Angielski wokalista i gitarzysta Cy Nicklin w połowie lat 60-tych przeprowadził się do Dani tworząc w Kopenhadze folk rockowe trio Cy, Maia & Robert. Ten międzynarodowy tercet, gdzie Maia Aarskov była Dunką, a Robert Lelievre* pochodził z Francji, nagrał w latach 1966-1967 dwie, bardzo dobrze przyjęte płyty. Po jego rozpadzie w grudniu 1967 roku CyNicklin znalazł się w oryginalnym składzie progresywnej formacji Day Of Phoenix, z którą wydał singla. Opuścił ją tuż przed realizacją debiutanckiego albumu i pod koniec roku 1969 roku dobierając sobie trzech muzyków stworzył kwartet CULPEPER’S ORCHARD. Głównym gitarzystą był Niels Henriksen grający także na instrumentach klawiszowych, basista Michael Friis dodatkowo grał na flecie, zaś za bębnami siedział Rodger Barker.
Kilka miesięcy później czwórka podpisała kontrakt z wytwórnią Polydor i weszła do studia nagraniowego realizując swój debiutancki album. Jego producentem był Casper Andresen współpracujący z największymi duńskimi zespołami progresywnymi tamtych lat. Sam krążek ukazał się niewiele później, dokładnie 23 marca 1971 roku i do dziś uważam go za jeden z najwspanialszych jakie nagrano w ojczyźnie Hamleta. Progresywne, post-psychodeliczne granie z najwyższej półki łączą się z elementami hard rocka, bluesa i folku jak na pierwszych płytach Jethro Tull. Są tu niesamowite klimaty mrocznej, oszałamiającej melancholii w stylu Procol Harum, liczne zmiany tempa, Hammondy i wyrafinowane, dynamiczne, gitarowe granie spod znaku Led Zeppelin. Jak na debiutancki album nieznanej grupy, było to imponujące wejście.
Po takim wstępie z mojej strony początek płyty może wywołać małą konsternację u kogoś, kto od pierwszych dźwięków oczekiwał czegoś na miarę trzęsienia ziemi w stylu „21st Century Schizoid Man”. Tymczasem otwierający ją, 45-sekundowy „Banjocul” to skoczna, folkowa miniatura zaśpiewana i zagrana przez Nicklina na banjo. Rzecz jasna potraktować to należy jako żart lidera, bo już następne nagranie, „Mountain Music Part 1” pokazuje talent muzyków i ich niepowtarzalny styl. Łagodne, ciche fragmenty gitary akustycznej kontrastują z szybszymi i ciężkimi fazami, tworząc niesamowite napięcie. Uwielbiam tę wiodącą gitarę i jej nastrój, który zmienia się z chwilą wejścia sekcji rytmicznej, gdy głębia basu rozwala system. Początek przypomina wczesny Jethro Tull z okresu albumów „This Was” i „Stand Up” wpadając w domenę zeppelinowego hard rocka z bardzo interesującymi gitarowymi riffami i wściekłym solem Nielsa Henriksena, którego wciąż mi mało i mało. Po ciężkiej dawce mocnego brzmienia całość łagodnieje łaskocząc uszy akustycznym przyjemnym tłem… Krótki „Hey You People” z pięknymi harmoniami wokalnymi przywodzącymi na myśl połączenie The Moody Blues z Crosby, Steels & Nash bezpośrednio prowadzi do trwającego sześć minut „Teaparty For An Orchard” z euforycznym, akustycznym początkiem, zmieniającym się w pełen rozkoszy, dźwiękowo acidowy pejzaż… „Ode To Resistance” zaczyna się od prostej folkowej melodii rozbitej w puch zaskakująco ciężkim, niemal heavy metalowym brzmieniem. Hard rockowe riffy i solówki gitarowe, którym towarzyszy głęboki, barytonowy wokal rządzą niemal przez cały utwór i dopiero w końcówce flet i akustyczna gitara uspokajają rozedrgane emocje.
Śpiewany w szybkim tempie „Your Song And Mine” ma w sobie klimat radosnych piosenek lat 60-tych. Ostro atakującą gitarę akustyczną wspomaga bas i perkusja tworząc podkład dla bardzo ładnie brzmiących harmonii wokalnych. W trzeciej minucie do gry włącza się Henriksen ze swoim kolejnym, cudownym solem gitarowym… Dźwięki fortepianu otwierają kompozycję „Gideon’s Trap”. Prosta perkusja, w tle organy i nostalgiczny głos Cy Niklina tak bardzo przyjemny dla ucha (w Skandynawii mówi się, że brzmi tak jakby ktoś spadał z fiordu w bardzo zimny dzień) przypomina klimat nagrań Procol Harum. Nostalgiczny nastrój kontynuuje akustyczna ciepła ballada „Blue Day’s Morning”, po której mamy finał w postaci „Mountain Music Part 2”. Jak łatwo się domyślić jest on kontynuacją numeru otwierającego album. Tym razem ciężkość tej części porównać można do Deep Purple z początku lat 70-tych. Tyle tylko, że ci faceci wzbogacili swoją muzykę drobnymi ozdobnikami i niuansami, których brakowało mi wówczas u Brytyjczyków.
Debiut CULPEPER’S ORCHARD to świetny muzyczny flirt rocka z elementami, które wkrótce rozkwitną w melodyczną, symfoniczną, folk progresywną i blues rockową scenę. Oczywiście pod względem złożoności, eklektyzmu i dynamicznej progresji niektórzy wykonawcy (szczególnie ci z tzw. „sceny Canterbury”) o krok, dwa wyprzedzali innych. Nie mniej Duńczycy zasługują na naszą pamięć, gdy wspomina się początki i rozwój progresywnego rocka. Tym bardziej, że płyta wytrzymała próbę czasu i do dziś zachwyca.
Nicholas Culpeper (1616-1654) był angielskim botanikiem, lekarzem, zielarzem, psychologiem. Chorych pacjentów leczył ziołami hodowanymi w swoich sadach, czym naraził się królewskim lekarzom – był oskarżony o czary, a londyńskie Towarzystwo Aptekarskie wykluczyło go z jego grona. Ponad 300 lat później Cy Niklin nazywając swoją grupę CULPEPER’S ORCHARD przywrócił pamięć uczonego…
(*) /Robert Lelievre założył w 1969 roku formację PAN, o której pisałem w Rockowym Zawrocie Głowy w marcu 2016 roku./
Kilku szkolnych kolegów z Berlina Zachodniego założyło w 1968 roku zespół rockowy The Lovely People. Nie dla sławy i pieniędzy. Bardziej dla rozrywki po nudnych zajęciach lekcyjnych, a może (lub?) po to, by przypodobać się szkolnym koleżankom. Skład zmieniał się wielokrotnie i wykrystalizował się dwa lata później gdy zostało ich trzech: multiinstrumentalista Stephan Kaske (gitara, flet, sitar, śpiew, inst. klawiszowe), basista Harald Weiße i perkusista Thomas Hildebrand. Zadebiutowali pod koniec 1969 roku jako… Kraftwerk dopóki nie zdali sobie sprawy, że istnieje już inny zespół o tej samej nazwie. Ostatecznie zdecydowali nazwać się MYTHOS.
