Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

Nieoczywiste prog rockowe płyty znad Sekwany (1975-1980).

Zawsze byłem cichym wielbicielem francuskiego progresywnego rocka przełomu lat 60/70. Może dlatego, że większość tamtejszych wykonawców była u nas w kraju kompletnie nieznana, w radio nie grana, a w muzycznych pismach wręcz ignorowana. Gdy zapytałem kiedyś moich kolegów interesujących się rockiem, czy mogą wymienić pięć francuskich zespołów rekordzista wymienił trzy i to z wielkim trudem. Rzecz jasna nie mam do nikogo żalu – każdy słucha to, co mu się podoba. Z drugiej strony warto czasem „zaryzykować”, poświęcić odrobinę wolnego czasu i przyjrzeć się bliżej tematowi. Zachętą niech będą moje „nieoczywiste propozycje” prog rockowych płyt z drugiej połowy lat 70-tych, które wpadły mi w ręce podczas wiosennego wietrzenia półek.

ARTCANE „Odyssée” (1977)

W czasach, gdy konserwatywna Wielka Brytania poddała się bez walki niepokornym hordom punków, Francja nadal jednoczyła resztki rozproszonych grup artystycznych pod sztandarem rocka intelektualnego. Wśród nich poczesne miejsce zajął kwartet Artcane, którego jedyna płyta pozwoliła zająć zaszczytne miejsce w galerii sztuki końca lat 70-tych. To jeden z tych albumów, o którym wielu słyszało, a tak mało poznało. Czterej muszkieterowie progresywnego rocka: Jack Mlynski (g, voc), Alain Coupel (org, voc), Stanislas Belloc (bg) i Daniel Loxy (dr) swoje skromne arcydzieło nagrali pod koniec 1976 roku w murach paryskiego studia Ferber. Muzyka na „Odyssée” jak na tamte czasy była nieprawdopodobnie niemodna, ale zespół jak i jej wydawca, firma Philips, kompletnie się tym nie przejęli. Wielu recenzentów widziało w nich klon King Crimson. Nie do końca się z tym zgadzam; mimo kilku zapożyczeń grupie udało się znaleźć własną drogę. Każda z sześciu piosenek ma swoją własną, urzekającą osobowość. Wielki kciuk w górę dla utworu tytułowego, trwającego całe… dwie minuty i dwadzieścia sekund, który daje nam znać, co czeka nas dalej. Utwór pulsuje energią, agresywnymi rytmami z elementami post-psychodelicznymi w duchu solowej twórczości Steve’a Hillage’a tyle, że bez nachalnej wirtuozerii, która była ostatnią rzeczą jaka interesowała muzyków. Elektroakustyczny fresk „Le Chant D’Orphée” to wspaniałe połączenie dramatyzmu, sekwencji astralnych i poczucia nieuchronności. Narastający łagodny początek ostatecznie ulega niesamowicie potężnej konstrukcji riffów Jacka Mlynskiego. Wokale na płycie są skąpe i pojawiają się rzadko, ale w tym konkretnym nagraniu są upiorne. Subtelny hybrydowy epos „Novembre” w iście francuskim stylu cechuje medytacyjność zwielokrotniona przez błyski emocji. Po intensywnym wstępie, gdy wchodzą syntezatory z uroczystą melodią dostajemy powiew świeżego powietrza. Potem dołącza gitara i jest niebo! Centralnym punktem albumu jest „Artcane I” – długi utwór, który zawiera wszystko, co wspaniałe w tym zespole: cierpliwe crescendo kosmicznych nastrojów, hipnotyczne klawisze Alaina Coupela, zwinne, ale ciężkie granie na perkusji Daniela Locciego, przerażające, mroczne wibracje, zrywy jazz rockowych rytmów…  Szkoda, że ​​kariera tego zespołu była tak ulotna – mogę sobie tylko wyobrazić, jak mogłoby brzmieć „Artcane II”! Nie jest tajemnicą, że w dwóch nagraniach gitarzysta zapożyczył tematy z King Crimson.  „Novembre” zawiera zmodyfikowany riff „Starless And Bible Black”, podczas gdy w „25e Anniversaire” słyszymy gitarę wziętą prosto z „Lark’s Tongues In Aspic, Part 2”. Niektórzy nazwaliby to plagiatem. Ja powiedziałbym, że to hołd dla Roberta Frippa, bo jeśli czerpać inspiracje to nie ma nic lepszego jak końcowy okres King Crimson lat 70-tych. I co by nie mówić, „Odyssée” pełna jest pomysłów, chemii, talentu i mocy. Szkoda, że ​​zespół nie istniał na tyle długo, aby to wykorzystać.

