WIMPLE WINCH „Tales From Sinking Ship” (1964-68)

Początki  freak beatowej grupy WIMPLE WINCH sięgają roku 1963, kiedy to perkusista Larry King, wokalista i gitarzysta Dee (Demetrious) Christopholus, oraz gitarzysta John Kelmen grali razem w manchesterskiej formacji beatowej FOUR JUST MEN przemianowanej następnie w JUST FOUR MEN. Zespół osiągnął lokalny sukces. Może nie na miarę The Hollies, czy Herman’s Hermits, nie mniej mógł się już pochwalić singlem wydanym w listopadzie 1964 roku i kolejnym w styczniu roku następnego. Kiedy pod koniec 1965 roku niespodziewanie opuścił ich basista, całe Boże Narodzenie spędzili na poszukiwaniach i przesłuchaniach nowego muzyka. Dość szczęśliwie szybko natknęli się na Barry’ego Ashalla i już z nowym basistą postanowili zmienić nazwę na WIMPLE WINCH. Zaangażowali także nowego menedżera, Mike’a Carra, który był właścicielem dużej kawiarni „The Sinking Ship” w Stockport (ok 10 km od Manchesteru).  Piętro wyżej cała czwórka dostała tam zakwaterowanie. W tej to kawiarni grupa regularnie dawała swe występy. W Manchesterze szybko rozeszła się wieść, że w „The Sinking Ship” grają energetyczną muzykę. Zaczęło przychodzić coraz więcej fanów, coraz więcej grup chciało tam grać swe koncerty i wkrótce z kawiarni zrobił się klub muzyczny o sławie wychodzącej daleko poza Manchester. WIMPLE WINCH w marcu 1966 roku podpisują kontrakt muzyczny z wytwórnią płytową Fontana i miesiąc później ukazuje się ich pierwszy singiel „What’s Been Done” / „I Really Love You”. Pomimo promocji radiowej, nagranie nie weszło na listy przebojów. Wydany w czerwcu drugi singiel „Save My Soul” / „Everybody’s Worried Bout Tomorrow” zdobywa lokalną sławę. Szczególnie mega intensywny (jak na rok 1966!) utwór „Save My Soul” robi niesamowite wrażenie! Osobiście jestem nim zauroczony!

W tym samym czasie John Kelman współpracuje też z piosenkarzem Wayne Fontaną i jego ówczesnym zespołem Opposition. Gra z nimi koncerty i bierze udział w sesjach nagraniowych. To jego gitarę słychać w piosence „Pamela, Pamela”. Jednak wciąż pozostaje w swojej macierzystej formacji, a ta pod okiem nowego producenta realizuje kolejne nagrania i w styczniu ukazuje się trzeci singiel „Rumble On Mersey Square South” / „Atmospheres”. Utwór ze str. B dosłownie rozkłada na łopatki! Serio! To już była prawdziwa psychodelia! Do dziś powszechnie uważa się ten i poprzedni singiel za szczytowe osiągnięcia freakbeatu! A na giełdach płytowych oryginalne małe płytki WIMPLE WINCH w idealnym stanie kosztują średnio 500 funtów każda.

Powrót grupy do Stockport i do „Shinking Ship” o mały włos nie zakończył się tragedią. W nocy, kiedy muzycy spali wybuchł pożar. Na szczęście wszyscy zdążyli się ewakuować, nikt nie odniósł żadnych obrażeń. Niestety cały sprzęt muzyków spłonął doszczętnie. Nic nie udało się uratować. Mike Carry co prawda był ubezpieczony, ale kwota z tego tytułu nie wystarczyła na wymianę instrumentów i całego sprzętu nagłaśniającego. Przetrwali do lata 1967 roku, po czym podjęli decyzję o rozwiązaniu grupy.

Larry King i Barry Ashall założyli później progresywny zespół Pacific Drift wydając w 1970 roku bardzo dobrą płytę „Feelin’ Free” łącząc elementy opartego na brzmieniu organów  prog rocka w połączeniu z folkiem, psychodelią i muzyką klasyczną. Po rozpadzie Pacific Drift ich drogi się rozeszły, a Larry został profesjonalnym fotografem.

