Bez dymnej zasłony: TEAR GAS „Piggy Go Getter” (1970); „Tear Gas” (1971)

TEAR GAS nie zrewolucjonizował muzyki, nie przecierał szlaków i nie wyznaczał nowych trendów. Skłamałbym jednak gdybym powiedział, że jest nieznany, czy zapomniany. Wręcz przeciwnie. W Szkocji do dziś działają jego fan kluby, ma też spore grono wielbicieli w naszym kraju. Dwie płyty wydane na początku lat 70-tych to solidne i trzymające wysoki poziom pozycje, które do tej pory nie miały szczęścia do kompaktowych reedycji (milczeniem pomijam pirackie edycje). Po raz pierwszy obie płyty OFICJALNIE ukazały się na CD w lutym i czerwcu 2019 roku! Wydane przez Esoteric zostały zremasterowane na podstawie zachowanych taśm-matek. Zawierają oryginalne okładki, a w środku broszurki z esejem o zespole.

Grupa powstała w Glasgow pod koniec lat 60-tych i już na starcie została określona mianem „szkockiej supergrupy”. Nie przez wzgląd na wirtuozerskie umiejętności muzyków. Bardziej z faktu, że wywodzili się z popularnych zespołów działających na tamtejszym terenie.  Gitarzysta Alistair „Zal” Cleminson i wokalista Davey Batchelor byli w grupie Bo Weavles, perkusista RichardWullie” Munro porzucił Right Tyme, basista Chris Glenn grał z Jade, a klawiszowiec Eddie Campbell udzielał się w rozwiązanym właśnie Beatstalkers. Stosownie do granej przez siebie muzyki – ciężkiej i ostrej, nazwali się Mustard zmieniając ją wkrótce na bardziej „żrącą” i „łzawiącą” –  TEAR GAS.

TEAR GAS. Stoją od lewej : D. Batchelor, Ch. Glenn, W. Munro. Siedzą : E. Campbell i Z. Cleminson  (czerwiec 1969) .

Początkowo repertuar opierali na utworach Jethro Tull, Deep Purple, The Jeff Beck Group, Led Zeppelin (wersja „Communication Breakdown” grana na zakończenie powalała publikę). Grali też własne kawałki. I choć nie było ich zbyt wiele, muzycy intensywnie nad nimi pracowali. Pracowali też nad swym nowym scenicznym wizerunkiem – modne garnitury z niemnącego się materiału podobnego do naszej krempliny zamienili na sprane jeansy i skórzane kurtki.

Eddie Campbell i jego sfatygowane organy (1970)

Ich występy przyciągnęły uwagę Tony’ego Caldera, legendarnego promotora współpracującego m.in. z Andrew Loog Oldhamem (menadżerem Rolling Stones) i Brianem Epsteinem, który powierzył mu swego czasu promocję singla „Love Me Do” Beatlesów (jak wiemy z wielkim powodzeniem!)… To on sfinalizował kontrakt, który zespół podpisał z wytwórnią Famous należącą do spółki Paramount. Wraz z  producentem Tony Chapmanem i inżynierem dźwięku Tomem Alloma znaleźli się w Regent Sound Studios – legendarnej świątyni, w której The Rolling Stones nagrali debiutanckiego singla, a Black Sabbath zrealizował pierwsze albumy. Sesje trwała tydzień, podczas których zarejestrowano dziesięć kompozycji.  Miksowanie materiału wydawcy powierzyli inżynierowi dźwięku, więc nie mieli okazji usłyszeć, ani tym bardziej ich zatwierdzić.  Efekt finalny usłyszeli dopiero, gdy album trafił do sklepów.

TEAR GAS „Piggy Go Getter” (1970)

Debiutancki krążek „Piggy Go Getter” z interesującą okładką dwóch policjantów (tytułowych „świnek”..?) rzucających gaz łzawiący w dymną zasłonę ukazał się w październiku 1970 roku. Jest to w całości autorskie dzieło zespołu, będące mieszanką psychodelii i folk rocka, z dużym wpływem bluesa i wibracjami amerykańskiego Zachodniego Wybrzeża. I nich nie zdziwi nas, że dla zespołu, który uwielbiał takich wykonawców jak Zeppelin, Sabbath i Jeff Becka, piosenki w rodzaju „Nothing Can Change Your Mind” z uroczymi chórkami bliższe są grupie Crosby Still And Nash niż Deep Purple… Otwierający płytę „Lost Awaking” zagrany z akustyczną gitarą i elektrycznymi dźgnięciami podkreślającymi historię zagubionej miłości brzmi jak „Alone Together” z solowej płyty gitarzysty Traffic, Dave’a Masona. Takie nagranie nie potrzebuje, krwi, potu i pazura, a mimo to wciąga. W podobnym  stylu rozbrzmiewa ballada „Your Woman’s Gone And Left You”… Urocza melancholia wychodzi z „Night Girl”, gdzie w końcu słychać mocną gitarę. Jest jej więcej w nagraniu „Living For Today”, będącym zapowiedzią ostrzejszego grania. Rockowe riffy gitarowe z imponująco wysokimi harmoniami, fajnym wokalem i ciężkimi organami nawiązują do stylu wczesnego Deep Purple… „Mirrors of Sorrow” idzie w podobnym kierunku. To piosenka o samotności i depresji. „Spójrz w dół, w zwierciadło smutku. Lustrzane odbicie odbija się ode mnie, pozwala znaleźć nadzieję na jutro, na lepsze dni…” Utwór z pełną werwy sekcją rytmiczną, z chwytliwymi organowymi riffami w tle przypomina „Hush”, a wsłuchując się w  ostry gitarowy riff czuć inspiracje beatlesowskim „Hey Bulldog”…  Wiodącym instrumentem napędzającym „Big House” jest fortepian nadając całości bluesowej energii w stylu boogie-woogie. Ciało kołysze się do tańca, nogi wystukują radosny  rytm… „Look, What Else Is Happening” choć nie tak hałaśliwy jest energetyczny. Perkusista Willie Munro wreszcie się obudził i zaczął grać! Podobnie zresztą jak gitarzysta Zal Cleminson i klawiszowiec Eddie Campbell. Tylko, czy nie za późno..? „I’m Fallin’ Far Behind” wciąż trwa w gorączkowym tempie dzięki kolejnemu oryginalnemu riffowi Zala Cleminson, który s woim wiosłem robi uniki i porusza się jak koszykarz szukający rzutu…  Na zakończenie dostajemy „Witches Come Today” – zabójczy finał z ciężką gitarą i organami, kapitalnym bębnieniem i mocno podkręconym basem. Typowy kiler potwierdzający, że mamy do czynienia z hard rockowym bandem z krwi i kości bez żadnej zasłony dymnej.

Muzycy TEAR GAS nie byli zachwyceni produkcją krążka. Podczas jednego z promocyjnych koncertów basista Chris Glen nawiał wręcz fanów, by nie kupowali płyty, która nie oddaje w pełni brzmienia zespołu. Mimo to z tą samą ekipą realizatorów nagrali drugi longplay wydany tym razem przez Regal Zonophone (pododział EMI).

Druga płyta zatytułowana po prostu „Tear Gas” (1971)

Zanim płyta „Tear Gas” ukazała się na rynku w zespole nastąpiły zmiany. Zmęczony trasami koncertowymi  Eddie Campbell pożegnał się z grupą. Jego miejsce zajął młody i utalentowany klawiszowiec Ronnie Leahy.  Z kolei perkusistę Wullie Munroe’a zastąpił Ted McKenna z Dream Police, który rozwiązał się nieco wcześniej.

