Miał w głębokiej dupie cały ten hipisowski ruch, ich ideały i hasła typu „Peace And Love”. Jedyne, co mu się w nich podobało to życie w naturze i w zgodnie z naturą. Przybył do San Francisco, centrum galaktyki hipisów, bo fascynował go psychodeliczny surrealizm choć psychodelicznej muzyki jaka otaczała Francisco i okolice nie znosił. Nudził go Grateful Dead i bełkot Dylana, nie rozumiał fenomenu The Doors, rzygał na samą nazwę Jefferson Airplane. Widać Robert Crumb mentalnie pochodził z innej epoki. Także tej muzycznej. Hipisowska muzyka była dla niego symbolem amerykańskiej, gorzkiej komercjalizacji w przeciwieństwie do tej, której sam słuchał – zakorzenionego w południowych rejonach Stanów Zjednoczonych czarnego bluesa z lat 20 i 30-tych XX wieku. Bo Robert Crumb poza pasją rysowania kochał bluesa, a kolekcja jego płyt robiła wrażenie nawet na znawcach tematu.„Surowa, czarna muzyka ma ten rodzaj piękna, które przemawia do mnie w sposób głęboki i bezpośredni. Ma uniwersalny urok, no i wywarła duży wpływ na muzykę całego świata.”
Nie był świadomy, że u zarania Ery Wodnika wiele z tych utopijnych dzieci kwiatów naprawdę ciężko pracowały. Szczególnie te, które psychodelicznej scenie torowały ścieżkę i wiedziały co to jest harówa. Kwintet Country Joe And The Fish w 1967 roku zagrał blisko sto koncertów, prawie tyle samo Jefferson Airplane, a Grateful Dead sto dwadzieścia. Nieźle jak na grupę hipisów łykających całe kilogramy LSD i wpuszczających w siebie chmury dymu z jointów. Rekord należał do Big Brother And The Holding Company, którzy w tym samym czasie zaliczyli sto trzydzieści pięć oficjalnie udokumentowanych występów grając trzy, cztery razy jednego dnia.
Robert Crumb zrobił jeden wyjątek. Ten wyjątek nazywał się Janis Joplin. Usłyszał ją po raz pierwszy z Big Brother 24 czerwca 1966 roku w Avalon Ballroom. Sam zespół nie podobał mu się, ale naturalna dziewczyna z Teksasu ubrana w dżinsy wiązane w talii plecionym paskiem, w sandałkach na lekkim koturnie śpiewała jak uwielbiana przez niego Bessie Smith. Z miejsca podbiła jego serce; zobaczył w niej nie tylko olbrzymi talent i wielki potencjał, ale też wrażliwą osobę. Janis, jak mało kto, czuła bluesa. Albo inaczej – Janis była bluesem. A on kochał bluesa nad wszystko inne… Kiedy dwa lata później zadzwoniła do niego, by zaprojektował okładkę ich drugiego albumu nie wahał się ani sekundy. Im by odmówił. Jej nie.
Crumb nie był jednak pierwszy, któremu powierzono to zadanie. Pomysł zespołu z okładką ze zdjęciem leżących nago muzyków na łóżku został od razu odrzucony przez Columbię. Tak jak i tytuł albumu, który pierwotnie nazywać się miał „Sex, Dope And Cheap Thrills” (przynajmniej uczciwie przedstawili swe credo). Takie numery to nie u nich. Pierwsza sesja zdjęciowa też nie wypaliła. Ktoś jaja sobie robił próbując hipisów wcisnąć w eleganckie garnitury! Termin wydania płyty zbliżał się, a oni dalej byli w czarnej dupie. Bob Cato, dyrektor artystyczny Columbii pilnie skontaktował się z Richardem Avedonem, w tym czasie najbardziej znanym fotografem mody na świecie. Perkusista Dave Getz wspominał po latach: „Avedon zrobił nas na swoją modłę; dmuchający wentylator w nasze długie włosy, migające światła stroboskopowe, białe tło, tona makijażu na twarzach… Zdjęcia owszem, były dobre, artystyczne, tyle że bardziej mówiły o samym Avedonie niż o nas.” Kosztowna i całkowicie chybiona próba znów okazała się fiaskiem i mogła opóźnić wydanie płyty.