Ten pięknie wydany, oczekiwany od ponad 20 lat(!) brytyjski  CD WIMPLE WINCH zatytułowany „Tales From The Sinking Ship” („Opowieści z tonącego statku”) zawiera aż 29 nagrań – w tym utwory FOUR JUST MEN (!) i JUST FOUR MEN. Ponadto mamy tu nagrania z singli, utwory które nagrywane były z myślą o wydaniu dużej płyty, nagrania demo… Słowem: RARYTASY!

WIMPLE WINCH - "Tales From The Sinking Ship" (1964-68)
WIMPLE WINCH – „Tales From The Sinking Ship” (1964-68)

Ta tragicznie niedoceniona grupa mimo, iż nagrała tylko trzy single zasługuje na uwagę i zainteresowanie wszystkich wielbicieli muzyki beatowej , freak beatu i rhythm and bluesa, oraz rodzącej sie psychodelii.  Do płyty CD dołączono booklet z historią zespołu, licznymi archiwalnymi i unikalnymi zdjęciami. Niewątpliwie jest to pozycja, która wzbogaciła moją wiedzę o muzyce brytyjskiej pierwszej połowy lat 60-tych ubiegłego wieku. I po którą sięgam tak często, że kurz na niej nie zdąży osiadać.

ARMAGGEDON „Armaggedon” (1970) ARMAGEDDON „Armageddon” (1975)

Armageddon – w „Apokalipsie Św. Jana: symboliczne miejsce ostatecznej zguby wrogów Boga” ( „Słownik Języka Polskiego PWN”). Taką nazwę dla swego zespołu wymyślili sobie młodzi muzycy z Niemiec, ale że w tym czasie w USA istniała już grupa Armageddon ( nawiasem mówiąc nagrała bardzo dobry gitarowy, rockowo psychodeliczny album w stylu Cream z okresu LP. „Disraeli Gears”) wpisali więc dwa razy „g” zamiast „d” i wyszedł z tego ARMAGGEDON.

Grupę tworzyło czterech muzyków : gitarzysta i wokalista Frank Diez, grający na instrumentach klawiszowych Manfred Galaktik, basista Michael Nurnberg i perkusista Jurgen Lorenzen. Dziś te nazwiska nic nam nie mówią i pewnie sami muzycy w tamtym czasie też nie byli zbyt rozpoznawalni. A jednak płyta, którą nagrali i którą wydała legendarna wytwórnia KUCKUCK w 1970 roku jest do dziś jedną z najbardziej cenionych jaka  w ogóle wyszła  Niemczech w tamtych latach.

ARMAGGEDON - "Armaggedon" (1970)
ARMAGGEDON – „Armaggedon” (1970)

Nagrania trwały  na przełomie lipca i sierpnia 1970 r. Muzycy spędzili w studiu nagraniowym tylko dziewięć dni. I te dziewięć dni wystarczyło, by wstrząsnąć słuchaczy na tyle, że do dziś płyta ta jest obiektem westchnień wszystkich miłośników rocka z tego okresu! Rozpoczyna go utwór „Round” – czadowe  heavy progresywne granie w stylu Hendrixa z kapitalnym wokalem Franka Dieza. Po nim senny, oniryczny „Open” z rozmytą gitarą i kapitalną przestrzenną grą perkusisty. Klimat niczym  z płyty „Meddle” Pink Floyd! Na płycie mamy też dwa covery. Pierwszy z nich to blisko 10-cio minutowy „Rice Pudding” Jeff Beck Group. Tak ciężkich, gitarowych riffów i takiego mocnego brzmienia do tej pory w Niemczech nikt nie grał! Mocnym akcentem kończy płytę drugi z coverów. Tym razem jest to „Better By You, Better Than Me” z repertuaru Spooky Tooth. I nie wiem, która wersja: oryginał, czy ta grupy ARMAGGEDON podoba mi się bardziej. A pomiędzy nimi jest jeszcze mocny „People Talking”. Ten album to wzorcowy przykład doskonałej niemieckiej progresywnej sceny krautrocka początku lat 70-tych. Album, który koniecznie powinien znaleźć się w każdej szanującej się kolekcji płytowej!