Podczas gdy debiut nawiązywał do hipisowskich wpływów, tym razem celem zespołu było nagranie zdecydowanie cięższego materiału. Pracę w studio zaczęli od nagrania trzech coverów. Pierwsze dwa składały się z utworów jakie Jeff Beck nagrał na albumie „Beck-Ola”. Były to „Jailhouse Rock” i „All Shock Up” (oba znane z repertuaru Elvisa). Kolejnym była kompozycja Jethro Tull „Love Story”, która w owym czasie otwierała występy TEAR GAS. Spokojny, nieco dramatyczny wstęp z późniejszymi dynamicznymi zmianami i palącymi gitarowymi solówkami kawałek ten daleki był od lżejszych, przebojowych propozycji z debiutu. Zal Cleminson grą na gitarze oszałamia. Jest naprawdę bardzo dobry. Gdybym był panną rzuciłbym się na niego z okrzykiem „Mój ci on, mój!” Do tego produkcja jest świetna. Wszystko i wszystkich słychać doskonale… Kiedy zespół grający covery kopie w tylną część ciała, to jestem szczęśliwy. Słuchając połączonych w jedną całość „Jailhouse Rock”/„All Shook Up” jestem niezmiernie szczęśliwy! Pokłady zniekształconych dźwięków gitary z godną podziwu konsekwencją napędzają tę mini wiązankę. To jeszcze nie proto-metal. Cleminson przypomina mi tu gitarzystę Jima McCarty’ego, który na pierwszych albumach grupy Cactus w podobny sposób skopał mi parę razy tyłek. Reszta zespołu też nie od parady, dotrzymuje mu kroku… „That’s What’s Real” to sześć minut szczęścia. Ciężki jak diabli, z fajnymi zmianami tempa i potężnym mocnym zakończeniem. Nie grajcie tego głośno swojej babci. Inaczej was wydziedziczy… Całkiem luźno robi się w „Lay It On Me”. Trochę pianina w rytmie honky-tonk, gitara slide, a to wszystko  w stylu rockowego boogie zmieszanego z atmosferą małego wiejskiego pubu serwującego lokalne piwo… Super ciężki „Woman For Sale” zamykał pierwszą stronę oryginalnego longplaya. To był ten moment, kiedy muzycy ruszyli do Ziemi Obiecanej zwanej Hard Rockiem. Sabbathowy „I’m Glad” to kolejny mocarz i wielu widzi w nim prekursora metalu. Moim zdaniem nie jest to proto-metal. Owszem, ten szybki i  super ciężki numer ma określone cechy, które definiują „metal”, ale sam nie jest metalem. Tak jak Sir Lord Baltimore nie jest metalowym zespołem. Tnące jak żyletka gitarowe solówki są ostre lecz nie tak typowe jak większość solówek tej epoki. Utwór zaczyna się jak klasyczny rocker z szerokim wachlarzem gitarowych riffów. Po długim solo zespół delikatnie przechodzi do drugiej, bardziej delikatnej części z elektryczną dwunastostrunową gitarą, fazowymi rytmami perkusji i tęsknym wokalem. Gra warta grzechu..! Rzewny nastrój przewija się przez „I’m Glad” toczący się wolno jak walec.  Gitara Cleminsona łka czystym i krystalicznym dźwiękiem, a wokal i chórki na tle ciężkiego basu i organów ubarwiłyby najlepsze kompozycje Uriah Heep. Jest w tym nagraniu jakiś czar i magia nie pozwalająca oderwać się od muzyki ani sekundę. Sześć minut mija jak mrugnięcie okiem… Z kolei subtelne dźwięki jazzowej gitary rozpoczynają „The First Time”. Ten utwór zamyka płytę. Spokojnie i nostalgicznie. Kojący wokal sączy się do samego końca. W drugiej minucie gitara na moment staje się bardziej agresywna. Ten gość mnie zachwyca. Nawet gdy gra rytmicznie wciąż jest niesamowity.  Wchodzą organy, atmosfera na moment robi się gęsta. I kiedy wydaje się, że całość nabierze odpowiedniego tempa, rozwinie się i będzie czad niespodziewanie wszystko powolutku wycisza się. Pozostaje żal, że coś co tak pięknie się zaczęło już się skończyło…

Chociaż wyniki sprzedaży albumu „Tear Gas” były dobre grupa nie zdecydowała się na nagranie kolejnej płyty. Być może wpływ na to miała seria wspólnych koncertów zespołu z wokalistą Alexem Harveyem w londyński klubie Marquee na początku 1972 roku. A może zdali sobie sprawę, że nigdy nie osiągną poziomu swoich idoli? W każdym bądź razie w połowie tego samego roku Glen, McKenna i Cleminson przyjęli propozycję jaką złożył im Harvey. Zakładając błyszczące kostiumy, razem z ekscentrycznym wokalistą stworzyli glam rockową kapelę, która ostatecznie stała się znana pod nazwą The Sensational Alex Harvey Band.

Paradoksem jest, że mimo popularność SAHB na Wyspach i USA dość szybko zapomniano o TEAR GAS (za wyjątkiem Szkocji rzecz jasna) i o jego dwóch, absolutnie klasycznych, hard rockowych albumach. Bo co by nie mówić, są to obligatoryjne wręcz pozycje dla każdego fana, który chce zgłębić rockową scenę lat 70-tych tamtego rejonu Wysp Brytyjskich, I warto o tym pamiętać…

PS. O zespole SAHB i jego najpopularniejszej płycie pisałem w kwietniu 2015 roku w poście pt. The Sensational Alex Harvey Band „Next” (1973), Wystarczy wpisać w wyszukiwarce na głównej stronie bloga hasło:  Alex Harvey. Polecam! 

CANTERBURY GLASS „Sacred Scenes And Characters” (1968)

Spośród wielu grup, które nagrały materiał w latach 60-tych  XX wieku i w epoce nie zostały wydane  CANTERBURY  GLASS była jedną z najbardziej niezwykłych i interesujących. Utwory, które nagrali w 1968 roku łączyły muzykę klasyczną z elementami muzyki sakralnej i psychodeliczno-progresywnym rockiem. I nie było w tym za grosz kuglarstwa, czy robienia sztuki dla sztuki. Jak na tamten czas stworzone przez zespół kompozycje charakteryzowały się niezwykłą kreatywnością i godnym podziwu twórczym rozsądkiem.

Korzenie CANTERBURY GLASS sięgają wczesnych lat 60-tych kiedy to londyńczycy, Malcolm Ironton (g, voc) i Michael Wimbleton (voc), stworzyli  duetu folkowo-bluesowy Mick & Malcolm. Nagrali dwa single dla wytwórni Pye: „Little Vienice” (1966) i „Big Black Smoke” (1967), ale brak sukcesu spowodował, że ich drogi artystyczne rozeszły się. Do końca pozostali jednak serdecznymi przyjaciółmi. W tym czasie Ironton będąc od wrażeniem występów zespołu Pink Floyd i The Moody Blues zwrócił się w stronę rockowej psychodelii. Wraz z perkusistą Dave’em Dowle’m i basistą Tony’m Proto stworzył zalążek nowego zespołu; z tym ostatnim zaczął pisać nowy materiał. Niebawem do zespołu dołączyli klawiszowiec i gitarzysta Mike Hall (kolega Malcolma ze studiów w  Hornsey Art College, gdzie Pink Floyd opracowali swe eksperymentalne pokazy świetlne), oraz grająca na flecie wokalistka Valeri Watson.

