Fucha po godzinach. FIREBIRDS „Light My Fire” (1968)/THE 31 FLAVORS „Hair”(1969)

Uwielbiam tropić historię zespołów okrytych tajemnicą. Takich, które jak iskierka w popielniku pojawiały się na mgnienie oka, błysnęły i tyle je widziano. Zazwyczaj jest tak, że udaje mi się dotrzeć i odsłonić rąbek historii tej czy innej grupy, a jednak tym razem poległem! Mimo przekopania wszystkiego co możliwe nigdzie nie znalazłem informacji na temat tych dwóch (a może jednej, lecz pod dwiema różnymi nazwami?) formacji THE 31 FLAVORS i FIREBIRDS. Nie udało się, bo tak naprawdę takich formacji nie było. Tyle, że do tego doszedłem później…

Wszystko wskazuje, że mam tu do czynienia z grupą sesyjnych muzyków, którzy po godzinach pracy nagrywali różne kawałki. Takie „sesje” (szczególnie w małych, niskobudżetowych  wytwórniach) były często praktykowane. Interesujące jest to, że wydawano je potem w mikroskopijnych nakładach i sprzedawano za 44 centy jako… podkładki pod śmieciowe jedzenie (ang. junk food)! Przy okazji była to jedna z form promocji studia nagraniowego. Praktykowała to m.in. wytwórnia Crown Records, której interes szedł tak świetnie, że nadano jej wątpliwie chwalebny przydomek „King Of Junk”. To ona opublikowała pod koniec lat 60-tych albumy THE 31 FLAVORS „Hair” i  FIREBIRDS „Light My Fire” będące kompletną anomalią w morzu wydawniczych bzdur. Kompaktowa reedycja obu płyt (na jednym CD) ukazała się w 2013 roku nakładem Gear Fab Records w dość ubogiej limitowanej edycji w papierowej kopercie bez grzbietu, z luźną karteczką w środku(!) zawierającą tytuły utworów (dobre i to) plus kilka nieistotnych, „śmieciowych” informacji. Płyta zaczyna się od nagrań z albumu:

FIREBIRDS „Light My Fire” (1968).

Biorąc pod uwagę fakt, że większość nagrań to instrumentalne kawałki skłaniam się ku tezie, że mamy do czynienia z klasycznym power trio, w którym jeden z muzyków jest również wokalistą. Stawiam tu na gitarzystę; gdy pojawia się wokal gra z mniejszą intensywnością, gdy tylko skończy ostatnie słowo wersetu wznawia grę jak szaleniec… FIREBIRDS brzmi ostro i surowo, a „Light My Fire” to mój pretendent do miana jednego z najcięższych psycho-garażowych albumów tamtej epoki będący pod ogromnym wpływem Hendrixa (któż w tym czasie nie był pod wrażeniem gry Mistrza), Cream i Blue Cheer ze wskazaniem na album „Vincebus Eruptum”. Niesamowite brzmienie gitary np. w „No Tomorrows” nie jest tak dalekie od albumu „My War” Black Flag (czyżby Greg Ginn słuchał wcześniej tej płyty?), a wściekły gitarowy fuzz mógł inspirować samego Thurstona Moore’a z Sonic Youth.