Choć mniej znani niż Amon Düül czy Klaus Schulze zaliczani byli do wąskiej grupy niemieckiej sceny undergroundowej. Swój repertuar opierali głównie na własnych kompozycjach, w których dominował klimat space rocka i późnej psychodelii w stylu Hawkwind i Pink Floyd z tamtego okresu. Dzięki udanym trasom koncertowym zyskiwali coraz większą popularność. Przełom w ich karierze nastąpił na Freedom Rock-Festival Grounds w Langelsheim zwany „niemieckim Woodstockiem”. Na ten muzyczny festiwal, który odbył się w dniach 29-31 maja 1971 roku trio zagrało w doborowym towarzystwie takich grup jak Can, Scorpions, Frumpy, Eloy, Family, Colosseum… Po entuzjastycznie przyjętym występie przedstawiciele wytwórni Ohr z miejsca podpisali z muzykami kontrakt płytowy. Kilka miesięcy później zarezerwowali słynne studio Dietera Dierksa niedaleko Kolonii, w którym nagrali debiutancki album pt. „Mythos” wydany późną wiosną 1972 roku intrygując tajemniczą okładką.
Na pierwszy rzut oka przypomina mi ona pracę francuskiego grafika Alberto Uderzo, ilustratora rysunkowych postaci Asterixa i Obeliska z komiksu René Goscinny’ego. Skrzydlata postać w kształcie gałki ocznej siedzi ze skrzyżowanymi nogami w trampkach PF Flyers na pniu ściętego drzewa, lub stosu kamieni ze skrzyżowanymi nogami. Nie wiadomo co robi, o czym myśli… Tył okładki jest jeszcze lepszy; trzech podobnych osobników w hełmach Wikingów gotuje się do walki z nożami, marchewką i rożkami do lodów w rękach. Wszystko to w żółtych i różowych kolorach może zapowiadać acid rockową podróż… Autorem projektu był Gil Funccicus, berliński artysta, który swym wizjonerskim stylem ozdobił wiele innych albumów z epoki krautrocka: Tangerine Dream, Amon Düül, Embryo, Thirsty Moon…
Album emanuje mocno tajemniczą atmosferą choć otwierający go „Mythoett” jest krótką, folk rockową interpretacją suity Jerzego Fryderyka Händla „Feuerwerkmusik” na flet, bas i perkusję. To chyba najbardziej przyswajalny moment tej płyty dla mniej wyrobionego słuchacza. Tuż po nim akustyczny dźwięk gitary i arabski bębenek zapraszają nas, zgodnie zresztą z nazwą, w „Oriental Journey”. W porównaniu z „Mythoett” dzielą go lata świetlne. Psychodeliczny blask tej wyjątkowo mrocznej i apokaliptycznej podróży ozdabiają hinduskie bębny i sitar tworząc orientalną atmosferę podkreśloną mocno emocjonalnym, przetworzonym wokalem i eterycznymi efektami dźwiękowymi. Na oryginalnym winylowym LP utwór połączony był z kompozycją „Hero’s Death”, ale są to tak dwa wyraźnie różne utwory, że słusznie zostały rozdzielone w przyszłych wydaniach.
Podczas gdy „Oriental Journey” odbywała się na planecie Ziemia, „Hero’s Death” zaczyna się w kosmicznej przestrzeni z szalonymi, elektronicznymi dźwiękami symulującymi podróż kosmicznego statku. Ale spokojnie, kosmiczne efekty są tu punktem wyjścia dla tradycyjnej aranżacji klasycznego power tria z ciężkim basem, mocną perkusją i elektryczną gitarą, która pojawia się tutaj po raz pierwszy przypominając w pewnych momentach King Crimson z początku lat 70-tych. Uwielbiam ten moment, gdy do spółki z fletem i melotronem staje się ona coraz bardziej psychodeliczna. No i wokal Kaske jest tym razem bardziej przejrzysty i czytelny. „Heroe’s Death” wprowadza nas w kulminacyjny punkt płyty, który zajął całą drugą stronę oryginalnego longplaya…
Dwuczęściowa „Encyklopedia Terra” jest najważniejszą częścią albumu, w której porusza się kwestie ekologii i upadku ludzkości jako „panów” planety. Opowieść została zainspirowana powieścią Herberta George’a Wellsa „Wehikuł czasu”. Astronauta podróżuje w przyszłość do roku 3300 w nadziei znalezienia lepszej planety. Ostatecznie wraca na Ziemię, która w tym czasie została przez ludzkość całkowicie zniszczona… Pierwsza,10-minutowa część zaczyna się szumem morza i krzykiem mew, by w dalszej części przybrać mocno psychodeliczną formę wchodząc do świątyni Ash Ra Tempel i w space rockowy świat Pink Floyd. Perkusja, z delikatnymi muśnięciami talerzy początkowo grająca jak w „Set The Controls…” przechodzi w marszowy rytm. Bluesowe zagrywki gitarowe, ciężki bas i nastrojowe partie klawiszowe stale zmieniają aurę. Ta część kończy się wyciem syren alarmowych, warkotem samolotów i wybuchem bomb będących zapowiedzią końca cywilizacji… Po bombastycznym zakończeniu część druga zaczyna się biciem dzwonów kościelnych i świergotem ptaków symbolizujących nadzieję, odrodzenie i początek nowego życia. Z cicha pojawia się monofoniczny Moog, dołącza flet i bas, a perkusja wybija rytm jak w „Bolero” Ravela . Po dwóch i pół minutach wchodzi Stephan Kaske z krótką, ale jakże cudowną solówką gitarową. Ten klimat przypomina mi genialne momenty z „Gates Of Delirium”, którą Yes nagra dwa lata później na płycie „Relayer”. Na tle wyczarowanego przez melotron podkładu muzycznego gitarzysta deklamując tekst kończy tę epicką opowieść i całą płytę…
A propos tekstów, których co prawda nie ma zbyt wiele, ale miały w sobie ducha tamtych czasów. Świat zmieniał się dramatycznie w kierunkach, których nikt się wtedy nie spodziewał stąd i ich znaczenie było w owym czasie znacznie głębsze. Ogólnie dotyczyły narkotyków, antywojennych manifestów, ekologii, marzeń i uczuć ówczesnego pokolenia. Więcej tu współczesnej rzeczywistości niż starożytnej mitologii, do której nawiązuje nazwa tria. Bez wątpienia jest to obowiązkowa pozycja dla fanów progresywnego rocka. Szczególnie dla tych, którzy bardziej cenią sobie atmosferę i klimat niż symfoniczne szaleństwa.