Oryginalna str. A LP. "Armaggedon" (1970)
Oryginalna str. A LP. „Armaggedon” (1970)

Brytyjska mini supergrupa (jak żartobliwie o niej mówiono),  która powstała w 1974 roku mogła już nazywać się  ARMAGEDDON. Okazało się, że amerykański zespół, który jako pierwszy użył tej nazwy, po nagraniu jedynej płyty (o czym wspomniałem wyżej) rozpadł się i nie zastrzegł sobie do niej praw.

ARMAGEDDON tworzyli czterej znani i cenieni muzycy. Wokalista Keith Relf śpiewał w The Yardbirds, a potem był liderem i założycielem progresywnej grupy Renaissance; gitarzysta Martin Pugh udzielał się w legendarnym blues-rockowym Steamhammer; basista Luis Cennamo grał w Jody Grind i w Renaissance, a później w Colosseum i Steamhammer, zaś perkusista rodem z USA  Bobby Caldwell był członkiem zespołu Johnny Winter And.

Nie podążając za ówczesną modą na granie muzyki funk, glam, czy country-rocka chcieli iść tropem jaki Keith Relf zapoczątkował w swoim Renaissance. W kwietniu 1975 roku ukazała się ich płyta zatytułowana po prostu „Armageddon”.

ARMAGEDDON - "Armageddon" (1975)
ARMAGEDDON – „Armageddon” (1975)

Można powiedzieć, że album ten jest wręcz hołdem dla klasycznego nieco bluesującego, ciężkiego rocka progresywnego. Takie spojrzenie wstecz czwórki doskonałych muzyków, bo na dobrą sprawę płyta brzmi jakby powstała kilka lat wcześniej! Zawiera tylko pięć kompozycji, z których najkrótsza ma ok. pięć minut. Otwiera ją szybki jak błyskawica „Buzzard”. Brawurowa galopada gitarzysty i perkusisty. „Silver Tightrope” jest spokojnym utworem dającym wytchnienie przed bardzo ekspresyjnym „Paths And Planes And Future Gains”. Kolejny numer „Last Stand Before” rozbujany i ciężkawy podnosi jeszcze bardziej temperaturę! Ale to tylko prolog przed daniem głównym, którym jest zamykający całość, epicki 12-minutowy „Basking In The White Of The Midnight Sun”.  Pełen zmian tempa i nastroju. Z okazjonalną harmonijką ustną i kapitalnym śpiewem Relfa.  Ta mini suita podzielona na cztery części pokazuje zespół od  bardzo dobrej strony muzycznej. Od strony, gdzie progresywny rock spotyka na swej drodze mocne, hard rockowe brzmienie!

Pomimo tak wspaniałego materiału muzycznego, płyta w tamtym czasie sprzedawała się kiepsko, żeby nie powiedzieć: źle. Być może przyczyniło się do tego to, iż zespół nie wyruszył w trasę koncertową by  należycie ją promować. Zresztą w całej swej krótkiej karierze, grupa ARMAGEDDON dała zaledwie dwa koncert w USA(!). Jednym z powodów było to, że Keith Relf miał długoletnie problemy z astmą i występy na żywo były dla niego wielkim problemem. Poza tym Martin Pugh miał wówczas problemy innej natury: narkotyki (heroina). Kilka miesięcy później zespół zawiesił działalność. Ostateczną nadzieję  na ponowne spotkanie się całej czwórki w studiu nagraniowym położyła tragiczna śmierć w skutek porażenia prądem  Keitha Relfa w maju 1976 roku. Plotka głosiła, że w czasie domowej kąpieli muzyk wziął do wanny gitarę elektryczną by sobie na niej pograć. Po ostatecznym rozwiązaniu grupy Luis Cennamo zasilił grupę Illusion, będącą kontynuacją starego Renaissance; perkusista Bobby Caldwell przeszedł do Captain Beyond. Gitarzysta Martin Pugh po wyjściu z nałogu udzielał się jako muzyk sesyjny, a następnie dołączył do zespołu amerykańskiego gitarzysty Goeffa Thorpe’a.

