione i oczyszczone ukazały się na podwójnej płycie CD. Ta wspaniała kolekcja pochodzi bezpośrednio z taśm matek i niewydanego acetatu. Większość z nich to nagrania zrobione na potrzeby filmu „College For Fun And Profit” z 1970 roku (zespół miał tam nawet mały epizod), oraz z acetatu nagranego na potrzeby planowanego albumu dla wytwórni Epic, która ostatecznie zrezygnowała z jego produkcji. Jak na grupę, która miała mało czasu na wspólne granie brzmieli naprawdę dobrze. Ich muzyka, głównie psychodeliczny rock Zachodniego Wybrzeża z wypadami w kierunku bluesowego soulu, funku, wschodnich klimatów z ciężkim sitarem, a nawet country jest bezbłędna, momentami oszałamiająca. A wszystko to z przyjemnym, melodyjnym, dynamicznym wokalem,  smakowitą gitarą i fletem. Tajną bronią zespołu był basista, który stworzył jedne z najbardziej hipnotycznych i melodyjnych linii jakich u innych nie słyszałem. Nie miejsce tu, by omówić wszystkie czternaście zamieszczone tu utwory, ale aby nie być gołosłowny wybrałem kilka dla zaostrzenia apetytu. „Music Is Life” to deklaracja programowa, która łączy w sobie psychodeliczne brzmienia z bluesem i soulem. Armstrong zaprezentował tu serię olśniewających jazzowych solówek gitarowych, a Bachman melodyjną linię basu. Folk rockowa ballada „High!” w stylu Byrds/Buffalo Springfield to numer, który od razu mi się spodobał i jeden z najważniejszych tego albumu… „6 O’Clock Alarm” to typowy lament dla białych kołnierzyków mówiący o tym, że życie jest okrutne gdy trzeba rano wstać i iść do pracy. Ale, uwaga –  w środku znajduje się pięciominutowy jam w stylu Jerry Garcia/Phil Lesh (obaj z Grateful Dead). Curtis Bachman zagrał jedną z najdłuższych solówek basowych jakie słyszałem, podczas gdy Jim Armstrong mógł sobie zaszaleć na swej gitarze. Z kolei trwający ponad dziesięć minut instrumentalny „Archimed’s Pad (Squared Room)” z plemiennymi bębnami jest tak samo hipnotyczny jak „The End” The Doors. Płytę zamykają trzy równie świetne utwory z organami i fletem ze wspomnianego acetatu – jestem pewien, że potężny „Castles In The Sand” rozwali głowę każdemu!

Podsumowując – to naprawdę znakomity zestaw archiwalny. Na ścieżkach z acetatu słychać niewielki szum, ale pozostałe nagrania są krystalicznie czyste. Im więcej go słucham (a słucham głośno!), tym staje się jeszcze lepszy. Szkoda, że ​​grupie nie udało się wydać normalnego albumu studyjnego.

HAYMARKET SQUARE „Magic Lantern” (1968)

Haymarket Square to kolejny przykład genialnych, psychodelicznych dźwięków pochodzących z amerykańskiego muzycznego podziemia końca lat 60-tych. Jak wiele z prezentowanych tu zespołów w swoim czasie nagrali tylko jedną płytę. Ale jaką! Dwa oryginalne egzemplarze sprzedano na Discogs za 1500 i 2700 funtów! Zespół powstał po rozpadzie chicagowskiej garażowej kapeli The Real Things. Dwaj osiemnastolatkowie, perkusista John Kowalski i gitarzysta rytmiczny Bob Homa postanowili trzymać się dalej razem i z innym składem stworzyć nowy zespół. Pierwszy na ogłoszenie w lokalnej prasie zareagował o rok młodszy gitarzysta Marc Swenson, który zaimponował im swoją grą w stylu Dave’a Daviesa z The Kinks. Etat  dostał od ręki. Mając tak znakomitego gitarzystę, Bob przejął rolę basisty. Pozostało jeszcze jedno stanowisko do obsadzenia – wokalista. Próbowano kilku, ale żaden nie pasował. Któregoś dnia zgłosiła się do nich dwudziestoletnia blondynka. Młodzieńców ogarnęły wątpliwości. Był rok 1967, dziewczyny pełniące rolę wokalistek w zespołach rockowych były rzadkością. Okazało się, że Gloria Lambert obdarzona mocnym, pewnym i dość oryginalnym głosem idealnie pasowała do psychodelicznej kapeli. Tak więc można powiedzieć, że już na starcie wyprzedzili o krok inne miejscowe zespoły. Nazwę kwartetu wymyślił John Kowalski; inspiracją był pomnik upamiętniający protest robotników jaki miał miejsce na Placu Haymarket w Chicago w 1886 roku.

W krótkim czasie zdobyli silną lokalną renomę i popularność na chicagowskiej scenie rockowej, grając w prestiżowych miejscach, takich jak Electric Playground i Playboy Mansion, a także w wielu klubach młodzieżowych. Ich akcje poszły w górę, gdy wystąpili razem z The Yardbirds i Cream, a także lokalnymi ulubieńcami: H.P. Lovecraft, Saturday’s Children i Shadows Of Knight. Komponowali własne utwory wchłaniając miejskie tradycje bluesowe i folkowe, dodając odrobinę okultystycznych akcentów. Brzmienie miało specyficzny charakter. Urzekła mnie zwłaszcza perkusja – z jednej strony inspirowana stylem „surf”, z drugiej miała puls czystego hard rocka. Gitara ma lekko rozmyty dźwięk, bas gra nietuzinkowym biciem. a wspaniały wokal Glorii przypomina Grace Slick i Janis Joplin. Przełom nastąpił w 1968 roku. Muzeum Sztuki Współczesnej w Chicago zaproponował im wzięcie udziału w dwutygodniowej instalacji „Light Circus”. Był to projekt artystyczny typu „światło i dźwięk” dwóch profesorów Uniwersytetu Illinoise. Grupa przyjęła ofertę i stworzyła na tę okazję pięć oryginalnych utworów, które razem z coverem Tiny Bradshawa „The Train Kept A-Rollin” znalazły się później na płycie „Magic Lantern” wydanej przez małą wytwórnię Chaparral Records w nakładzie… 100 sztuk! Biorąc pod uwagę, że album został skomponowany specjalnie na potrzeby „Light Circus” muzyka była dość surowa, co nie znaczy, że zła. Przeciwnie. Na płycie znajduje się sześć nagrań i tylko jeden trwa krócej niż siedem minut. Wszystkie mają cudowne, odlotowe brzmienie. Utwory takie jak „Phantasmagoria” i „Amapola” plasowały zespół w samym sercu hitów takich grup jak Jefferson Airplane, It’s A Beautiful Day i Grateful Dead. Otwierający „Elevation” to niesamowity kawałek psychodelii z Zachodniego Wybrzeża zbudowany na pulsującej perkusji Kowalskiego, przesiąkniętym acidowym wokalem Glorii Lambert i smakowitym solem Swensona. Numer jest jednocześnie złowieszczy i na swój sposób komercyjny. Wspomniany wyżej energetyczny „The Train Kept A-Rollin” moim skromnym zdaniem przebija inne bardziej znane wersje w tym Aerosmith i Johnny Burnette’a. Rozbudowany, improwizowany „Ahimsa” nawiązywał do starożytnej indyjskiej zasady niestosowania przemocy wobec wszystkich istot żywych i otworzył Swensonowi okazję do zaprezentowania swojej gry na gitarze z fuzzem, a Kowalskiemu do perkusyjnego solo wzorowane na „Toad” Gingera Bakera. Całość kończy „Funeral”, improwizowany, dziesięciominutowy jam, który tak naprawdę mógłby trwać co najmniej dwa razy dłużej…

Po nagraniu płyty Bob opuścił zespół, ale doskonała reputacja grupy na szczęście na tym nie ucierpiała. Niestety nic więcej już nie nagrali. W 1974 roku dali ostatni koncert, po czym się rozpadli. Cóż, jeśli ma się zostawić po sobie tylko jeden doskonały album, to „Magic Lantern” właśnie nim jest.

CHAMPIGNONS „Première Capsule” (1972).

Tym razem coś dla miłośników kanadyjskiego rocka progresywnego spod znaku King Crimson, Jethro Tull i VDGG. W zasadzie niewiele wiadomo o tym pochodzącym z Shawinigan z prowincji Quebec zespole. Założył go… wikariusz parafii St-Pierre w Shawinigan Emile Naud, którego ciągnęło do muzyki. W maju 1972 roku Naud porzucił parafię, nawiązał kontakt z dwudziestoletnimi muzykami. Byli to: perkusista Alain Vincent, klawiszowiec Daniel Maillette, basista Alain Lavalle, oraz gitarzyści Jacques Paradis i Alain Charette. Sam Emile Naud był głównym wokalistą, flecistą i saksofonistą. Zakładając Champignons chciał promować francuskojęzyczny rockowy underground. Jeszcze tego samego roku Pieczarki wydają album w wytwórni Les Jeunes Artistes Associés. W rzeczywistości była ona stworzona przez zespół tylko w celu jej wydania. Na płycie zatytułowanej „Première Capsule”, na której widzimy kolorowego grzyba, muzycy nie kryją swoich zainteresowań: odurzaniem i tworzeniem psychodelicznej muzyki. Ale tak naprawdę „Première Capsule” to coś więcej niż płyta dla osób na haju. Choć intencją było zaproszenie do halucynacyjnej podróży, orientacje pozostają progresywne.

To delirium składające się z siedmiu utworów rozpoczyna się od „Dynamite”, gdzie płonący saksofon prowadzi nas w stronę szorstkiego, nieco latynoskiego jazzu. Po tym instrumentalu Les Champignons oferują nam „Le Ghetto Noir”, bluesa trwającego ponad siedem minut na kwasie, pachnącego potem i gorącymi nocami. Nadchodzi dysonansowy „Rêve Futur” i solo acid rockowych gitar, którym towarzyszy piękny, stłumiony flet. Po jazz folkowym interludium „Le Train”, gdzie flet i gitara robią świetną robotę, pojawia się najdłuższy, ponad dziesięciominutowy „Le Château Hanté” (Nawiedzony zamek). Utwór nie dający się jednoznacznie sklasyfikować. Wolny, mroczny, z koszmarnym tempem, w którym gotyckie szepty Emile’a Naud’a nie dodają otuchy. Jak dla mnie odlotowy klasyk! Po takim horrorze powrót do jazzowych dziwactw w „Folies Du Mercredi” jest jak zbawienie i brzmi zdecydowanie swobodniej, choć też nie jest lekki. W sumie – niecałe czterdzieści minut, a dzieje się tu tak wiele. Jeśli jeszcze nie znacie tej płyty koniecznie posłuchajcie!

TRUCK „Surprise! Surprise!” (1974)

Ostatnim razem, kiedy czułem taki entuzjazm wobec zespołu pochodzącego z egzotycznego zakątka świata był urugwajski Los Mockers. Tym razem trio Truck, jedno z „marzeń kolekcjonerów”, pochodzi z innego miejsca na Ziemi, Azji Południowo-Wschodniej, a konkretnie z Singapuru. Zespół był odłamem pop rockowej grupy October Cherries. Jej skład to basista/wokalista Jeremiah „Jay” Shotam, gitarzysta Peter Diaz i perkusista Richard Khan. W 1974 roku wydali album „Surprise! Surprise!”. Dzięki reedycjom z 2004 (LP) i 2005 roku (CD) zyskał on status kultowego albumu. Kiedy usłyszałem go po raz pierwszy oniemiałem. Singapur i TAKA płyta..? Czy to możliwe..? Możliwe! Przestrzeń dźwiękowa jaką zajmuje plasuje się w przegródce „nie ignorować!”. Zespołowi udało się odtworzyć lśniącą markę beatlesowskiego psychodelicznego popu. Nie bez kozery w Malezji nazywano ich „singapurskimi Beatlesami”.

Główną rzeczą, która sprawiła, że ​​z wielką przyjemnością wracam do tego albumu, są urocze piosenki. Naprawdę nie ma tu ani jednego słabego kawałka. Ktoś porównał go do płyt Paula McCartneya z ery Wings i powiem, że to całkiem trafne porównanie. Hiper melodyjna muzyka, chwytliwe melodie przeplatane dźwiękami syntezatorów i absurdalnymi tekstami mają w sobie coś z Sir Paula. Rzewny utwór tytułowy, rozpoczynający się w klimacie Nazz spotyka The Beatles z przeładowanymi harmoniami dla wielu może już w tym momencie być punktem kulminacyjnym. Ale spokojnie – idźmy dalej. „Broken Chair” z gigantycznym refrenem to ballada na lata. Absolutnie niesamowity kawałek, w którym zakochałem się po uszy. To samo mogę powiedzieć o „These Words I Sing For You” i „This Is Our Love Song” w stylu Badfinger trzyma się za ręce z Bee Gees. Z kolei barokowa aranżacja smyczkowa w „Love Blooms All Over Me” przenosi nas do raju dla zombie. „One Fine Day” z nieodparcie funkową linią basową można by uznać za najlepszy utwór melodyjny Stevena Stillsa, Natomiast „Take Me Ohio” łączy eklektyzm „Martha My Dear” z beztroskim klimatem „Ob-la-di ob-la-da„, podczas gdy „Earth Song” i odpowiednio zatytułowany „Dreamseller” mimo, że są od siebie oddzielone tworzą nierozerwalny popowy duet na tym albumie.

Zawsze powtarzam, że muzyka ma nie tylko wzruszać i poruszać – ma też bawić i powodować byśmy czuli się wyluzowani i szczęśliwi. „Surprise! Surprise!” daje mi tę radość od pierwszego do ostatniego dźwięku. To dzięki takim płytom świat wydaje mi się bardziej kolorowy i bezpieczny.