Tytułowy utwór, jak łatwo się domyślić  jest instrumentalną wersją hitu The Doors i brzmi jak podkład do karaoke. Na tle całego albumu ta wersja rozczarowała mnie. Za to potem nie ma zmiłuj się! Co prawda „Delusion” sprawia wrażenie nie do końca dopracowanego numeru, ale ciężka gitara z mega fuzzem zaciera niedociągnięcia. Początek „Reflections” kojarzy mi się z otwarciem „Child Of The Moon” Stones’ów szybko zamieniając się w alternatywną, magiczną wersję „Voodoo Chile”. Po chwili zdaję sobie sprawę, że to jeden z najgorętszych płomieni Ognistego Ptaka. Dziki, wysokooktanowy acid rock, który równie dobrze mógłby być wykonywany przez Savage Resurrection. Są tu teksty, tyle że nie rozumiem co śpiewa wokalista gdyż nad wokalem góruje spadająca lawina bębnów i szalona jazda gitarowym roller coasterem…. „Bye, Bye, Baby” to prosty, ale intensywny blues rock ze wspaniałą sekcją rytmiczną i nieustająco atakującą gitarą…  Wpływ Hendrixa najbardziej widoczny jest w „Gypsy Fire” gdzie funk bluesowy riff próbuje stworzyć więź z całkowicie szaloną gitarą. Gra gitarzysty jest prosta i swobodna; kiedy perkusista zatrzymuje się w połowie drogi czuję, że sufit wali mi się na głowę. Przez sekundę myślę „Aha, teraz gość wystartuje ze swoja wersją The Star Spangled Banner„. Nie robi tego – byłoby to zbyt oczywiste… „Free Bass” czyli krótkie solo na basie w rzeczywistości jest częścią instrumentalnego utworu, który w całości pojawi się w dalszej części albumu „Hair”… Szalony „No Tomorrows” zaczyna się jak naćpany Sonic Youth z podniebnym fuzzem, a potem muzycy włączają piąty bieg zaczynając proto-metalowy speed, który rozwala bębenki w uszach tak jak kabaretowy śmiech Kasi Pakosińskiej. Pasja z jaką muzycy wykonują swoją muzykę jest niesamowita, co skłania mnie do refleksji i budzi wątpliwość, czy aby na pewno mamy tu do czynienia li tylko z muzykami sesyjnymi? Może był to legalny zespół, a nie przypadkowe trio muzyków? Są zgrani, świetnie się rozumieją, a ich kompozycje (czasem nie do końca dopracowane) bronią się znakomicie! A tak na marginesie – szkoda, że do TAKIEJ muzyki nie dobrano odpowiedniej grafiki. Dziewczyna z okładki idealnie pasuje do reklamy klubu Go Go i nijak ma się do zawartości albumu. Podobnie rzecz ma się z kolejną płytą, którą zdobi półnaga modelka z burzą ciemnych włosów…

THE 31 FLAVORS „Hair” (1969).

Z jakiegoś powodu ten album wydaje się być ciągle przyćmiony przez „Light My Fire”. Może w trudno w to uwierzyć, ale „Hair” jest znacznie cięższy. Problem w tym, że brak mu spójności poprzednika. Utwory pojawiają się w parach, z czego pierwsza to piosenki znane z musicalu „Hair” umieszczone zapewne dla niezbyt wymagających odbiorców szukających przebojów (chciałbym widzieć ich miny po wysłuchaniu całości!). Piosenka „Hair” zaśpiewana została przez wokalistę naśladującego pijanego i wkurzonego Boba Dylana. Nieco gorzej wypada to w  „Aquarius/Let The Sunshine In” z repertuaru Fifth Dimension. Młoda wokalistka (stawiam na laureatkę konkursu śpiewu w szkole średniej) otrzymuje główny wokal, w którym (delikatnie mówiąc) gubi się. Mam sentyment do tych piosenek. Tym razem ze złości drapałem paznokciami po ścianie! Podejrzewam, że oba nagrania zostały „wypożyczone” od innych wykonawców… Kolejna para i dopiero teraz docieramy do konkretnego grania. „Protest” ma mniej przesterów i zniekształceń. Gdyby nad nim odrobinę popracować wyszedłby z niego niezły monster… „Free Fuzz” jest częścią „trylogii free”, którą zapoczątkował „Free Bass” na poprzedniej płycie, a zakończy „Free Drums”. Cała seria free była wspólną improwizacją, a wszystkie jej części zostały nagrane podczas jednej sesji. Najlepiej słucha się ich jednym ciągiem począwszy od solówki basowej, co w przypadku płyty CD nie jest problemem… W „One-Two-Three-Four” drzemie ogromny potencjał i już choćby po tym kawałku można poznać, że zespół naprawdę dojrzał. Śpiew brzmi o wiele lepiej i sprawia wrażenie jakby wokalista załapał własny styl. Teksty w końcu nie są kalką hendrixowskiej „poezji”. Teraz brzmią poważnie, a ulepszony styl wokalisty sprawia wrażenie szczerości. Perkusista okrzepł i brzmi profesjonalnie, basista obniżył dźwięk o oktawę nadając instrumentowi cięższe brzmienie. W porównaniu z poprzednim albumem gitarzysta używa przystawek tylko w tedy, gdy nadaje swoim riffom chłodne, mroczne brzmienie. Pod koniec utwór ma ładne bluesowe solo, które nie przypomina żadnej z wcześniejszych „brudnych” solówek. Nie jestem ekspertem w strojeniu gitar, ale brzmi to tak jakby gitarzysta wraz z basistą poluzowali swoje struny nadając brzmieniu „ołowianego” koloru. I ma to sens, gdy słucham ostatniej pary. „Real For Out” i „Distortions Of Darknes” to instrumentalne arcydzieła ciężkiego rocka, w których gitarzysta w końcu wykorzystuje swój fuzz-box z nieco większą dbałością o szczegóły. Pierwszy z nich zaczyna się od rozmytego ciężkiego bluesa, który zagłębia się w jakąś koszmarno-narkotyczną muzyczną dziurę. Mocna rzecz! Ale to jeszcze nic. Lepszego zakończenia niż „Distortions Of Darknes” nie mogli wymyślić. I to począwszy od tytułu, a kończąc na muzyce. To prawdziwa mega bomba! Blue Cheer na ich tle jawi się jak ukwiecona łąka. Ciężki bas, mocarna perkusja i przybrudzona gitara brzmią jak Black Sabbath zanim Black Sabbath powstał. Ten utwór uznać można za instrumentalną wersję „Reflections”. I pomyśleć, że wszystko to nagrane było „po godzinach” w ramach tzw. fuchy zrobione dla czystej przyjemności…