Pierwszy skład MYTHOS przetrwał jeszcze trzy lata wydając album „Dreamlab” (1975) w klimacie zbliżonym do debiutu. Będąc w cieniu grup Tangerine Dream, Ash Ra Tempel, Amon Düül muzycy dali sobie spokój i w przyjacielskim tonie rozstali się. Stephan Kaske zaczął komponować ilustracyjną muzykę do filmów dokumentalnych i seriali telewizyjnych. W 1976 roku reaktywował grupę z nowymi muzykami, z którymi nagrał dwie (moim zdaniem niezbyt udane) płyty. Od 1980 roku zaczął działalność solową zatrzymując przy sobie nazwę. Założył studio nagraniowe, w którym do dziś nagrywa (ostatnia płyta „Jules Verner Forever” wyszła w 2015 roku) pod pierwotnym szyldem głównie z muzyką elektroniczną i New Age. Ostatnio zaangażował się w projekt muzyczny młodych chłopaków pod nazwą Momentum wywodzących się z kręgu techno-music…
Popularność zespołu MY SOLID GROUND w zasadzie nie wyszła poza granice Niemiec, a mimo to ich jedyny longplay wydany w 1971 roku ma status legendy wśród fanów ciężkiego progresywnego rocka w Europie i poza nią. Grupę założył 14-letni(!) gitarzysta Bernhard Rendel w 1968 roku w rodzinnym Rüsselsheim niedaleko Frankfurtu wspólnie z trzema szkolnymi kolegami. Wcześniej matka gorąco zachęcała go do muzykowania (sama grała na pianinie) nawet wtedy, gdy muzyka stawała się głośniejsza i trudniejsza. Ćwiczyli w domu Bernharda (ku niezadowoleniu sąsiadów skarżących się na hałas) mając wsparcie rodziców, którzy z uwagi na to, że ich syn był niepełnoletni pomagali także przy organizacji pierwszych występów.
Po kilku zmianach personalnych skład zespołu ugruntował się w 1970 roku. Oprócz Rendela grupę tworzyli: basista Karl-Heinrich Dorfler, klawiszowiec Ingo Werner i perkusista Andreas Würsching. Grali ciężką odmianę psychodelicznego rocka, głównie własny repertuar, a ich koncerty w wyszukanej oprawie świetlnej cieszyły się dużą popularnością w całym regionie. Talent muzyczny i ciężka praca przyniosły efekt. Nagrany w Studio Morfelden we Frankfurcie utwór„Flash” w październiku tego samego roku został przyjęty do konkursu młodych talentów organizowany przez Radio Südwestfunk w Baden-Baden, w którym zajęli drugie miejsce. Niedługo potem muzycy podpisali kontrakt z wytwórnią Bacillus Records (oddział Bellaphon) i w lutym 1971 roku w studiach Dietera Dierksa w Kolonii rozpoczęli nagrania dużej płyty. Zanim album ukazał się na rynku zespół zaliczył kilka występów telewizyjnych, oraz zaczął koncertować po całym kraju. Te ostatnie coraz częściej stawały się pełnym rozmachu multimedialnym spektaklem jakiego w Niemczech jeszcze nie było. Za plecami muzyków ustawiano olbrzymi ekran, na którym z kilku projektorów wyświetlano filmowe sekwencje, a zaciemnione sale rozświetlała niekończąca się, zapętlona gra świateł pełna barw i niesamowitych kolorów przeplatana czarno-białymi efektami wizualnymi przesuwającymi się po suficie i ścianach. Aranżacje własnych kompozycji stawały się coraz bardziej skomplikowane i nieco zwariowane. Nic dziwnego, że niemieccy fani z niecierpliwością wyczekiwali debiutanckiej płyty, która ukazała się w październiku 1971 roku.
Humorystyczna okładka przedstawiająca muzyków stojących na szczycie napisu „My Solid Ground” podtrzymywanym przez różowe świnki może zmylić tych, którzy nigdy wcześniej nie zetknęli się z muzyką kwartetu. A ta – zapewniam – jest jak najbardziej serio! I nie ma się czemu dziwić – solidny grunt udeptali im odrobinę wcześniej Amon Duul, Xhol Caravan, Guru Guru… Album jest pudełkiem niespodzianek, w którym z jednej strony słychać fascynację klimatami spod znaku Pink Floyd, Gila, czy Thirsty Moon, z drugiej podążają za typowym niemieckim hard rockiem tamtych czasów z elementami schizofrenicznymi, których trudno szukać w brytyjskim hard rocku tamtych lat. Otwiera go 13-minutowa fenomenalna epopeja mrocznego, ciężkiego space rocka „Dirty Yellow Mist”. Jest w tej kompozycji aura „A Saucerful Of Secrets” Pink Floyd. Mistyczna i hipnotyzująca podróż z psychodelicznym, masywnym brzmieniem gitary, acid rockowymi riffami i anielsko eterycznym wokalem na drugim planie. Organy i pojawiający się fortepian przenoszą nas w inny wymiar czasoprzestrzeni eksplorując nieznane i abstrakcyjne sfery podświadomości. To jeden z najwspanialszych krautrockowych utworów tamtej epoki, który zabrałbym na bezludną wyspę! Solidny, dwu i półminutowy rocker w średnim tempie „Flash Part IV” ma znakomitą, fajnie wyeksponowaną gitarę, a zadziorny, w stylu Black Sabbath „That’s You” ekspresję zbliżoną do późniejszego punk rocka. Tajemniczy i niepokojący „The Executioner” z tekstem wymruczanym głębokim głosem kontrastuje z ciężkim brzmieniem organów, potężnym basem i nisko obniżonym tonem gitary przypominający mi Tony Iommiego. Bardzo fajny kawałek, tylko dlaczego tak krótki..?