BIB SET „It Wasn’t Meant To Happen…” (1969)

Grupa „BIB Set” została założona w szwedzkim  Olofström w 1966 roku przez wokalistę/perkusistę Björna Ingvara Björnssona. I to jego inicjały tworzą pierwszy człon nazwy zespołu. Początkowo wzorowali się na Rayu Charlesie i Spencer Davis Group. W 1967 roku zgromadzili materiał na album, ale gdy pojawił się Hansson & Karlsson, a na Wyspach Traffic ze swoimi płytami radykalnie zmienili spojrzenie na muzykę. Ostatecznie cały materiał trafił do kosza. Drugą próbę w zupełnie innym stylu BIB Set podjął dwa lata później, ale Björnsson był już wtedy zmęczony graniem progresywnego rocka i opuścił zespół przed ukończeniem prac w studiu. Na szczęście pozostali muzycy się nie poddali i projekt doprowadzili do końca. Co ciekawe, na okładce pierwszych wydań poza informacją, że jest to trio nie wymieniono żadnych nazwisk. Źródła zewnętrzne i późniejsze reedycje podają, że tymi trzema muzykami byli: Tommy Tillman (wokal, gitara basowa), Roland Gärdh (perkusja) i Hans Eng (organy). Ani słowa o Björnie Ingvarze, który nieco później założył Björnson Band.

Patrząc na rok jej wydania jakość muzyki jest więcej niż znakomita. Jestem zachwycony fantastycznym brzmieniem jakie stworzyli łącząc mroczną psychodelię z progresywnym stylem. które szalały w ówczesnej europejskiej muzyce rockowej. Kompozycje mistrzowsko prowadzone przez klawisze (głównie organy Hammonda) są w stylu undergroundowych zespołów takich jak Damnation Of Adam Blessing, Frame, Xhol Caravan i Sain Whale gdzie króluje mrok. To jedna z najlepszych progresywnych pozycji z przełomu dekady, z atmosferą niemal tak mroczną jak okładka albumu. Jazzowe bębny i wirujące, przesiąknięte pogłosem organy przypominają duet Hansson & Karlsson, ale fortepian, bas i dobry wokal mają tu inny smak, którego nie ma na żadnym innym albumie (przynajmniej nie ze Szwecji). Znakomity miks jest niemal trójwymiarowy, z dźwiękami przemieszczającymi się nad głową, za głową i przed oczami, a wszelkie barwy znikają w mrocznej dali, by za chwilę pojawić się blisko uszu. Aby w pełni docenić jego atmosferę wypełnioną ciężkim powietrzem trzeba grać go od początku do końca w zupełnej ciemności ze słuchawkami na uszach. Tylko wtedy ujawni on swoją zniewalającą moc i mroczność. Nie chcąc psuć nikomu przeżywania po swojemu tej muzyki odpuszczę sobie opisywanie każdego z pięciu zamieszczonych tu utworów, z których ostatni, „Tears From A Black Angel”, trwa blisko czternaście minut. 

FIRE „Father’s Name Is Dad” (1967-1970)

Mający ogromny potencjał zespół Fire (początkowo The Fire) został w epoce tak potraktowany przez wytwórnie płytowe i menedżerów, że zatonął praktycznie bez śladu. Pamięć o nim przetrwała dzięki dziwnie zatytułowanemu singlowi „Father’s Name Is Dad” i bardzo dobremu albumowi „The Magic Shoemaker” z 1970 roku, który dziś osiąga ogromne ceny na rynku płyt winylowych. Ich niesamowita muzyka to psychodeliczny rock typowy dla przełomu lat 60/70. Jak na tę scenę, która wtedy była już praktycznie martwa i pogrzebana, płytę okrzyknięto arcydziełem gatunku. Nie tak dawno magazyn „Record Collectror” umieścił ją na liście dwudziestu najchętniej kupowanych płyt w Wielkiej Brytanii! Dziwi mnie, że ta koncepcyjna baśń zmierzająca w stronę progresywnego rocka rzadko pojawia się w dyskusjach wśród kolekcjonerów szukających psychodelicznych brzmień. Moim zdaniem Fire, choćby tylko za odważną próbę bycia innym, miał pełne prawo stanąć w jednym szeregu obok grupy Smoke, czy wczesnych Pink Floyd. Cenę jaką za to zapłacili była wysoka, więc cieszę się, że od dawna jestem w posiadaniu jego kompaktowej reedycji, a gdy w 2021 roku ukazał się trzypłytowy zestaw zawierający absolutnie wszystko, co zespół kiedykolwiek nagrał szybko stałem się jego właścicielem. Dało mi to szansę pełnego rozkoszowanie się naprawdę dobrym materiałem i refleksją, co mogłoby się wydarzyć gdyby w epoce Fire otrzymał więcej życzliwego wsparcia.

Trzypłytowy zestaw wszystkich nagrań zespołu Fire.

Zacznijmy od początku, od roku 1966, kiedy to trzech muzyków z Hounslow w zachodnim Londynie założyło zespół o nazwie Friday’s Chyld. Dwoje z nich: Dick Dufall (gitara basowa) i Bob Voice (perkusja) dziś są praktycznie nieznani, ale trzeci, Dave Lambert, to przyszły gwiazdor szalenie popularnej na Wyspach grupy Strawbs. To on był mózgiem zespołu, to on grał na gitarach i klawiszach, był też głównym wokalistą. Grając w lokalnych pubach i klubach zaczęli zdobywać zwolenników. W jednym z nich wypatrzył ich Ray Hammond, dziennikarz lokalnej popołudniówki. Dzięki niemu w 1967 roku odbyli dwie sesje nagraniowe. Ich owocem były cztery utwory jasno nawiązujące do epoki Beatlesów pokazując zdolność Lamberta do pisania porywających melodii. Podczas sesji poznali dwójkę menadżerów: Johna Turnera i Dereka Savage’a, którzy (delikatnie mówiąc) usunęli Hammonda biorąc zespół pod swoje skrzydła.

Z takiej armaty można dać niezłego ognia! Trio Fire (1968).

To on byli odpowiedzialni za podpisanie  kontraktu płytowego z Decca głównie dzięki wczesnej wersji utworu „Father’s Name Is Dad”. Wyglądało to różowo, ale wytwórnia straciła zainteresowanie zespołem kiedy singiel przeszedł bez echa. Sprytni panowie poszli z nim do Apple. Acetat trafił do rąk Paula McCartneya, który mając wysokie wymagania stwierdził, że piosenka nie jest zła, ale brakuje jej dynamiki. Gotów był wydać ją na singlu pod warunkiem, że zespół doda więcej gitar i ozdobi ją harmoniami wokalnymi. Nic nie pomogło – singiel i tym razem się nie sprzedał. Obie wersje zawarte są w tym zestawie, więc można samemu ocenić, czy ex-Beatles miał rację. Moim zdaniem powinien zostawić go w spokoju. Podczas, gdy wielu wykonawców ewidentnie zmierzało w kierunku brzmienia opartego na bluesie naśladując Cream i Hendrixa londyńczycy zaproponowali popową melodię w stylu Beatlesów z szaleństwem The Who. I nie było to takie złe skoro potem grało go bardzo wielu wykonawców (zostało  nawet samplowane przez Pet Shop Boys w utworze „Flamboyant” w 2004 roku). Ja doliczyłem się blisko dwudziestu oficjalnych coverów, co świadczy o sile jego potężnych akordów.

W tym czasie zespół nagrał kilka innych singli, w tym chwytliwy „Spare A Copper” i znakomity „Will I Find Love”. Ten ostatni został nieco zepsuty przez harmonie wokalne dodane później przez wytwórnię bez wiedzy zespołu. Nawiasem mówiąc Mike Berry, szef Apple Publishing stale odrzucał wartościowe utwory, aż wpadł na „genialny” pomysł, żeby zespół nagrał jeden z jego własnych numerów. Widać, całkiem serio uważał się za lepszego kompozytora niż Lambert. Utwór nosił tytuł „Round The Gum Tree” i… szczerze… to najgorszy singiel popowy jaki słyszałem w swoim życiu! Nie dziwię się, że trio długo broniło się przed jej nagraniem; pewnie gdy go śpiewali zaciskali zęby ze złości. Mała płytka okazała się totalną klapą („Melody Maker” uznał ją za „niewiarygodny śmieć… największy syf roku”) i nadszarpnął reputację zespołu robiąc więcej szkody niż pożytku.

Wszystko co zespół nagrał w latach 1967-1968, również te pod nazwą Friday’s Chyld jak i te nagrane, a nigdy nie wydane, zostały zebrane na pierwszym dysku. Kolejność utworów jest dość sprytnie dobrana – cztery odrzuty są flankowane wcześniejszymi nagraniami popowymi, co podkreśla dążenie zespołu do dojrzałości i stania się poważnym zespołem blues rockowym. Najciekawszym z tych czterech jest dziesięciominutowy „Alison Wonderland” z doskonałą melodią, która powraca triumfalnie na końcu, po przejściu przez różne fragmenty. Tekstowo nie pasował do historii „Shoemakera”, więc nie znalazł się na albumie, ale tutaj to udane znalezisko. Myślę, że wielbiciele mod/psych/popu słuchając tych rzadkich artefaktów zebranych na tej pierwszej płycie będą (tak jak ja) w siódmym niebie.

W 1970 roku Fire wyglądał znacznie bardziej poważnie

Po niezbyt miłej współpracy z Apple na horyzoncie ponownie pojawia się Ray Hammond, który załatwia im kontrakt z Pye Records. Na początku 1969 roku zaczęli składać elementy, z który miało powstać „The Magic Shoemaker”. Niestety, wytwórnia z niezrozumiałych do dziś względów zwlekała z jego wydaniem aż do września 1970 roku, w którym to czasie psychodeliczno bluesowe brzmienie zespołu było jedynie łabędzim śpiewem. I właśnie to wydawnictwo plus dema stanowi drugą płytę zestawu. Grafika oryginalnej okładki jest niesamowita. To reprodukcja słynnego dzieła „The Village Cobbler” holenderskiego malarza z okresu baroku, Jana Victorsa, ucznia samego Rembrandta. Może wydaje się to dziwne, ale między innymi za tę okładkę pokochałem ten krążek.

Front okładki.

Lambert wielokrotnie zaprzeczał, że „The Magic Shoemaker” był albumem koncepcyjnym. Przynajmniej w znaczeniu, w jakim termin ten jest używany dzisiaj. Twierdzi, że to prosta bajka i nic więcej. Słuszna uwaga, ponieważ nie ma tu nic z powagi większości albumów koncepcyjnych. Zespół opowiada historię szewca Marka, któremu udaje się stworzyć magiczne buty dając noszącemu moc latania. Mark pożycza je królowi, który odlatuje do sąsiedniego królestwa, aby skutecznie zapobiec wojnie. Misja się udaje i wszyscy żyją długo i szczęśliwie. Lekkość opowieści wzmacniana jest przez narrację Lamberta pojawiająca się między utworami, które pokrywają się, niektóre ściśle, inne w bardziej abstrakcyjny sposób z epizodami całej historii. Pomijając krótszy niż minuta utwór otwierający i zamykający, oraz równie krótki, ale zabawny „Happy Man Am I” z udziałem Dave’a Cousinsa na banjo, sam album składa się z ośmiu piosenek. Muzycznie utwory podążają za prostym, gitarowym pop rockowym szablonem różniąc się znacznie stylem i tempem z psychodelicznymi wzmocnieniami szczególnie w „Tell You A Story” z zapadającą w pamięć melodią i długiej instrumentalnej kodzie w bluesowej balladzie „Reason For Everything”. Bardzo podoba mi się także „Shoemaker” z piękną melodią i uroczą, opadającą frazą fortepianową, ale serce skradł mi „I Can See The Sky” z surowym, freakbeatowym klimatem. Nie ma tu właściwie żadnego utworu do odrzucenia – wszystkie są znakomite. Wokal Lamberta usadowiony gdzieś pomiędzy Rogerem Daltreyem, a Davidem Bowie bywa momentami nieco przesadnie afektowany, ale jego doskonała muzykalność jest niepodważalna. Skromne trio wspomagają tu instrumenty klawiszowe i najwyższej klasy gitary prowadzące w wykonaniu samego lidera i gościa specjalnego, Paula Bretta z Velvet Opera. Jedyne zastrzeżenia jakie można mieć to mętna produkcja nieco psująca muzyczne pomysły.

Tył okładki zaprojektowany przez Petera Dixona

Bonusowe dema są niemal tak dobre, jak wersje albumowe, a czasami lepsze, co sugeruje, że porządna praca producencka mogłaby przekształcić dobre pomysły muzyczne w album najwyższej klasy. Ta druga płyta kończy się kilkoma utworami nagranymi przez Lamberta z dwoma nowymi towarzyszami w nieudanej próbie utrzymania zespołu przy życiu po tym, jak „The Magic…” nie sprzedał się tak jak tego oczekiwali. Jednym z nich jest utwór zatytułowany „Back There Again” z chwytliwym, gitarowym riffem, który w moich uszach brzmi zadziwiająco podobnie do „Stormbringer” Deep Purple. Blackmore znany był z tego, że zawsze wytężał słuch, aby znaleźć dobry kawałek, ale w tym przypadku musi to być zbieg okoliczności, ponieważ ten utwór po raz pierwszy ujrzał światło dzienne właśnie tu i teraz. No, chyba że Ritchie spędził trochę czasu w piwnicy Pyre Records grzebiąc w szpulach… 

Po słabej sprzedaży albumu, którego nie promowały żadne koncerty zespół rozpadł się. Dufall i Voice dołączyli do ​​Paula Bretta tworząc Paul Brett’s Sage, a Dave zajął się pracą studyjną. Potem dołączył do King Boogie Band, który powstał z popiołów Mungo Jerry, aż w końcu, w 1972 roku zastąpił Tony’ego Hoopera w Strawbs będąc jego członkiem (z małymi przerwami) do 2021 roku. I to mógłby być koniec opowieści, gdyby nie to, że trzydzieści sześć lat później muzycy spotkali się raz jeszcze, by przedyskutować, czy warto po tak długim czasie zagrać całą płytę na żywo. Ostatecznie zrobili to. Dla siebie i dla potomności. W projekt zaangażował się również ich stary przyjaciel, Ray Hammond. Oryginalnie „The Magic Shoemaker Live!” ukazał się 6 października 2008 roku nakładem Angel Air Records i jest trzecią płytą tego wydawnictwa.

