Szkiełkiem i okiem. BIG BROTHER AND THE HOLDING COMPANY „Cheap Thrills” (1968).

Miał w głębokiej dupie cały ten hipisowski ruch, ich ideały i hasła typu „Peace And Love”. Jedyne, co mu się w nich podobało to życie w naturze i w zgodnie z naturą. Przybył do San Francisco, centrum galaktyki hipisów, bo fascynował go psychodeliczny surrealizm choć psychodelicznej muzyki jaka otaczała Francisco i okolice nie znosił. Nudził go Grateful Dead i bełkot Dylana, nie rozumiał fenomenu The Doors, rzygał na samą nazwę Jefferson Airplane. Widać Robert Crumb mentalnie pochodził z innej epoki. Także tej muzycznej. Hipisowska muzyka była dla niego symbolem amerykańskiej,  gorzkiej komercjalizacji w przeciwieństwie do tej, której sam słuchał – zakorzenionego w południowych rejonach Stanów Zjednoczonych czarnego bluesa z lat 20 i 30-tych XX wieku. Bo Robert Crumb poza pasją rysowania kochał bluesa, a kolekcja jego płyt robiła wrażenie nawet na znawcach tematu.„Surowa, czarna muzyka ma ten rodzaj piękna, które przemawia do mnie w sposób głęboki i bezpośredni. Ma uniwersalny urok, no i wywarła duży wpływ na muzykę całego świata.”

Robert Crumb  nie pasował do kolorowej epoki  Flower-power. (1969)

Nie był świadomy, że u zarania Ery Wodnika wiele z tych utopijnych dzieci kwiatów naprawdę ciężko pracowały. Szczególnie te, które psychodelicznej scenie torowały ścieżkę i wiedziały co to jest harówa. Kwintet Country Joe And The Fish w 1967 roku zagrał blisko sto koncertów, prawie tyle samo Jefferson Airplane, a Grateful Dead sto dwadzieścia. Nieźle jak na grupę hipisów łykających całe kilogramy LSD i wpuszczających w siebie chmury dymu z jointów. Rekord należał do Big Brother And The Holding Company, którzy w tym samym czasie zaliczyli sto trzydzieści pięć  oficjalnie udokumentowanych występów grając trzy, cztery razy jednego dnia.

Robert Crumb zrobił jeden wyjątek. Ten wyjątek nazywał się Janis Joplin. Usłyszał ją po raz pierwszy z Big Brother 24 czerwca 1966 roku w Avalon Ballroom. Sam zespół nie podobał mu się, ale naturalna dziewczyna z Teksasu ubrana w dżinsy wiązane w talii plecionym paskiem, w sandałkach na lekkim koturnie śpiewała jak uwielbiana przez niego Bessie Smith. Z miejsca podbiła jego serce; zobaczył w niej nie tylko olbrzymi talent i wielki potencjał, ale też wrażliwą osobę. Janis, jak mało kto, czuła bluesa. Albo inaczej – Janis była bluesem. A on kochał bluesa nad wszystko inne… Kiedy dwa lata później zadzwoniła do niego, by zaprojektował okładkę ich drugiego albumu nie wahał się ani sekundy. Im by odmówił. Jej nie.

Janis Joplin (San Francisco 1967)

Crumb nie był jednak pierwszy, któremu powierzono to zadanie. Pomysł zespołu z okładką ze zdjęciem leżących nago muzyków na łóżku został od razu odrzucony przez Columbię. Tak jak i tytuł albumu, który pierwotnie nazywać się miał „Sex, Dope And Cheap Thrills” (przynajmniej uczciwie przedstawili swe credo). Takie numery to nie u nich. Pierwsza sesja zdjęciowa też nie wypaliła. Ktoś jaja sobie robił próbując hipisów wcisnąć w eleganckie garnitury! Termin wydania płyty zbliżał się, a oni dalej byli w czarnej dupie. Bob Cato, dyrektor artystyczny Columbii pilnie skontaktował się z Richardem Avedonem, w tym czasie najbardziej znanym fotografem mody na świecie. Perkusista Dave Getz wspominał po latach: „Avedon zrobił nas na swoją modłę; dmuchający wentylator w nasze długie włosy, migające światła stroboskopowe, białe tło, tona makijażu na twarzach… Zdjęcia owszem, były dobre, artystyczne, tyle że bardziej mówiły o samym Avedonie niż o nas.” Kosztowna i całkowicie chybiona próba znów okazała się fiaskiem i mogła opóźnić wydanie płyty.

Sesja zdjęciowa do płyty „Cheap Thrills” pod kierunkiem R. Avedona (1968)

Siedząc w biurze Columbii i czekając na dalsze wytyczne muzycy z nudów przeglądali luźne numery kultowego wśród miejscowych hipisów komiksowego magazynu „Zap”. Jego twórcą był nie kto inny jak sam Robert Crumb.