Niewiele dłużej trwa instrumentalne „Melancholie”. Absolutna perełka z wiodącym fortepianem, lekkim bębnieniem i delikatną gitarą akustyczną, którą Rendel pieści swymi zwinnymi palcami. Można się głęboko zadumać gdyż chwytliwa, niebiańska melodia długo zostaje w głowie… „Handful Of Grass” to solidny hard rock, po którym mamy równie ciężki „Devonshire Street W 1” ze zmiennym rytmem i surową, ale całkiem przyjemną solówką gitarową. Płytę zamyka „X”, ekspresyjny przekładaniec z gitarowym wymiataniem przeplatany krótkimi, spokojnymi sekwencjami. Świetna muzyka!
Do kompaktowej reedycji wytwórni Second Battle z roku 1997 dołączono pięć bonusów, z czego cztery to alternatywne miksy numerów znanych z longplaya. Ten piąty i zarazem najciekawszy to „Flash” w swej oryginalnej długiej (25 minut) wersji z 1970 roku! Oszałamiające, kapitalne, improwizowane granie na wysokim poziomie, w którym znajdziemy wszystko to czym zazwyczaj się zachwycamy. Mamy więc melodyjne partie organowo-fortepianowe, stoner’owe gitary i szalone solówki. Jest ciężki bas, wymiatająca perkusja, a także liryczny, momentami tajemniczy i psychodeliczny wokal. Podobnie jak „Dirty Yellow Mist” epicka epopeja „Flash” ma klimat wywodzący się z najlepszych wzorców niemieckiego rocka progresywnego tamtych lat. I o ile ten pierwszy zabrałbym na bezludną wyspę, to ten drugi w długą podróż na Marsa…
Zespół MY SOLID GROUND istniał do 1974 roku, ale nie nagrał więcej płyt. Bernhard Rendel dziś jest producentem i wykładowcą muzyki na Uniwersytecie w Moguncji (niem. Mainz). Klawiszowiec Ingo Werner po rozwiązaniu zespołu założył grupę Baba Yaga. Obecnie tworzy muzykę New-Age, elektroniczną i medytacyjną. Jest też kompozytorem muzyki filmowej i teatralnej. Co stało się z pozostałymi muzykami tego nie udało mi się ustalić…
Historia grupy zaczyna się w kalifornijskim Riverside kiedy to troje nastolatków: perkusista Rick Moe, gitarzysta rytmiczny i znakomity klawiszowiec Greg Treadway, oraz gitarzysta George Phelps założyli grupę The Blue Notes grając muzykę surf, gatunek wówczas zasadniczo instrumentalny. Wkrótce dołącza do nich wokalista RickBrown grający również na harmonijce ustnej. Na początku 1965 roku kiedy Brytyjska Inwazja zalała północną Amerykę szeregi grupy zasila basista Steve Whithing. To wtedy zespól zmienia nazwę na THE MISUNDERSTOOD stając się jedną z setek garażowych grup jakie w tym czasie powstały w całych Stanach. I podobnie jak tysiące innych zespołów tamtego okresu ich brzmienie było połączeniem rhythm’n’bluesa i mocnej muzyki beatowej. Nic szczególnego, ale swoimi występami zyskali miano „najdzikszego psychodelicznego zespołu” w Kalifornii. Latem tego samego roku (jeszcze bez Whithinga) w miejscowym studio Williama Locy`ego nagrali kilka autorskich utworów. Z jednej strony doszukać się w nich można wpływów ówczesnych brytyjskich grup r’n’b szczególnie takich jak The Yardbirds i The Animals; z drugiej słychać, że muzycy szukali już swojego własnego stylu.
Niedługo po tym George Phelps opuszcza kolegów, a jego miejsce zajmuje Glenn Rose Campbell ze swoją elektryczną gitarą hawajską (ang. steel guitar). Nikt wtedy nie przypuszczał jak bardzo odmieni oblicze grupy… Na razie nowy kwintet wraca do studia i wychodzi z dwoma bluesowymi nagraniami: „You Don’t Have To Go” Jimmy’ego Reeda i „Who’s Been Talkin’ „ Howlin’ Wolfa.
Niemal w tym samym momencie na ich drodze pojawił się John Peel wówczas posługujący się rodowym nazwiskiem Ravencroft. Didżej radia KMEN z San Bernardino zaangażowany w kalifornijską scenę muzyczną, łowca talentów i promotor zobaczył ich występ w klubie Pandora’sBox w Los Angeles i oniemiał. „Glen Campbell z tymi swoimi długimi jak na owe czasy włosami był niewiarygodnie chudy i wyglądał na chorego. Zgarbiony nad swoją hawajską gitarą grał najbardziej niewiarygodne rzeczy jakie kiedykolwiek słyszałem… a Steve Whiting i jego potężny bas wprawiał w drżenie szklanki na barowych półkach. Zresztą – wszyscy byli fantastyczni!” Kilka dni później John Peel został ich menadżerem…
Na początku 1966 roku Peel zabrał ich do hollywoodzkiej wytwórni Gold Star Studios, gdzie zarejestrowali trzy utwory: „Shake Your Money Maker” Elmore Jamesa, „Smokestack Lightnin’ „ Howlin’ Wolfa i piosenkę „I’m Not Talkin”, którą w lipcu 1965 roku The Yardbirds wydali na swej pierwszej amerykańskiej płycie „For You Love”. Mimo, że nadal bazowali na bluesie zmienili je drastycznie. Szczególnie ostatnia brzmiała jak dzika, hard rockowa bestia. Wykonywana po raz pierwszy na żywo w jednym z klubów w Riverside z dźwiękowym dysonansem, cyklicznym sprzężeniem zwrotnym i stalową gitarą w stylu wschodniego raga całkowicie wystraszyła publiczność. Aby podkreślić wyjątkowość muzyki chłopcy podłączyli pod gniazdka gitar i wzmacniaczy oprawki z żarówkami. Trzy podstawowe kolory pulsowały w zależności od częstotliwości przepływającego prądu i od głośności nastawionych Marshalli. Światła poruszały się w górę i w dół; twarze publiczności stawały się ostre lub rozmyte. Publika była totalnie oszołomiona i zahipnotyzowana. „To nie muzycy. To sceniczni alchemicy” – posumował występ jeden z jego uczestników.