 

BOLDER DAMN „Mourning” (1971)

Amerykański zespół BOLDER DAMN powstał w Fort Lauderdale na Florydzie pod koniec lat 60-tych. Bracia Glen (g) i Bob (dr) Eaton zaprzyjaźnili się z mieszkającym po sąsiedzku Johnem Andersonem, całkiem dobrze zapowiadającym się wokalistą. Gdy na horyzoncie pojawił się Dean Noel (bg) założyli Souls Image, a że wszyscy uwielbiali hard rocka starali się robić hałas, który brzmiał jak ich ulubieńcy tamtych czasów. Matka braci widząc pasję synów oddała im garaż do dyspozycji, w którym urządzili salę prób. Pierwszy występ dali na lodowisku w Pompano Beach. Repertuar oparli głównie na mocnych numerach Hendrixa: „Purple Haze”, „Fire”, „Manic Depression”… Chcąc zadowolić jak najwięcej ludzi z bardziej łagodniejszych piosenek zagrali jedynie „Every Since You’ve Been Away” z repertuaru The Dave Clark Five. Panienki piszczały i domagały się kolejnych przebojów w tym stylu. Muzycy, którzy uważali takie numery za niegodne ich uwagi tym razem w duchu dziękowali Opatrzności, że natchnęła ich choć jednym takim kawałkiem.

Niedługo po tym spotkali Marka Gasparda grającego na klawiszach, z którym zrobili rozbudowane, całkiem udane covery The Doors: „When The Music’s Over” i „The End”, oraz beatlesowski „A Day In The Life”. Mark Gaspard nadał muzyce nowego brzmienia i kiedy wydawało się, że skład ten wykrystalizował się na dobre pewnej nocy na horyzoncie pojawił się Ron Reffett. Jego gra na basie powaliła wszystkich z nóg. Dean Noel zdając sobie sprawę, że nie dorównuje talentowi Reffettowi poświęcił się dla dobra grupy – dyskretnie, bez żalu ustąpił nowemu muzykowi miejsce będąc do samego końca w doskonałych stosunkach z całym zespołem. Tak narodził się BOLDER DAMN, któremu od początku przyświecało jedno podstawowe hasło Hard Rock And Loud As Hell!