CARPE DIEM „En Regardant Passer Le Temps” (1975)

Carpe Diem to zespół, który swego czasu całkowicie pochłonął moją wyobraźnie. Zaczynał w 1970 roku od grania coverów East Of Eden, King Crimson, Deep Purple i Uriah Heep w klubach na francuskiej Riwierze. Oryginalne kompozycje szlifowane i dopieszczane były przez kolejne pięć lat nim w końcu trafiły na płytę „En Regardant Passer Le Temps” wydaną przez niezależną wytwórnię Arcane. Nie dziwi więc, że ten zwarty i dojrzały zespół brzmi na niej tak wspaniale. Nie rozumiem jedynie dlaczego niektórzy uporczywie porównują grupę do przedstawicieli sceny Canterbury, szczególnie do Soft Machine i Gong. Bo co…  że często pojawia się tu saksofon? Styl muzyczny Francuzów można opisać jako progresywny space rock fussion. Znaleźli też patent na prosty, ale wzniosły riff, który staje się objawieniem. Carpe Diem niczym tkaczka tka piękne przestrzenne i subtelne melodyjne pejzaże dźwiękowe łącząc instrumenty dęte drewniane i wszelkiego rodzaju syntezatory z narastającymi, natchnionymi solówkami gitarowymi. Gra jest swobodna i luźna jednocześnie zachowując atmosferę starannie przemyślanych kompozycji. Partie gitarowe i wiele linii klawiszowych łączą się w precyzyjne, ściśle splecione nitki budując napięcie i dających upust wściekłym emocjom w kulminacyjnych momentach. Szybujące, kosmiczne melodie gitarowe suną wzdłuż wirujących rytmów syntezatora w trafnie zatytułowanym utworze „Voyage du non-retour” (Podróż bez powrotu). To najkrótszy numer trwający niecałe cztery minuty. Pozostałe trzy są dłuższe i jednolicie doskonałe. Podczas słuchania każde kolejne nagranie wydaje się być tym najlepszym. Dwunastominutowy „Reincarnation” z wokalnymi fragmentami wciśniętymi pomiędzy ognistymi partiami instrumentalnymi to jedne z najpiękniejszych momentów na tym albumie. Flet i mellotron są miłym wprowadzeniem do „Jeux du siecle” i doskonale przygotowują do nadciągających mocnych rytmów. To najbardziej złożony utwór i aby odkryć jego wielkość dobrze posłuchać go kilka razy. Końcowy „Publiphobie” zrobił na mnie największe wrażenie już podczas pierwszego słuchania płyty. Płynne linie basowe i ścisła praca rytmiczna stanowią podstawę dla mocno synkopowanych, czarujących melodii saksofonu. Zanim zespół wskoczy w końcowy instrumentalny finał subtelne wokale powrócą raz jeszcze na pierwszy plan. Jakież to boskie! Jednym zdaniem „En Regardant Passer Le Temps” to imponujący debiut i po każdym kolejnym przesłuchaniu stwierdzam, że nie darmo określa się go  arcydziełem.

MONA LISA „Avant Qu’il Ne Soit Trop Tard” (1977)