Tuż po przybyciu do San Francisco w 1966 roku Crumb rozpoczął publikowanie swoich prac w undergroundowych wydawnictwach. Wtedy też zaczął rysować i sprzedawać komiksowe zeszyty. Narysowane antyestetyczną, charakterystyczną kreską postaci takie jak mistyczny guru Mr. Natural, oszalały na punkcie seksu Mr. Snoid i jego ulubiony towarzysz Angelfood McSpade, oraz ciągle nienasycona, pochodząca z Afryki czarna nimfomanka opowiadały różne swawolne, często na pograniczu pornografii, historyjki. Autor w sposób niezwykle bezpośredni przedstawiał w nich Amerykę brudną, zakłamaną, skołtunioną, zdegenerowaną. Dostawało się w nich wszystkim: politykom, gwiazdom show biznesu, nawet zwykłym obywatelom. Cięgi rozdzielał równo. Nie ominęły też kontestującej młodzieży, co do których miał stosunek nihilistyczny. Paradoks polegał na tym, że to właśnie długowłosi hipisi z Francisco pokochali go  najbardziej uważając go swojego człowieka. Za brata.

Pierwszy numer komiksowego magazynu „Zap” (Luty 1968)

Janis Joplin widząc zaczytanych w „Zap” kolegów doznała olśnienia. Sięgnęła po telefon. „Rob, zrobisz dla nas okładkę płyty?” – spytała bez wstępu. „Na kiedy?” – odpowiedział pytaniem rysownik. „Na wczoraj.”

Nad projektem pracował całą noc. W południe posłaniec z Columbii odebrał papierową teczkę z dwoma rysunkami, którą szybko dostarczył do rąk Boby’ego Coto. Pierwszy, mający iść na front okładki, przedstawiał dowcipnie narysowane karykatury zespołu; drugi, przewidziany na tył był komiksowym „spisem treści” albumu. Każde z siedemnastu  okienek przedstawiało tytuł utworu, lub członka grupy. Wyjątek stanowił osiemnasty element – logo motocyklowego gangu Hell’s Angels Frisco umieszczone w prawym dolnym rogu.

Do drukarni dotarł tylko ten drugi. W całym tym rozgardiaszu rysunek z podobizną zespołu zaginął i Crumb nigdy go nie odzyskał (wcale się tym nie przejął). Tak więc to, co miało być z tyłu stało się frontem kultowej dziś okładki. Nawiasem mówiąc zaginiony rysunek „cudem” odnalazł się w latach 80-tych; wystawiony na aukcji został sprzedany za 185 tys. dolarów! Columbia za projekt wystawiła artyście czek na 600 dolarów, którego nigdy nie odebrał. „Brzydzę się szmalem wielkich korporacji” – ucinał temat, gdy go o to pytano. Na rynku album „Cheap Thrills” ukazał się dokładnie 12 sierpnia 1968 roku.

Najlepsza amerykańska okładka lat 60-tych wg. magazynu „Rolling Stone”.

Jedną z charakterystycznych cech stylu artysty były kształtne kobiety z obfitym biustem i mocno zaokrągloną pupą. Ich seksualność była zapewne spowodowana traumatycznymi wspomnieniami z okresu szkolnego. Crumb edukowany w katolickiej szkole prowadzonej przez kościste i surowe zakonnice w wieku dojrzewania budziły w nim wstręt i pobudzały wyobraźnię do kobiet o  ponętnych kształtach. Takie, które chciał dotykać, szczypać i robić inne, całkiem przyjemne rzeczy. Blues rockowy numer „I Need A Man To Love” zilustrował dobrze wyposażoną w kobiece atrybuty damę (Janis) rozciągniętą na łóżku i czekającą na swego kochanka.

W ilustracji do „Ball And Chains” pojawia się nazwisko autorki utworu. Big Mama Thornton, czarnoskóra amerykańska wokalistka bluesowa  skomponowała go na początku lat 60-tych. Janis po raz pierwszy usłyszała go w autorskim wykonaniu w jednym z barów w Los Angeles i poczuła zimny dreszcz emocji. Chłopcy z Big Brother przekształcili go w powolny blues w tonacji molowej. Numer stał się kulminacyjnym punktem ich koncertów. Nie przypadkowo nagranie to, z jednym z najbrudniejszych brzmień gitarowych tamtych czasów i dramatycznym wokalem nieziemskiej Janis z hukiem zamyka album, a 10-sekundowa pauza na początku piosenki pozostaje najbardziej mrożącym krew w żyłach momentem tej epoki.