John Peel czuł, że zespół z takim potencjałem nie osiągnie tutaj sukcesu. Namówił muzyków, by udali się do Anglii. Tuż przed wylotem z zespołu ubył Greg Treadway, który dostał powołanie do US Navy, a następnie wysłany do Wietnamu. Był to cios nie tylko dla niego, ale także dla jego kolegów mających pacyfistyczne poglądy. Sprawy zaszły jednak tak daleko, że pozostała czwórka gotowa na przyjęcie wyzwania losu wyleciała do Wielkiej Brytanii i w czerwcu 1966 roku pewnie postawiła nogi na londyńskim lotnisku Heathrow. Kilka tygodni później miejsce GregaTreadwaya zajął młody chłopak z angielskiego South Shields, Tony Hill.
Wieść o niezwykłym zespole z Ameryki, który zaczął regularne koncerty w Marquee rozeszła się po Londynie lotem błyskawicy. Legendarny klub zaczęli odwiedzać nie tylko ludzie ciekawi nowych brzmień i intrygującej muzyki, ale też muzycy innych kapel chcący podpatrzeć zespół na scenie. Bardzo często pojawiali się tam Pete Townshend, Roger Daltrey, Jeff Beck i Keith Relf, muzycy The Move, Jagger z Richardsem i Pink Floyd z Sydem Barrettem na czele. Ci ostatni przemycą wkrótce kilka scenicznych pomysłów na swoje mocno zakręcone, psychodeliczne koncerty… Muzyczne korzenie THE MISUNDERSTOOD są typowe dla roku 1966 sięgające surfingu, bluesa i folk rocka; podane w nowej formie brzmiały nowatorsko, jak nic do tej pory. Znakomita i szorstka gra Glenna Campbella pełna brudu, sprzężeń i dysonansu miała niespotykany do tej pory wymiar dźwiękowy ignorując tak charakterystyczne dla brzmienia hawajskiej gitary skojarzenia z Hawajami i Nashville. Campbell wydawał z niej różnorodne dźwięki, od elektryzujących pieszczot wzmocnionych przez silniki odrzutowego Marshalla odkręconego na full, po skrajne kosmiczną, pełną tajemnic głębię. Sekcja rytmiczna wiedziała kiedy odsunąć się na drugi plan, by wrócić z mocą szalejącej burzy gradowej; niski wokal Ricka Browna był kontrapunktem dla jego autorskich poruszających tekstów, które wybuchowymi jak napalm gitarowymi akordami spinał Tony Hill. Między gitarzystami istniała niezwykła nić porozumienia, rodzaj swoistej telepatii. Do gry podchodzili niczym klasyczne trio, podobnie jak Cream i później Hendrix, a gitara brzmiała jak jeden instrument. I mimo, że było ich dwóch (gitarzystów) nie mieli żadnych ograniczeń mogąc swobodnie tworzyć w różnych stylach i kolorach.
Podpisany kontrakt z Fontana Records zaowocował sesją w studiach Philipsa, w których nagrali materiał na trzy single (w sumie sześć piosenek) pod okiem producenta Dicka Leahy i inżyniera Rogera Wake’a. Piosenki, które nie tylko uchwyciły klimat zmieniającej się epoki w muzyce pop, ale co najważniejsze – stały się najbardziej oryginalnymi, ekscytującymi i ponadczasowymi psychodelicznymi utworami nagranymi w 1966 roku. Singiel „I Can Take You To The Sun”/„Who Do You Love” ukazał się we wrześniu 1966 roku i był to ich oficjalny debiut płytowy. Cały materiał nagrany dla Fontany znalazł się na kompilacyjnym albumie „Before The Dream Faded” w części zatytułowanej „Colour Of Their Sound” wydanym przez Cherry Red dopiero w 1982 roku. Dla porządku – część druga albumu, „Blue Day In Riverside”, zawiera siedem kawałków z 1965 roku (nieco gorszej jakości dźwięku) pochodzące z bardzo rzadkiego acetatu.
Kompilacyjny album eksploduje nagraniem „Children Of The Sun” oficjalnie wydanym na singlu trzy lata później. Powolny, marszowy rytm z turbo naładowanym pulsującym basem Steve’a Whitinga usiłuje owinąć się wokół przesiąkniętej sprzężeniem zwrotnym gitary Tony’ego Hilla. Przypomina to „Shapes Of Things” The Yardbirds na dużej dawce sterydów. Potężna, doskonale waląca w punkt perkusja podwaja rytm, a kiedy niski, mocny głos Ricka Browna intonuje „Zrelaksuj się i dryfuj / W głąb obszaru swego umysłu” wtedy zdajemy sobie sprawę, że nie jest to typowo big beatowy numer, ale wizjoner walący w drzwi przyszłości. Prymitywne wycie Ricka, które a to przyspiesza, a to znów zwalnia nabiera własnego życia ogłaszając wysmażony acid rockowy manifest: „Zamknij oczy i odpływaj / Kiedy jutro znów się obudzisz / Odrodzisz się na nowo, aby pozostać / Tak wypowiedziało się Słowo Miłości / Dołącz do Dzieci Słońca…” Choć „Children Of The Sun” jest wybuchowy, to „My Mind” jest jeszcze bardziej innowacyjny. Zaczyna się od Wschodnich harmonicznych sekwencji w rytmie raga, które przejmuje pulsujący, zniekształcony bas. Brown jest w świetnej formie. Jego tekst: „Jeśli jest ktoś w moich myślach / Mógłby się ze mną zabrać / Sprawić, by cały ten Czas się zatrzymała / Sprawić, by całe Światło zgasło / Tam w tym wymiarze Sens nie istnieje…” mrozi plecy! Tymczasem w środkowej części Campbell gra na własną rękę zupełnie inną, jakby nie z tego świata melodię. I wszystko to mieści się w dwu i pół minutach..! Całą masę gitarowych brzmień przypominających kwartet smyczkowy słyszymy w „Who Do You Love” Bo Diddleya, który niewiele ma wspólnego z oryginałem. No, może poza tekstem. Zygzakowate akordy linii rytmicznych torpeduje „stalowa” gitara Campbella rozrywając bluesowy standard na strzępy jak szmacianą lalkę. Zanim Campbell powtórzy swój wyczyn raz jeszcze w środku umieścił jeden z najdziwniejszych i jeden z najpiękniejszych przerywników w całej muzyce popularnej. Jeśli Brian Wilson na kwasie widział Boga, to Glenn musiał zażyć jego podwójna dawkę. Ten króciutki fragment jest naprawdę rajski… Kolejny „I Unseen” już taki nie jest. W treści lirycznej to makabryczna relacja siedmiolatka, który opowiada o swej nagłej jak mrugnięcie okiem śmierci pod grzybową chmurą podczas sierpniowego poranka w Hiroszimie. Adaptacja dzieła tureckiego poety Nazima Hikmeta „I Come And Stand At Every Door” pół roku wcześniej była przerabiana przez The Byrds. Interpretacja THE MISUNDERSTOOD przewyższa dźwiękową siłą, galopującym rytmem i… harmonijką ustną, w którą Rick Brown dmucha z ekstazą wysysając z niej cały sok z powietrza. Garażowy kiler? Raczej koszmar, który nigdy więcej nie powinien się zdarzyć… Kiedy szalone rytmy staccato w „Find A Hidden Door” zaczynają topić umysł dudniący bas wydobywający się z dolnej części wspina się, by wstrząsnąć belkami na suficie. Porywający utwór! Gitara Campbella koordynuje działania niczym Oko Wszechwiedzące, tempo nie spada, a mózg domaga się chwilowego wytchnienia. Uff, co za jazda… Pierwszą odsłonę płyty kończy „I Can Take You To The Sun”, który John Peel w 1968 roku nazwał „najlepszym nagraniem pop jaki kiedykolwiek został nagrany” i nie był daleki w swym stwierdzeniu. Piosenka „bawi” się światłem i cieniem, mocą i kruchością z maestrią z jaką później robił to Syd Barrett i The Velvet Underground. Gdy zawory pulsującego crescendo luzują się TonyHill demonstruje swoją wszechstronność za pomocą akustyczno gitarowego pięknego przejścia w stylu bałałajki. To wszystko jest tak oszałamiające jak w „Antique Doll”, które The Electric Prunes nagrał dwa lata wcześniej.