CANTERBURY GLASS zaczął regularne występy w londyńskich klubach Middle Earth, Electric Garden i Eel Pie Island z różnymi znanym artystami takimi jak Ten Years After, Jimi Hendrix, Denny Laine czy Caravan.  Psychodeliczne kompozycje z elementami klasycznej muzyki sakralnej i łacińskimi tekstami ozdobione „kościelnymi” partiami organów wzbudzały duże zainteresowanie. Koncerty były zazwyczaj słuchane w ciszy i skupieniu – jak na młodzieżowe kluby rzecz raczej niecodzienna…  Sprawy zespołu zaczęły iść w dobrym kierunku kiedy to londyński aranżer Harry Roberts usłyszał demo dwóch piosenek. Zachwycony ich oryginalnością wraz ze swoim partnerem, właścicielem Olympic Studios, Cliffem Adamsem zorganizowali grupie sesję nagraniową. Asystował im inżynier dźwięku Chris Kimsey, późniejszy producent płyt The Rolling Stones, ELP, U2 i Marillion… Na sesji pojawił się też nowy nabytek zespołu, gitarzysta Steve Hackett (przyszły członek Genesis), którego zafascynowała muzyczna formuła grupy. Nie przeczuwał, że będzie to jedynie mały epizod w jego wspaniałej karierze… W sumie zarejestrowano wówczas sześć nagrań, którymi zainteresował się Polydor. Debiutancka płyta była na wyciągnięcie ręki. I wszystko potoczyłoby się wspaniale, gdyby do akcji nie wkroczył menadżer zespołu, który odmówił Polydorowi licząc, że CBS i EMI, z którymi równolegle negocjował zaproponują lepszą ofertę. Ta sztuczka przyniosła fatalny skutek, gdyż obie firmy wycofały się, zaś Polydor stracił zainteresowanie zespołem. Tym samym album, który miał już gotową okładkę i czekał na tłoczenie nie ukazał się, a grupa poszła w rozsypkę. Na muzycznym rynku pozostali jedynie Steve Hackett i perkusista Dave Dowle. Ten ostatni dołączył do Briana Augera i jego formacji Trinity, a nieco później pojawił się w Whitesnake…

Przez długi czas nie wiadomo było, co stało się z nagranymi taśmami. Ślad po nich zaginął tuż po rozpadzie grupy. Nie miał ich menadżer ani żaden z muzyków. Nie było też ich w archiwach Olympic. Podejrzewano, że zostały zniszczone, wyrzucone, lub po prostu skasowane. Czterdzieści lat później Malcolm Ironton pracując nad filmem dokumentalnym w brytyjskiej telewizji BBC niespodziewanie natknął się na oryginalne taśmy-matki z czterema nagraniami swojej grupy! Prawdopodobnie jedynymi jakie ocalały. Jego mina w tamtym momencie musiała być bezcenna… Jeszcze tego samego, 2017 roku odnalezione utwory: „Kyrie”, „Nunc Dimittis”, „Gloria” i „Prologue” wraz z wczesnym  nagraniem demo „We’re Going To Beat It (Battle Hymn)” trafiły na płytę CD „Sacred Scenes And Characters” wydaną przez małą, niezależną wytwórnię Ork Records.

Canterbury Glass „Sacred Scenes And Characters” (Ork Records 2007).

Niestety płyta dość szybko została wycofana ze sprzedaży. Może to i dobrze, bo to nie koniec niespodzianek. Sensacja wybuchła dwa lat później. Pod koniec 2009 roku kiedy Simon Ashley ze Stamford Audio skontaktował się z Malcolmem Irontonem, by omówić wydanie albumu na płycie winylowej ten ponownie zaczął grzebać w archiwach. I choć trudno w to uwierzyć poszukiwania przyniosły owoce w postaci dwóch kolejnych zaginionych nagrań z tej samej sesji, czyli „Battle Hymn” oraz „The Roman Head Of A Marble Man”! Indiana Jones nie pogardziłby takim fartem… Słuchając kompletu nagrań Ironton przypomniał sobie, że „Gloria”miała być ostatnim utworem na albumie, a „Battle Hymn” kończyć stronę „A”. Z kolei „The Roman Head Of A Marble Man” powinien znaleźć się na drugiej stronie pomiędzy „Prologue” i „Gloria”. I taka kolejność utworów znalazła się na longplayu wytwórni Stamford Audio z 2010 roku. Malcolm zadedykował płytę nieżyjącemu przyjacielowi, z którym zaczynał swą muzyczną przygodę – Michaelowi Wimbledonowi.

Tył okładki płyty winylowej wytwórni Stamford Audio (2010)

Trzy lata później szwedzki Flawed Games powtórzył ten sam materiał na swoim CD z bonusem (nagranie demo). Muszę przyznać, że jakość dźwięku jest tu dużo lepsza niż na kompakcie Ork Records.

Tył okładki kompaktowej reedycji Flawed Games (2013)

Upraszczając można powiedzieć, że jest to rockowa msza o mistycznym, ale zdecydowanie rockowym charakterze, na którą składają się cztery długie kawałki (9-10 minut) będące kolumnami (podstawami) muzycznej kopuły całego albumu i dwa nieco krótsze, 5-minutowe.  Nie ma tu szczęśliwych melodii z lat 60-tych, ani inspirowanych Beatlesami piosenek, które mogłyby pasować do epoki. Muzyka jest w 100% progresywna z wieloma pomysłami, zmianami nastrojów, temp i długimi partiami instrumentalnymi…