Płyta „Armageddon” do dziś jest jedną z ostatnich naprawdę ważnych dokonań klasycznego, brytyjskiego rocka lat 70-tych. Płyta, która zawierała w sobie dużo elementów mocno wybiegających w przyszłość. A ta przyszłość, ten muzyczny zryw miał się nazywać New Wave Of British Heavy Metal.

 

CAPTAIN MARRYAT „Captain Marryat” (1974)

Mniej więcej dwa lata temu wyszła kompaktowa edycja jedynego albumu zupełnie nieznanej szkockiej grupy CAPTAIN MARRYAT stając się od razu wielką sensacją wśród miłośników muzyki z lat siedemdziesiątych. Kolekcjonerzy oszaleli na punkcie tej płyty, płacąc w ostatnim kwartale roku 2014 na ebayu za trzy oryginalne egzemplarze po 3000 – 3500 funtów każdy! I nie ma się temu co dziwić, gdyż generalnie rzecz ujmując jest to płytowe sensacyjne odkrycie. A jeśli jeszcze dodam, że album wydano w prywatnym nakładzie… 200 egzemplarzy(!) cena ta ma swą wartość. Oczywiście wersja CD na szczęście jest dużo tańsza i gorąco namawiam do jego kupowania. Nawet w „ciemno”. Tym bardziej, że jakość dźwięku jest perfekcyjna, a zespół naprawdę profesjonalny!

CAPTAI MARRYAT powstał w 1971 roku w Glasgow w składzie: Jimmy Rorrison (perkusja, śpiew), Hugh Finnegan (bas, śpiew), Allan Bryce (organy, śpiew), Tommy Hendry (śpiew, gitara akustyczna) i Ian McEnely (gitara prowadząca i akustyczna). Swą nazwę zaczerpnęli z autentycznej postaci. Kapitan Frederick Marryat był bowiem angielskim dziewiętnastowiecznym żeglarzem, pisarzem, autorem nowel i powieści o tematyce marynistycznej i awanturniczej. Jego najbardziej znana powieść to „Okręt widmo”. Zapewne nuta romantyzmu jaka przewijała się w jego literaturze urzekła muzyków, bo i na ich albumie ten romantyzm jest wyczuwalny na milę. Lokalny sukces zawdzięczali koncertom w licznych klubach muzycznych, w tym w najbardziej wówczas popularnym w Glasgow w „Burns Howff”. To tu regularnie występowali też  Alex Harvey Band, Nazareth, czy Beggars Opera. Podróżowali także po całej Szkocji, ale ich celem był Londyn i podpisanie kontraktu płytowego z wytwórnią EMI lub Chrysalis. Za pożyczone od przyjaciół pieniądze weszli do studia nagraniowego Thor by tam  nagrać singla, z którym mogliby udać się do Londynu. Na nagranie całego albumu nie starczyło im po prostu pieniędzy! A jednak, kiedy właściciel studia Thor usłyszał ich muzykę pozwolił im skorzystać ze sprzętu nagraniowego, a  zespół skwapliwie wykorzystał to w stu procentach. I tak za jednym podejściem zarejestrowali materiał, który w ilości 200 egzemplarzy został wytłoczony i rozprowadzany podczas ich koncertów. Dziś już wiemy, że po latach stał się kolekcjonerskim rarytasem. Płyta zatytułowana po prostu „Captain Marryat” ukazała się w 1974 roku.

CAPTAIN MARRYAT - "Captain Marryat" (1974)
CAPTAIN MARRYAT – „Captain Marryat” (1974)

 

"Captain Marryat" - tył okładki
„Captain Marryat” – tył okładki

Album zawiera sześć kompozycji, z czego połowę skomponował organista Allan Bryce. I to właśnie organy Hammonda wybijają się na pierwszy plan w takich utworach jak „Blindness„, „It Happened To Me„, czy „Songwritter’s Lament” co raczej dziwić nie powinno. Ale mamy tu także sporo fajnych partii fuzzowanych gitar i „normalny” wokal. Taki spokojny, momentami refleksyjny, romantyczny. Jest w nim coś takiego specyficznego, że z miejsca przykuwa uwagę. Bliżej wokaliście do Donovana, niż do Roberta Planta, ale broń Boże to nie wada. To ogromna zaleta! Płytę zamyka kapitalny improwizowany jam „Dance Thor„. Psychodelia pełną gębą! Tego chce się słuchać na okrągło! Zespół CAPTAIN MARRYAT trzyma bardzo wysoki poziom wykonawczy. I chociaż nie lubię porównań, to by przybliżyć  gatunek w jakim zespół się poruszał mogę tu wymienić wypadkową brzmień wczesnych Deep Purple, Uriah Heep, Genesis, Fruup i Beggars Opery szczególnie z jej debiutanckiego albumu. Klasyczne rock progresywne granie.