Powrót po latach z płytą „Live” (2007).

Mówiąc „koncert” mam na myśli dwa występy jakie dali w Windlesham Theatre w Surrey 30 listopada i 1 grudnia 2007 roku. Dave nie mógł być jednocześnie narratorem, głównym wokalistą i grać na kilku instrumentach, więc Ray wkroczył do akcji pięknie opowiadając historię sprytnie przerobioną, aby uwzględnić motywy dwóch autorskich klasyków, które nie znalazły się na oryginalnym albumie: „Father’s Name Is Dad” i „Treacle Toffee World”, co czyni go wydarzeniem celebrującym ich krótką karierę. Materiał z 1970 roku generalnie jest ulepszony. Co prawda traci trochę energii i psychodelicznego bluesa z oryginału, ale zyskuje dzięki prawidłowemu nagłośnieniu i świetnych harmonii wokalnych.

Otwierający go „Overture (To A Shoemaker)” zapowiada muzyczną podróż; jak sugeruje tytuł, zawiera on fragmenty melodii z wielu utworów, które wpisują się w prawdziwie teatralną tradycję. W ten sposób wskazuje również na mnogość stylów muzycznych, z którymi zespół się mierzył… „Children Of Imagination” rozpoczyna delikatny fortepian stopniowo nabierający głośności, by ostatecznie stać się tłem dla kapryśnego tekstu, który nie pozostawia wątpliwości co do fantastycznego charakteru muzycznej opowieści. Fortepian cichnie tak szybko, jak się pojawił, staje się coraz bardziej odległy, a delikatne ozdobniki na flecie podkreślają dziecięcy motyw. Okrzyki zachwytu publiczności towarzyszą perkusji, która zapowiada „Tell You A Story”. Ten utwór porywa, łącząc w sobie zdecydowanie psychodeliczne brzmienie gitary elektrycznej w stylu Hendrixa, ze świetnymi partiami basowymi i znakomitymi harmoniami wokalnymi, które są częstym elementem albumu. Kontrastuje z nim „Magic Shoes”, w którym początkowo prosty fortepian akompaniuje wokalowi Dave’a Lamberta. Bajka trwa dalej, a do coraz bardziej bluesowego fortepianu dołącza mocna sekcja rytmiczna. Zagrany w wolniejszym tempie „Reason For Everything” ma przyjemnie brzęczącą gitarę i jeszcze większą ilość pięknie połączonych harmonii, zaś wibrujący, energiczny, zdecydowanie wciąż świeżo brzmiący „Treacle Toffee World” to jeden z najsłynniejszych utworów Fire z ery psychodelii. Klimatyczny „Only A Dream” z pełnym emocji śpiewem to zdecydowanie mój ulubiony numer. Skąpa instrumentacja stopniowo nabiera tempa, tworząc tło dla hymnowych refrenów i wokalnych harmonii, którymi trudno się nie rozkoszować. Kolejny z moich ulubionych to „Flies Like A Bird” gdzie niewinny, melodyjna gitara elektryczna podparta znakomitym basem i perkusją prowadzi do czegoś, co jest o wiele bardziej grunge’owe. Jakież to fantastyczne!

Najważniejszymi momentami tego koncertu (przynajmniej dla mnie) były dwa bardzo intymne utwory. Pierwszy to „It Would Never Have Happened In My Days” zaśpiewany przez Lamberta z gitarą akustyczną, który ubolewa nad problemami młodego pokolenia takimi jak zdrada, niechciana ciąża, rozbite auto… ten album z pewnością nie trzymał się zasad. O drugim za chwilę, bo tuż potem mamy pełen dysonansów i brudnych gitar „War”. Myślę, że każdy zespół punkowy byłby z niego dumny! Zupełnie inny jest „Like To Help You If I Can” z jazzowym klimatem, mnóstwem światła i cienia, oraz pełnym duszy wokalem. Bogata, melodyjna gitara elektryczna, oraz sympatyczny bas i perkusja dopełniają całości… „I Can See The Sky” to kolejny rockowy utwór z bardzo wyrazistą gitarą basową i wieloma ekscytującymi zwrotami akcji, w tym świetną grą na harmonijce w wykonaniu lidera. Choć „Father’s Name Is Dad” nie znalazł się na oryginalnym albumie powszechnie uważany jest za wisienkę na torcie zespołu Fire. I nic dziwnego. Biorąc pod uwagę doskonałą jakość dźwięku w „The Magic Shoemaker Live!” ta wersja w pełni oddaje istotę utworu – jest potężna i energiczna do granic możliwości… „It’s Just Love” – ten utwór znany jest fanom Strawbs dzięki rockowemu kawałkowi „Just Love” z płyty „Hero And Heroine”. Ta wersja jest jednak łagodniejsza, a jej akustyczna interpretacja spotyka się z ciepłym aplauzem. Fortepian, na którym gra Lambert, wprowadza w nagranie „Shoemaker” zapewniając sympatyczny akompaniament do jego melancholijnego wokalu. Tempo przyspiesza, aż do momentu, gdy zdominują go teatralne brzmienie klawiszy, wywołując nostalgię i przywodząc na myśl intra do przedstawień dla małych dzieci, a na zakończenie mamy całkiem przyjemne akcenty perkusyjne. Finał koncertu (oczywiście przed bisami!) to radosny, skifflowy numer „Happy Man Am I” – tak optymistyczny, jak sugeruje sam jego tytuł. Choć przywodzi na myśl Lonniego Donegana i jemu podobnych, utwór zawiera pięknie opowiedziany fragment Raya, który pomaga szczęśliwie zamknąć wszelkie wątki tej baśniowej opowieści.

Drugim po „It Would Never Have…” najważniejszym dla mnie momentem koncertu było wykonanie „Mama When Will I Understand”. Na drugim krążku tego zestawu znajduje się jego inna wersja zagrana w ciężkim bluesowym formacie. Tutaj jest ona zredukowana do ekspresyjnego fortepianu i tekstu emocjonalnie przekazanego z pespektywy dziecka. Lambert z wielkim bólem w głosie porusza w nim tematy takie jak rasizm i uzależnienie od narkotyków. Po raz kolejny pokazuje też swoją wszechstronność i umiejętność śpiewu, które doskonale uzupełniają emocje każdego utworu. Doskonałe zwieńczenie absolutnie fascynującego albumu.

Pytanie, które nieuchronnie się nasuwa brzmi: czy Fire zasłużyli na większy sukces z tym materiałem? Słuchając tych trzech płyt, odpowiedź zdecydowanie brzmi: TAK! Z lepszym zarządzaniem i lepszym wsparciem w studiu mogliby osiągnąć o wiele więcej. Ale choć los był przeciwko nim, teraz mamy szansę delektować się całą ich spuścizną.

Muzyczne klejnoty z Ameryki Południowej: Aguaturbia, El Ritual, Grupo Ciruela, Manal.

Rozkwit muzyki rockowej w Europie i Stanach Zjednoczonych z jej różnymi podgatunkami  jaki miał miejsce w latach 60 i 70-tych XX wieku spowodował, że niemal w każdym z tamtejszych zakątków powstawało wiele znakomitych, a dziś zapomnianych wykonawców,  których twórczość mozolnie odkrywają muzyczni archeolodzy. Ten rockowy boom rozlał się po całym świecie, docierając do miejsc, dla nas Europejczyków egzotycznych jak Indonezja, czy Nowa Zelandia. Tym razem zapraszam do Ameryki Południowej – prawdziwej kopalni muzycznych diamentów.

AGUATURBIA „Aguaturbia” (1970).

Po przygodzie z Los Jokers perkusista Willy Cavada razem z gitarzystą Carlosem Coralesem, wokalistką Denise (żona Coralesa) i basistą Ricardo Brionesem w 1968 roku założyli w Santiago, psychodeliczny zespół Aguaturbia. Pierwszy album, nagrany na żywo w dość prymitywnych warunkach i wydany w 1970 roku uważany jest za kamień węgielny chilijskiego rocka.  Album ostry, pełen energii, ciężkich riffów i przesterów z eterycznym żeńskim wokalem i angielskimi tekstami nawiązuje do stylu Jefferson Airplane. Autorskie kompozycje w połączeniu z dynamicznymi coverami nadały mu intensywność, która wydaje się świeża i porywająca. Gitarzysta swoimi potężnymi solówkami wprawia w zachwyt niejednego malkontenta. Jego kunszt dostrzec można w każdym z ośmiu nagrań. Trudno wskazać wyróżniające się utwory – wszystkie są znakomite! Mnie uwiodła hipnotyczna interpretacja „Somebody To Love” Jefferson Airplane, oraz zmysłowa i niezwykle elektryzująca „Erotica” będąca wyimaginowaną ścieżką dźwiękową do filmu o seksualnej rewolucji. Uwodzicielski wokal Denise w tym drugim płynnie łączy się z porywającą gitarą Carlosa; na kilometr czuć, że między nimi jest coś więcej niż tylko muzyka. Dreszcze towarzyszą mi w „Ah Ah Ah Ay” z porywającym perkusyjnym solo Willy’ego Cavady perfekcyjnie zagrane i nagrane w jednym ujęciu i w znakomitym, sześciominutowym „Blues Of The Westside”. Całą pulę zgarnia jednak genialna wersja hitu „Crimson And Clover” amerykańskiego zespołu Tommy James And The Shondells z 1968 roku, który w Stanach przez szesnaście tygodni był numerem jeden na listach przebojów. Kwartet przekształcił tę popową klasykę w pulsujące psychodeliczne arcydzieło!

Album „Aguaturbia” z przełomowym stylem i surowym charakterem oferując prawdziwie porywającą podróż dźwiękową pozostaje pozycją obowiązkową dla każdego, kto zgłębia korzenie rocka w Ameryce Łacińskiej. Owa muzyczna ekspresja w połączeniu z prowokacyjną okładką przekraczały granice konserwatywnego, mocno katolickiego społeczeństwa chilijskiego tamtych czasów. Zdjęcie zespołu siedzącego nago w półciemnym pokoju wywołało niemałe poruszenie (na drugiej płycie poszli dalej – ukrzyżowali swojego lidera); sklepy odmówiły jego sprzedaży, prasa i Kościół go ocenzurowali. Album (jak i zespół) stał się symbolem artystycznego buntu nie tylko w Chile, ale również na większej części kontynentu.

EL RITUAL „El Ritual” (1971)

Ten krótkotrwały, ale ważny meksykański zespół z Tijuany silnie związany z Los Dug Dug’s ( w pewnym momencie niemal wszyscy byli jego członkami) powstał pod koniec lat 60-tych, w okresie wielkich przemian społeczno-politycznych nie tylko w Meksyku. Tworzyli go czterej znakomici muzycy o niezwykłej wyobraźni: Abelardo Barceló Durazo (dr, voc), Francisco Arturo Bareño Pérez (g. flute, voc), Martin P. Mayo (org, voc) i Gonzalo Hernández (bg, voc). Swój jedyny album nagrali w 1971m roku w legendarnej wytwórni Raff Records. Zespołowi w znakomity sposób udało się stworzyć bardzo oryginalny konglomerat rocka psychodelicznego, hard i blues rocka, oraz progresywną psychodelię z całym bogactwem folkowo azteckich brzmień z akcentami jazz rocka. Jak widać jest w czym wybierać. Mroczne utwory przeplatają się  z przyjemnymi melodyjnymi kawałkami, przy czym zespół nie stronił od improwizowania. Wszystko połączono w wyjątkowo spójny sposób, z unikalnym jak na tamten czas wyczuciem. Słuchając tej płyty piosenka po piosence szczęka mi opadła na całe czterdzieści minut. Nie mogłem uwierzyć, że słucham tak bardzo dojrzałego latynoskiego zespołu, o istnieniu którego nie miałem pojęcia! Całość, osiem utworów, które same w sobie stały się klasykami ma przemyślaną koncepcję, którą można w skrócie opisać jako walkę dobra ze złem. Teksty (śpiewane po angielsku) nawiązują do Szatana i piekła, ale także do raju i Boga. To odważny i perfekcyjny album, pełen małych arcydzieł, których pozazdrościłyby bardziej popularne zespoły. Od psychodelicznego i mrocznego szaleństwa „Satanas” z jego epickim początkiem, przez jazzowe „Peregrinación Satánica”, po meksykańskie brzmienie w „Groupie” ta płyta zadziwia, intryguje i uzależnia. Spokojne „Bajo el Sol y Frente a Dios” to balsam na uszy, a mówiąc wprost piękna folkowa piosenka z bardzo subtelną aranżacją, zwiewnym fletem i cudnymi harmoniami wokalnymi. Wpada do głowy i długo z niej nie wychodzi.

Dla mnie „El Ritual” to jeden z najlepszych (o ile nie najlepszy) meksykański rockowy album wczesnych lat 70-tych! Jego słuchanie bez ostrzeżenia zapiera dech w piersiach. Kiedy się kończy słychać jak płuca się rozluźniają; trzeba spłukać twarz zimną wodą, nabrać powietrza i posłuchać go ponownie.