Album zaczyna się od porywającego „Combination Of The Two”, który gotuje się piekącą gitarą Jamesa Gurly’ego. Drugi gitarzysta, Sam Andrew dzieli się z wokalem z Janis, ale to ona kradnie światło reflektorów. Cover utworu Ermy Franklin (siostry Arlethy) „Piece Of My Heart” stał się ich pierwszym, wielkim przebojem, a uduchowiona interpretacja uczyniła z Joplin gwiazdę. „Turtle Blues” sterowany wyłącznie przez gitarę akustyczną, fortepian i wokal to czysty blues, zaś nawiedzony rocker „Oh Swet Mary” z potężną gitarą jest jednym z najbardziej psychodelicznych kawałków w katalogu Big Brother. Najwięcej emocji dostarcza nam jednak fantastyczna wersja „Summertime” Georga Gershwina pochodząca z opery „Porgy And Bess” z 1935 roku. Na przestrzeni dziesięcioleci był interpretowany w różnych stylach i wersjach: operowych, jazzowych, popowych… W wykonaniu Big Brother zyskał kosmiczny wymiar.  Dramatycznemu do bólu wokalu kruchej i delikatnej Janis Joplin wtórują wirujące, solidne gitary, a przesiąknięte smutkiem solówki Gurleya i Andrew w środku nagrania to poezja elektrycznych gitar.

W listopadzie 1968 roku album „Cheap Thrills” osiągnął szczyt amerykańskich list najlepiej sprzedających się płyt utrzymując się na nich osiem tygodni. W pierwszej dziesiątce tuż za jego plecami plasowały się takie  albumy jak „Electric Ladyland” i „Are You Experienced?” The Jimi Hendrix Experience, „The Time Has Come” The Chambers Brothers, „Crown Of Creation” Jefferson Airplane, „The Crazy World Of Arthur Brown” Arthura Browna, „Wheels Of Fire” Cream. I niech ktoś mi teraz powie, że to nie był złoty wiek psychodelicznej muzyki…

Robert Crumb dwa lata później opuścił San Francisco i przeniósł się do Nowego Jorku. Odrzucił propozycję zespołu The Rolling Stones by projektować dla nich okładki skupiając się głównie na tworzeniu komiksów. W latach 80-tych zilustrował kilka opowiadań Charlsa Bukowkiego. Dekadę później, wraz z żoną Aline Kaminsky osiadł na stałe we Francji znacznie ograniczając działalność. I choć od czasu do czasu do dziś ukazują się jego nowe prace, większość wolnego czasu spędza z przyjaciółmi grając na banjo w amatorskim zespole Le Promitifs du Futur.

Robert Crumb przeszedł do historii muzyki rockowej jako autor jednej z najbardziej rozpoznawalnych okładek płyt lat 60-tych. Paradoks polegał na tym, że zrobił ją dla zespołu, na którym mu nie zależało, grającego muzykę, której nie słuchał, przeznaczoną dla hipisowskiej publiczności, z którą nic go nie łączyło…

Duńskie perły prog rocka. BLAST FURNACE (1971); THE OLD MAN AND THE SEA (1972)

Pomimo, że Dania to mały kraj w latach 70-tych poszczycić się mogła wieloma znakomitymi grupami szeroko pojętego rocka. Nie zmieniły jego oblicza, nie wpłynęły na rozwój gatunku, nie wywołały kulturalnej rewolucji. Większość z nich poza Skandynawią całkiem nieznana przepadłaby na wieki gdyby nie muzyczni maniacy, wszelkiej maści odkrywcy starych brzmień i kolekcjonerzy. To oni dokopując się do tych nagrań ratują je przed zapomnieniem. I gdyby nie to pewnie do dziś jedynie garstka fanów słyszałaby o takich grupach jak  BLAST FURNACE, czy THE OLD MAN AND THE SEA.

Pochodzący z Kopenhagi kwartet BLAST FURNACE powstał na początku 1971 roku. W jego składzie znalazł się były basista Pan, Arne Würgler, niespełna 18-letni gitarzysta Niels Vangkilde, grający na klawiszach i flecie Thor Backhausen, oraz pochodzący ze Szkocji śpiewający perkusista Tom McEwan. Wydany w tym samym 1971 roku singiel „Lister Du Omkring Hjørnet”/”Long Distance” poprzedził ukazanie się dużej płyty, która ukazała się późną jesienią.

Nie grali wydumanych, długich, improwizowanych kompozycji. Płyta składa się z krótszych, 4-5 minutowych kawałków, co jak na zespół progresywnego rocka tamtych lat było pewnym ewenementem. Te  jedenaście eklektycznych nagrań w stylu Traffic, Procol Harum i wczesny Yes zawierają ostre partie gitar zrównoważone łagodnym fletem,  harmonijnym brzmieniem Hammonda, czasem fortepianu z agresywnym, aczkolwiek całkiem przyjemnym śpiewem McEwana. Całość jest przemyślana, prosto skonstruowana i energetyczna. Nie ma  mowy, bym wskazał tu swoich faworytów – każde nagranie to ładnie opowiedziana historyjka zasługująca na uwagę. Ot choćby otwierający całość „First And Last”. Zaczyna się zniekształconym przez fuzz zabójczo dzikim gitarowym riffem, a prowadzona przez organy Hammonda bombastyczna ciężkość ustępuje później wyluzowanej, czystej gitarze z harmonijnym wokalem. W skrzącym się od burzy dźwięków organów i ostrej gitary „Ginger Cake” pojawia się kojący, delikatny flet. Zachwyca mnie młodziutki gitarzysta, który w nastrojowo zaczynającym się rockowym kawałku „This Time Of Year”, czy w typowym dla epoki  progresywnym „Toytown” z całkowitym luzem i bez wysiłku ożywia melancholijne fragmenty, zaś jego solówka w znakomitym „Long Distance” jest po prostu wyborna. Kompaktowa reedycja Long Hair z 2002 roku dodatkowo zawiera stronę „A” singla, którą McEwan zaśpiewał w ojczystym języku księcia Hamleta. Trzeba przyznać, że dał radę.

