Uwielbiam tropić historię zespołów okrytych tajemnicą. Takich, które jak iskierka w popielniku pojawiały się na mgnienie oka, błysnęły i tyle je widziano. Zazwyczaj jest tak, że udaje mi się dotrzeć i odsłonić rąbek historii tej czy innej grupy, a jednak tym razem poległem! Mimo przekopania wszystkiego co możliwe nigdzie nie znalazłem informacji na temat tych dwóch (a może jednej, lecz pod dwiema różnymi nazwami?) formacji THE 31 FLAVORS i FIREBIRDS. Nie udało się, bo tak naprawdę takich formacji nie było. Tyle, że do tego doszedłem później…
Wszystko wskazuje, że mam tu do czynienia z grupą sesyjnych muzyków, którzy po godzinach pracy nagrywali różne kawałki. Takie „sesje” (szczególnie w małych, niskobudżetowych wytwórniach) były często praktykowane. Interesujące jest to, że wydawano je potem w mikroskopijnych nakładach i sprzedawano za 44 centy jako… podkładki pod śmieciowe jedzenie (ang. junk food)! Przy okazji była to jedna z form promocji studia nagraniowego. Praktykowała to m.in. wytwórnia Crown Records, której interes szedł tak świetnie, że nadano jej wątpliwie chwalebny przydomek „King Of Junk”. To ona opublikowała pod koniec lat 60-tych albumy THE 31 FLAVORS „Hair” i FIREBIRDS „Light My Fire” będące kompletną anomalią w morzu wydawniczych bzdur. Kompaktowa reedycja obu płyt (na jednym CD) ukazała się w 2013 roku nakładem Gear Fab Records w dość ubogiej limitowanej edycji w papierowej kopercie bez grzbietu, z luźną karteczką w środku(!) zawierającą tytuły utworów (dobre i to) plus kilka nieistotnych, „śmieciowych” informacji. Płyta zaczyna się od nagrań z albumu:
FIREBIRDS „Light My Fire” (1968).
Biorąc pod uwagę fakt, że większość nagrań to instrumentalne kawałki skłaniam się ku tezie, że mamy do czynienia z klasycznym power trio, w którym jeden z muzyków jest również wokalistą. Stawiam tu na gitarzystę; gdy pojawia się wokal gra z mniejszą intensywnością, gdy tylko skończy ostatnie słowo wersetu wznawia grę jak szaleniec… FIREBIRDS brzmi ostro i surowo, a „Light My Fire” to mój pretendent do miana jednego z najcięższych psycho-garażowych albumów tamtej epoki będący pod ogromnym wpływem Hendrixa (któż w tym czasie nie był pod wrażeniem gry Mistrza), Cream i Blue Cheer ze wskazaniem na album „Vincebus Eruptum”. Niesamowite brzmienie gitary np. w „No Tomorrows” nie jest tak dalekie od albumu „My War” Black Flag (czyżby Greg Ginn słuchał wcześniej tej płyty?), a wściekły gitarowy fuzz mógł inspirować samego Thurstona Moore’a z Sonic Youth.
Tytułowy utwór, jak łatwo się domyślić jest instrumentalną wersją hitu The Doors i brzmi jak podkład do karaoke. Na tle całego albumu ta wersja rozczarowała mnie. Za to potem nie ma zmiłuj się! Co prawda „Delusion” sprawia wrażenie nie do końca dopracowanego numeru, ale ciężka gitara z mega fuzzem zaciera niedociągnięcia. Początek „Reflections” kojarzy mi się z otwarciem „Child Of The Moon” Stones’ów szybko zamieniając się w alternatywną, magiczną wersję „Voodoo Chile”. Po chwili zdaję sobie sprawę, że to jeden z najgorętszych płomieni Ognistego Ptaka. Dziki, wysokooktanowy acid rock, który równie dobrze mógłby być wykonywany przez Savage Resurrection. Są tu teksty, tyle że nie rozumiem co śpiewa wokalista gdyż nad wokalem góruje spadająca lawina bębnów i szalona jazda gitarowym roller coasterem…. „Bye, Bye, Baby” to prosty, ale intensywny blues rock ze wspaniałą sekcją rytmiczną i nieustająco atakującą gitarą… Wpływ Hendrixa najbardziej widoczny jest w „Gypsy Fire” gdzie funk bluesowy riff próbuje stworzyć więź z całkowicie szaloną gitarą. Gra gitarzysty jest prosta i swobodna; kiedy perkusista zatrzymuje się w połowie drogi czuję, że sufit wali mi się na głowę. Przez sekundę myślę „Aha, teraz gość wystartuje ze swoja wersją The Star Spangled Banner„. Nie robi tego – byłoby to zbyt oczywiste… „Free Bass” czyli krótkie solo na basie w rzeczywistości jest częścią instrumentalnego utworu, który w całości pojawi się w dalszej części albumu „Hair”… Szalony „No Tomorrows” zaczyna się jak naćpany Sonic Youth z podniebnym fuzzem, a potem muzycy włączają piąty bieg zaczynając proto-metalowy speed, który rozwala bębenki w uszach tak jak kabaretowy śmiech Kasi Pakosińskiej. Pasja z jaką muzycy wykonują swoją muzykę jest niesamowita, co skłania mnie do refleksji i budzi wątpliwość, czy aby na pewno mamy tu do czynienia li tylko z muzykami sesyjnymi? Może był to legalny zespół, a nie przypadkowe trio muzyków? Są zgrani, świetnie się rozumieją, a ich kompozycje (czasem nie do końca dopracowane) bronią się znakomicie! A tak na marginesie – szkoda, że do TAKIEJ muzyki nie dobrano odpowiedniej grafiki. Dziewczyna z okładki idealnie pasuje do reklamy klubu Go Go i nijak ma się do zawartości albumu. Podobnie rzecz ma się z kolejną płytą, którą zdobi półnaga modelka z burzą ciemnych włosów…
THE 31 FLAVORS „Hair” (1969).