Grając regularnie w „Code One” i innych klubach zaczęli zdobywać uznanie i lokalną popularność. Jednak to weekendowe (zazwyczaj darmowe) występy w Grynolds Park w pobliżu Miami przyniosły im największy rozgłos. Otwierając koncerty tak znanym wykonawcom jak  Foghat, Blue Cheer, MC5, Ted Nugent, Amboy Dukes zwrócili na siebie uwagę nie tylko publiczności, ale i przedstawicieli branży muzycznej. Zaczęli być zapraszani i chętnie widziani daleko poza Lauderdale stając się wkrótce jednym z najpopularniejszych zespołów na Florydzie. Przełom nastąpił gdy przed wielotysięczną publicznością przybyłą na koncert Alice Coopera dali czadu, jakiego Floryda nigdy wcześniej nie słyszała.  Nie wiem co pomyślał o nich Alice Cooper, ale „Star Spangled Banner” zagrane na zakończenie seta powaliła publikę na kolana!Pełen sukces aczkolwiek dziennikarze ganili ich za brak oryginalnego materiału pytając ironicznie „Jak długo można grać obce numery?” John Anderson: „Ten koncert zmienił nasze spojrzenie na to, co robimy. Do tej pory odgrywaliśmy kawałki gwiazd rocka, aż w końcu przyszła refleksja i pytanie „Czy tylko po to istniejemy?” Mieliśmy trochę własnego materiału, ale na tym koncercie jeszcze nie odważyliśmy się go zagrać.” 

W 1971 roku klawiszowiec Marc Gaspard opuścił kolegów skupiając się na muzyce klasycznej co spowodowało, że grupa zdecydowała się na bardziej gitarowe brzmienie, a repertuar oparli głównie na własnych kompozycjach w stylu Iron Butterfly, Grand Funk Railroad, Blue Cheer. Największe wrażenie robił epicki, ponad 15-minutowy temat zatytułowany „Dead Meat”, który mówił o wojnie w Wietnamie, nadużyciach władzy i przemocy wobec hippisowskiej młodzieży. Stał się on centralnym punktem każdego koncertu, podczas którego  grupa robiła fascynujące i zarazem makabryczne przedstawienie. Na scenie pojawiały się ubrane w czarne togi postacie, które w finale zabijały frontmana patrosząc wnętrzności, rzucały nimi w publiczność, a następnie wypijały jego krew. Ciało wkładali do trumny, z której „martwy” wokalista krzyczał: „Spójrz co mi zrobili! I to tylko dlatego, że myślę inaczej!”

Na prośby i naciski fanów jeszcze tego samego roku BOLDER DAMN weszli do Hyperbolic Studios w Oakland Park gdzie w przeciągu zaledwie czterech godzin(!) nagrali materiał na dużą płytę. Krążek „Mourning” ukazał się w środku lata wydany przez malutką wytwórnię HIT Records w nakładzie… 200 kopii. Za jego wytłoczenie zapłacili sami muzycy, którzy rozprowadzali go podczas koncertów. Nie muszę dodawać, że oryginalny winyl wart jest dziś fortunę.

Jak tłumaczył John Anderson tytuł płyty nawiązywał do nastroju tamtej epoki. „Straciłem 21-letniego brata, który był w Marines i nie wrócił z Wietnamu. Tak więc „Żałoba” (ang. mourning) odnosi się nie tylko do młodych długowłosych hipisów, ale też i do uczuć po stracie bliskiej osoby. Ręce złożone do modlitwy idealnie pasują do tytułu naszego albumu.”

„Mourning” to baaardzo ciężki granie łączące furię Grand Funk z James Gang i przewijającą się psychodelią spod znaku ciężkiego Iron Butterfly. Niektórzy porównują tę muzykę do Black Sabbath z czym nie do końca się zgadzam. BOLDER DAMN należał do nielicznego bractwa tamtejszego hard rocka, który znalazł swe inspiracje na amerykańskiej ziemi u tych samych źródeł co Grand Funk, Blue Cheer, czy Creedence Clearwater Revival. Jeśli już doszukiwać się podobieństw to jedynie poprzez mroczne elementy Sabbath’owej muzyki („Dead Meat”). Zwracam też uwagę na bardzo ciekawe teksty będące rodzajem radykalnego protestu skierowanego przeciw ówczesnemu establishmentowi; wyobrażam sobie jak bardzo emocjonalnie odbierali je młodzi ludzie w tamtym czasie. Ze względu na surową produkcję album brzmi jakby został nagrany pod koniec lat 60-tych. Nie jest to jakiś zarzut, raczej potwierdzenie skromnego budżetu jakim dysponował zespół.