„Kyrie” rozpoczynają cicho bijące dzwony i podniosły, niebiański wokal Valeri Watson. Jeśli jednak spodziewacie się, że ten utwór zwiastuje gregoriańskie pieśni i lament mnicha to będziecie bardzo zaskoczeni. Pojawiający się zaraz agresywny flet i takież organy budują rockowy charakter nagrania, do którego dołącza się Ironton wyśpiewując swym mocnym głosem łaciński tekst. Około trzeciej minuty zespół przechodzi w bardzo ciekawą instrumentalną część. Jest tu masa pomysłów na jamowe graniem – psychodeliczne organy, folkowy flet. jazzowa gitara. Ten psychodeliczny fragment ma coś z klimatu amerykańskiego zespołu 13th Floor Elevators. Po tej wspaniałej improwizacji wszystko wraca do głównej melodii. Wspaniała rzecz, którą stawiam na równi z nagraniem „The Knife” Genesis z albumu „Trespass”! W „Nunc Dimittis” czuć moc brzmienia, taka „ściana dźwięku” (wall of sounds) wymyślona wcześniej przez Phila Spectora. Co prawda przed wyruszeniem w instrumentalną podróż utwór zaczyna się tak jak poprzedni, czyli wiodącą melodią, ale później… Wow!  Czuje się tę atmosferyczną euforię i głębię dźwięku opartą na ognistym brzmieniu organów, rozbujanej sekcji rytmicznej i szalejącym po całości fletem. Ekscentryczna złożoność utworu częściowo chyli się w kierunku Pink Floyd ery Barretta… Dźwięk pikującego samolotu zwiastuje początek „Battle Hymn”. Rany, co tu się dzieje! Toż to wręcz punkowy numer tnący przestrzeń zabójczym fletem (ach ta Valeri!) z zapierającą dech mocarną sekcją rytmiczną na wzór Dr. Feelgooda! Te cztery i pół minuty wywracają wszystko do góry nogami… Progresywny „Prologue” na pierwszy rzut oka może nie iskrzy się takimi pomysłami jak wcześniejsze nagrania, ale ma za to jeden z największych atutów na tej płycie – Steve’a Hacketta. Tak ogniście i soczyście grającego gitarzysty nigdy nie słyszeliście w Genesis! Już na samym wstępie gra jak rasowy hard rockowiec i w zasadzie całe dziewięć minut to jego jeden wielki spektakl. Ciekawe jak potoczyłyby się jego (i zespołu) losy, gdyby płyta ukazała się w owym czasie..? Pod koniec nagrania świetnie zaprezentowała się Valeri Watson grając na… harmonijce ustnej i wpuszczając nieco bluesowego powietrza w to kapitalne nagranie… Romantyczna, folkowa ballada „The Roman Head Of A Marble Man” z akustyczną gitarą i fletem brzmi jak średniowieczny madrygał. Dużo tu przestrzeni i ciepła. Bas Tony’ego Proto dzięki fajnemu miksowi jest wyraźnie słyszalny, a jego harmonie z Malcolmem Irontonem i Valeri Watson sprawiają radość. Tak jak i instrumenty perkusyjne Dave’a Doyle’a…  Zamykająca płytę „Gloria” to wielowątkowa kompozycja zmieniająca się z minuty na minutę. Znowu dużo tu cudownych harmonii wokalnych z funkującym refrenem, który co by nie mówić po prostu uzależnia! Mnóstwo jest też typowo rockowych brzmień gitary i prostych, a zarazem jakże hipnotycznych dźwięków klawiszy. Środkowa część nagrania z fantastyczną solówka Irontona i wielogłosowym śpiewem kojarzy mi się z podniosłym fragmentem  „Celestial Voices” wykonanym przez Pink Floyd na koncercie w 1971 roku w Pompejach. W obu przypadkach dreszcze i gęsia skóra na ciele! Ostatnia część kompozycji jest tak piękna i marzycielska, że wypada się w nią tylko zanurzyć i pozostać do końca świata. W takim momencie trudno mi nawet określić, czy czuję ciepło Słońca, czy widzę już blask Księżyca…

Ten album to coś więcej niż zagadka lat 60-tych. To rozdział w podręczniku „Rock Progresywny”, który należy przeczytać i przetrawić, aby móc w pełni zrozumieć pochodzenie tego, co wielu z nas uwielbia i pasjonuje się od lat. Jest to klasyk na miarę płyt formacji Andwella’s Dream, Arcadium, Czar czy Arzachel! Warto  mieć go na półce nim będzie za późno…    

SATIN WHALE „Desert Places” (1974); „Lost Mankind” (1975).

SATIN WHALE, czyli płetwal błękitny … Muszę przyznać, że ta piękna nazwa rockowej kapeli uwiodła mnie. Może dlatego, że czuję wielki podziw, szacunek, respekt i ogromną sympatię do tych największych znanych zwierząt w historii Ziemi. Proszę sobie wyobrazić, że sam język dorosłego płetwala błękitnego waży (bagatela) 2700 kg, a szeroko rozwarte usta mogą pomieścić 90 ton pożywienia..!  A co do zespołu – nie tylko nazwa mnie urzekła. Muzyka na szczęście też.

Grupa Satin Whale (1973)

Ten niemiecki zespół został założony w 1971 roku w Kolonii (niem. Köln) przez Thomasa Brücka (bas, wokal), Gerarda Dellmanna (organy), Dietera Roesberga (gitara, saksofon, flet, wokal) i Horsta Schöffgena (perkusja). O jego początkach wiadomo niewiele, a i późniejsza kariera też nie obfitowała w historie, które zwracałyby szczególną uwagę mediów. Skromny zespół skupiający się na swojej muzyce nie jest pożywką dla bulwarowej prasy. Działając do 1981 roku zostawili po sobie dwa single i sześć długogrających płyt, z czego pierwszą „Desert Places” uważam za nokautującą, zaś druga, „Lost Mankind”, niewiele jej ustępuje.

Początkowo SATIN WHALE związali się z pionierską, dziś już legendarną wytwórnią Brian specjalizującą się w wydawaniu muzyki elektronicznej i krautrocka, dla której nagrywali tacy wykonawcy jak Klaus Schulze, Electric Sun, Grobschnitt, Guru Guru, Jane, Amon Dull… Debiutancki album został nagrany w maju 1973 roku w Rhenus Studios mieszczącym się w kolońskiej dzielnicy Godorf . Krążek zatytułowany „Desert Places” ukazał się dokładnie rok później.

Tak  bardzo solidnej, progresywnej płyty z elementami i wpływami innych gatunków muzycznych w 1974 roku nie było zbyt wiele. Album prezentuje bogaty i energiczny rock progresywny z długimi utworami, charakteryzującymi się rozbudowanymi motywami instrumentalnymi, dynamicznymi jamami, potężnymi partiami jazzowej sekcji rytmicznej. Muzyka oparta jest na mocnych gitarach rytmicznych, ostrych riffach z mnóstwem efektów wah-wah (gra gitarzysty to przyjemność dla moich uszu!), baterią klawiszy (tony Hammondów) w psychodelicznym klimacie. Do tego dochodzą partie fletu, saksofon i dyskretne, klasyczne inspiracje z użyciem fortepianu. Cała płyta jest spójna i równa. Wspaniała demonstracja klimatów wczesnego krautrocka (Tommorow’s Gift,  Eiliff), z odniesieniami do sceny brytyjskiej (Iron Butterfly, Cream, Jethro Tull), głównie ze względu na angielskie teksty i bluesowe wpływy. No i brzmi jakby została wydana co najmniej trzy lata wcześniej…

Tytułowe „Deseret Places” najbardziej przypomina wczesny Jethro Tull z szybującym fletem i ciężkimi organami, a potężne brzmienie z psychodeliczną gitarą bluesową bliskie jest Cream. Dieter Roesberg gra cudowne solo, jego gitara przez moment jest liderem wśród pozostałych instrumentów. W dalszej części wchodzi flet, a dialog z gitarzystą i przemienne sola na tle organów powodują gęsią skórę… Psychodeliczny „Seasons Of Life” to coś w stylu „The Doors spotyka Iron Butterfly”. Tyle, że w tym przypadku wyszło to jeszcze bardziej ekscytująco! Zwracam uwagę na ładnie wyeksponowany bas i gitarę prowadzącą, zaś Hammond w dalszej części nagrania brzmi  wprost niesamowicie. W tym momencie wiem, że ta płyta nie pozwoli stopie stać w bezruchu nawet przez sekundę… Dziesięciominutowy „Remember” pełen żarliwej dynamiki i zmian tempa prowadzony jest przez płonącą gitarę Roesberga i grungowe organy Geralda Dellmana. Piękna, melancholijna melodia zaśpiewana przez gitarzystę półtorej minuty po ognistym wstępie przywołuje nastrój lirycznych Wishbone Ash… Nie czas jednak na sentymenty. Muzycy wściekle prą naprzód niczym pocisk wystrzelony z myśliwca  F16 do namierzonego celu. Ależ jazda..! „I Often Wondered” rozpoczyna się mocnym wejściem saksofonu altowego (Roesberg), do którego dołączają bas, perkusja i organy. Te ostatnie wraz z gitarą tworzą doskonale rozumiejący się duet. Przyjemny wokal ustępuje miejsca gitarze, która zaczyna kolejne, pełne polotu solo… Całość wieńczy 13-minutowe „Perception”. Kilka basowych nutek, organy jak w otwarciu „Child In Time” Deep Purple, delikatne dźwięki talerza – cóż za miły wstęp przed wejściem gitary, która wchodzi 40 sekund później, a wraz z nią ekspresyjny wokal. Podoba mi się ten powolny rytm, ale zdaję sobie sprawę, że to tylko wstęp. Około czwartej minuty na czoło wysuwają się potężne organy z ciężką sekcją rytmiczną. Atmosfera robi się gęsta, wręcz ołowiana, muzyka nabiera szybszego tempa. Nieoczekiwanie w miejsce organów pojawia się klasycyzujący fortepian wpuszczając powiew świeżego powietrza robiąc więcej przestrzeni. Hammond powraca po krótkiej chwili, po czym gitara i sekcja rytmiczna płynnie przechodzą w jazz, a właściwie w jazz rockowy jam, do którego podłącza się saksofon. Jak na jedną kompozycję oryginalnie i ciekawie. Takie granie to ja kupuję w ciemno!!!