GRUPO CIRUELA „Regreso Al Origen” (1973)

Pozostając w Meksyku przenieśmy się do miasta Reynosa leżącego nad rzeką Rio Grande w stanie Tamaulipas, niedaleko granicy z USA. To tam powstała legendarna Grupo Ciruela. Ich jedyny album z 1973 roku to wzorcowy przykład ciężkiego rocka jaki pojawił się w tym czasie w Ameryce Południowej. W kraju kronikarze nadali mu miano meksykańskiego Deep Purple, a kiedy zespół rozpadł się tuż po wydaniu płyty cały Meksyk pokrył się żałobą. No, może trochę przesadzam… ale prawda jest taka, że zespół był naprawdę dobry. Inspirowali się Hendrixem, Cream, Ten Years After, Blue Cheer… Pierwotny skład rozpadł się jak domek z kart w trakcie nagrywania płyty. Na placu boju został jedynie perkusista Guillermo Garibay, który zwerbował nowych członków: Luisa Péreza (wokal), Gallo Esparza (gitara basowa), Javiera Villafuerte (gitara) i Billy’ego Valle (gitara), z którymi ukończył nagrania. Pomimo problemów finalny efekt okazał się wybuchowy. W tym czasie, o czym być może nie każdy wie, meksykańskie zespoły miały odgórny nakaz nagrywania piosenek po hiszpańsku. Zespół, tak na wszelki wypadek, nagrał wersję angielską. I całe szczęście, gdyż hiszpańska, która nawiasem mówiąc nie trafiła wtedy na rynek, została bezpowrotnie stracona w czasie trzęsienia ziemi w 1985 roku, najbardziej niszczycielskiego w historii współczesnego Meksyku. Siedem kapitalnych, bardzo ciężkich gatunkowo nagrań z hipisowskim klimatem są dość innowacyjne. Petarda zostaje odpalona od pierwszych sekund w otwierającym płytę utworze „Padre” z podwójnym bębnem basowym, który powala na kolana. Dech w piersiach zapiera intensywny, siedmiominutowy „Peste” z muskularną sekcją rytmiczną, ciężką gitarą i harmonijką, wzmocnione złowrogim refrenem z powtarzającym się krzykiem „I can feel the darkness!” (Czuję ciemność). To tylko przykład dwóch z tych mocnych (a jest ich więcej). Oprócz tego jest tu moje ulubione blues rockowe „Acapulco Dorado” hipnotyzujące delikatnymi jazzowymi tonami z pięknym brzmieniem talerzy perkusyjnych, oraz znakomity „Regreso Al Origen” przypominający wczesny Led Zeppelin z fajnym solo na flecie w końcówce. Trwające około dziewięciu minut „Despertar” czaruje akustycznym wstępem, po którym następuje kontrolowany chaos tworzący psychodeliczną przestrzeń z ciekawym solo na perkusji w jego drugiej części. To najbardziej progresywny utwór na płycie, którą należy słuchać głośno, najlepiej na słuchawkach; są tam różne ukryte smaczki, które trudno wyłapać z głośników.

MANAL „Manal” (1970).

Rok 1970. Cała Argentyna była już przygotowana na przyjęcie eksplozji, której wybuch zapowiedziały zespoły tak zwanej „nowej fali”: Los Gatos, Almendra i Manal.  Pierwszy charakteryzował się beztroskim rytmem z lekkimi akcentami melancholii. Drugi, rok wcześniej wstrząsnął krajem kreatywnym albumem „Almendra” wyprzedzającym swoje czasy. Ostatni dał dawkę seksu, nocnego życia bohemy, a przede wszystkim bluesa. I to dobrego bluesa z przewagą ostrych gitar. nutami jazzu i rock and rolla. Historycznie rzecz biorąc było to pierwsze argentyńskie power trio, w którym każdy z muzyków wyróżniał się na swój sposób. Alejandro Medina dostarcza genialnych linii basowych, a gitara w rękach Claudio Gabisa rozkwita w niezwykle upajającym, nieco jazzowym stylu. Całą uwagę skupia jednak Javier Martínez. Nie dość, że jego perkusja jest potężna i robi wrażenie, to na dodatek okazuje się być świetnym wokalistą.  Jego teksty dotyczą głównie hipisów, ich życiu na ulicach i egzystencjalnych rozterek. Większość uważa, że byli pod wpływem Cream, a mnie się wydaje, że więcej wspólnego mają z Ten Years After, ale nie mnie to rozsądzać. Cieszy mnie, że album nie ma słabych momentów – jego ​​spójność jest wręcz idealna.

Śmiało można powiedzieć, że „Jugo De Tomate” to ponadczasowy argentyński klasyk. Monumentalny riff, zapadający w pamięć refren i subtelna harmonijka, która pojawia się na końcu nadaje ton temu, co nas czeka. Co prawda dzięki psychodelicznym organom Hammonda przyjemny „Porque Hoy Nací” nieco odbiega od bluesa, ale ja lubię różnorodność na takich albumach, bo przecież blues nigdy nie jest oryginalny, ale (pod pewnymi względami) potrafi być innowacyjny. Za sprawą „Avenida Rivadavia” zespół powraca na właściwe tory, choć obiektywnie trzeba przyznać, że to najbardziej popowy numer na płycie. Na szczęście ratuje go genialna rockowa solówka gitarowa i frenetyczna perkusja. Za to „Todo El Día Me Pregunto” (Cały dzień się zastanawiam) to najbardziej bluesowy blues oparty na prostym fortepianie i okazjonalnych, bardzo efektownych (czyt. szalonych) riffach gitarowych, które pojawiają się między każdą zwrotką.  „Avellaneda Blues”, rozpoczynający stronę „B” oryginalnej płyty, jest małym arcydziełem gatunku. Utwór przenosi nas w lata 60-te do Avellanedy, obskurnej portowej dzielnicy, siedliska artystycznej bohemy. Opisowy tekst z wersami pokroju: „Brudna kałuża, śmierdząca woda, porzucony stary but…”  uzupełnia cielesny blues. Głos Javiera Martíneza nigdy nie brzmiał tak perfekcyjnie, a jego wykonanie jest naprawdę niebywałe. Jazzowe solo gitarowe w środku, jedno z najlepszych jakie tu się pojawia, jest wisienką na torcie tego nieskazitelnego pod każdym względem utworu. Krótkie perkusyjne wprowadzenie otwiera nieco sielankowy „Una Casa Con Diez Pinos” (Dom pod Dziesięcioma Sosnami) z prawdziwie rustykalnymi gitarami akustycznymi i genialnymi riffami gitary elektrycznej. Album kończy „Informe De Un Día”, najdłuższy ze wszystkich zaprezentowanych tu kawałków. Jest szybki, jest żywiołowy, z zachwycającym fortepianem i refrenem z chórkiem. Jego najlepszą częścią jest rozbudowana i przesterowana solówka gitarowa z powalającym riffem i perkusyjne solo, w której Javier demonstruje całą swoją wirtuozerię. To właśnie tutaj, w zwartym wykonaniu zespół naprawdę dał czadu. Mówiąc krótko – bluesowe arcydzieło!

Temat mniej oczywistych płyt z Ameryki Południowej jest tak wielki jak sam kontynent, a te cztery propozycje to ledwie kropelka w zasobach ogromnego oceanu rockowego. Do tematu będę wracał, bo w rękawie trzymam kolejne asy i to z niejednej talii kart. Przy okazji piszcie w komentarzach o swoich faworytach z tamtego obszaru – być może niektóre pokryją się z moimi…

TRÚBROT – rockowa supergrupa z Islandii (1969-1972)

Trúbrot to bez wątpienia jeden z najbardziej znanych i wpływowych zespołów w historii muzyki islandzkiej. Bardziej niż (i tu pewnie się narażę) Sigur Rós. Była to pierwsza supergrupa, która powstała w maju 1969 roku składająca się z członków dwóch najpopularniejszych wtedy zespołów:  Flowers i  Hljómar (Dźwięki). Gitarzysta i kompozytor Gunnar Thórgarson , śpiewający basista Rúnar Júlíusson, wokalistka Shady Owens, oraz z organista Karl Sighvatsson i perkusista Gunnarem Jökull Hákonarsonem od miesięcy planowali jedno – stworzyć islandzki zespół wszech czasów.

Trubrot – pierwsza supergrupa z Islandii (1969)

Nazwę zespołu wymyślił młody dziennikarz, Árni Johnsen; odpowiednio tajemnicza i pasująca do panującej wówczas ery hipisowskiej. W rzeczywistości jest to islandzki neologizm, który w wolnym tłumaczeniu znaczy „wiarołomność”. Początkowo fani macierzystych grup nie przyjęli ich z entuzjazmem. Publicznie po raz pierwszy wystąpili dwa miesiące później, w Sigtún. Oczekiwania były duże, ale tego wieczoru zespół nie zrobił na publiczności szczególnego wrażenia. To był trudny dla nich czas. Dali jednak radę i pokonali kłody rzucane im pod nogi. W październiku udali się do Londynu, gdzie w Trident Studios nagrali dwanaście utworów, z których jedenaście znalazło się na debiutanckiej płycie wydanej pod koniec grudnia przez islandzki oddział Parlophone

Po latach okazuje się, że to wciąż świetny, undergroundowy album pełen znakomitych pomysłów, dopracowanej muzyki z nutą popu, oraz damsko-męskim pięknym wokalem zaśpiewanym w ojczystym języku. Z tej śpiewającej dwójki bardziej podoba mi się panna Owens mająca czysty, lekko smutny głos, który idealnie pasuje do jazzowej estetyki, ale gdy trzeba zaśpiewać agresywnie daje radę. Pochwalić tu wypada także gitarzystę i klawiszowca, którzy z łatwością przechodzą między delikatnymi, popowymi aranżacjami, a mocnym rockiem w stylu Deep Purple, oraz sekcję rytmiczną za luźny, typowy dla przełomu tamtej dekady folkująco-hipisowski klimat. Zespół rozwija przed nami szeroki wachlarz stylów. Obok własnych, znakomitych zresztą numerów takich jak „Sama Er Mér”, „Elskaðu Náungann”, czy „Við” znalazły się covery, którym nadano nie tylko nowe, ciekawe aranżacje, ale także teksty i tytuły po islandzku. I tak utwór Beatlesów, „Things We Said Today” stał się ciężkim, proto metalowym „Þú Skalt Mig Fá”, przebój „My World Is Empty Without You” The Supremes wykonany w folkowej aranżacji z organami i gitarą akustyczną nazywa się „Án Þín”, zaś „Rain” Jose Feliciano „Hlustaðu Á Regnið”. Jest tu też dziewięciominutowa mini rock opera „Afgangar”, oraz transkrypcja kompozycji „Elskaðu náungann” (Kochaj bliźniego swego) z opery „Tannhäuser” Richarda Wagnera wokół której pojawiła się pewna kontrowersja. Otóż Islandzka Narodowa Korporacja Radiofoniczna (ISB) uznała za niestosowne, by popowy zespół przejął klasyczny utwór w związku z czym zakazała jego wykonywanie, a miejsce na płycie w którym się znajduje miało zostać wymazane. Mało tego – wstrzymano tłoczenie nakładu (udało się wyprodukować zaledwie trzysta egzemplarzy, które sprzedały się na pniu) i przez długie lat album był niedostępny. Wznowiono go dopiero w 1992 roku(!) na płycie CD i kasecie przez firmę Steinar z Reykjaviku. Oprócz podstawowego materiału kompakt zawierał dwunasty utwór, „Breyttu bara þóð þúr”, który wtedy został odrzucony, plus pięć nagrań z singli z 1970 roku.

Trubrot jako kwartet.

Po trasie koncertowej w Danii Shady Owens ogłosiła, że wraca do Stanów Zjednoczonych, gdzie się urodziła (na Islandię trafiła z rodzicami jako nastolatka); tuż po niej z zespołem pożegnali się perkusista i klawiszowiec. Po ostatnim występie w Islandii, jeszcze w oryginalnym składzie zaprosili Led Zeppelin do wspólnego spędzenia czasu i zaprzyjaźnili się z Jimmym Page’em i Robertem Plantem. Kiedy Jimmy i Robert wrócili nocą do hotelu byli zdumieni, że słońce wciąż jasno świeci. Taki widok o północy w anturażu ośnieżonych lodowców i gejzerów najwyraźniej zainspirował ich do napisania „Immigrant Song”, który jak wiemy znalazł się na trzecim albumie brytyjczyków.

To był ten okres, kiedy zespół inspirował się muzyką The Nice, elektrycznym Crosby Stills Nash And Young i ciężkim brytyjskim rockiem. W połowie 1970 roku polecieli do Londynu zamówić wzmacniacze o dużo większej mocy, a w październiku do Kopenhagi gdzie w Vifoss Studios nagrali płytę „Undir Áhrifum”, która ukazała się przed Bożym Narodzeniem tego samego roku.

Apokaliptyczny front okładki drugiej płyty.

To co w pierwszej kolejności zwraca uwagę to niesamowity męski wokal Rúnari Júlíussoni wspomagany przez nowego klawiszowca Magnús Kjartansson i Gunnar Thórgarson, do którego wpasowały się znakomite gitary i organy otulone świetnymi aranżacjami. Słusznie reklamowano go jako pierwszy islandzki album z własnym oryginalnym materiałem”. Gunnar i Magnús napisali większość z ośmiu numerów zaśpiewane, poza jednym wyjątkiem, po angielsku co wywołało sporo kontrowersji. Roszady personalne przyniosły też znaczącą zmianę w ich brzmieniu. To wcześniejsze, łączące pop lat 60-tych z okazjonalnie ciężkim boogie w stylu Deep Purple, czy Led Zeppelin zostało w dużej mierze porzucone na rzecz luźniejszego, folkowego brzmienia opartego na harmoniach wokalnych w stylu wspomnianych już CSN & Y. Dowodem kapitalny „Everything’s Alright” z jazzowym pianinem, „In The Country” z brzęczącymi akustycznymi gitarami, czy najbardziej popularny z tej płyty, „Relax” z piękną partią fletu. Z kolei „Sunbath” jest tak cudowny, że za każdym razem totalnie mnie rozkleja.

Tylna strona okładki.