Longplay „Blast Furnace” to produkt swoich czasów i uważany jest dziś za jedną z najlepszych duńskich produkcji tamtych lat. Po jego wydaniu zespół został rozwiązany. Tom McEwan i Niels Vangkilde dołączyli do kultowego zespołu Culpeper’s Orchard i zagrali na ich trzeciej płycie „Going For A Song” (1972). Pozostali dwaj przez jakiś czas wspomagali miejscowe kapele ostatecznie zostając muzykami sesyjnymi.

Sekstet THE OLD MAN AND THE SEA został założony w połowie lat 60-tych w Horsens (środkowa Jutlandia) początkowo jako Jack & The Rippers.  Od początku byli w nim Benny Stanley (gitary), Tommy Hansen (organy, fortepian, wokal) i Knut Lindhard (bas). Przez grupę przewinęło się sporo muzyków, zmieniano też często nazwę. W 1967 roku, przed występem w  Konkursie Młodych Talentów w Aarhus na pytanie „To jak mamy was zapowiedzieć..?” wokalista Ole Wedel błyskawicznie odpowiedział „Stary człowiek i morze.”  Czy był to ukłon w stronę opowiadania Ernesta Hemingwaya dziś trudno rozstrzygnąć, nie mniej nazwa została. Wkrótce stali się koncertową atrakcją duńskiej sceny muzycznej, co potwierdzili występami z Ten Years After, Led Zeppelin i Deep Purple zwracając uwagę na ludzi z branży fonograficznej. Podpisany kontrakt z duńskim oddziałem Sonet Records zaowocował jedynym, wydanym w 1972 roku krążkiem „The Old Man & The Sea”. Z uwagi na to, że wytłoczono tylko 500 kopii obecnie jest on jednym z najrzadszym i gorąco poszukiwanym duńskim winylem wśród kolekcjonerów płyt.

Muzyka THE OLD MAN AND THE SEA to dość typowy dla tej epoki rock progresywny oparty na brzmieniu Hammonda i mocnych gitar z okazjonalnymi partiami fletu porównywalny z wczesnym Yes, Uriah Heep i Atomic Rooster. Hard rockowe zapędy bardzo umiejętnie zostały zintegrowane z  ogólną prog rockową atmosferą, co słychać choćby w otwierającym „Living Dead”, czy kończącym „Going Blind”, gdzie Hammond scalony jest z bluesowymi gitarami. Zwracam też uwagę na ładne aranżacje wokalne; Ole Wedel dysponował dobrym głosem przypominającym w wyższych partiach Jona Andersona z Yes idealnie wpisującym się w styl grupy. Jego heroiczna opowieść o ćpunce z toczącym się w tle basem i gęstą, mocną perkusją we wspomnianym już wyżej „Living Dead” jest bardzo realistyczna i przekonująca. Słodkie, choć niepozbawione rockowego ducha „Princess” cieszy przyjemnym, długim gitarowym solem, a Tommy Hansen wydaje się być lepszy od Tony’ego Keya. Z kolei „Jingoism” to kawał kapitalnego, szalonego, dzikiego rockowego grania z jazzowym brzmieniem fortepianu i mnóstwem wokalnych pasaży. I nie przeszkadza mi, że początek brzmi jak „Indian Rope Man” z płyty „Streetnoise” Briana Augera i Trinity, bo jest naprawdę dobry! Króciutkie „Prelude” (1:14) nawiązujący do organowej muzyki sakralnej z XVII wieku jest wstępem do dłuższej,  dwuczęściowej kompozycji „The Monk Song”. Pierwsza, liryczna  część opusu z lśniącymi harmoniami wokalnymi przypominającymi (znów)Jona Andersona, z akustycznie brzdąkającą gitarą i masywnym basem śmiało mogłaby znaleźć się na pierwszym albumie Yes. Ostry flet i pojedynek z Hammondem na zakończenie burzy sielski klimat przechodząc w drugą, bardziej agresywną część wypełnioną purplowymi riffami toczącymi bój z rozbuchanymi organami. Całość kończy epicki, 10-minutowy „Going Blind” z rozgrzanym jak piec hutniczy Hammondem, z bluesowym solem gitarowym, karcącym basem i agresywnym bębnieniem. Całość  zagrano z pasją i pazurem. Tak jakby zespół za wszelką cenę chciał udowodnić  światu swoją wielkość. I udowodnił!