Nie każdy niemiecki zespół musiał być tak kuszący jak np. Can (obie grupy pochodziły z Kolonii) nie mniej SATIN WHALE jest (jednym z wielu) moich ulubionych zespołów, a „Desert Places” to jedna z tych ukochanych płyt tego okresu. Jedyne do czego mogę się przyczepić to dość marna okładka, ale do nich grupa nigdy nie miała szczęścia. Wystarczy zerknąć na drugą płytę „Lost Mankind” wydaną rok później by się o tym przekonać.

Trudno powiedzieć, co wydarzyło się między tym albumem, a debiutanckim nokautem. Rzut oka na opis płyty daje jednak trochę do myślenia. Tym razem za perkusją zasiadł Wolfgang Hieronymi. Pojawił się też nowy, amerykański(!) wokalista, Ken Traylor (ex Joy Unlimited) wspomagany dwuosobowym chórkiem żeńskim, zaś płytę wydała stawiająca pierwsze kroki w branży wytwórnia Nova specjalizująca się w wydawaniu na płytach winylowych i kasetach składanek typu „The Best Of…” znanych wykonawców (Rolling Stones, 10cc, Camel, UFO, Cat Stevens, Ten Years After…). Płytę nagrano w styczniu 1975 roku w hamburskich Windrose Studios.

Potężny, nokautujący debiut w swoich długich jazz rockowych kompozycjach miał mocne, ciężkie bluesowe brzmienie gitary.  Natomiast „Lost Mankind” w większości brzmi jak zupełnie inny zespół. Inny nie znaczy gorszy. Płyta zaczyna się od energicznego i porywającego „Six O’Clock” gdzie zmiana dźwięku z debiutu jest natychmiast zauważalna. Pompujący saksofon i kaskada organów Hammonda, które krążyły na „Desert Places” wciąż tu są, ale utwór ma bardziej zwartą strukturę. Jest bardziej melodyjny, z mocno wyeksponowanym saksofonem, zaś wokal Kena Taylora wspiera żeński duet nadając mu nieco funkowego brzmienia. Tytułowy, „Lost Mankind” to utwór spod znaku symfonicznego rocka z pogodnym melotronem, kapryśnym fletem, fajną gitarą i żeńskim chórkiem jak u Pink Floyd, choć bardziej kojarzy mi się on z „In the Mountains” z drugiego albumu Earth and Fire „Song of the Marching Children” (1971)… Króciutkie „Reverie” (1:35) z ładnym fortepianem i melotronem w tle to przystawka przed gorącym daniem. „Go Ahead” to 11-minutowy monster, w którym wszystkie działa zespołu zostały wystawione do boju (włącznie z czołgiem z okładki). Zaraźliwe dźwięki saksofonu mieszają się z  wystrzałowo jazzującym fletem. Płonący i rozpalonym do czerwoności gitarowy lament współgra z ognistymi podmuchami organów Hammonda. To także wizytówka nowego, świetnego perkusisty Wolfganga Hieronymi. Jest moc – taka jak na debiucie! Będący w amoku muzycy nie odpuszczają idąc dalej w bojowym szyku. „Trace Of Sadness” to nieustępliwy, pełen atomowej energii hard rock z ciężkim jak skała Hammondem i kapitalną, rozbuchaną gitarą tnącą soczystymi solówkami. O rany, jak tu nie kochać Błękitnego Wieloryba…?!  W „Midnight Stone” wokal Kena prawie przypomina Johna Wettona z King Crimson, choć ta dwu i półminutowa ballada kojarzy mi się z triem ELP. W „Song For 'Thesy’ ” zdominowanym przez ulotny flet z jazzowymi nutami i królewskimi organami podobają mi się ładnie wykorzystane instrumenty perkusyjne, zwłaszcza dźwięki marimby słyszalne między zwrotkami. Prosty zabieg, a nadaje nagraniu magii. Zacieram ręce, bowiem zamykający płytę, „Beyond The Horizon” ma siłę i moc debiutanckiego albumu. Pełen rozmachu siedmiominutowy, wręcz  wzorcowy progresywny rock z rozszerzonym instrumentarium, kąsającą perkusją, falą oszalałych dźwięków Hammonda, radosnym fletem i gitarą przesiąkniętą bluesem powala na kolana! Zagrany mocno, z pasją, ale i subtelnie. Inteligentne zmiany tempa powodują, że całości słucha się z ogromnym zainteresowaniem do ostatniej sekundy, do ostatniego dźwięku. To jeszcze bardziej utwierdza mnie w przekonaniu, że mamy tu do czynienia z wielce utalentowanymi muzykami.

Po wydaniu płyty grupa ruszyła w trasę z Barclay James Harvest. Miało to bezpośredni wpływ na ich późniejszą muzykę. Trzecia płyta „As A Keepsake” (1977) zainspirowana Brytyjczykami była już zdecydowanie bardziej symfonicznym popem niż rockiem. Jeśli ktoś lubi takie granie, to kolejne płyty: „A Whale Of Time” i koncertowa „Whalecome” (obie z 1978) nie powinny rozczarować. Jednak moim skromnym zdaniem ich poziom artystyczny daleko odbiega od dwóch pierwszych i absolutnie genialnych albumów.

Przyjaźń jak promienie słońca. JUNIPHER GREENE „Friendship” (1971)

Norweski JUNIPHER GREENE został założony w Oslo w styczniu 1966 roku przez Geira Bøhrena (perkusja, wokal), Øyvinda Vilbo (gitara), Benta Åseruda (gitara, flet, harfa) i Bjørna Sønstevolda (gitara basowa) jako zespół bluesowy. Nazwa grupy pochodziła od końcowej stacji miejskiej linii autobusowej w Edynburgu, gdzie przez kilka lat mieszkał Åserud. W takim składzie grupa przetrwała kilka miesięcy, po czym Sønstevold opuścił kolegów. Rolę basisty przejął Øyvind Vilbo. Krótko po tym do grupy dołączył młody, bardzo utalentowany Helge Grøslie (instrumenty klawiszowe). Ostatnim nabytkiem był Freddy Dahl przejmując rolę głównego wokalisty. Odchodząc od bluesa grupa zaczęła podążać w kierunku bardziej wyszukanego, eksperymentalnego rocka.