Z jakiegoś powodu ten album wydaje się być ciągle przyćmiony przez „Light My Fire”. Może w trudno w to uwierzyć, ale „Hair” jest znacznie cięższy. Problem w tym, że brak mu spójności poprzednika. Utwory pojawiają się w parach, z czego pierwsza to piosenki znane z musicalu „Hair” umieszczone zapewne dla niezbyt wymagających odbiorców szukających przebojów (chciałbym widzieć ich miny po wysłuchaniu całości!). Piosenka „Hair” zaśpiewana została przez wokalistę naśladującego pijanego i wkurzonego Boba Dylana. Nieco gorzej wypada to w „Aquarius/Let The Sunshine In” z repertuaru Fifth Dimension. Młoda wokalistka (stawiam na laureatkę konkursu śpiewu w szkole średniej) otrzymuje główny wokal, w którym (delikatnie mówiąc) gubi się. Mam sentyment do tych piosenek. Tym razem ze złości drapałem paznokciami po ścianie! Podejrzewam, że oba nagrania zostały „wypożyczone” od innych wykonawców… Kolejna para i dopiero teraz docieramy do konkretnego grania. „Protest” ma mniej przesterów i zniekształceń. Gdyby nad nim odrobinę popracować wyszedłby z niego niezły monster… „Free Fuzz” jest częścią „trylogii free”, którą zapoczątkował „Free Bass” na poprzedniej płycie, a zakończy „Free Drums”. Cała seria „free„ była wspólną improwizacją, a wszystkie jej części zostały nagrane podczas jednej sesji. Najlepiej słucha się ich jednym ciągiem począwszy od solówki basowej, co w przypadku płyty CD nie jest problemem… W „One-Two-Three-Four” drzemie ogromny potencjał i już choćby po tym kawałku można poznać, że zespół naprawdę dojrzał. Śpiew brzmi o wiele lepiej i sprawia wrażenie jakby wokalista załapał własny styl. Teksty w końcu nie są kalką hendrixowskiej „poezji”. Teraz brzmią poważnie, a ulepszony styl wokalisty sprawia wrażenie szczerości. Perkusista okrzepł i brzmi profesjonalnie, basista obniżył dźwięk o oktawę nadając instrumentowi cięższe brzmienie. W porównaniu z poprzednim albumem gitarzysta używa przystawek tylko w tedy, gdy nadaje swoim riffom chłodne, mroczne brzmienie. Pod koniec utwór ma ładne bluesowe solo, które nie przypomina żadnej z wcześniejszych „brudnych” solówek. Nie jestem ekspertem w strojeniu gitar, ale brzmi to tak jakby gitarzysta wraz z basistą poluzowali swoje struny nadając brzmieniu „ołowianego” koloru. I ma to sens, gdy słucham ostatniej pary. „Real For Out” i „Distortions Of Darknes” to instrumentalne arcydzieła ciężkiego rocka, w których gitarzysta w końcu wykorzystuje swój fuzz-box z nieco większą dbałością o szczegóły. Pierwszy z nich zaczyna się od rozmytego ciężkiego bluesa, który zagłębia się w jakąś koszmarno-narkotyczną muzyczną dziurę. Mocna rzecz! Ale to jeszcze nic. Lepszego zakończenia niż „Distortions Of Darknes” nie mogli wymyślić. I to począwszy od tytułu, a kończąc na muzyce. To prawdziwa mega bomba! Blue Cheer na ich tle jawi się jak ukwiecona łąka. Ciężki bas, mocarna perkusja i przybrudzona gitara brzmią jak Black Sabbath zanim Black Sabbath powstał. Ten utwór uznać można za instrumentalną wersję „Reflections”. I pomyśleć, że wszystko to nagrane było „po godzinach” w ramach tzw. fuchy zrobione dla czystej przyjemności…