Kompaktowa reedycja Shadoks Music z 2013 roku zawiera dodatkowo dwa nagrania: ponad siedmiominutowy, znakomity rocker z niewielką domieszką muzyki funk „Lady Nasty” i szalony „Circulation”, do którego nakręcili film promocyjny na taśmie 16 mm (wciąż dostępny na youtube) potwierdzający wysoką klasę zespołu.

Tuż po wydaniu debiutu zaczęli pisać nowe rzeczy. Materiałem zainteresowała się nawet Columbia, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Duża jego część ukazała się po latach na kompilacyjnej płycie „The Old Man And The Sea 1972-1975” wydanej przez duńską firmę Karma Music (2003). Pokazują one, że zespół wciąż się rozwijał i drzemał w nim ogromny potencjał twórczy. Niestety zabrakło im wówczas jednej ważnej rzeczy – odrobiny szczęścia…

Przywrócone do życia. GRACIOUS: „Gracious!” (1970); „This Is… Gracious!!” (1972).

Zespół GRACIOUS powstał w angielskim Esher w 1964 roku założony przez uczniów katolickiej szkoły grając popowe piosenki na szkolnych imprezach. Aby rozdrażnić pedagogów nazwali się Satan’s Disciples (Uczniowie Szatana). Od początku grupie przewodzili gitarzysta Alan Cowderoy i Paul „Sandy” Davis, który śpiewał i grał na perkusji. „Nazwę zaczerpnąłem od tytułu książki” – wspomina Alan. „Fakt, nazwa była kontrowersyjna i w tym wyprzedziliśmy Black Sabbath. Z oczywistych względów nasze szkolne występy zapowiadano jako The Disciples…” Skład zmieniał się wielokrotnie i na dobrą sprawę uformował się w 1968 roku gdy w Satan’s Disciples znaleźli się: klawiszowiec Martin Kitcat, basista Tim Wheatley i perkusista z konkurencyjnej grupy z Esher, Robert Lipson. Przyjęcie Lipsona pozwoliło Davisowi, jako głównemu wokaliście, stać się frontmanem zespołu.

Na początku byli pod wpływem popularnego wówczas na Wyspach białego bluesa, ale kiedy w 1968 roku pojechali w trasę z The Who odeszli od bluesowych korzeni. W londyńskim studio nagraniowym przy Denmark Street nagrali dziesięć kompozycji – ich producentem był późniejszy współtwórca rock opery „Jesus Christ Superstars” Tim Rice. Dwa z nich „Beautiful” i „Oh What A Lovely Rain” popowe i dość przeciętne ukazały się na singlu wydanym przez Polydor. Reszta pewnie do dziś leży gdzieś w archiwach pokryta kurzem. To wtedy zmienili nazwę na GRACIOUS wymyśloną przez ich menadżera Davida Bootha.

11 lipca 1969 roku zagrali w The Mistrale Club, w Beckenham, wówczas największym nocnym klubie w południowo-wschodnim Londynie. Wystąpili po King Crimson (Fripp w swoim dzienniku odnotował później „Było słabo, ale wiedzą kiedy klaskać.”). Zupełnie inaczej odebrali to chłopcy z GRACIOUS. Alan Cowderoy „Byli do bólu genialni; padliśmy z wrażenia nie byliśmy w stanie wyjść na scenę.” Występ Karmazynowego Króla okazał się dla nich punktem zwrotnym. „To zmieniło nasze życie.” – stwierdził później Lipson. „ A gdy Martin dostał melotron pod względem brzmienia staliśmy się innym zespołem.” 

Po powrocie z Niemiec nagrali album koncepcyjny „Seasons” oparty na „Czterech porach roku” Vivaldiego, który nigdy nie ujrzał światła dziennego. Nie stępiło to jednak ich ambicji i jeszcze tego samego roku podpisali kontrakt z wytwórnią Vertigo, a debiutancki album nagrany w londyńskich studiach Philipsa na Marble Arch ukazał się wiosną 1970 roku. Pomimo absurdalnie nudnej okładki (czyżby świadome nawiązanie do „Białego Albumu” Beatlesów?) w środku przyczaiła się naprawdę znakomita muzyka.

Okładka płyty „Gracious” (1971)

Longplay zawiera pięć rozbudowanych kompozycji w konwencji  rocka progresywnego opartego głównie na melotronie i gitarze z czarującymi melodiami. Nad całością unosi się magiczny, nieco psychodeliczny nastrój, a w tekstach dominują zagadnienia religijne (choć są sprytnie ironiczne), co niewątpliwie wiązało  się z ich katolickim wychowaniem.