Kwintet Junipher Greene (1971)

Progresywny rock z elementami jazzu i ciężkiego bluesa grany z perfekcyjną precyzją, polotem i swobodą z miejsca zaskarbił serca norweskich fanów. Stołeczne, undergroundowe kluby przestały mieścić chętnych do oglądania zespołu „na żywo”. Promotorzy dużych sal zacierali zaś ręce; bilety sprzedawały się na pniu. Prawdziwy przełom nastąpił w listopadzie 1970 roku. Najpierw  otwierali skandynawskie koncerty Deep Purple, a tuż po tym Sonet Records podpisał z nimi kontrakt na nagranie płyty długogrającej. Sesje trwały pomiędzy listopadem 1970 roku, a majem 1971 w Arne Bendiksen Studio, w którym nagrywali m.in. Keith Jarrett i Chick Corea. Materiału było tak dużo, że wyszła z tego podwójna płyta zatytułowana „Friendship”.

Mocny ciężki bas, cudowny flet i kapitalny wokal z angielskimi tekstami, świetne gitary i doskonałe instrumenty klawiszowe. Do tego melodyjne kompozycje, które zapadają w pamięć na długo po przesłuchaniu całości – oto najkrótsza charakterystyka tego utrzymanego na bardzo wysokim poziomie albumu. I jest jeszcze coś, na co zwracam uwagę. Piękną, rozkładaną okładkę zaprojektował jeden z najsławniejszych współczesnych malarzy norweskich, Odd Nerdrum (David Bowie kochał jego sztukę) nawiązujący swoim stylem do klasycznych dzieł Rembrandta i Caravaggia. Szkoda, że w wersji CD nie prezentuje się tak okazale…

Junipher Greene „Friendship” (1971)

Zanim o muzyce, mała ciekawostka: ze względu na koszty produkcji Sonet był przeciwny wydaniu podwójnego longplaya nieznanego zespołu. W końcu stanęło na tym, że muzycy z własnej kieszeni zapłacili za wytłoczenie drugiej płyty. W rezultacie oryginalny album zawierał jeden dość ciężki standardowy winyl i drugi, bardzo cienki. Dodam, że był to pierwszy podwójny album wydany w Norwegii. Rzadki dziś oryginał osiąga cenę 1000 euro.

Ponad godzinny „Friendship” zawiera dziesięć kompozycji, z czego ostatnia to tytułowa, 26-minutowa suita podzielona na osiem części. Album zaczyna się od „Try To Understand”. Energetyczny flet na wstępie, do którego dołączają się gitary, organy, wokal i solidna sekcja rytmiczna to jest ten prog rock z początku lat 70-tych, który kocham najbardziej. Dobry flet i kilka gitarowych solówek są częścią pojedynku; w trzeciej minucie flet raz jeszcze wysuwa się na czoło, zaś gitara i organy delikatnie odpływają na dalszy plan…  Żartobliwe  „Witches Daughter” to krótka rockowa piosenka z bardzo prostym „mięsistym” riffem, rockowym bębnieniem i świetnym gitarowym solo. Prosty tekst w zabawny sposób opowiada m.in. o praktykach okultystycznych. To taki miły przerywnik przed progresywnym diamentem jakim jest „Music For Our Children”. Zaczyna się dość psychodelicznie, od delikatnych muśnięć w perkusyjne talerze i spokojnym basem. „Muzyka sprawia, że czujesz się wolny…” śpiewa do ucha cicho i czule Freddy Dahl. Cudowny, relaksujący moment, po którym przychodzi bardzo interesująca część. Szybkie tempo, kapitalny bas, agresywne organy, ostry wokal brzmiący niemal jak John Wetton i wykrzykiwane kilka razy „hey!” na końcu taktu rozwalają system. Po ostatnim „hey!” w okolicach czwartej minuty, rozpoczyna się najbardziej ekscytująca, instrumentalna część nagrania – muzyka w zawrotnym tempie przyspiesza, a szaleńcze solówki zagrane na dwie gitary zwalają z nóg. Cóż za numer..! Po takim kilerze chwila wytchnienia. Żartowniś powie, że tytuł utworu „A Spectre Is Haunting The Penninsula” dłużej się wymawia niż trwa. Ten niespełna trzyminutowy kawałek utrzymany w średnim tempie ma ciężkie organowe intro, gitarzysta wykazuje się znakomitym warsztatem, a nośna melodia jak nic wchodzi w głowę. Bardzo interesujący „Sunrise/Sunset” z efektownym wejściem Hammonda, pulsującym basem i rockowym wokalem to w rzeczywistości jazz rockowy numer. Tak na marginesie: jeśli jazzowy utwór grany jest przez rockowy band nazywa się to progresywnym rockiem, ale jeśli jazzmani grają rocka jest to… jazz fusion. Zawsze mnie to rozbraja. Nieważne. To naprawdę świetny kawałek pokazujący jak szeroki potencjał drzemał w tych młodzieńcach co udowadnia kolejne, magiczne nagranie nomen omen zatytułowane „Magical Garden”. „Obudź się jasne Słońce i pozwól kłamać przyczynom, wyjdź z półmroku i pozwól zmusić zmysły do lotu…”. Kocham to nagranie. Za funkujący bas i niespieszny wokal. Za liczne zwroty akcji i zmiany tempa. Za wplecioną nieoczekiwanie harmonijkę ustną. Za świetne gitarowe solówki i kojące jak szum traw na łące dźwięki fletu. „Połóż się w cienistej trawie, zanurz  się w błękit Magicznego Ogrodu. On dba o nas i tobie też pomoże…” Pojawiające się tuż po tym króciutkie „Autum Diary” (1:53) można uznać za Post Scriptum do wcześniejszej kompozycji. Fortepian, nieco smutna nutka w głosie wokalisty i przecudowna solówka gitarowa. Dreszcze…  Owe dreszcze nie odpuszczają przy instrumentalnym kawałku „Maurice”. W zasadzie to „tylko” jedno długie solo na flecie podparte delikatną partią fortepianu, gitarą akustyczną i z wielkim wyczuciem precyzyjnie i delikatnie pomykającą sekcją rytmiczną. Po takich dźwiękach wydawać by się mogło, że nic lepszego już nie dostaniemy. Tymczasem 26-minutowa suita „Friendship” to magnum opus zespołu i (nie boję się tego powiedzieć) bijąca niektóre bardziej znane suity ówczesnych grup progresywnych. To jest coś genialnego! Całość zaczyna się od ciężkiego, rockowego „Prelude: Take The Road Across The Bridge”, kończy zaś lirycznym „Friendship”. Nie będę przechodził przez wszystkie części tego nagrania. Same w sobie są one czymś wspaniałym i wyjątkowym. Czymś, co powinien doświadczyć każdy wrażliwy człowiek kochający muzykę. Muzykę działającą indywidualnie na wyobraźnię, na wrażliwość. Na duszę i serce. Dużo tu instrumentalnego grania i niesamowitych emocji. Wyczarowany przez muzyków świat jest tajemniczy i szczęśliwy. Smutny? Raczej romantyczny. Relaksujący, ale i pokręcony. Takie jak życie. I takie jak tytułowa przyjaźń (friendship), o której Freddy Dahl przepięknym, lirycznym głosem wyśpiewuje pod koniec suity:  „Przyjaźń, moi przyjaciele, to kwestia myślenia, to cudowna rzecz, której nie można kupić, pochodzi ona z serca i trwa przez lata, przez trudy smutku i ludzkich łez, świeci jak promienie słońca”.