Pewnym zaskoczeniem dla wszystkich była druga strona płyty, na której znalazły się dwa nagrania: prawie jedenastominutowy „Feel Me” i o cztery minuty krótszy, jako jedyny zaśpiewany po islandzku, „Stjörnuryk”, które idealnie oddawały ducha tamtych czasów. Pierwszy to prawdziwy majstersztyk progresywnego rocka z pięknie prowadzonym wokalem,  liturgicznymi organami i perfekcyjną sekcją rytmiczną zamieniający się po sześciu minutach w małą bestię. Drugi wprowadza senną psychodeliczną aurę, by potem, gdy wchodzi ostra gitara dać czadu w stylu wczesnego Yes. No i ta dopracowana do perfekcji wokalna harmonia…ach, miód na uszy!

Recenzje krytyków były podzielone choć trzeba przyznać, że były obiektywne i w większości pozytywne. Nakład, rozszedł się błyskawicznie, choć tak jak w przypadku debiutu na jego wznowienie trzeba było czekać do 1992 roku.  W rocznym podsumowaniu „Undir Áhrifum” został albumem roku, a  Rúnari Júlíussoni okrzyknięty gwiazdą pop rocka. Mimo to muzycy byli niezadowoleni, czuli, że brakuje im iskry i byli gotowi zamknąć ten rozdział. Gunnar poważnie rozważał dołączenie do konkurencji, czyli do zespołu Ævintýri, na szczęście Gunnar Jökull i Karl Sighvatsson, byli gotowi pomóc swoim byłym kolegom. Gunnar usiadł z powrotem za perkusją, Karl przejął organy dając Magnusowi miejsce przy fortepianie. Nowa siła napędowa i kreatywność wskrzesiła chęć tworzenia i grania. Z nową energią zespół rozpoczął pracę nad swoim największym, koncepcyjnym dziełem, „…Lifun” (Życie).

Przedpremierowe wykonanie płyty miało miejsce 13 marca 1971 roku w Háskólabíó przy pełnej sali. Na widowni pojawiła się Shady Owens jako gość honorowy przyjeżdżając na Islandię specjalnie na ten jeden koncert, którego pierwszą połowę zespół poświęcił starszemu materiałowi. Po zakończeniu otrzymali owację na stojąco trwającą kilkanaście minut. Nie było czasu na bisy ponieważ czekał na nich samolot do Londynu, gdzie w Trident Studios mieli dokonać ostatnich poprawek. Gotowy album ukazał się dokładnie 29 lipca. Bardzo oryginalna, ośmiokątna okładka zaprojektowana przez Baldvina Halldórssona była uważana za awangardową i dziś jest kolekcjonerskim rarytasem.

Niekonwencjonalna okładka płyty „…Lifun”.

Płyta otrzymał znakomite recenzje i do wiosny 1972 roku sprzedał się w rekordowej jak na Islandię liczbie trzech tysięcy egzemplarzy, ale niekoniecznie stał się bombą na jaką liczono. Być może oczekiwania były zbyt wygórowane i dopiero później album zyskał legendarną etykietę. Na przykład, zdobył tytuł „Albumu Stulecia” na festiwalu Music Awards Of The Century, a w plebiscytach przeprowadzonych podczas Dnia Muzyki Islandzkiej w 2007 i 2009 roku zajął dwa razy drugie miejsce wśród najlepszych albumów w historii Islandii.

Lewa strona wewnętrznej okładki

W tym największym swoim dziele zespół przedstawił historię życia bezimiennej osoby od narodzin do śmierci. Temat nie nowy, często wykorzystywany przez zespoły progresywne przeważnie z epickim rozmachem. Zaskoczyło mnie, że Trúbrot zawarł swą opowieść w bardzo zwięzłych i krótkich utworach. Te muzyczne miniaturki, a jest ich trzynaście, z reguły nie przekraczają trzech minut (najdłuższy, „Am I Really Livin?” trwa dokładnie 3:48) i słucha się ich wyśmienicie. Zespół uniknął przerostu treści nad formą na czym wielu innych poległo. Nie ma tu wypełniaczy. Wszystkie utwory, od pierwszego do ostatniego, budzą we mnie emocje i zachwycają na swój sposób. I nie ważne, czy są to te ostrzejsze i cięższe jak „Lives Overture”, „School Complex”, „Am I Really Livin?”, „What We Believe In” (organy plus szalejąca gitara!), czy też pełnej urody ballady „Hush-A-Bye” i „To Be Grateful” z łapiącymi za serce przepięknymi harmoniami wokalnymi. Coś w tej muzyce musi być skoro Islandzka Orkiestra Symfoniczna razem z popowymi wykonawcami wykonała „…Lifun” w 1992 roku i dwa lata później wydała to na płycie.

Na początku 1972 roku muzycy zaczęli myśleć o kolejnym albumie. Zespół, który w tym czasie był już kwartetem zaprzestał koncertów i skupił się na pisaniu materiału. Kiedy stało się jasne, że koszty nagrania i wydania będą zaporowe żadna wytwórnia nie była zainteresowana jego wydaniem. Założyli własną, nazwali Trúbrot i wydali płytę stając się pierwszym zespołem, który zrobił to w Islandii. Wkrótce ich śladem poszli inni.

Tym razem nagrań dokonano w Danii posiłkując się lokalnymi muzykami sesyjnymi wprowadzając do gry smyczki i dęte blaszane. „Mandala” trafił do sklepów w lipcu i podobnie jak poprzednie sprzedał się „od ręki”.

O ile wcześniejsze wydawnictwa były chwalone, ta nie zachwyciła recenzentów. W zasadzie podzielam ich zdanie. Brakuje mi tu przede wszystkim wspaniałych harmonii wokalnych, którymi do tej pory czarowali, a nowy wokalista, Björgvin Halldórsson (brat Baldvina, tego od ośmiokątnej okładki) głosowo niczym specjalnym się nie wyróżnia. Utwory, jest ich jedenaście, to w zasadzie amerykański soft rock; próżno szukać tu elementów progresji, czy ciężkiego rockowego brzmienia. Takich płyt w tym czasie było setki – można było wywozić je na wysypisko ciężarówkami. Do radia przebiły się dwa utwory: „Mandala” i „My Friend & I” – cieszyły się dużą popularnością wtedy i dziś. Jeśli komuś „leży” taka muzyka pewnie spodoba się piosenka „All I Wanna Do” utrzymana w stylu The Beatles, czy ballada „Drifting”, która mogłaby pochodzić z repertuaru zespołu America. Pewną rysą na wizerunku Trúbrot było nieautoryzowane wykorzystanie wiersza poety Jóhann Hjálmarsson w „My Friend & I”, które zakończyło się wysoką grzywną i oficjalnymi przeprosinami w prasie.

Okładka 4-płytowego boxu z 2009 roku.

„Mandala” to ostatni album zespołu, którego koniec przewidywany był od dawna. Nieporozumienia, kolejne roszady personalne, wycofanie się amerykańskiej wytwórni płytowej Fantasy z zamiarem dystrybucji „Mandali” za Oceanem spowodowało, że wiosną 1973 roku muzycy grzecznie sobie podziękowali i rozeszli się każdy w inną stronę. Na przestrzeni lat pojedyncze utwory znalazły się na niezliczonych albumach kompilacyjnych, ale powstało również kilka kompilacji poświęconych wyłącznie zespołowi. Najbardziej godna uwagi, którą polecam jest ta z 2009 roku wydana przez wytwórnię Íslenskir ​​​​tónar pod nazwą „Trúbrot 1969-1972”. Ten czteropłytowy box zawiera wszystkie ich nagrania, oraz 52-stronicową, bardzo ciekawą i pomocną książeczką.

SOFT MACHINE na żywo (i nie tylko).

Jakiś czas temu odwiedził mnie kolega, którego dobrych kilka lat nie widziałem. Ucieszyłem się na jego widok, bo przyjaźniliśmy się od podstawówki. Wspominaliśmy młodzieńcze lata, było dużo śmiechu, barwnych opowieści i anegdot. Widząc moją kolekcję płyt spytał, czy może rzucić na nią okiem. „To ty sobie pooglądaj, a ja zaparzę kawę” i udałem się do kuchni. Kiedy wróciłem trzymał w ręku płyty Soft Machine. „Wiesz, że kocham tak jak ty muzykę lat 70-tych, ale w tym przypadku ogólnie rzecz biorąc powiem wprost – nie jestem ich wielkim fanem. Albumy takie jak szeroko wychwalany „Third” pozostawiają mnie raczej obojętnym i tak jest przez większość ich „klasycznego” okresu.” Szczerze powiem, trochę mnie to zdziwiło, a on widząc moją niewyraźną minę szybko rzucił: „Ale czekaj! Zanim wyciągniesz widły pozwól mi dokończyć.” Usiedliśmy do stołu, na którym obok kawy i sernika znalazły się płyty Soft Machine. On zaś ciągnął wywód. „Ten album i otaczający go krótki okres w historii zespołu jest idealnym obiektem analiz. Mogę nie być fanem Soft Machine na świecie, ale… uwielbiam TEN album” i wskazał na świeżo wydaną, podwójną kompaktową reedycję „Bundles”. A mi kamień spadł z serca; z moim przyjacielem nie jest tak źle.

Soft Machine – najbardziej kreatywna grupa drugiej połowy lat 60-tych.

Czy można powiedzieć coś o Soft Machine, czego jeszcze nie powiedziano? Ten niesamowity, legendarny, super fajny zespół to kolejny z tych ze sceny Canterbury, który wniósł tak wiele do świata muzyki. Początkowo jako psychodeliczny zespół rockowy dzielący scenę z Pink Floyd i Jimi Hendrix Experience, aż do bycia jednym z prekursorów elektrycznego jazz rocka był niezwykle kreatywny. Powstał w 1966 roku z inicjatywy muzyków, dla których warto było umrzeć: perkusisty i wokalisty Roberta Wyatta, basisty Kevina Ayersa, gitarzysty Daevida Allena i grającego na organach Mike’a Ratledge’a. Już samo wspomnienie tych nazwisk budzi ekscytację; ci pionierzy skutecznie stworzyli zupełnie nowy podgatunek muzyki rockowej. Soft Machine, nigdy nie stojąc w miejscu, przewodził w psychodelicznym, eksperymentalnym i progresywnym rocku, aż po jazz fusion, a jakość i muzyka prowokująca do myślenia zawsze były na wysokim poziomie niezależnie od muzyków jacy się tam przewinęli. Lista nazwisk biorących  udział w tym projekcie jest równie eklektyczna jak pierwotny skład, a jedynym kluczowym czynnikiem, którego wszyscy przestrzegali było to, że nazwa SOFT MACHINE była nadrzędnym priorytetem. Jego wielkość objawiała się szczególnie na koncertach, czego przykładem choćby niezwykłe trzypłytowe wydawnictwo zatytułowane „Facelift” wydane w marcu 2022 roku.

Ten niezwykły zestaw (dwie płyty CD i DVD) przedstawia zespół we Francji i Holandii na początku 1970 roku jako kwintet, tuż przed nagraniem „Third” z Eltonem Deanem, Lyn Dobsonem, Hugh Hopperem, Mike’iem Ratledge’em, Lowrey’em Holiday Deluxe’em i Robertem Wyattem. Trzeba przyznać, skład iście eklektyczny i taki też jest występ. Materiał na pierwszej płycie CD został nagrany w Théâtre de la Musique w Paryżu 2 marca 1970 roku; drugi to zapis całego koncertu w Amsterdamu ze stycznia tego samego roku. Zestaw utworów jest zupełnie inny i pokazuje zespół zachwycający się improwizacją, a jakość dźwięku jak na nagrania sprzed ponad pół wieku jest wyjątkowa. Muzycy są w wybornej formie, a ja jestem zachwycony słysząc jak Soft Machine tryska wielką energią.

Mike Retledge.

Płyta DVD zawiera fragment występu z Paryża wyemitowany przez francuską telewizję w programie „Pop 2” z równie krystalicznym dźwiękiem i w kolorze. Prawdopodobnie jest to najwcześniejsze, a także jedyne do dziś znane nagranie wideo krótkotrwałego kwintetu Soft Machine, który istniał między styczniem, a marcem 1970 roku. DVD dodatkowo posiada zapis audio całego paryskiego występu dokonanego przez anonimowego uczestnika koncertu z wyjątkowo doskonałym jak na bootlegową rejestrację dźwiękiem. Tę płytę CD/DVD gorąco polecam nie tylko fanom sceny Canterbury, ale też wszystkim,  którzy zastanawiają się, o co to całe zamieszanie. Zobaczcie i posłuchajcie gdzie się to wszystko zaczęło.

Wróćmy do roku 1975 i płyty „Bundles”, którą wielu fanów zespołu postrzega jako zupełnie inną.

Podwójna, japońska reedycja albumu „Bundles”

Przybycie gitarzysty Allana Holdswortha do wcześniej pozbawionego gitary zespołu sprawiło ostry zwrot w brzmieniu doprowadzając do połączenia jazzu i rocka w jednolitą całość.  W tym czasie Mike Ratledge był jedynym członkiem-założycielem zespołu (nie na długo zresztą), a stery twórcze i kompozytorskie w dużej mierze oddano w ręce Karla Jenkinsa, członka od 1972 roku. W rzeczywistości, poza Ratledge’em, wszyscy pozostali członkowie zespołu grali w tym i innym czasie w zespole Nucleus, więc można by przyjąć, że raczej jest to album Nucleus niż Soft Machine, a zatem idealny dla laików. Oczywiście fani Soft Machine znają go i będą mieli swoje zdanie na jego temat, ale mniej zorientowanym chciałbym wyjaśnić, co jest w nim tak wspaniałego i dlaczego mogą go pokochać.