Do dziś nie wiem, dlaczego zespół z takim potencjałem muzycznym przepadł w epoce. Żadna z wymienionych wyżej wytwórni nie zainteresowała się płytą „Captain Marryat„. W 1975 roku zespół rozwiązał się. Tommy Hendy wyemigrował pięć lat później do Kanady wcześniej jednak zawiązując  z Ianem McElenym grupę Silver, która przetrwała ledwie pół roku. Historia grupy CAPTAIN MARRYAT skończyła się definitywnie. Tylko fani starego rocka spowodowali, że o Szkotach z Glasgow świat muzyczny nie zapomniał!

RADIO GA GA

Odkąd sięgam pamięcią, w moim rodzinnym domu zawsze było obecne radio. Malutkie, średniej wielkości lub bardzo duże. Jako 5-cio latek chodziłem do sąsiadów obejrzeć dobranockę: „Jacka i Agatkę”, „Misia z okienka”, „Przygody gąski Balbinki”… Bajki nadawane  na „żywo”. Myszka Miki i Kaczor Donald były wówczas absolutnie poza zasięgiem naszej początkującej telewizji. Po jej obejrzeniu wracałem do siebie, a tu zawsze grało radio. Z podświetloną skalą, z fascynującym „magicznym” zielonym, lub czerwonym oczkiem. I głosy dochodzące z tego niezwykłego pudełka. Jakieś radiowe słuchowiska. Jedne rozrywkowe, zabawne inne poważne. I oczywiście  muzyka. Na tym etapie wiekowym nie rozróżniałem gatunków muzycznych i wykonawców. Do tego potrzebowałem czasu. I to wszystko pobudzało moją wyobraźnię. Wyobraźnię małego dziecka, które zafascynowało się wynalazkiem pana Marconiego na całe życie.

Dyskutować o wyższości radia nad telewizją to jak prowadzić dyskusję o wyższości Świąt Wielkiej Nocy nad Świętami Bożego Narodzenia. Faktem jest, że do dziś przedkładam radio nad telewizję. Nawet wejście do kuchni na kilkanaście dosłownie sekund sprowadza się do tego , że najpierw włączam radio, biorę z szuflady (powiedzmy) łyżeczkę, gaszę odbiornik i wychodzę. I cieszę się ogromnie, że mój wnuczek Adaś od urodzenia ma większy kontakt z radiem niż z telewizją! Wdzięczny jestem jego rodzicom, Ewelinie i Pawłowi, że nie „karmią” go bajkami z licznych kanałów TV, jak to obserwuję u innych rodziców. „A wiesz, włączę małemu/małej baję i mam święty spokój na kilka godzin”. Brrrr! Horror! Ponadto znajdują oboje czas na czytanie małemu książeczek. To zaprocentuje za kilka lat. Jestem tego pewien! Jak powiedział jeden z mądrych psychologów dziecięcych: „Pierwsze trzy lata dziecka są ważniejsze w jego życiu niż kolejne trzynaście”. Pozwólmy więc dzieciom rozwijać ich wspaniałą wyobraźnię.

Radio towarzyszyło i towarzyszy mi zawsze i wszędzie. W każdym momencie życia. W 1984 roku mój ukochany Roger Waters po rozstaniu się z Pink Floyd wydał płytę, którą zatytułował  „Radio K.A.O.S„.  Płytę, będącą rodzajem przypowieści o czasach w jakich przyszło nam wówczas żyć. Był to głos przestrogi dla świata pędzącego ku zagładzie nuklearnej i to nie bezpośrednio od wielkich mocarstw, ale od przypadkowego geniusza, który mógł spowodować globalny kataklizm o nieodwracalnych dla świata skutkach.