Na repertuar płyty składa się siedem czadowych kompozycji bez słabych momentów, co udowadnia otwierający ją pełen mocy, przyjemnie niechlujny garażowy rock „BRTCD” w stylu MC5. Świetny początek. Potem przychodzi „Got That Feeling” w klimacie boogie, który dobrze współgra z demonami szybkości. W połowie nagrania krótka zfuzzowana solówka gitarowa podsyca żar do pieca i robi się bardzo gorąco… Ileż trzeba mieć wyobraźni, żeby z na pozór lekkiego i melodyjnego kawałka jakim jest „Monday Mourning” wyciągnąć rockowy sznyt? Pewnie dużo. I oni tego dokonali. Do tego mamy tu najbardziej optymistyczny tekst, w którym padają rady pokroju: „Zostaw za sobą wszystkie kłopoty i żyj po swojemu”. Ultranowoczesny  „Rock On” z proto-punkową atmosferą zawiera chwytliwy motyw i sporo gitarowego fetyszyzmu (wliczając w to naćpane solówki), które w tego rodzaju muzyce po prostu uwielbiam. Jamowe granie z fantastyczną sekcją rytmiczną pewnie doskonale sprawdzały się na koncertach grupy. Że też nikt jeszcze nie wymyślił wehikułu czasu…

Surowy „Find A Way” z bardzo chwytliwym tematem przypominać może  brzmienie Kalifornijczyków z Highway Robbery, tyle że oni swą jedyną płytę („For Love Or Money”) wydali rok później. Ponownie  pochwalić trzeba „gęstą” sekcję rytmiczną, oraz świetną solówkę gitarową zagraną tym razem bez użycia fuzzu i wah wah. No i ma najlepsze harmonie wokalne – Ron Reffett z powodzeniem mógłby śpiewać więcej solowych partii… Przedostatni „Breakthrough” pokazuje przygnębiająco mroczną i pesymistyczną stronę grupy. Zaczyna się od strzałów z karabinu maszynowego, ryku silników samolotu i wybuchów bomb. Czuć w powietrzu zapach napalmu. Bardzo dojrzały antywojenny tekst jest świadomym protestem przeciw polityce rządu podparty esencją psychodelicznego hard rockowego  grania z drapieżnymi „narkotykowymi” solówkami gitarowymi. Doskonałe wprowadzenie do finałowego numeru! „Dead Meat” słuchać powinno się bardzo głośno. więc podkręćcie gałki swojego wzmacniacza na full lub kreskę dalej (tak by totalnie wkurzyć sąsiada). Ok. Żarty na bok, bowiem to prawdziwy rockowy killer, jeden z najbardziej makabrycznych i mrocznych utworów tamtego okresu jaki znam. Oparty na ciężkich gitarowych riffach i mięsistych solówkach osadzonych na bardzo mocnej grze sekcji rytmicznej. Momentami brutalny, ale z progresywnymi inklinacjami jest absolutnym rockowym majstersztykiem. Na początku toczy się to wszystko jak wulkaniczna magma – ciężko, ospale z brzmieniem przypominającym Black Sabbath. W dalszej części mamy liczne zmiany tempa, opowieść staje się coraz bardziej dramatyczna, czuć zbliżającą się śmierć. Po wielkim finale gdy dym opada pozostaje martwa cisza i apokaliptyczna pustka…

Po wydaniu albumu zespół gotów był na podbój Ameryki, ale… John Anderson i Ron Reffett dostali powołanie do armii i wysłani do Wietnamu. Spełnił się ich najgorszy z możliwych snów. Po powrocie do Stanów nic już nie było takie samo. Muzycy nadal przyjaźnili się, ale nigdy nie podjęli próby reaktywacji BOLDER DAMN, choć każdy z osobna aktywnie udzielał się w branży muzycznej.