„Bundles” otwiera się w imponującym stylu pięcioczęściową, dwudziestominutową suitą „Hazard Profile”, która sama w sobie została zaadaptowana i znacząco rozszerzona przez Jenkinsa na podstawie starego utworu Nucleus, „Song For The Bearded Lady”. To jednak zupełnie inna para kaloszy, niż tamte wcześniejsze dzieła, z dużą częścią zdominowaną przez niesamowitą grę Holdswortha. Długa, dziewięciominutowa pierwsza część w szczególności należy do najlepszych jazz rockowych opracowań, jakie można znaleźć. Po refleksyjnej drugiej części, krótka trzecia i czwarta podkręcają tempo w progresywny sposób, aż do kulminacyjnej sekcji finałowej, która wspaniale zamyka utwór. Nawet gdyby na albumie nie było już nic więcej absolutnie warto poświęcić mu czas. Na szczęście przed nami jeszcze wiele dobrego. Po minutowej miniaturce „Gone Sailing” zagranej na akustycznej gitarze kolejna para nagrań: „Bundles” i „Land Of The Bag Snake” tworzą siedem minut rozkoszy mogące konkurować z „Hazard Profile Part One”. To naprawdę jazzowa inspiracja, ale też rockowa tak mocno, jak tylko się chce. To Soft Machine, jaki zawsze chciałem widzieć, choć wielu ma co do tego mieszane uczucia. Tuż potem otrzymujemy jedyny wkład Ratledge’a w twórczość grupy w postaci nieco bardziej jazzowego i mniej gitarowego „The Man Who Waved At Trains”, oraz dziwnie zatytułowany „Peff”. Album kończy leniwy „The Floating World” z piękną spokojną melodią.

Allan Holdsworth (1946-2017)

To świetny i dla wielu jeden z najlepszych albumów na jakich pojawił się Holdsworth. Ale jest też coś więcej, czego można się spodziewać po takich reedycjach – bonusowy krążek zawierający koncert z Nottingham z października 1975 roku nagrany dla lokalnego radia, a zatem profesjonalnie zrobiony. Łyżką dziegciu w tej beczce miodu jest fakt, że w marcu tego roku, tuż przed wydaniem „Bundles”, Allan pożegnał kolegów, co spowodowało odwołanie koncertów i zwolnienie tempa przez zespół. Na szczęście szybko znaleziono zastępstwo. John Etheridge (bo o nim mowa) grał w bardziej wyluzowanym Global Village Trucking Company, a nieco wcześniej rozdzielał ogniste solówki jako członek grupy Wolf Daryla Waya. Jego gra na tym październikowym koncercie od razu pokazuje, że zespół stracił bardzo niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek. Setlista jest znakomicie dobrana i niezwykle istotna dla tego wydawnictwa. Większość to materiał z „Bundles” tyle, że wykonywany w znacznie krótszej, bardziej efektywnej formie dorównując, a momentami nawet przewyższając, studyjną wersję. Wśród utworów są trzy premierowe, które pojawią się na „Sofs”, kolejnym ich albumie, a także kilka niepublikowanych wcześniej nagrań. Ogólnie rzecz biorąc to jedna z najlepszych płyt bonusowych na jaką zdarzyło mi się trafić w 2022 roku.

Ocena tego wydawnictwa może być różna. Dla mnie „Bundles” to przykład klasycznego jazz rocka lat 70-tych w najlepszym wydaniu i błyskotliwy obraz geniuszu Allana Holdswortha będącego w szczytowej formie. Do tego dochodzi ta unikalna płyta koncertowa, a to z pewnością więcej niż wisienka na torcie. Polecam!

Hiszpańska rockowa corrida – ciąg dalszy.

Nie od dziś wiadomo, że hiszpański rock lat 70-tych był krok do tyłu w stosunku do europejskiego, czy amerykańskiego rocka. Upraszczając, można powiedzieć, że wpływ na to miała dyktatura generała Franco, po śmierci którego nastąpił rockowy boom. To, co się wtedy tam ukazywało do dziś budzi zachwyt miłośników progresywnego rocka i szacunek fanów ciężkich brzmień. Sam tego doświadczyłem prezentując w tym miejscu płyty takich zespołów jak Leño, Ñu, Lon Star, Maquina, Tapiman, Pan Y Regaliz, czy Storm, a ze współczesnych Blue Merrow, który w 2022 roku zalśnił na muzycznym nieboskłonie niczym betlejemska gwiazda. Część z nich znalazła się pod wspólnym tytułem „Rockowa corrida z Hiszpanii”, innym, jak na przykład Lon Star, czy Ñu poświęciłem osobne artykuły.  Ciągnąc ten wątek chcę zwrócić uwagę na kolejnych, bardzo ciekawych moim zdaniem wykonawców z tego kraju. Zacznę alfabetycznie, od „A” do „Z”.

Kultowy zespół Atila z Girony swoją drugą płytą „Intención” z 1976 roku zwrócił moją uwagę dość dawno, choć kompakt przywiozłem sobie z Hiszpanii dopiero w 2018 roku. Złowieszcza okładka w stylu Goi zawsze przyciągała moje oko.

W momencie powstania, czyli w 1973 roku, Atila zaczynał jako undergroundowe power trio, które po kilku zmianach personalnych przekształciło się w kwartet grający progresywnego rocka. Dwa lata później samodzielnie wyprodukowali album „El Principio Del Fin” (Początek końca) nagrany na żywo w jednym podejściu z niewielką publicznością zgromadzoną w studiu. Krążek zawierał jedno, prawie trzydziestominutowe nagranie w stylu brytyjskiego The Nice i włoskiego klasycznego prog rocka. Album (dziś tak rzadki, że ma status Świętego Graala!) przyniósł im pewną sławę i dał możliwość występów na ówczesnych festiwalach. W 1976 roku nagrali „Intención” zawierający cztery utwory z mnóstwem fantastycznych partii klawiszowych z oszałamiającym Hammondem i soczystym moogiem na czele. Są tu doskonałe, momentami ostre solówki gitarowe z hiszpańskim akcentem, oraz kapitalna sekcja rytmiczna. Utwór tytułowy zwalił mnie z nóg już przy pierwszym odsłuchu. Ponad osiem minut 24-karatowego progresywnego Nieba w duchu Pink Floyd ery „Meddle” (gitara i organy prawie jak w „Echoes”!) z cyrkoniami Yes i ELP, które z gracją miażdżą serca i umysły. Ten sam poziom entuzjastycznej inwencji jest widoczny w bardziej klasycznie zorientowanym, instrumentalnym „Cucutila” zdominowanym przez organy. Dobry numer, choć nie aż tak jak „Dia Perfecto” – cichy bohater tej płyty i  jeden z moich ulubionych tego zespołu. Zaczyna się delikatnymi dźwiękami, które przechodzą w klasyczny klawiszowy motyw. A kiedy nabiera tempa dzięki niesamowitemu motywowi granemu na moogu, dudniącej perkusji i gitarze zrozumiecie co mam na myśli mówiąc o MOCY. Całość to mieszanka znakomitego space rocka z udziałem żeńskiego chóru i zapowiedź ich następnej płyty… Szesnastominutowy, epicki „El Principio Del Fin” będący zwieńczeniem albumu to kompozycja, pełna wachlarza emocji i porywających solówek, w których klawiszowiec Benet Nogue i gitarzysta Eduardo Niebla nawiązują ze sobą telepatyczną nić porozumienia. Tak naprawdę jest to bardziej dopracowana, o połowę krótsza wersja pierwszego  albumu koncentrująca się bardziej na muzycznych fragmentach, z pominięciem wielu improwizacji i dużo krótszym perkusyjnym solem. Prawdziwa bestia pokazująca zespół w szczytowej formie.

„Intención” to jedno z najważniejszych osiągnięć ówczesnej prog rockowej hiszpańskiej sceny. Płyta była kilkakrotnie wznawiana (ostatnio w 2019 roku); dostępna jest też wersja, gdzie na jednym dysku umieszczono wydany rok później trzeci album, „Reviure”, co po katalońsku znaczy „Odrodzenie”.

Wydawać by się mogło, że po tak znakomitej płycie jaką była „Intención” nie da się przywrócić spontaniczności i entuzjazmu,  powtórzyć unikalnego brzmienia, ani tym bardziej stworzyć coś jeszcze lepszego. A jednak! „Reviure” (w podtytule „Revivir”) był szczytem szczytów możliwości zespołu. Jego naturalna energia została odpowiednio skondensowana w symfonicznym progresie, z dodatkiem space rocka i jazzowej dynamiki. Wśród czterech zaprezentowanych tu utworów nie ma ani jednej zmarnowanej nuty, ani jednej straconej sekundy; nie ma chwili wytchnienia, za to jest mnóstwo mocy. Tytułowa kompozycja jasno pokazuje odejście od  psychodelii – teraz to mroczny progresywny krążek bardzo bliski „piwnicznemu” kraut rockowi kultowych zespołów pokroju Tritonus, Twenty Sixty Six And Then, Murphy Blend, Virus, Nosferatu… Jak dla mnie brzmi to niemiecko, ale znakomicie zaśpiewane po katalońsku przez Beneta Nogue, który rozwija też całą masę (wcale nie taniego) sprzętu klawiszowego. Absolutnie mistrzowska i inspirująca sekcja rytmiczna, oraz znakomita gitara prowadząca to wzór dla wielu grup nie tylko spod znaku prog rocka. Z kolei „Somni”, w którym kosmos łączy się jazz rockiem, a nawet funkiem to jeden z najlepszych utworów wśród absolutnie genialnych. I tyle. „Atila” to kolejny instrumentalny, pełen detali dwunastominutowy numer ocierający się o hard rocka z gitarą w stylu Jana Akkermana, a perkusyjne solo Joana Punyeta skutecznie powstrzymuje wzrost trawy pod moimi oknami. Finałowy „Al Mati” przynosi rozmach śródziemnomorskimi brzmieniami nawiązującymi do włoskiego progresu. Podsumowując w trzech słowach – „Reviure” to arcydzieło. I chociaż nigdy nie bawię się w dawanie płytom gwiazdek, to tym razem zrobię wyjątek i w skali od jeden do dziesięciu daję jedenaście!

Niedoceniany zespół Tarántula założony w Walencji w tym samym roku co Atila, od początku stawiający na teatralność z wyraźnie progresywnym podejściem powinien zostać odkryty na nowo. Tworzący go muzycy otwarcie mówili, że zainspirowały ich zespoły takie jak Yes, Jethro Tull, Uriah Heep i Focus. Pod koniec 1976 roku, pod wodzą klawiszowca Vicente Guilleta w madryckim Eurosonic Studios nagrali album „Tarántula”, który wydała wytwórnia Zafiro.

Choć głównymi instrumentami są gitara i wszechobecne w tego typu muzyce klawisze (Hammond, mellotron, moog) to bas i perkusja nie ograniczają się do akompaniamentu. Można powiedzieć, że są dwiema pozostałymi nogami stołu, na którym spoczywa imponujący głos Rafaela Cabrery. Jego wszechstronność pozwala mu sięgać od operowych tonów, które prezentuje w otwierającym album nagraniu „Recuerdos”, po rockowy rejestr w „Singladura Final” i złowieszczym „La Danza del Diablo”. Całość to osiem kompozycji z elementami rocka, bluesa, folku i muzyki klasycznej w rozbudowanych aranżacjach z licznymi zmianami tempa. Okazjonalne hard rockowe wybuchy nadają muzyce prawdziwie „kameleonowy” charakter wykraczający poza progresywną sferę. Co ciekawe, nie brzmi to ani oryginalnie, ani wtórnie, a jednak jest to bardzo przyjemne granie. Wszystkie utwory są dość melodyjne, przeplatane czasem ostrymi riffami i galopującym basem. Oprócz wymienionych numerów warto wsłuchać się w progresywny „Um Mundo Anterior” ze skrzypcami i fletem (gęsia skórka za każdym razem!), czy bardzo pomysłowy „La Arana Y La Mosca”, w którym dźwięk klawiszy rozbrzmiewający po lewej stronie symbolizuje pająka, a gitara po prawej muchę pożeraną przez tarantulę. Klasą samą w sobie jest epicki, dziesięciominutowy „Imperio Muerto” z roztaczającą się psychodeliczną atmosferą i dramatycznym wokalem – rewelacja!

Ten bardzo solidny album pokazujący duże zaangażowanie i talent każdego z muzyków nie ma słabych stron i dziwię się, że w Hiszpanii przeszedł bez echa. Rozczarowanie i brak sukcesu doprowadził do personalnych roszad. Z zespołem pożegnał się gitarzysta Manuel Garcia i Rafael Cabrera, którego zastąpiła dwójka wokalistów: Ana María González Pazoz i Enrique Alfonso. Drugi album, „Tarántula 2” wydany ponownie dla Zefiro w 1978 roku wzbudził skrajne opinie.

Jedni odsądzali go od czci i wiary niezadowoleni, że zespół porzucił progresywny rock na rzecz ciężkiego brzmienia. Najbardziej dostało się wokalistce, o której pisano, cytuję: „Ana śpiewa i brzmi jak.. eh… jak wiedźma śmierci z horroru klasy B”, albo „Rozdzierający serce wokal w agonii z głębin piekła. Okropne!” i jeszcze to „Śmierć przez wokal. Oj jak boli.” Zwolennicy podkreślali wirtuozerię zespołu i wciąż wysoką jakość, zwracali uwagę na mniej rozbudowane i bardziej zwarte utwory, oraz (i tu cytat): „świetny, szorstki typowo rockowy głos panny Gonzalez Pazoz.” A jednak ktoś ją docenił!