Pierwsza strona wydaje się być wykładem na temat pojęcia Nieba i Piekła i o stylu życia doprowadzającego do jednego z tych miejsc (jeśli ktoś w to oczywiście wierzy). Wprowadzającym tematem jest Introduction” z harmoniami wokalnymi a la Gentle Giant, choć sam głos Alana Davisa bardziej kojarzy mi się z Howardem Werthem z Audience. Wśród instrumentów klawiszowych słychać fortepian i klawesyn. ale to porywające gitarowe solo w środkowej części daje kopa. W następnej części najważniejsze jest piękne „Heaven” (Niebo), w której wokalista już na początku pyta:Obiecujesz sobie, że nigdy nie będziesz niemiły? Czy masz czysty umysł? „. I od razu odpowiada: Bóg nigdy nie będzie próbował się dowiedzieć, czy zgrzeszyłeś.” Dzięki płynącemu motywowi melotronu i symfonicznemu brzmieniu ten piękny i niebiański utwór naprawdę zasługuje na swą nazwę. Ze zrozumiałych względów „Hell” (Piekło) musiał być w opozycji. Jest o wiele „brzydszy” i cięższy z bardzo zniekształconymi organami tworzącymi idealnie piekielną atmosferę. Prawie czuć zapach siarki!  Przypomina to King Crimson (choć bez matematycznej doskonałości Frippa), Arzachel i VDGG. Wodewilowy kankan w końcówce wprowadza dystans i humor Zappy. Jest luz,  zabawa, jest rock’n’roll. Czy przebywający tam wiedzą, że znajdują się w Piekle..? W sumie obie te kompozycje to maestria progresywnego rocka wczesnych lat 70-tych!

Druga strona zaczyna się od klasycznego utworu J.S. Bacha „Fugue In D-Minor”. Zagrany na klawesyn z towarzyszącą gitarą akustyczną tworzą barokowy klimat. Traktować powinno się go jako przerywnik przed fantastycznym epickim finałem. 17-minutowy „The Dream” łączy psychodelię, muzykę kameralną i jazz rockowe jamowanie. Mnóstwo tu zmian tempa i nastrojów – od pięknych symfonicznych pasaży po totalną dysharmonię. Na początku pojawia się fragmencik z „Sonaty Księżycowej” Beethovena, a w połowie beatlesowskie „Hey Jude” będące łącznikami dla uzyskania płynności. W sumie zespołowi udało się stworzyć niezwykle porywającą i ekscytującą muzykę. Ten czarujący album powinien poznać każdy fan prog rocka.

Pomimo pozytywnych recenzji płyta niestety sprzedawała się słabo. I choć już w styczniu 1971 roku zespół nagrał materiał na drugi longplay wytwórnia Vertigo wstrzymała jego wydanie. Zrobiła to rok później, gdy zespół już nie istniał. Szkoda, bo drugi krążek „This Is… Gracious!!” okazał się równie dobry jak poprzedni.

Front okładki albumu „This Is… Gracious” (1973)

Klejnotem tego albumu jest 21-minutowa suita „Super Nova” podzielona na cztery 4 części zajmująca pierwszą stronę albumu. Tak naprawdę miała pięć części, ale że nie mieściła się na winylu trzy i półminutowy „What’s Comes To Be” przeniesiono na stronę „B”. Niektóre kompaktowe reedycje co prawda zawierają pełną jej wersję, ale moim zdaniem  burzy to układ oryginalnego longplaya. Według Alana Cowderoya inspiracją do stworzenia suity były, wymyślone przez niego historie. Oto jedna z jej wersji.„Ostatni człowiek na Ziemi postanawia popełnić samobójstwo. Skacze z wieżowca, aby zakończyć swe cierpienie, gdy nagle, w połowie drogi słyszy dzwoniący telefon.” Taaa… faktycznie inspirujące.

Suita zaczyna się od kosmicznych efektów dźwiękowych z kołyszącym, floydowskim riffem gitarowym. Perkusyjny rytm z przyjemną gitarą i melotronem prowadzi do „Blood Red Sun”, w którym Davis pełnym napięcia głosem śpiewa: „Krwistoczerwone słońce, coś ty zrobiło? Niebo rozdarte ciepłem. Rzeki wysychają. Nie żyzna gleba, ale martwy horyzont patrzy na mnie zewsząd.” W dalszej części muzyka przechodzi przez wszystkie modulacje, zmiany tempa, eksperymenty i dźwiękowe efekty z powtarzającymi się motywami. Harmonie wokalne przeplatają się z ostrą gitarą i akustykiem. Do tego kapitalne bębny i fantastyczne partie Kitcata na elektrycznym pianinie, organach, ale przede wszystkim na melotronie, w którym zakochał się podczas koncertu King Crimson i stał się jednym z jego najbardziej bystrych użytkowników. Ostatnie trzy minuty to cudowny finał, w którym melotron i piękne organy dają ten moment, gdy na ciele pojawia się gęsia skórka…