Flamandzki art rock – ISOPODA „Acrostichon” (1978)

Historia belgijskiej grupy ISOPODA zaczęła się tak naprawdę od przyjaźni dwóch nastolatków. 16-letni Walter de Berlangeer i dwa lata młodszy Arnold de Schepper porzucili kopanie piłki gdy odkryli muzykę rockową i zasmakowali w Deep Purple, Uriah Heep, CCR, The Beatles, Cream, Free. Dwa lata później założyli zespół Tarantula grając covery ulubionych zespołów. Swój pierwszy koncert zagrali w małej wiosce niedaleko rodzinnego Aalst 3 marca 1973 roku. Latem tego samego roku zmienili nazwę na Orchid gdy okazało się, że w Belgii działała już grupa o nazwie Tarantula. Na przestrzeni kilku kolejnych lat skład zmieniał się dość często, ale Arnold (voc, bg) i Walter (g) niezmiennie byli jego liderami. Kiedy w zespole pojawili się Guido Rubrecht (org), Marc Van der Schueren (dr), oraz brat Arnolda –  Dirk de Schepper (voc)  zmienili kierunek muzyczny podążając ścieżką wytyczoną przez brytyjskie zespoły takie jak Yes, Camel, Pink Floyd. Walter zasugerował też, by odtąd nazywali się ISOPODA. Spodobało mu się brzmienie tego słowa, które znalazł w encyklopedii nie wyjaśniając kolegom jego znaczenia. Bo i po co..?

Zrezygnowali z grania coverów na rzecz własnych, rozbudowanych kompozycji, w których duży nacisk położono na klawisze tym bardziej, że Guido chwalił się wszystkim swoim Hammondem. Organy wcześniej należały do Paula Lambrechta, byłego członka Irish Coffee (Lambrecht zginął w wypadku drogowym, gdy po koncercie wracał z muzykami do domu; dwóch innych członków Irish Coffee odniosło „jedynie” groźne obrażenia). Pierwsze cztery autorskie kompozycje były bardzo ciężkie, ale z przyjemnymi melodiami, wieloma zmianami tempa, harmoniami wokalnymi i solówkami. Zadbano też o stronę wizualną koncertów. Jedna z piosenek nosiła tytuł „Wintermaker” symbolizując „nadejście ciężkich czasów”. Specjalnie do tego utworu Dirk de Schepper pojawił się na scenie ubrany w czarny garnitur, białą czapkę i czarno-białym makijażem na twarzy. Zapowiadał piosenkę głęboko zniżając głos i kiedy w końcu tajemniczo wypowiedział tytuł z góry zaczął padać fałszywy śnieg wydmuchiwany przez kilka starych i bardzo głośnych odkurzaczy. Wokalista był tym efektem bardzo podekscytowany. Z zadartą głową zrobił kilka kroków do przodu i… spadł ze sceny. Cóż, było to bardzo amatorskie, ale jednak zadziałało!

Z czasem wizualne efekty doprowadzili do perfekcji, które szybko zyskały aprobatę publiczności, podobały się też prasie. Nie dziwi zatem, że wkrótce zespół nie mógł opędzić się od koncertowych propozycji, a pojawienie się utworu „Male And Female” na albumie „Raarlst” wydanym pod koniec 1976 roku będący kompilacją nagrań rockowych zespołów pochodzących z Aalst przysporzyło im nowych fanów. Rok później w zespole pojawił się dodatkowy muzyk, Geert Amant, utalentowany i świetnie zapowiadający się pianista muzyki klasycznej. Koncerty z jego udziałem były demonstracją nowego wymiaru, który pianista przyniósł do zespołu i dał muzykom jeszcze jedną ważną rzecz – pewność siebie. Dał też impuls, by w końcu grupa nagrała dużą płytę!

Sesje rozpoczęły się w listopadzie 1977 roku. Początkowo muzycy z trudem dostosowywali się do warunków panujących w małym studio nagraniowym. Ich muzyka, z wieloma zmianami tempa i nastroju wymagała muzycznego perfekcjonizmu, szczególnie w sekcji rytmicznej. Najwięcej kłopotów sprawiał im utwór „Don’t Do It The Easy Way”. Po kilkunastu podejściach zdecydowali się na ostatnią wersję chociaż tak do końca nie byli z niej zadowoleni. Liczne przerwy, w tym majowo-czerwcowe sesje egzaminacyjne (wiąż byli studentami) powodowały, że nagrywanie przeciągało się w nieskończoność. Na dodatek w trakcie pracy nad albumem Guido ogłosił, że odchodzi od zespołu. Siłą rzeczy część jego partii przejąć musiał Geert Amant co z kolei znowu przesunęło termin o kolejne tygodnie. W sierpniu raz jeszcze podeszli do nagrania „Don’t Do It The Easy Way”. Tym razem grupa gładko uporała się z doborem dobrego brzmienia perkusji, a efekt finalny przeszedł ich najśmielsze oczekiwania. To było to, o co im chodziło! We wrześniu dograli kilka podkładów wokalnych i partii perkusyjnych i weszli w końcowy etap miksowania. Album zatytułowany „Acrostichon” ostatecznie ukazał się w listopadzie 1978 roku nakładem wytwórni Twinkle Records.