ROGER WATERS - "Radio K.A.O.S." (1984)
ROGER WATERS – „Radio K.A.O.S.” (1984)

Kiedy pojawiły się pierwsze radia tranzystorowe zasilane bateriami, marzyłem o takim. I zazdrościłem tym, którzy dumnie afiszowali się chodząc z nimi po ulicach z wysuniętymi na maksa antenami teleskopowymi. Po kilku latach taki widok był już synonimem złego gustu, „obciachu” i „totalnej wiochy”, stając się poletkiem kpin i dowcipów dla wszelkiej maści  kabareciarzy w naszym kraju. Radioodbiorniki z ulic trafiły z powrotem pod domowe dachy.

Kiedyś rodzice pozwolili mi nocować w domu mojego kolegi z podwórka. Dla mnie, wówczas 10-cio latka, było to niezwykłe doświadczenie życiowe – spanie poza domem! Po prostu czad! Bawiliśmy się do późnych godzin. A że jego dużo starsza siostra, która robiła za naszą opiekunkę, chciała pójść na dyskotekę ze swym chłopakiem, obiecała nam, że jeśli szybko położymy się do łóżek, to pozwoli nam posłuchać swojego radia tranzystorowego. Wówczas nie rozstawała się z nim na krok i nie pozwalała nikomu go dotykać. Myślała, naiwna, że leżąc z radiem przy uchu szybko zaśniemy. A my natknęliśmy się na „Radio Luxemburg” i na rock’n’rolla. Do rana oka nie zmrużyliśmy, na dodatek, ku rozpaczy siostry, wyczerpaliśmy baterie do cna. Całą niedzielę przepłakała, bo te można było kupić dopiero w poniedziałek. Tak to,  po raz pierwszy zetknęliśmy się z „nową” niezwykłą muzyką. Notabene kolega ów zafascynowany rock’n’rollem został kilka lat później perkusistą rockowej kapeli.

Był listopad 1983 roku. Piotr Kaczkowski dzwoni z  Londynu, z budki telefonicznej, do radiowe „Trójki”. Podekscytowany, z tejże budki, prezentuje nam, słuchaczom,  z dyktafonu na „żywo” fragment nowego „ciepłego” jeszcze utworu grupy QUEEN. „To wkrótce będzie przebój, a państwo słyszycie go po raz pierwszy . Nikt na świecie jeszcze tego nie nadawał”. Utwór nazywał się „Radio Ga Ga„.

QUEEN - "Radio Ga Ga" (1984)
QUEEN – „Radio Ga Ga” (1984)

Oficjalnie wydany na singlu 23 stycznia 1984 roku na „Trójkowej”  liście przebojów już 4 lutego dotarł do pozycji pierwszej. W sumie spędził na niej 13 tygodni. A podczas koncertu LIVE AID 13 lipca 1985 był jednym z pięciu utworów, który zespół wykonał wówczas na scenie tego dnia. I chociaż nie ma już z nami Freddiego Mercury’ego, to „Radio Ga Ga” w wykonaniu QUEEN wciąż krąży na radiowych falach całego świata.

Nie tak dawno,  parę lat temu, kupując  nowy telefon komórkowy, sprzedawca spytał mnie jakie mam preferencje, jaki model mnie interesuje. Ku jego rozbawieniu usłyszał ode mnie: „Taki abym mógł z niego dzwonić. I słuchać radia”. Bo radio towarzyszy mi przez całe życie. I tak już pewnie zostanie!

BLOODLINE „Bloodline” (1994)

Nie jest to płyta zapomniana. Nie jest to płyta odkryta po latach. Nie jest to płyta wydobyta z głębokich archiwów wytwórni EMI. Nic z tych rzeczy! Wręcz przeciwnie – mamy tu do czynienia z płytą, którą fani bluesa i rocka znają i cenią. A także jej pożądają. Bowiem nie wiedzieć czemu, jest ona bardzo trudno osiągalna mimo, iż ukazała się w połowie lat dziewięćdziesiątych. Można więc powiedzieć, że jak na kanon „Rockowego Zawrotu Głowy” jest to płyta wręcz bardzo młoda.