Druga strona longplaya jest bardziej drapieżna, wręcz hard rockowa, choć wciąż opiera się na brzmieniu melotronu. „CBS” momentami brzmi jak Chicago z melodyjnymi improwizacjami, z rytmicznym latynoskim podkładem perkusji i ładnym solem na gitarze. Siła „Blue Skies Alibi” tkwi nie tylko w brzmieniu melotronu, ale też w płonącej gitarze Alana Cowderoya i szalonych pojedynkach między organami a perkusją. Całość przeplatana jest wolniejszymi fragmentami, w których Davis chrapliwym głosem śpiewa: „Pamiętałem, kiedy trzymałem ziarno prawdy,a  między jej palcami spadały łupiny młodości. Niebieskie niebo i alibi tworzą jej przebranie. Obudźcie śpiące myśli, które delikatnie wzdychają.” Jeśli wpływ King Crimson nie był do tej pory odczuwalny, to What’s Come To Be” z pewnością jest tu obecny. Ta piosenka z głębokim brzmieniem melotronu i dość apokaliptycznym tekstem zbliża się klimatem do słynnego „Epitaph”. Wskazówką, że kompozycja była częścią suity z pierwszej strony udowadnia słowo „supernova” w trzecim wersecie tekstu. Szkoda, że tego nagrania studyjnym inżynierom nie udało się „wkleić” w całość. Płytę zamyka na pozór prosta rockowy „Hold Me Down” zdradzający jednak progresywność grupy. Trudno nie cieszyć się tym nagraniem tym bardziej, że wokalnie jest to naprawdę świetna rzecz.

Obok albumu grupy Spring prawdopodobnie jest to najbardziej naszpikowany brzmieniem  melotronu progresywny album jaki słyszałem. Instrument jest wszech obecny i słyszalny  przez cały czas – czy to grając potężne riffy, czy po prostu malując dźwięki w tle.  Ten krążek (wraz z  debiutem) pozostaje jednym z najlepszych zapomnianych brytyjskich albumów progresywnego rocka początku lat 70-tych. Przynajmniej dla mnie.

GRACIOUS to była naprawdę ciekawa grupa, która łączyła ostrą, eksperymentalną rockową dynamikę King Crimson z zabawnym nastrojem progresywnej sceny Canterbury. Podobnie jak Jade Warrior, Black Widow, Patto, Gravy Train, Spring, Still Life, czy Beggars Opera, GRACIOUS należy do elitarnej grupy, której muzyka została ekshumowana i uznana za wystarczająco dobrą, by po latach ponownie przywrócić ją do żywych. Amen.

DARRYL WAY’S WOLF „Canis Lupus” (1973).

Darryl Way po odejściu z Curved Air w 1972 roku zdecydował, że potrzebuje powiewu świeżego powietrza i natychmiast założył własny zespół. Nazwał go DARRYL WAY’S WOLF.

WOLF. Od lewej: Ian Mosley, Dek Messecar, Darryl Way, John Etheridge.

W nowej formacji wirtuoza skrzypiec i klawiszowca znaleźli się: przyszły gitarzysta Soft Machine John Etheridge, późniejszy basista Caravan i The Strawbs Dek Messecar i perkusista Iana Mosley. Ten ostatni znajdzie się potem w Trace, a w następnej dekadzie zasiądzie za bębnami w Marillion.

Grupa, którą w skrócie nazywano po prostu WOLF fantastycznie prezentowała się na żywo od początku przyciągając całą rzeszę wiernych fanów doskonale pamiętających skąd wywodził się jej lider. Jak się okazało towarzyszący mu muzycy poziomem artystycznym nie ustępowali Darrylowi. Zespół był doskonałym  i bardzo zgranym kolektywem, co udowodnił swoim debiutanckim albumem. którego ukazanie poprzedził singiel „Wolf/Spring Fever” wydany przez Deram 16 marca 1973 roku. Płyta zatytułowana „Canis Lupus” ukazała się trzy miesiące później, dokładnie 14 czerwca tego samego roku…

Okładka płyty „Canis Lupus” (1973)

Krążek „Canis Lupus” (łacińska nazwa wilka szarego) został nagrany w londyńskich Advision Studios i wyprodukowany przez byłego członka King Crimson, Iana McDonalda. Materiał na płycie oparty jest głównie na złożonych aranżacyjnie kompozycjach, w których zespół wykazał się niezwykłą dojrzałością, a muzycy imponującymi, mistrzowskimi umiejętnościami. Ostrzegam, ten Wilk nie jest w owczej skórze. Jeśli Darry „Hurrican” Way jest w drodze można spodziewać się oszałamiającego pokazu wspaniałej muzycznej wirtuozerii z dzikimi i nieokiełznanymi skrzypcami. To jest jazz rock z wysokiej półki równie dobry – jeśli nie lepszy – niż to, co do tej pory Way zrobił w Curved Air. Ta burzliwa muzyka nie jest lekka. Bardziej przypomina tornado o nieokiełznanej mocy i energii zabierając gotowego do podróży słuchacza na różne poziomy czasoprzestrzeni.