Druga część płyty to zbiór siedmiu utworów pochodzących z roku 1965 nagranych w oryginalnym składzie. Na ich przykładzie widać jaką niezwykłą metamorfozę w tak bardzo krótkim czasie przeszli muzycy. Te starsze, głównie rhythm’n’bluesowe kawałki nie są złe, ale co tu dużo mówić, nie dorównują mocą, werwą i oryginalnością późniejszym piosenkom. Ciężki klimatycznie „I’m Not Talking” Mose Allisona robi największe wrażenie. Jest krótki, brutalnie surowy, z paletą psychodelicznych dźwięków, których w 1965 roku w muzyce jeszcze nie usłyszysz. Cover Howlin’ Wolfa „Who’s Been Talking” (znany też pod tytułem „Cause Of It All”) bliski jest oryginałowi; „I Need Your Love” to czysty garage rock, zaś „I Cried My Eyes Out” zbudowano wokół ładnego riffu organowego. O ile „Like It Do”jest czystym popem (no dobrze – garażowym popem) to „You Have Got Me Crying Over Love” ma pewną proto-punkową agresję.
Podpisanie kontraktu z Fontaną miało otworzyć im drzwi kariery, które zostały zatrzaśnięte nim na dobre się otworzyły. O Ricka Browna upomniała się armia Stanów Zjednoczonych. Macki bezsensownej wojny w Wietnamie bezlitośnie sięgały wszędzie, nawet tu na brytyjskiej ziemi. Dla wokalisty zaczął się kolejny etap niesamowitych zdarzeń godnych opisania lub sfilmowania. Wcielony do Marines ucieka z jednostki wojskowej pod plandeką wojskowej ciężarówki tuż przed wysłaniem do Wietnamu. W San Francisco ukrywa się w hipisowskiej komunie chłonąc atmosferę wolności na Haight Ashbury. Długo w niej miejsca nie zagrzewa. Żandarmeria wojskowa tropi go i wciąż jest o krok za nim. Cudem udaje mu się dostać do Londynu, gdzie przez kilka dni mieszka w domu Jeffa Becka zanim agenci FBI nie wpadli na jego trop. Czując ich obecność niemal natychmiast przedostaje się do Indii, gdzie przez ponad sześć lat żyje jak ubogi mnich. W tym czasie nauczył się języka bengalskiego, hinduskiego i tajlandzkiego, oraz nauczył się czytać sanskryt i hindi. Dzięki służbie edukacyjnej pod kierunkiem swego duchowego przywódcy awansował do najwyższych kręgów indyjskiej społeczności i w 1972 roku dwukrotnie spotkał się z ówczesnym prezydentem Indii Varagiri Venkata Girim. W 1979 roku, po dwunastu latach wygnania RickBrown powrócił do Ameryki, gdzie otrzymał amnestię i został zwolniony z wojska. Obecnie pełni funkcję sekretarza Instytutu Gemologii Planetarnej w Bangkoku.
Po wyjeździe Ricka Browna chłopcy próbowali zatrudnić nowego wokalistę, ale w tym samym czasie, jakby mało tych kłopotów, cofnięto im pozwolenie na pracę dając 24 godziny na opuszczenie Wielkiej Brytanii. Moe i Campbell musieli szybko sprzedać swoje instrumenty, by kupić bilet w jedną stronę. Tym samym zespół THE MISUNDERSTOOD przestał istnieć. I to w momencie, gdy stał na progu drzwi, którymi pół roku później przejdą Jimi Hendrix i Pink Floyd z Sydem Barrettem, a za nimi cała masa innych zmieniając oblicze muzyki, której dali początek.
Podczas gdy Steve Whithing i Rick Moe zostali w Stanach Glenn Campbell powrócił do Anglii. Wyśmienity gitarzysta będący połączeniem Becka i Page’a w 1969 roku założył znakomity zespół Juicy Lucy (o którym napiszę niedługo), zaś Tony Hill sformował nie mniej fantastyczną grupę High Tide (o której już pisałem). W 1982 roku Campbell i Brown spotkali się w Londynie raz jeszcze i jako Influence nagrali dwa utwory dla wytwórni Rough Trade Records, po czym ten pierwszy osiadł na stałe w Nowej Zelandii, drugi powrócił do Tajlandii.
Według wszelkich przyjętych reguł i standardów trzeba jasno powiedzieć, że The MISUNDRESTOOD byli niezwykłą grupą pięciu młodych mężczyzn odkrywających swoją muzykę i siebie samych. John Peel nazwał ich prorokami nowego porządku dodając: „Po nich otworzyły się wrota entuzjazmu i energii. Od tej pory każda grupa w tym kraju chciała grać muzykę o progresywnym charakterze”.
Ten zespół mógł być tak wielki jak Pink Floyd, sławny jak Jimi Hendrix. Wznieśli się na szczyt dla wielu nieosiągalny. Szczyt, który z powody złośliwego chichotu losu okazał się dla nich skrajem przepaści, co w dość symboliczny sposób ilustruje okładka albumu „Before The Dream Faded”. Jeśli więc ktoś ma apetyt na cudowną psychodelię z połowy lat 60-tych powinien go usłyszeć. A wtedy (jestem tego niemal pewien) zrozumie, że musi mieć go na własność.