Opowieść o (nie)zwykłym człowieku i jego zespole – KEITH RELF (The Yardirds).

Keith Relf był przede wszystkim wokalistą i muzykiem. Nigdy nie był gwiazdą rocka. Temperament sceniczny spowodował, że nazwano go „jednym z szaleńców brytyjskiej inwazji” wraz z takimi postaciami jak Viv Prince z Pretty Things i Keith Moon z The Who. Keith Relf  miał wpływ na ludzi wokół niego i na tych, którzy mieli z nim do czynienia na co dzień. Jim McCarty: „Był trochę dziwny, to fakt.  Ale na Boga, nie był szaleńcem!” Człowiek legenda, któremu muzyczny świat dziękuje za stworzenie największej wylęgarni gitarowych talentów, grupy The Yardbirds. Jako frontman zespołu skupiał na sobie uwagę publiczności, szczególnie jej żeńską część. Blond włosy a la Brian Jones i pełen wdzięku urok osobisty łamały serca nastolatkom, które z histerycznym piskiem reagowały na jego osobę. Przyjaciele mówili, że nienawidził tego wszystkiego, że było to dla niego bardzo uciążliwe. Czuł się zwykłym facetem z Richmond i jedyne czego pragnął to by The Yardbirds byli znani ze swojej muzyki. I tyle. Wszyscy znamy ogólną historię zespołu: lata 1963-1968, Clapton, Beck, Page, itd… Postaram więc nie powtarzać rzeczy, które są ogólnie wiadome. Bohaterem opowieści niech będzie Relf i muzyka  jego zespołu.

Mój pierwszy kontakt z The Yardbirds to nagranie „For You Love” usłyszane w radiowej „Trójce”. Mogłem mieć jakieś 14-15 lat. Nie zrobiło ono na mnie wielkiego wrażenia; myślałem że to kolejne pop rockowy kawałek… The Animals. Nota bene Eric  Clapton stwierdził, że takimi numerami grupa zaczyna oddalać się od bluesa i po jego nagraniu opuścił kolegów przechodząc do Bluesbreakers Johna Mayalla… Jakiś czas potem w młodzieżowej prasie natrafiłem na króciutki artykulik o Claptonie ozdobiony zdjęciem, na którym młodziutki, krótko ostrzyżony gitarzysta stał obok długowłosego Keitha Relfa. To zdjęcie mam do dziś w pamięci; może dlatego, że chciałem mieć fryzurę jak Keith, na co wtedy nie bardzo zgadzali się moi rodzice… Kolejne nagranie jakie do mnie dotarło to bluesowa kompozycja Howlin’ Wolfa „Smokestack Lightning”. Tu już odleciałem na maksa! Nie dość, że Keith był wokalną bestią, to jeszcze jego kapitalna gra na harmonijce ustnej rozłożyła mnie na łopatki.

Relf był nie tylko znakomitym wokalistą. W wieku lat dwunastu grał w zespołach skifflowych na gitarze prowadzącej. Przenosząc się do Londynu trafił na okres bluesowego boomu. Zaczął namiętnie słuchać i zbierać bluesowe płyty. Muddy Waters, Elmore James, Howlin’ Wolf, BB King, John Lee Hooker, Jimmy Reed, Sony Boy Wiliamson, Brownie McGhee, Little Walter… wszystkich pokochał całym swym sercem. To wówczas zaczął grać na harmonijce ustnej dochodząc do mistrzowskiej wirtuozerii. I to wtedy (1962) na swej drodze spotkał przyjaciół. Anthony „Top” Tophman (g) Jim McCarty (dr) i Paul Samwell-Smith (bg) byli zalążkiem grupy The Yardbirds. Mający polskie korzenie Chris Dreja, który czarował fantastycznymi, gitarowymi zagrywkami w stylu Bo Didleya i Jimmy Reeda doszedł chwilę potem. A gdy rok później Tophmana zastąpił Clapton kariera zespołu ruszyła ekspresowym pędem.

Giorgio Gomelsky (wyglądający jak włosko-rosyjski Fidel Castro) we wczesnych latach 60-tych zarządzał interesami wielu muzyków i grup tworzących londyńską scenę bluesową. Był menadżerem m.in. The Rolling Stones i The Yardbirds. W obu tych grupach widział charakterystyczne cechy wspólne. Często siadał z Keithem Relfem i pozostałymi muzykami przy małym stoliku w Crowddady Club w Richmond, gdzie zespół grał regularne koncerty i zachęcał ich do szukania nowego, bardziej agresywnego brzmienia. Mawiał też: „Nie bójcie się grać 10-minutowych piosenek. Zaufajcie mi.” Zaufali.

W 1963 roku Gomelsky zorganizował zespołowi 50-dniową trasę koncertową po Wielkiej Brytanii z amerykańską legendą bluesa Sony Boy Williamsonem. Młodzi Brytyjczycy mieli otwierać występy gwiazdy, ten zaś zachwycony żywiołowym graniem chłopaków pozwalał im zostawać na scenie do końca występów. Jim McCarty: „Skłonność Claptona do grania prostego bluesa we wszystkich utworach była oczywista. Śpiewający i grający na harmonijce Williamson szybko złapał kontakt z Keithem. Patrząc na ten duet dostawałem gęsiej skórki. To było niesamowite jak muzycznie pasowali do siebie!” Jeden z tych koncertów zarejestrowany 8 grudnia 1963 roku w Crawddady Club w Richmond ukazał się dopiero trzy lata później na albumie „Sony Boy Williamson & The Yardbirds”. Prawdziwa gratka dla fanów pokazująca Sonny Boya w stylu, który kolekcjonerzy płyt znają z doskonałych występów w Checker and Trumpet.

We wczesnych latach sześćdziesiątych londyńska scena bluesowa miała wielu muzyków grających na harmonijce: John Mayall i Cyril Davies, Brian Jones i Paul Jones; grał na niej Spencer Davis, Ray Thomas, także Denny Laine z  The Moody Blues, który zamienił ją na flet w 1967 roku. Świetnie dmuchał w nią Mick Jagger, no i nie zapominajmy o Johnie Lennonie i jego solówce w „Love Me Do”. Oczywiście listę tę można rozszerzyć niemal w nieskończoność, nie mniej to Relf był niekwestionowanym królem harmonijki. McCarty: „Keith nigdy nie traktował tego w gatunkach rywalizacji. Cieszył się, gdy spotykał nowych, młodych muzyków grających na „jego” instrumencie”.