Oryginalna okładka pierwszego wydania płyty (1978)

Pierwotne wydanie opatrzone było czarno-białą, rozkładaną okładką z maszerującym tłumem i czerwonymi napisami zaprojektowaną przez przyjaciela zespołu Rene Van Gyseghema. Wewnątrz znalazła się wkładka ze znakomitymi tekstami napisanymi głównie przez Arnolda de Scheppera. Tytuł płyty to flamandzka odmiana angielskiego słowa acrostic (po naszemu akrostych), czyli wiersz/poemat, w którym pierwsze litery wersów czytane poziomo lub pionowo tworzą wyraz lub zdanie. I faktycznie – pierwsze litery pierwszych siedmiu linijek tekstu utworu tytułowego tworzą słowo ISOPODA… Kompaktowa reedycja wytwórni Musea z 1995 roku w zmienionej i jakże uroczej okładce zawiera dodatkowo nagranie „Male And Female”.

Kompaktowa reedycja  płyty z „nową” okładką (Musea 1995)

Muzyka ISOPODY to połączenie progresywnego rocka i folkowych stylizacji. Zespół kładzie duży nacisk na piękne, wyrafinowane melodie, a w wielu fragmentach zauważalna jest ich romantyczna dusza. Zwracam uwagę na doskonałą równowagę między elementami symfonicznymi i akustycznymi przeplatającymi się ze  sferyczną gitarą elektryczną, romantycznym fletem, przyjemną gitarą akustyczną, fortepianem i dudniącym basem (Andy Schepper wykonał tu kapitalną pracę). Blisko tej muzyce do wspaniałych klasycznych płyt Genesis z tego okresu. Tak blisko, że w Belgii ISOPODĘ nazwano flamandzkim Genesis! Chodzi tu jednak o inspiracje, a nie o kopiowanie. Uważam, że korzystanie ze środków stylistycznych, które są doskonałym wzorcem do naśladowania nie jest wstydem, więc nawet jeśli ktoś nie dopatrzy się tu oryginalności to i tak jest to bez znaczenia. Muzycy potrafili bowiem komponować znakomite utwory, a te na „Acrostichon” są wspaniałe. Warto przy tym pamiętać, że chłopcy mieli zaledwie po 20 i 22 lata, a mimo to grali jak wytrawni wirtuozi. Słowo uznania należą się też wokaliście. Dirk Schepper wszystkie teksty śpiewa po angielsku, wykonuje godną szacunku pracę jako frontman, a jego ciepły głos momentami przypomina mi Grega Lake’a i Haralda Baretha z Anyone’s Daughter.

Nie chcę narzucać swoich opinii o poszczególnych utworach (jest ich w sumie pięć); całą przyjemności ich odkrywania i przeżywania zostawiam potencjalnym słuchaczom. Powiem jedynie, że najkrótszy z nich, „Watch The Daylight Shine” trwa ponad pięć minut. Dwa najdłuższe: tytułowy „Acrostichon” (9:23) i „Don’t Do It The Easy Way” (13:35) to imponujące, niemal epickie kompozycje, aranżacje w „Considering” i „The Muse” (tu zawsze mam ciary!) ocierają się o neo prog rocka, choć korzeniami sięgają klasycznych zespołów progresywnych z początku dekady. Jeśli ktoś lubi „A Trick Of The Tail” lub „Wind And Wuthering” (a sądzę, że trudno znaleźć prawdziwego fana prog rocka, który by ich nie lubił) płyta „Acrostichon” jest na tym samym poziomie, co oba albumy Genesis. Serio!

Cóż, teraz pozwólcie że skończę pisać o zespole ISOPODA. Sięgam po album, zakładam słuchawki i z wielką przyjemnością wyruszam w podróż do starych dobrych czasów progresywnego rocka zanurzając się w dźwięki muzyki z „Acrostichon”. Was też zapraszam!