HURDY GURDY wyłonił się z duńskiej grupy Peter Belli And Boom Boom Brothers (zwana też The BB Brothers) w czerwcu 1967 r. Gitarzysta Claus Bøhling, perkusista Jens Marqvard Otzen oraz brytyjski wokalista i basista Mac MacLeod rozstając się z Peterem Belli utworzyli power trio, które MacLeod dość przekornie nazwał HURDY GURDY. Przekornie, gdyż hurdy-gurdy to dawny strunowy instrument muzyczny u nas zwany lirą korbową pochodzący z XII wieku. Wykorzystują go chętnie do dziś współczesne zespoły folk rockowe. Nawiasem mówiąc Wernyhora w „Weselu” Wyspiańskiego też pojawia się z lirą korbową… Muzycznie trio inspirowało się grupą Cream jednak z wyraźnymi inklinacjami w stronę psychodelii…
Mózgiem zespołu był Mac MacLeod. To dość ciekawa postać. Naprawdę na imię miał Keith i już od 1959 roku był częścią brytyjskiej sceny folkowo-bluesowej. Grał u boku Micka Softleya, koncertował z Johnem Renbournem, a z Maddy Prior (późniejszą wokalistką Steeleye Span) tworzył duet Mac & Maddy. W grze na gitarze akustycznej nie miał sobie równych budząc podziw, zachwyt i szacunek wielu ówczesnych folkowych gitarzystów. W 1962 roku został mentorem młodego szkockiego piosenkarza, autora tekstów i gitarzysty Donovana. Przyjaźń obu panów przetrwała do dziś.
Trio szturmem ruszyło na podbój Skandynawii. Ich koncerty, pełne improwizowanego, ciężkiego grania biły rekordy frekwencji. Występy przeciągały się niekiedy do sześciu godzin(!) choć były i takie, gdy nie czując między sobą chemii zwijali się po pół godzinie… Na początku 1968 roku po deportacji MacLeoda z Danii przenieśli się do Wielkiej Brytanii. W tym trudnym okresie z pomocą przyszedł im Donovan, który napisał piosenkę „Hurdy Gurdy Man”. Miał to być bezinteresowny prezent dla Maca i jego nowego zespołu. Jednak po wysłuchaniu taśmy demo zmienił zdanie – wersja tria wydała mu się zbyt ciężka i zbyt agresywna. Wkrótce sam wydał ją na singlu w dużo łagodniejszej, bardziej akustycznej aranżacji. Piosenka stała się hitem, a Donovan zyskał rozgłos po obu stronach Atlantyku.
Podczas pobytu na Wyspach dokonali kilku studyjnych nagrań wyprodukowanych przez Chrisa White’a i Roda Argenta z The Zombies. Dwa z nich „Tick TockMan” i „Lend Me Your Wings” ukazały się w 1970 roku na singlu wydanym przez małą duńską wytwórnię Spectator Records.
Pierwszy z nich zaczyna się jak typowo folkowy numerem tamtych czasów z ładną akustyczną gitarą, który po minucie przeistacza się w psychodeliczne rockowe granie z agresywną „brzęczącą” gitarą. Z kolei „Lend Me Your Wings” to typowo ciężki rasowy blues rock spod znaku Cream ze sfuzzowaną „hendrixowską” gitarą, mocną sekcją rytmiczną i bardzo fajną harmonijką ustną. W sumie szkoda, że te nagrania nie znalazły się później na dużej płycie. Jak łatwo się domyślić singiel przeszedł na Wyspach niezauważony. Nie ma się czemu dziwić. Maleńka wytwórnia Spectator Records dysponowała skromniutkim budżetem finansowym, a większość płyt wydawano w bardzo niskich nakładach 300 – 500 sztuk. Aby obniżyć koszty większość okładek projektowali, rysowali i malowali sami muzycy. Dziś oryginalny singiel, prawie niemożliwy do znalezienia, jest jedną z najbardziej poszukiwanych małych płytek na świecie. Z tego, co udało mi się ustalić te dwa utwory plus „Neo Camel” pochodzące z tej samej sesji dostępne są jedynie w antologii zatytułowanej „Mac MacLeod The Incredible Musical Odyssey Of The Original Hurdy Gurdy Man”. I są to zarazem jedyne nagrania tria z MacLeodem w składzie…
Wkrótce po tym Otzen i Bøhling musieli wrócić do Danii ponieważ nie dostali pozwolenia na pracę od brytyjskiego Związku Muzyków. MacLeod, który w ojczyźnie księcia Hamleta traktowany był jako persona non grata pozostał w Anglii. Jego następcą został Torben Forne zatrudniony na początku 1971 roku, z którym grupa nagrała swój jedyny album „Hurdy Gurdy” wydany przez CBS jeszcze w tym samym roku. Tak jak w przypadku singla okładkę zaprojektował i wykonał ClausBøhling.
Gdyby usunąć przerwy między utworami ten album byłby jednym długim jam session, w którym dominuje ciężkie, blues rockowe granie podlane psychodelicznym sosem. I choć Ameryki Duńczycy nie odkryli (wszak tak grających zespołów było w tym czasie wiele), to za każdym razem słucham go z niekłamaną przyjemnością. Jedynym nagraniem, które wyłamuje się z obranej przez zespół konwencji jest „Peaceful Open Space” – prawdziwy kiler raga z dominującym brzmieniem sitaru umieszczony w środkowej części albumu. Ciekawe są też „Rock On” i „The Giant” z wpływami rocka progresywnego podrasowane świetnymi riffami gitarowymi z ciężkim fuzzem i wah wah. Trzeba przyznać, że cała płyta skrzy się od ostrych riffów jak rozgwieżdżone niebo w noc październikową… Instrumentalny „Tell Me Your Name” to wyższa szkoła jazdy bez trzymanki – muzyczny roller coaster wgniatający w fotel, po którym trudno się z niego wydostać. Na szczęście dla potencjalnych zawałowców „Babels Tower” łagodzi napięcie, a dźwięk bluesowej harmonijki uspokaja skołatane serce. Fantastyczny „Spaceman” z ciężkim, proto-metalowym i niesamowitym riffem przykuwa uwagę prostą i miłą melodią w stylu Free… Ośmiominutowy „Lost In The Jungle” to kapitalny, improwizowany jam. Od pierwszego taktu słychać, że muzycy uwielbiają tę formę muzykowania. Całość ciągnie się jak „Voodoo Child” Hendrixa, by na koniec swym spowolnionym tempem i precyzyjnym rytmem zastygnąć w naszych głowach jak wulkaniczna magma… Płytę kończy przeszywający do szpiku kości „You Can’t Go Backwards” – zagrany z ogromną żarliwością cudowny blues autorstwa Richie St. Johna, angielskiego barda, który w latach 1965-1967 był ważną postacią duńskiej sceny folkowej. Lepszego zamknięcia albumu zespół HURDY GURDY nie mógł sobie wymyślić.