Na scenie The Yardbirds byli petardą! Kiedy więc 20 marca 1964 roku, w słynnym klubie Marquee zarejestrowano ich występ nikt nie miał wątpliwości, że trzeba go wydać na płycie. Tak narodził się album zatytułowany „The Five Live Yardbirds” zawierający młodzieńczą, agresywną i pełną polotu ekscytującą muzykę. Ten płytowy debiut będący w zasadzie teatrem dwóch niezwykłych osobistości: Relfa i Claptona, zawierał repertuar składający się z bluesowych standardów Bo Didleya, Chucka Berry’ego, Eddie Boyda, Johna Lee Hookera, w tym moje ulubione z tego okresu wykonanie„Smokestack Lightnig”

Może wydawać się to nieco dziwne, ale w latach 1964-1968 The Yardbirds wydali tylko trzy longplaye. Oprócz wspomnianego „Five Live…” są to „The Yardbirds” (zwany też „Roger The Engineer”) (1966) i  „Little Games” (1967). Wszystkie pozostałe wydane „za życia” i po rozpadzie grupy to „składanki” zawierające np. strony „B” singli, dema, odrzuty z sesji nagraniowej, nagrania koncertowe w różnych składach. Szczególnie te ostatnie wydają się niezwykle ciekawe. Mam tu na myśli zestaw nagrań zrealizowanych dla BBC w latach 1965-1966 z Jeff Beckiem (jest cieplej niż w piekle) wydane na płycie „BBC Sesions”(1997). Jedną z jej głównych atrakcji jest akustyczna wersja folkowej piosenki „Hushabye” cudownie zaśpiewana przez Keitha, którą wokalista wykonywał w grupach skifflowych. Jest też 10-minutowa(!) wersja „Smokestack Lithning”, gdzie harmonijka Relfa i gitara Becka ładują się jak dwa pociągi towarowe… Nie sposób też pominąć rewelacyjny „Live Yardbirds feat, Jimmy Page”(1971) ukazujący psychodeliczną, rasową stronę zespołu pamiętając jednak o swych rhythm and bluesowych korzeniach, grając przy tym z ostrym, rockowym pazurem i nie stroniąc od długich improwizacji. To tu znajdziemy „I’m Confused”, czyli wczesną wersję zeppelinowego „Dazed And Confusion”!

Jimmy Page wszedł do zespołu jako tymczasowy basista; zachował się nawet materiał filmowy francuskiej telewizji pokazujący grającego go na basie. Wkrótce gitarowy duet Beck/Page rozwinął się w najgorętszy zespół „bliźniaczych gitar” drugiej połowy lat 60-tych. W tym składzie wyprodukowano (o zgrozo) zaledwie trzy oficjalne nagrania: „Happening Ten Years Ago” (amerykański hit z jesieni 1966), „Psycho Daisies” (strona „B” singla, którą znaleźć można na różnych kompilacjach) i „Stroll On” wykorzystany potem w filmie „Blow-Up” Antonioniego, w którym pojawiają się sami Yardbirdsi. Legenda głosi, że słynny reżyser chciał The Who (który odmówił) lub Velvet Underground (nie uzyskali pozwolenia na pracę). Myślę, że wynik końcowy na ekranie jest nie do pobicia!

Beck niespodziewanie opuścił grupę w listopadzie 1966 roku, co narodziło masę plotek o konflikcie z Page’em, jego niechęcią do ćpających muzyków(?), kiepskiego wokalisty-alkoholika. Czysty stek bzdur – wszyscy doskonale się dogadywali, byli jedną wielką paczką przyjaciół. W filmowym dokumencie BBC o zespole jest szczery wywiad z Beckiem, który z ogromnym szacunkiem wspomina Relfa i zespół dając kłam wszelkim pomówieniom i plotkom na ten temat…

Keith nie tylko śpiewał cudze kompozycje, ale pisał teksty i współtworzył muzykę, które często w ten, czy inny sposób nawiązywały do świata hipisów. Myślę tu m.in. o „Shapes Of Things”, Mister You’re Better Man Than I”, „Over Under Sideways Down”, „Ever Since The World Began”...  Nie wszyscy bowiem wiedzą, że wokalistę fascynował cały etos kontrkultury „dziwolągów”, z którymi zetknął się podczas pobytu w Ameryce za czasów „ery Becka”. To wtedy został zabrany przez przyjaciół do Love In Park w San Francisco gdzie spróbował LSD i innych miękkich narkotyków. Po powrocie zwierzył się swojej siostrze Jane, że pozostanie przy konsumpcji angielskiego piwa. A tak na marginesie, Keith przez większość swego życia był słabego zdrowia. Miał astmę i rozedmę płuc, był parę razy hospitalizowany… 22 kwietnia 1966 roku ożenił się z pochodzącą z Ameryki Południowej April Liversidge,  która czuwała nad jego zdrowiem. Z dwójką synów: Danielem (ur. w 1967) i Jasonem (1969) tworzyli szczęśliwą rodzinę.

Harmonijka i wokal były tak samo ważne dla brzmienia grupy jak gitary Claptona, Becka i Page’a. Pewnie Keith był świadom, że większość fanów zaczęła przychodzić na koncerty, aby to ich oklaskiwać w akcji. Były chwile kiedy czuł, że stoi w cieniu kolegów odsunięty na boczny plan niczym teatralny rekwizyt. Ale z nimi, czy bez nich The Yardbirds wciąż był jego zespołem!

Kiedy The Yardbirds rozpadli się w lipcu 1968 roku Keith Relf i Jim McCarty utworzyli akustyczny duet Together, który po dołączeniu Johna Hawkena (kbd), Louisa Cennamo (bg) i siostrę Keitha, Jane (voc) przekształcił się w progresywny RenaIssance. Dziś grupa ta kojarzona jest z Annie Halsam przepięknie wyśpiewującą opowieści o Szeherezadzie i masę innych symfoniczno-rockowych historii. Z tą formacją Relf nagrał dwie płyty: „Renaissance” (1969) i „Illusion” (1971). Bardziej rockowy debiut z naleciałościami psychodelii i białego bluesa zasługuje na miano dzieła wybitnego. Obok debiutu King Crimson z tego samego roku jest tuzem rodzącego się prog rocka, który eksplodował trzy lata później. „Dwójka” to już pełną gębą folkowo-progresywne granie znane z ich późniejszych płyt… Po Renaissance przyszedł epizod z zespołem Armageddon z jedynym, kapitalnym LP wydanym w 1975 r, oraz produkcje zrobione m.in. dla Medicine Head, Amber i Saturnalia.

14 maja 1976 roku Keith Relf zszedł do swej domowej piwnicy chcąc pograć na gitarze. Po głowie chodziło mu mnóstwo dźwięków i melodii, które chciał uwiecznić na taśmie. Podczas podłączania gitary do wzmacniacza został porażony prądem. Silny wstrząs elektryczny spowodował niewydolność serca i natychmiastowy zgon. Dwa miesiące wcześniej wokalista skończył 33 lata…

Jeśli w tragicznej śmierci Keitha Relfa jest jakaś pociecha, to jedynie ta, że umarł robiąc to, co kochał najbardziej – tworząc swą muzykę. Paradoksem jest, że historia rock’n’rolla zepchnęła go w cień za gitarzystami The Yardbirds: Claptonen, Beckiem, Page’em… Jako jeden z wielu wielkich fanów talentu Keitha Relfa twierdzę, że zasługuje on na przywrócenie poczesnej mu roli jaką odegrał w historii rocka. Szczególnie, gdy wspominamy wykonawców przez pryzmat muzyki lat 60 i 70-tych.

W 1992 roku The Yardbirds zostali wprowadzeni do Rock And Roll Hall Of Fame zapewniając nieśmiertelność wśród fanów muzyki. W uroczystości brali udział najbliżsi Keitha, żona April i syn Danny, którzy wraz z pozostałymi żyjącymi członkami grupy uczestniczyli w ceremonii i w jego imieniu odebrali nagrodę. W imieniu zwykłego, a jednak niezwykłego człowieka.