Egzemplarz, który posiadamy w swojej płytotece przywędrował do nas bezpośrednio z USA dwa lata temu. Cały udział w tym miała Aleksandra, narzeczona naszego syna – Mateusza. To ona z wielkim uporem rozwijała nitki wszystkich możliwych kontaktów za Oceanem. Poruszyła Niebo i Ziemię, by jej ukochany mógł cieszyć się w dniu swych urodzin tym muzycznym rarytasem. I w ten oto sposób przyszła synowa przyczyniła się do powiększenia kolekcji o kolejnego „białego kruka” srebrnego krążka. Chapeau bas Olu!

Liderem i głównym kompozytorem grupy był 17-letni wówczas Joe Bonamassa. Jego ojciec posiadał sklep z gitarami, więc nic dziwnego, że syn mając nieograniczony wprost kontakt z tym instrumentem zaczął bardzo wcześnie (mając zaledwie 4 lata!) na nim grać. Osiem lat później występował już na scenie przed B.B. Kingiem, zaś dwa lata później został zaproszony na festiwal poświęcony gitarom Fendera, będąc jego najmłodszym uczestnikiem.

Podróżując na Zachodnie Wybrzeże Stanów Zjednoczonych spotkał Berry’ego Oakleya Jr, syna basisty zespołu The Allman Brothers Band. Obaj młodzieńcy bardzo się zaprzyjaźnili i wkrótce założyli zespół, który nazwali BLOODLINE. Dołączyli wkrótce do nich Erin Davis – syn Milesa Davisa, oraz Waylon Krieger – syn Robbiego Kriegera z The Doors. Jak więc widać w tym towarzystwie, tylko Joe nie miał „nazwiska”. Do czasu…

Płyta „Bloodline” ukazała się w 1994 roku pod szyldem EMI.

BLOODLINE - "Bloodline" (1994)
BLOODLINE – „Bloodline” (1994)

Młode wilki blues rockowej sceny pokazały na tym krążku nad wyraz dojrzały materiał muzyczny. Rozpoczyna ją zespołowa kompozycja „Stone Cold Hearted” (wydana także na singlu) z silnym rockowym bitem podszytym bluesem. Od razu więc dostajemy sygnał, co czeka słuchacza w dalszej części albumu. Jedyny na tej płycie instrumentalny „The Storm” pokazuje kapitalną jazdę na gitarze Bonamassy i wspaniałe zgranie sekcji rytmicznej.  Do tego solówka na basie w wykonaniu Oakleya Jr. , który sprawdza się także jako dobry wokalista, powoduje mrowienie na plecach. Od „Good Luck You’re Having” trudno się uwolnić; nogi same zaczynają poruszać się w rytm tej uroczej kompozycji. „Calling Me Back”  – kolejna kapitalna jazda Bonamassy. Aż wierzyć się nie chce, że gitarzysta jest tak młodziutki a gra tak dojrzale . Początek „Bad Girls” kojarzy mi się z doorsowskim „Who Do You Love„, ale to wcale nie zarzut. Najdłuższy, ponad 9-cio minutowy utwór na płycie „Since You’re Gone” pokazuje kapitalne zgranie całej czwórki. Podejrzewam, że na koncertach ten utwór bliski stylistyce The Allman Brothers Band, rozwijał się w swoisty rozimprowizowany jam.

Bloodline na scenie: Waylon Krieger (g), Evan Davis (dr)
Bloodline na scenie: Waylon Krieger (g), Evan Davis (dr)

Grupa BLOODLINE była kapelą jednej płyty. Była też małym, ale konsekwentnym  i pewnym  krokiem w stronę wielkiej  kariery Joe Bonamassy. Gitarzysty, który wówczas jeszcze nie miał wyrobionego nazwiska w show businessie. O losach pozostałych członkach tej grupy, szczerze powiem: nie wiem nic. Mając jednak taki potencjał, talent i TAKIE nazwiska, pewnie czynnie udzielają się w innych muzycznych projektach. I może o nich jeszcze usłyszymy. W co gorąco wierzę.