Siedząc w biurze Columbii i czekając na dalsze wytyczne muzycy z nudów przeglądali luźne numery kultowego wśród miejscowych hipisów komiksowego magazynu „Zap”. Jego twórcą był nie kto inny jak sam Robert Crumb.
Tuż po przybyciu do San Francisco w 1966 roku Crumb rozpoczął publikowanie swoich prac w undergroundowych wydawnictwach. Wtedy też zaczął rysować i sprzedawać komiksowe zeszyty. Narysowane antyestetyczną, charakterystyczną kreską postaci takie jak mistyczny guru Mr. Natural, oszalały na punkcie seksu Mr. Snoid i jego ulubiony towarzysz Angelfood McSpade, oraz ciągle nienasycona, pochodząca z Afryki czarna nimfomanka opowiadały różne swawolne, często na pograniczu pornografii, historyjki. Autor w sposób niezwykle bezpośredni przedstawiał w nich Amerykę brudną, zakłamaną, skołtunioną, zdegenerowaną. Dostawało się w nich wszystkim: politykom, gwiazdom show biznesu, nawet zwykłym obywatelom. Cięgi rozdzielał równo. Nie ominęły też kontestującej młodzieży, co do których miał stosunek nihilistyczny. Paradoks polegał na tym, że to właśnie długowłosi hipisi z Francisco pokochali go najbardziej uważając go swojego człowieka. Za brata.
Janis Joplin widząc zaczytanych w „Zap” kolegów doznała olśnienia. Sięgnęła po telefon. „Rob, zrobisz dla nas okładkę płyty?” – spytała bez wstępu. „Na kiedy?” – odpowiedział pytaniem rysownik. „Na wczoraj.”
Nad projektem pracował całą noc. W południe posłaniec z Columbii odebrał papierową teczkę z dwoma rysunkami, którą szybko dostarczył do rąk Boby’ego Coto. Pierwszy, mający iść na front okładki, przedstawiał dowcipnie narysowane karykatury zespołu; drugi, przewidziany na tył był komiksowym „spisem treści” albumu. Każde z siedemnastu okienek przedstawiało tytuł utworu, lub członka grupy. Wyjątek stanowił osiemnasty element – logo motocyklowego gangu Hell’s Angels Frisco umieszczone w prawym dolnym rogu.
Do drukarni dotarł tylko ten drugi. W całym tym rozgardiaszu rysunek z podobizną zespołu zaginął i Crumb nigdy go nie odzyskał (wcale się tym nie przejął). Tak więc to, co miało być z tyłu stało się frontem kultowej dziś okładki. Nawiasem mówiąc zaginiony rysunek „cudem” odnalazł się w latach 80-tych; wystawiony na aukcji został sprzedany za 185 tys. dolarów! Columbia za projekt wystawiła artyście czek na 600 dolarów, którego nigdy nie odebrał. „Brzydzę się szmalem wielkich korporacji” – ucinał temat, gdy go o to pytano. Na rynku album „Cheap Thrills” ukazał się dokładnie 12 sierpnia 1968 roku.
Jedną z charakterystycznych cech stylu artysty były kształtne kobiety z obfitym biustem i mocno zaokrągloną pupą. Ich seksualność była zapewne spowodowana traumatycznymi wspomnieniami z okresu szkolnego. Crumb edukowany w katolickiej szkole prowadzonej przez kościste i surowe zakonnice w wieku dojrzewania budziły w nim wstręt i pobudzały wyobraźnię do kobiet o ponętnych kształtach. Takie, które chciał dotykać, szczypać i robić inne, całkiem przyjemne rzeczy. Blues rockowy numer „I Need A Man To Love” zilustrował dobrze wyposażoną w kobiece atrybuty damę (Janis) rozciągniętą na łóżku i czekającą na swego kochanka.