Faktycznie, zmiana  stylu widoczna jest  już od pierwszego utworu, „Blancanieves”. Nowa formuła Guillota była znacznie cięższa i bardziej optymistyczna, choć są też fragmenty nawiązujące do oryginalnej Tarántuli. Lider zespołu zdecydował się na bardziej rockowe, twardsze podejście z dużą ilością ostrych gitar i jeszcze silniejszym naciskiem na klawisze. Wściekły głos Any Maríi, prywatnie żony perkusisty, dopełnił zmianę w kierunku ciężkiej muzyki, chociaż znajdziemy tu też momenty spokoju i wirtuozerii. Utwory takie jak wspomniane już „Blancanieves” i „Es Demasiado” ujawniają nową Tarántulę, z przesterowanymi gitarami, szybkim rytmem i rozdartym głosem Any Maríi, który wydaje się, jakby nas łajała. Natomiast „Canta, Canario, Canta” i instrumentalny „La Tarántula de Granada” przywodzą na myśl pierwszy album, choć moim zdaniem nie osiągają ich poziomu. Znajdziemy tu również dwa utwory w języku walenckim: „Éxtasi” i „Avui Com Ahir”, ten drugi zaczerpnięty z rock opery „L’Home de Cotó-en-Pèl” z 1974 roku.

Pomimo wspólnych koncertów z wielkimi wykonawcami, Tarántula skończyła tak jak wiele innych grup tamtej epoki, czyli zniknięciem ze sceny muzycznej, a jej członkowie nie pozostawili po sobie śladu. Po raz pierwszy oba albumy zostały wznowione na płytach CD w Japonii (1993), oraz Korei (1996). Nie wiem, czy są jeszcze dostępne, ale do tanich niestety nie należały, czego osobiście doświadczyłem. 

Na koniec zostawiłem prawdziwą petardę – grupę Zarpa Rock i ich debiutancki album z 1978 roku, Los 4 Jinetes del Apocalipsis” (Czterech jeźdźców Apokalipsy) z okładką, która śmiało mogłaby konkurować z każdym współczesnym wydawnictwem.

Ten zdecydowanie najrzadszy hard rockowy album jaki kiedykolwiek wydano w Hiszpanii od lat znajduje się na szczycie list życzeń kolekcjonerów heavy metalu na całym świecie. Oryginalne egzemplarze praktycznie są dziś nie do zdobycia (niektórzy wątpią nawet w ich istnienie) i jest jeszcze rzadszy niż pierwszy album grupy Atila!

Zarpa Rock wyewoluował z grupy o nazwie Wolframio w niewielkim mieście Mislata, w prowincji Walencja, w 1977 roku. Założyło go czterech nastoletnich chłopaków, z których najmłodszy miał 15, a najstarszy 17 lat. Byli to bracia Feijóo: Vicente (voc. lead guitar) i Eduardo (bg. voc.), oraz Javier Herviás (g) i Jesús Martinez (dr.). Po spędzeniu większej części roku na doskonaleniu gry i tworzeniu autorskiego repertuaru skontaktowała się z nimi agencja Zeus Rock proponując nagranie materiału na płytę. Warunkiem była zmiana nazwy, co też uczynili. Ze względu na bardzo ograniczony budżet album nagrali „na żywca” w jedynej, półtoragodzinnej sesji. Niestety agencja wkrótce po tym zbankrutowała, a niewielki nakład albumu (mówi się o pięćdziesięciu egzemplarzach) został odłożony na półkę i do dziś nie wiadomo co się z nim stało. Jakimś cudem Vicente Feijóo w latach 90-tych natknął się na bardzo zniszczoną kopię oryginalnej 24-ścieżkowej taśmy, którą przekazał wytwórni Iberian Records. Tamtejsi spece mozolną pracą przywrócili ją do należytego stanu i dopiero w 2006 roku wydali na płycie CD. 

Choć nagrania powstały w 1977 roku muzyka ma więcej wspólnego z proto metalowymi wykonawcami z przełomu lat 60/70  (Black Sabbath, Sir Lord Baltimore). Agresywne i surowe brzmienie co prawda jest nieoszlifowane, ale właśnie ta surowość mnie ujęła. Mamy tu pięć długich mocarnych utworów połączonych wspólną koncepcją, która dała tytuł płycie, a brutalny fuzz, gitara z efektami wah-wah i potężny wokal są zalążkiem heavy metalu. Już sam początek (tytułowy numer) podciął mi kolana! Jest niesamowity i idealnie współgra z okładką tworząc gęsty klimat z ciężkimi mrocznymi akcentami psychodelii. Uwielbiam! Dość radosny początek „La Contaminación” jest nieco mylący, bo zespół szybko zaczyna balansować między ciężką psychodelią, a proto doomem… Każdy z pięciu utworów na tym albumie jest dłuższy od poprzedniego, a środkowy, „Llega La Destrucción”, trwa siedem minut (ostatni nieco ponad dziewięć), ale warto go posłuchać. Utwór zakorzeniony jw blues rocku  jest tu kolejną bestią. Akustyczne intro w „Le Guerra Cruel” z pewnością nie jest ekstremalne. Można by je wyciąć, a świat dalej by się kręcił. Tylko po co..? W sumie to prosta piosenka. Początkowo łagodny soft rock z rozbudowanymi solówkami gitarowymi nabiera oszałamiającego tempa, więc nie jest tak źle. „El Hambre” to ponownie fantastyczny, hard rockowy numer zamykający album. Zaczyna się łagodnie, ale nie jest łagodny. Raczej doom z acidowym akcentem pasującym do koncepcji jaką sobie wymyślili. Zastanawia mnie tylko, czy chodzi w niej o odcięte dłonie… czy może o czterech jeźdźców Apokalipsy? Nieważne. Ten album jest po prostu świetny! Szkoda, że został odłożony na półkę, bo mógłby stanąć w jednym szeregu z płytami Leaf Hound, Josefus, czy Lucifer’s Friend.

SLADE „All The World Is A Stage” (1971-1981)

Kiedy myślę o SLADE ogarnia mnie dreszcz nostalgii już na samą nazwę! Pierwsze angielskie słowo jakie napisałem w szkole podstawowej na gumce „myszce”, a potem markerem na tornistrze, czaro-białe zdjęcie zespołu, które kosztowały mnie pączka i butelkę oranżady w szkolnym sklepiku, piosenki nagrywane z Radia Luksemburg na szpulowym magnetofonie, dyskoteka na sali gimnastycznej i nieśmiały pocałunek z dziewczyną przy „Far Far Away”… Przed oczami wciąż widzę Noddy’ego Holdera w spodniach w szkocką kratę i cylindrze z lusterkami, Dave’a Hilla rzucającego absurdalnie kiczowate figury ze swoją „niepokojącą” fryzurą i strojami obsypanymi brokatem, perkusistę Dona Powella wyglądającego jakby właśnie rozegrał dziesięć rund z Joe Frazierem choć tak naprawdę on pewnie tego nie zauważał i wreszcie Jima Lea – szczęśliwego, że może spokojnie i niepozornie grać na basie zaś w rzeczywistości człowiek-spoiwo scalającym całą muzykę. Slade to także błędnie napisane tytuły piosenek i fantastyczne koncerty z krzyczącą publicznością „Iiiiiiiiist Merry Chriiiiistmas!!!” Bo trzeba przyznać, że był to cholernie dobry rockowy zespół, który na żywo bez problemu mógł skopać wszystkim tyłki na siedem sposobów. I to właśnie niech będzie wprowadzeniem do „All The World Is A Stage” – zestawu pięciu płyt z pięcioma różnymi albumami koncertowymi, z czego trzy oficjalnie wydane po raz pierwszy! Z ręką na sercu przyznam, że słucha się tego piekielnie dobrze!

Pierwsza płyta rozpoczyna się legendarnym „Slade Alive!” z 1971 roku, gdy zespół był o krok od podbicia list przebojów i przejęcia „Top Of The Pops” na dłuższy czas

Album tak bardzo kipi energią, że w dobie kryzysu energetycznego można by podłączyć do niego wszystkie urządzenia i zasilić nim swój dom. Z zaledwie siedmioma utworami, od ogłuszającego „Hear Me Calling”, po ciężki jak walec „Born To Be Wild” jest on absolutną bestią. Najważniejsze utwory to zaskakująca, ale genialna wersja „Darling Be Home Soon” Johna Sebastiana (nieplanowane beknięcie Holdera w trakcie utworu przeszło do historii stając się klasyką), świetne „Know Who You Are”, zdumiewająca manipulacja tłumem i brutalne riffy, które brzmią w „Get Down And Get With It”. To nie przypadek, że Kiss nazwali swój pierwszy przełomowy album koncertowy „Kiss Alive!” nawiązując do jednej ze swych ulubionych „koncertówek”. Nikomu przy zdrowych zmysłach nie przyszła wtedy myśl, że w ciągu roku Slade będzie stałym bywalcem list przebojów nie tylko na Wyspach, ale i w Europie.

Pomijając album „Slade Alive Vol 2″ z 1978 roku (być może mądrze, bo nie był to godny sequel), przechodzimy do SOS – Slade On Stage” nagrany w Newcastle w 1981 roku.

Ta świetna płyta zawierająca niektóre z późniejszych hitów koncertowych, w tym „We’ll Bring The House Down” i „Lock Up Your Daughters”, ma dwie rzeczy, o których lojalnie muszę wspomnieć. Po pierwsze, jeszcze przed oficjalnym wydaniem część nagrań zostało (na szczęście delikatnie) poprawione studyjnymi dogrywkami, co (o zgrozo!) powoli stawało się normą. Po drugie, ze względu na długość oryginalnej płyty znalazło się tu tylko dziewięć piosenek. Co prawda odtwarzacz CD wyświetla ich dziesięć, ale ten dziesiąty to jedynie króciutki fragment „You’ll Never Walk Alone” zaśpiewany przez tłum wyciszony po trzydziestu ośmiu sekundach. Dzisiaj, w dobie płyt CD, cały koncert zmieścił by się na srebrnym krążku stąd moje lekkie rozczarowanie. Nie mniej to dobry i mocny album, choć jakby taki trochę „bezpieczny”.

Lepszy – DUŻO lepszy! – jest trzeci krążek, „Alive! At Reading” zawierający pełne nagranie występu na tamtejszym Festiwalu w 1980 roku, kiedy to zajęli miejsce zwolnione przez Ozzy Osbourne’a. Jak na wykonawcę, który wskoczył tam dość niespodziewanie było to godne zastępstwo!

Występ okazał się tak przełomowym momentem, że doprowadził do odrodzenia kariery zespołu, który nieco podupadał przez ostatnie kilka lat szczególnie po nieudanej próbie podbicia USA w połowie lat 70-tych. Z tych nagrań łatwo dostrzec jak bardzo Slade zdobył sympatię publiczności spijająca słowa z ich ust i jak kompleksowo jedli z dłoni Noddy’ego. Słychać to w szczególnie w „Get Down And Get With It”, kulminacyjnym momencie całego seta  z tłumem tak zachwyconym, że gdyby frontman w cylindrze zasugerował, aby po odliczeniu do trzech wszyscy zdjęli spodnie pod sceną pojawiłby się las dolnej części garderoby fruwającej ponad ich głowami. A kiedy wracają, aby uderzyć publiczność podwójną wiązanką „Cum On Feel The Noize” z „Born To Be Wild” zwycięstwo jest kompletne. Myślę, że wielu uświadomiło sobie, że ci goście to nie jacyś przestarzali glam rockowi kolesie, ale zaprawieni w bojach twardziele o robotniczych korzeniach. Liam Gallagher brzmi przy nich jak dziecko Bryana Ferry’ego i Jamesa Blunta. Ten album to prawdziwy kamień milowy, który jest czystym złotem i ważnym wydawnictwem. Dźwięk również jest świetny – tak dziki jak pterodaktyl „Slade Alive!”, a jednocześnie dobrze wyważony i czysty jak dzwon. 

Płyta czwarta zawiera nagranie całego koncertu z grudnia 1980 roku w mało efektownym otoczeniu, czyli w The Hucknall Miners’ Welfare Club, niedaleko Nottingham.

Pomimo kilku drobnych mankamentów w brzmieniu wypada świetnie i pokazuje Slade całkowicie zregenerowanego po występie w Reading kilka miesięcy wcześniej. Zdecydowanie unikając użalania się nad sobą w stylu „jak upadają bogowie” grają tak, jak potrafili najlepiej wyciskając z siebie surowy i ciężki rockowy set. Zadziwiające jak doskonale potrafili zbudować fantastyczny kontakt z niewielką przecież klubową publicznością, co pozwala nam poczuć zapach piwa i pot spływający po ścianach. Ponownie włączono kilka hitów z Reading – prawdziwą historię „The Wheels Ain’t Coming Down” i porywający „When I’m Dancin’ I Ain’t Fightin’ ” – ocierając się o serię klasycznych hitów (w tym, biorąc pod uwagę porę roku, ponadczasową kolędę!), a także kilka współczesnych, głębszych utworów, takich jak „Night Starvation” i inspirowany psychodelią „Lemme Love Into Ya”. Może komuś się narażę, ale śmiem twierdzić, że ten genialny występ dorównuje temu z Reading!

Ostatnia, piąta płyta, jest podróżą wstecz kiedy zespół był tuż po premierze filmu „Slade In Flame” z 1974 roku i i krok od szczytu list przebojów po wydaniu „Live At The New Victoria” wcześniej dostępnym jako wysoko oceniany bootleg.

To fascynujący kontrast w porównaniu z późniejszym, powracającym do korzeni zespołem z żywo reagującą nastoletnią publicznością i żartującymi z nią muzykami. Cały pokaz wydaje się bardziej „zabawnym glam rockowym wydarzeniem”, niż poważnym koncertem ciężkiej rockowej ekipy. Mimo to wciąż jest to znakomity występ i co do tego nie ma żadnych wątpliwości – tak jak do ich prawdziwych osiągnięć na żywo. Setlista jest tu cudownym kontrastem, znajdując miejsce na kilka świetnych, szkoda, że później porzuconych utworów takich jak „The Bangin’ Man”, „Thanks For The Memory”, „How Does It Feel”, „Far Far Away”, „OK Yesterday Was Yesterday”, czy otwierający to wydawnictwo „Them Kinda Monkeys Can’t Swing”. Nie ma tu ani „Born To Be Wild”, ani „Get Down And Get With It”, które zazwyczaj wieńczyły całość, ale nie mniej ważny „Mama Weer All Crazee Now” zamyka całość w doskonałym stylu.