Pochodzący z Sheffield 17-letni gitarzysta Steve Radford przyjechał do Londynu w 1967 roku i założył zespół Union Blues, w którym znaleźli się także Jon Taylor (gb), Nick Payn (voc, harmonica, flute) i Brian „Chico” Greenwood (dr). Chłopcy dość szybko zrozumieli, że boom brytyjskiego bluesa dobiega końca więc postanowili poszerzyć brzmienie rekrutując nowego muzyka. Klawiszowiec Alan Feldman dostał tę pracę nie tylko za swe umiejętności. Jego organy Farfisa typu compact były na tyle małe, że bez problemu można było je transportować z miejsca na miejsce miejskimi autobusami i metrem. Cokolwiek większego wymagałoby zakupu furgonetki, a na to nie było ich stać. Zgodnie z duchem czasu postanowili zmienić nazwę by zdystansować się od „niemodnego” bluesa. Nazwę JASPER wymyślił Jon Taylor i tak zostało. W swej krótkiej działalności nagrali tylko jeden album wydany w 1969 roku przez Spark Records zatytułowany „Liberation”.
Tych pięciu świetnych muzyków tworzyło mocny i bardzo zgrany kolektyw. Trudno zakwalifikować ich do jednego, konkretnego gatunku, gdyż operowali swobodną formą muzyczną z kombinacją różnych stylów, w których energia, podekscytowanie i młodość (średni wiek grupy to ledwie dwadzieścia lat) były ich atutami. Ponoć sam producent, Peter Eden (alias Alvin Springtime) gubił się w tym wszystkim nie do końca odczytując intencje zespołu. Zanim płyta ukazała się w sprzedaży JASPER już nie istniał. Muzycy zwabieni innymi lukratywnymi ofertami poszli swoimi drogami zupełnie nieświadomi, że nagrali ponadczasowy klasyk… Album zaczyna się od uroczego nagrania tytułowego. Kompozycja została pocięta na cztery części tworząc swego rodzaju leitmotive przybierający kwiecistą formę barokowego bolero przewijając się przez całą płytę. Mimo wszystko szkoda, że nie jest w jednym kawałku… Refleksyjne „Cutting Out” Donovana dalekie jest od oryginału; ciekawe połączenie cygańskich skrzypiec z bluesową harmonijką nadają tej akustycznej w oryginale balladzie całkiem nowy wymiar. Jazz rockowy „Shelagh” trwa niewiele ponad dwie minuty, a wbija się w pamięć jak gwóźdź w masło. Swych muzycznych korzeni zespół do końca jednak się nie wyparł. Mamy tu znakomite bluesowe kawałki takie jak „Ain’t No Peace” w stylu Johna Mayalla, czy blues rockowy „Confusion” pachnący Ten Years After. Do tego instrumentalna, sześciominutowa wersja „St. Louis Blues” W.C. Handy’ego z 1914 roku z piękną partią harmonijki ustnej, nie wspominając o autorskiej kompozycji Alana Feldmana„The Beard”, w której sam twórca popisał się znakomitą grą na organach budując klimat ocierający się o klasyczny numer Bokera T. & The MG’s „Green Onions”. Główną trakcją albumu pozostanie jednak rockowy gigant, siedmiominutowa psychodeliczna wersja „Baby Please Don’t Go” zagrana w baaardzo wolnym tempie…
Brytyjski GOLIATH pochodzący z Manchesteru jest jednym z nielicznych zespołów, o którym mówi się niewiele, albo i wcale. Pojawił się znikąd, nagrał jedną płytę i rozwiał się jak dym z niedopalonego papierosa…
Im częściej słucham tego jedynego albumu wydanego na początku 1971 roku przez CBS, tym bardziej jestem zdziwiony, że nie został wówczas należycie doceniony. Łącząc w swej muzyce rock z jazzem i folkiem muzycy stworzyli niepowtarzalny proto-progresywny styl podkreślony intrygującym żeńskim wokalem Lindy Rothwell nie bez racji porównywalnym do Lindy Hole z Affinity. Duża dawka fletu (instrument wiodący na płycie!) i saksofonu tenorowego Josepha Rosbothama z fajną, momentami naprawdę ostrą gitarą Malcolma Grundy’ego wyczarowują mroczny, orientalny klimat zabarwiony brzmieniem Zachodniego Wybrzeża. Nie jest to prosta muzyka. Wymaga skupienia, uwagi i wchodzi najlepiej po kilkukrotnym przesłuchaniu. Nie mniej taki „Port & Lemon Lady” z dominującym fletem, czy „I Heard About A Friend” podszyty wibrafonem i słodkim śpiewem Lindy Rothwell to fajne popowo-rytmiczne kawałki… „No More Trash” miło kołysze bluesowym rytmem, zaś „Emerge, Breathe, Sunshine, Dandelion” podszyty jest lekkim, wschodnim akcentem. Zupełnie inny ciężar gatunkowy ma 10-minutowy, awangardowy „Hunter’s Song” łącząc free jazz z psychodelią końca lat 60-tych. Nie wiem, czy to nie najlepszy numer, chociaż mnie uwiodła zamykająca płytę znakomita wersja utworu brytyjskiego gitarzysty folkowego Davey’a Grahama „Maajun (A Taste Of Tangier)” z lśniącym jak gwiezdny pył fletem i prześliczną wokalizą Lindy…
Dla porządku dodam, że oprócz wymienionych osób w skład grupy wchodzili także John Williamson (bg) i Eric Eastman (dr). Krótko po wydaniu albumu Linda Rothwell doznała załamania nerwowego. I tak oto zespół, który swoją muzyczną wizją wyprzedzał o pół kroku konkurencję poszedł w rozsypkę…
https://www.youtube.com/watch?v=pLtbbE_N_rs
Wszystkie odcienie muzyki rockowej w pryzmacie prywatnej płytoteki Zbyszka Sz.