W ilustracji do „Ball And Chains” pojawia się nazwisko autorki utworu. Big Mama Thornton, czarnoskóra amerykańska wokalistka bluesowa skomponowała go na początku lat 60-tych. Janis po raz pierwszy usłyszała go w autorskim wykonaniu w jednym z barów w Los Angeles i poczuła zimny dreszcz emocji. Chłopcy z Big Brother przekształcili go w powolny blues w tonacji molowej. Numer stał się kulminacyjnym punktem ich koncertów. Nie przypadkowo nagranie to, z jednym z najbrudniejszych brzmień gitarowych tamtych czasów i dramatycznym wokalem nieziemskiej Janis z hukiem zamyka album, a 10-sekundowa pauza na początku piosenki pozostaje najbardziej mrożącym krew w żyłach momentem tej epoki.
Album zaczyna się od porywającego „Combination Of The Two”, który gotuje się piekącą gitarą Jamesa Gurly’ego. Drugi gitarzysta, Sam Andrew dzieli się z wokalem z Janis, ale to ona kradnie światło reflektorów. Cover utworu Ermy Franklin (siostry Arlethy) „Piece Of My Heart” stał się ich pierwszym, wielkim przebojem, a uduchowiona interpretacja uczyniła z Joplin gwiazdę. „Turtle Blues” sterowany wyłącznie przez gitarę akustyczną, fortepian i wokal to czysty blues, zaś nawiedzony rocker „Oh Swet Mary” z potężną gitarą jest jednym z najbardziej psychodelicznych kawałków w katalogu Big Brother. Najwięcej emocji dostarcza nam jednak fantastyczna wersja „Summertime” Georga Gershwina pochodząca z opery „Porgy And Bess” z 1935 roku. Na przestrzeni dziesięcioleci był interpretowany w różnych stylach i wersjach: operowych, jazzowych, popowych… W wykonaniu Big Brother zyskał kosmiczny wymiar. Dramatycznemu do bólu wokalu kruchej i delikatnej Janis Joplin wtórują wirujące, solidne gitary, a przesiąknięte smutkiem solówki Gurleya i Andrew w środku nagrania to poezja elektrycznych gitar.
W listopadzie 1968 roku album „Cheap Thrills” osiągnął szczyt amerykańskich list najlepiej sprzedających się płyt utrzymując się na nich osiem tygodni. W pierwszej dziesiątce tuż za jego plecami plasowały się takie albumy jak „Electric Ladyland” i „Are You Experienced?” The Jimi Hendrix Experience, „The Time Has Come” The Chambers Brothers, „Crown Of Creation” Jefferson Airplane, „The Crazy World Of Arthur Brown” Arthura Browna, „Wheels Of Fire” Cream. I niech ktoś mi teraz powie, że to nie był złoty wiek psychodelicznej muzyki…
Robert Crumb dwa lata później opuścił San Francisco i przeniósł się do Nowego Jorku. Odrzucił propozycję zespołu The Rolling Stones by projektować dla nich okładki skupiając się głównie na tworzeniu komiksów. W latach 80-tych zilustrował kilka opowiadań Charlsa Bukowkiego. Dekadę później, wraz z żoną Aline Kaminsky osiadł na stałe we Francji znacznie ograniczając działalność. I choć od czasu do czasu do dziś ukazują się jego nowe prace, większość wolnego czasu spędza z przyjaciółmi grając na banjo w amatorskim zespole Le Promitifs du Futur.
Robert Crumb przeszedł do historii muzyki rockowej jako autor jednej z najbardziej rozpoznawalnych okładek płyt lat 60-tych. Paradoks polegał na tym, że zrobił ją dla zespołu, na którym mu nie zależało, grającego muzykę, której nie słuchał, przeznaczoną dla hipisowskiej publiczności, z którą nic go nie łączyło…