„The Void” jest jednym z moich faworytów na płycie, a przyjemny i melodyjny wokal pochodzącego z Kanady basisty Dek’a Messecary ma tutaj niesamowitą, srebrzyście marzycielską jakość. To żywy, jazz rockowy numer z pokazem zręczności gitarzysty Johna Etheridge’a. Darryl Way wymiata skrzypcami, a już po chwili uderza w klawisze swojego fortepian z pasją jakby miał młotki w palcach; Ian Mosley wali w perkusję kąsając jak wściekły wilk. Iście kosmiczne otwarcie albumu! „Isolation Waltz” tańczy wzdłuż potężnej rhythm and bluesowej linii basu Messecara i jest jeszcze cięższy i bardziej szorstki. Zapierająca dech w piersiach gra na skrzypcach brzmi jak Vivaldi na sterydach. Na pewno nie jest to walc „dla ślicznej panny Krysi z turnusu trzeciego…” Po tak mocnym dublecie niespodzianką jest „Go Down”, gdzie WOLF pokazuje swe łagodne oblicze z wirtuozerską partią gitary akustycznej Johna Etheridge’a. Ten gładki numer smakowicie wyrafinowanego jazzu idealnie pasowałby do wczesnych filmów o Jamesie Bondzie. Ubrany w elegancki smoking Bond (Sean Connery) wolno popija wytrawne Martini (wstrząśnięte, nie mieszane) w przepięknym salonie koktajlowym oczekując na przyjście tajemniczej kobiety w czerwonej sukni. Tak czy inaczej to fajny kawałek… Wilczy pazur ujawnia się po raz kolejny w „Wolf”. Charakterystyczny syntezatorowy riff może odciągnąć uwagę podczas pierwszego słuchania od znakomitej reszty. Kolejne ujawnią przywiązania (być może nieświadome) do Cream lawirując między gatunkami, a jego cygański styl dodaje dzikiego elementu. Mocna melodia sprawiła, że ​​„Wolf” stał się oczywistym wyborem na pierwszego singla.

Wirtuoz skrzypiec – Darryl Way.

Druga strona analogowej płyty jest całkowicie instrumentalna. To tutaj zespół pochwalił się swoimi wysokimi umiejętnościami technicznymi. „Candeza” jest najbardziej złożoną kompozycją na płycie. Zawiera niesamowicie szybkie zmiany tempa i akordów. Każdy z muzyków dostał szansę, by zaprezentować  z pełnym rozmachem swój oszałamiający styl zachowując przy tym silny zmysł kolektywny. Zaczyna się od szaleńczej przejażdżki maniakalnych skrzypiec, których rolę w dalszej części przejmą instrumenty klawiszowe. Dynamiczna, wręcz karkołomna gra Waya na klawiszach z wysokimi dźwiękami syntezatora wznoszą się ponad ziemską stratosferę ocierając się o granice ludzkiego słuchu. Jest też nieuniknione solo na perkusji Iana Mosleya i błyszczące glissando w gitarowej solówce Etheridge’a. Genialne! Zmysł kolektywny widać również w „Chansons Sans Paroles” (ang. „Song Whitout Words”) gdy klawisze, altówka i gitara łączą się w delikatne linie dźwięków. Tutaj zespół tworzy serię zmieniających się nastrojów, łącząc elementy klasyczne, rockowe i jazzowe. Wir gatunków i napięcie między strukturą, a improwizacją był kluczem do brzmienia albumu.Wielka w tym zasługa Iana McDonalda, którego produkcja zyskała czysty, gryzący dźwięk dając grupie brzmienie bliskie  występom na żywo. Ostatni utwór na płycie, „McDonald’s Lament” pokazuje Way’a z jego najbardziej emocjonalnej strony, gdzie pięknie gra wolną, częściowo improwizowaną melodię na altówce. Kompozycja została dedykowana Ian’owi McDonaldowi w podziękowaniu za jego pracę nad albumem. Darryl: „Skomponowałem go w studio i okazało się, że to jeden z najlepszych utworów. Solówka na altówce została nagrana późną nocą, gdy w studio zostaliśmy sami we dwójkę – ja i McDonald…”

Dzięki mieszance subtelnym, hybrydowym stylom, mocnym melodiom, doskonałej muzyce i dostępności w najbardziej zawiłych improwizacjach „Canis Lupus” został doceniony zarówno przez ówczesnych krytyków, jak i fanów progresywnego rocka. Darryl Way ze swoimi zespołem WOLF nagrał jeszcze dwa nie mniej znakomite albumy. Przypomnę je wkrótce, bo są tego warte!