Podsumowując, jest to set, który powinien zostać zbadany przez każdego, kto sceptycznie podchodzi do twierdzeń, że Slade ​​był zespołem z najwyższej półki grającym poważnego heavy rocka. Szczególnie satysfakcjonujące jest usłyszeć, że po dekadach przedstawiania go jako „gwiazdy popu z kreskówek”, w szczytowym okresie Noddy Holder był jednym z najlepszych frontmanów i jednym z najpotężniejszych wokalistów brytyjskiego rocka. To coś, o czym łatwo się dziś zapomina, a te występy w znacznym stopniu przywracają tę równowagę. Fascynujące jest również to, że choć ewidentnie uwielbiali okres „glam hitów”, zespół brzmi tak, jakby nigdy nie był szczęśliwszy niż wtedy, gdy imprezował z 65-tysiącami „kumpli” w Reading stając się tam gwiazdą, a chwilę później grał w małym zatłoczonym klubie Hucknall, otulony piwem, potem i dymem z papierosów. I właśnie to pokazuje, że Slade to zespół rockowy z krwi i kości, a nie gwiazda list przebojów. Ci goście uwielbiali grać na żywo i robić to głośno – przeboje były miłym tego dodatkiem. Dla nich scena to był cały świat. Mam nadzieję, że ten pięciopłytowy zestaw przywróci wiarę w złotą erę brytyjskiego rocka wywodzącego się z robotniczych nizin, nawet jeśli był on odziany w glamour. Im się to należy.

AKA – rockowa legenda z Indonezji.

Historia indonezyjskiego zespołu AKA tak naprawdę zaczęła się od muzykującego chłopca imieniem Ucok Harahap. Młodzieniec miał jedno marzenie: założyć zespół, który pozwoliłby mu rozwinąć swój niepohamowany talent muzyczny. Miłość do muzyki zaszczepił mu ojciec, Ismail. We wczesnych latach 60-tych ten poważany farmaceuta z Surabaji (wschodnia część wyspy Jawa) po pracy grywał na ukulele, skrzypcach i flecie w różnych amatorskich zespołach, które grały popularny wówczas sentymentalny pop zwany przez tubylców kroncong. Młody Ucok siadał w kącie na zapleczu rodzinnej apteki i pilnie uczył się gry na różnych instrumentach. W 1962 roku, mając dziewiętnaście lat, wyjechał do Maden i założył swoją pierwszą grupę Watches przemianowaną trzy lata później na The Mercy’s. Po jej rozpadzie wrócił do Surabaji, nawiązał kontakt z kilkoma szkolnymi kolegami, z którymi 23 maja 1967 roku, w dniu swoich dwudziestych czwartych urodzin, powołał do życia zespół AKA. Nazwa (pisana dużymi literami) była skrótem od Apotik Kali Asin, apteki należącej do jego ojca.

AKA – legenda indonezyjskiego hard rocka.

W miarę stabilny skład nie miał szczęścia jedynie do basistów. Na przestrzeni roku przewinęło się ich trzech (co ciekawe – wszyscy leworęczni), z których ostatni, Arhtur Kaunang zakotwiczył się w zespole najdłużej. Pierwszy wykruszył się szybko, więc na jego miejsce zwerbowali Sjecha Abidina z pop kultowej grupy Band Patas. Problem w tym, że Sjech mieszkał w dzielnicy arabskiej, której bez zgody rodziców nie mógł opuszczać. Aby wyciągnąć go na próbę młodzieńcy uknuli sprytny plan. Za każdym razem ubrani w saronogi pukali do drzwi i z pobożnymi minami prosili ojca, by ten zezwolił synowi pójść z nimi na nauki Koranu. Prosty wybieg, który jak widać sprawdza się pod każdą szerokością geograficzną. Dwa lata później AKA był już najpopularniejszym zespołem w Indonezji.

To, co czyniło ich wyjątkowym, to ekscentryczne i dość przerażające koncerty łamiące granice normalności, w których Ucok ganiał po scenie, rozbierał się prawie do naga, udawał, że uprawia seks, pozwalał się chłostać. Kiedy indziej wiązano mu nogi, wieszano głową w dół i dźgano mieczem, a na koniec „martwego” składano do trumny. Raz zdarzyło się, że zjadł żywego kurczaka. Wszystko to robił z pełnym zaangażowaniem, ponieważ uważał, że muzyka rockowa bez szalonych scenicznych akcji nie ma racji bytu. Nietrudno się domyślić, że szalone występy stały się wielką sensacją i choć były szokujące fani przyjmowali je entuzjastycznie. I chyba ta brawura, oraz nieustraszona natura ekscentrycznego lidera zapewniły zespołowi wielką popularność. Była też i druga strona medalu. Genialne występy irytowały ludzi z reżimu Mohameda Suharto. Ucok i jego koledzy byli przez władze wielokrotnie straszeni karami, inwigilowani, ostro upominani. Po tych reprymendach stosował się do tych zaleceń, ale na swój sposób. Po grzecznym początku trwającym zazwyczaj przez pierwsze dwa, czasem trzy utwory następowało orgiastyczne szaleństwo, którego nic i nikt nie potrafił zatrzymać.

Andalas Datoe  Oloan Ucok Harahap.

Początkowy repertuar opierali na utworach Steppenwolf, Grand Funk Railroad, Jamesa Browna, Jimiego Hendrixa, Cream, Three Dog Night… Pomimo etykietki zespołu rockowego, AKA miał w swoim repertuarze również łagodne, popowe numery (głównie ballady) o soulowym zabarwieniu opowiadające historie o miłości i okrucieństwach życia. Taki miks ciężkiego rocka z lżejszym materiałem znalazł się na debiutanckiej płycie „Do What You Like” wydanej w 1970 roku przez wytwórnię Indra mającą swą siedzibę w stolicy kraju, Dżakarcie.

Ten barwny album zawiera dziewięć utworów o zróżnicowanym klimacie, z czego trzy, „Do What You Like”, „Glenmore” i „We’ve Gotta Work It Out” zostały zaśpiewane po angielsku. I to one są esencją tego wydawnictwa. Najwyższej klasy ciężki rock spod znaku Grand Funk Railoard i Led Zeppelin w pierwszym, tytułowym nagraniu rozłoży na łopatki każdego fana gatunku. Zespół gra tu zarówno ciężkim brzmieniem, jak i charakterem. To świetna mieszanka miażdżącego rocka jakby przeniesiona z amerykańskiego Detroit kompletnie nie kojarząca się z Indonezją. Uwagę zwraca zabójcza partia gitary, oraz wokal mający w sobie surowość, które stawiają ich bliżej proto metalu niż wiele innych grup hard rockowych z tamtej epoki. Ten doskonały numer powinien znaleźć się w szerokim kanonie gatunku. Jeśli ktoś jeszcze się z nim nie zetknął powinien niezwłocznie go posłuchać.

W równie energetycznym „Glenmore”, otwierającym drugą stronę oryginalnego longplaya, zespół nie spuszcza z tonu raz jeszcze oferując gorące podejście do tematu tym razem w rytmie southern rocka. I tak sobie myślę, że gdyby te dwa nagrania wydano razem na jednym singlu miałyby on szansę stać się hard rockowym klasykiem. Naprawdę świetny kawałek. Co prawda pod koniec drugiej połowy nieco traci na fabule, ale na Boga – Zeppelinom też to się zdarzało, a grzecznie to tolerowaliśmy, więc w tym przypadku też to zróbmy.

Sporo dzieje się też w trzecim z wymienionych numerów. „We’ve Gotta Work It Out” to hard rockowy killer, gdzie bębny miażdżą swoją siłą, gitarowe riffy fruwają w powietrzu, a pełen duszy wokal szybuje sobie swobodnie ponad tym wszystkim. Obok nich poznajemy smaki indonezyjskiego popu śpiewanego w ojczystym języku, z których wyróżniłbym eteryczną balladę „Akhir Kisah Sedih”, skoczny „Panorama Pagi” przy którym nogi rwą się do tańca i zamykający płytę, „Keagungan Tuhan” z przepiękną partią skrzypiec. Można się zastanawiać dlaczego hard rockowych numerów jest tu tak mało skoro to one były atrakcją koncertów? Odpowiedź wydaje się prosta i banalna: większość indonezyjskich zespołów nagrywała malajskie piosenki popowe (przemycając przy tak zwanej „okazji” rocka), aby ich albumy się sprzedawały. Takie było i jest prawo rynku. Co by jednak nie mówić album „Do What You Like” otworzył światu bramę do indonezyjskiego rocka o istnieniu którego mało kto wiedział.

Rok później na rynku ukazał się ich drugi longplay, Reflection”. 

Poza tym, że mamy na nim różne melodie i inne tytuły w zasadzie nic się nie zmieniło. To wciąż jest ten sam zespół z charakterystycznym brzmieniem konsekwentnie podążającym wyznaczoną drogą i ten sam dziki crossover stylów jaki zaserwował na debiucie. Tak więc obok ballad takich jak „Akhir Kesucian Gadis”, „Penjaga Hati”, „Jatuh Cinta” i barwnych piosenek pop „Mira”, „Cahaja Cutan” jest tu ciężki rock prezentowany przez „Reflection” z mocarną sekcją rytmiczną, pulsującym basem, agresywną kipiąca gitarą, zadziornym wokalem i okazjonalną harmonijką ustną. Jak widać muzycy wiedzą, jak rozgrzać miłośników gatunku. Punktem kulminacyjnym jest „Only One Man”, epicki, absolutnie ciężki blues rock z psychodelicznym eksplozjami dźwięków, zmianami tempa i nastrojów wykonane z pasją na najwyższym muzycznym i wykonawczym poziomie.

Trzeci krążek, „Crazy Joe” wydany w 1972 roku przyniósł niewielką zmianę w ogólnym kierunku.

Poza trzema wyjątkami (o których za chwilę) zespół tym razem zwrócił się ku soft rockowi i indo-popowym balladom. Co prawda nie do końca jest to moja bajka, ale obiektywnie muszę przyznać, że ci ludzie naprawdę wiedzieli jak zrobić, by było to interesujące. Ba! Poradzili sobie  nawet z łzawymi harmoniami, które zazwyczaj ocierając się o kicz powodują ból wątroby. Jeśli dokładnie wsłuchać się i zanurzyć między nuty znajdziemy tu mnóstwo delikatnych aranżacji i urzekających smaczków. Aby wydobyć ich głębię trzeba je jednak eksplorować, by objawiły swą doskonałość. Krótko mówiąc, to miły dla ucha doskonale skomponowany pop wykonany przez znakomitych muzyków, którzy wiedzą jak z tak marzycielskich obłoków wyłuskać melodie pełne romantycznych historii. Może i nie ekscytujące, ale absolutnie piękne. Na tym tle diametralnie inaczej prezentują się trzy surowe i bardziej energiczne utwory. Tytułowy „Crazy Joe” to potężny funk rock w duchu Jamesa Browna, niekwestionowanego idola Harahapa. Wśród jawajskich rockerów, dziennikarzy i weteranów muzyki do dziś krąży wiele ciekawych lokalnych opowieści i legend na temat scenicznych wybryków Ucoka podczas wykonywania tego numeru. Tu wszystko kipi i kotłuje się jak w diabelskim kotle, więc nie dziwię się, że tak go ponosiło. Nie da się przy tym spokojnie wypić kawy, ani herbaty. Ta muzyka rwie papę z glacy! Brudny, garażowy rytm „Skeep Away” otwierający drugą stronę płyty z fantastycznymi organami ma w sobie magię, która przykuwa uwagę od pierwszych sekund. Podobnie rzecz ma się w powolnym hipnotycznym „Raja Jalan” zanurzonym w psychodelicznym sosie. Muszę przyznać, że to dość odważny album, który (podobnie jak dwa wcześniejsze) często gości w moim odtwarzaczu.

Z różnymi perturbacjami AKA przetrwał do 1977 roku wydając w sumie jedenaście płyt i kilka oficjalnych (mniej oficjalnych też) kompilacji. Po rozwiązaniu zespołu Ucok stworzył kilka własnych projektów muzycznych, został także aktorem filmowym. Zadebiutował rolą muzyka rockowego w „Darah Muda” (Młoda krew); w sumie wystąpił w siedemnastu produkcjach filmowych i telewizyjnych, które przyniosły mu sławę i pieniądze. W 1997 roku AKA na krótki moment reaktywował się, nagrał nawet album („Puber Kedula”), ale nadzieja na dalszą działalność została rozwiana, gdy wokalista założył zespół Warrock. Otoczony pięknymi kobietami Ucok na ślubnym kobiercu stawał dziewięć razy, chociaż w swojej autobiografii przyznał, że najbardziej kochał swą pierwszą żonę o imieniu Farida, dla której kompletnie stracił głowę. Ponoć to ona była powodem końca grupy AKA. Tak przynajmniej twierdzą jej członkowie… Muzyk zmarł na Jawie 3 grudnia 2009 roku. Przyczyną zgonu był rak płuc. Na pogrzebie Arthur Kaunang żegnając go powiedział: „Byłeś wielkim muzykiem i legendą rocka jaka kiedykolwiek żyła w Indonezji. Opatrzności trzeba dziękować, że nam cię zesłała. Pamięć o tobie przetrwa wieki.”

Biorąc pod uwagę wczesny okres powstania zespołu, ciężką muzykę, mroczne teksty, oryginalny wizerunek i teatralne, czasem zbyt przerażające występy wielu obserwatorów nazwało AKA „pionierami heavy metalu” mając na myśli nie tylko Indonezję. I tu w pełni się z nimi zgadzam. AKA to także przykład na to, że muzyka rockowa nie zna granic i można ją spotkać nawet na krańcach świata.