Już na swojej pierwszej płycie „L’Escapade” (1974) grupa Mona Lisa jawiła się jako wierna zwolenniczka teatralnego, emocjonalnego i melodramatycznego rocka. Akcent, wrażliwość i subtelność wokalna Dominique’a Le Guenneca  wykracza poza utarty styl. On żył swoimi tekstami wykonując ekspresyjną i sugestywną teatralną kreację przywołującą na myśl Petera Gabriela w Genesis. Z każdym kolejnym albumem (a było ich sześć) zespół był coraz lepszy, ale to czwarty z nich, „Avant Qu’il Ne Soit Trop Tard” (Zanim będzie za późno) moim skromnym zdaniem jest zwycięzcą. Jego sukces wynika przede wszystkim ze ścisłego związku między kompozycjami Francisa Pouleta i Jean-Luc Martina, a tekstami śpiewanymi lub recytowanymi przez Le Guenneca, który wokalnie wciela się w różne postacie takie jak tragiczna postać słupa barowego w „Tripot”, proroka w utworze o tym samym tytule, czy rannego mężczyzny w „Créature sur la steppe”. Pierwsze dwa utwory ukazują Mona Lisę w jej najbardziej bombastycznej formie, z lekką zmianą w stronę potężniejszych symfonicznych aranżacji z dramatycznym wokalem i intensywnym wykorzystaniem syntezatorów wspieranych przez potężny bas i świetną pracę perkusji. Nie miejsce by omawiać wszystkie nagrania, więc wspomnę dwa, na które koniecznie zwróćcie uwagę. Pierwszy to „Souvenirs de naufrageur” opowiadający o zbliżającej się burzy na Pointe du Raz. Wstęp gitary zawiera dawkę grozy, którą wzmacnia twardy bas i zimny głos wokalisty. Tempo przyspiesza, aż do nieuniknionej katastrofy statku i śmierci załogi wzmocnione przez transcendentne solo gitarowe.  Syntezatory imitują dźwięk fal, które stały się otwartym grobem dla żeglarzy. Drugi to „Créature sur la steppe”. Ta romantyczna, post apokaliptyczna opowieść ujawnia symfoniczne inklinacje, co daje czarujący finał z wykorzystaniem mellotronu w towarzystwie innych instrumentów klawiszowych. Z kolei taki „Avant Qu”il Ne Soit Trop Tard” wyprzedził swoją epokę i mógł zyskać miano okrętu flagowego przenoszącego się w wir postępowej maszyny czasu. Krótko mówiąc to album dla ludzi o otwartych umysłach, więc proszę posłuchajcie go zanim będzie za późno…

RIPAILLE „La Vieille Que L’on Brûla” (1977)

Nie mogę pojąć jak grupa taka jak Ripaille mogła pozostawać w cieniu przez tyle lat? Pojawiła się nagle niczym UFO i równie nagle zniknęła z muzycznego horyzontu pozostawiając po sobie płytę o dość porażającym tytule „La vieille que l’on brûla” (Stara baba, która się spaliła). Szczerze mówiąc nie jestem pewien, czy w Nantes skąd zespół pochodził ktoś ich jeszcze pamięta. Przystępując do jej nagrania zespół nie krył chęci napisania „satanistycznej farsy”. Aby to osiągnąć muzycy sięgnęli po dzieła XVI-wiecznego francuskiego , pisarza i satyryka François Rabelais’a. Podczas studyjnych nagrań muzycy doskonale się bawili, co wcale nie dziwi skoro ripaille znaczy ucztować, świętować. Album składa się z dziewięciu różnie brzmiących kompozycji od folk rockowych pieśni inspirowanych średniowieczem, takich jak „La Veuve de Nicolas Kremer”, „Epilogue” i „Le Jardin des Plaisirs”, po teatralny rock w „Satané Jardin” i „Le Sabbat des Sorcières”. W tej eklektycznej muzyce odnajdziemy klimaty Gryphon i Gentle Giant. Muzyka jest dość dynamiczna, ponieważ na pokładzie jest jedenastu muzyków, którzy wytwarzają wszelkiego rodzaju instrumentalne smaki. Nie tylko z gitarą, basem i perkusją, ale także ciężkimi symfonicznymi progresywnymi klawiszami, akordeonem, saksofonem altowym i ogromną liczbą instrumentów perkusyjnych. Z wymienionych wyżej utworów polecam „La Veuve de Nicolas Kremer”, który bardziej przypomina angielski, niż francuski rock progresywny chociaż tekst śpiewany w ich ojczystym języku pokazuje bardzo przyjazną dla Anglosasów wersję galijskiej fuzji. ​​Ten utwór meandruje w psychodelicznym, zdominowanym symfonicznie szaleństwie, które dobrze pasuje do obrazów na okładce – jednej z najlepszych jakie widziałem u francuskich prog rockowców.  Choć album nie jest idealny ma wiele muzycznych smaczków, które z radością odkrywam za każdym kolejnym przesłuchaniem. To dodatkowy plus. Podejrzewam, że do czasu pojawienia się Internetu nikt wcześniej (poza Francją)  go nie słyszał. To jedna z tych pozycji, którą trzeba odkryć.

ASIA MINOR „Between Flesh And Divine” (1980)

Nie chcąc wdawać się w biograficzne szczegóły powiem krótko: Asia Minor to zespół założony przez trzech tureckich muzyków osiadłych w Paryżu i ich dwóch francuskich kolegów, dla których muzycznym punktem odniesienia był brytyjski rock progresywny. „Between Flesh And Dvine” to ich drugi album, który ukazał się w 1980 roku. Ale spokojnie – muzyczne trendy tamtej epoki jak new wave, punk, dance, czy muzyka elektroniczna nie miały na niego wpływu. Jako jedni z nielicznych podtrzymywali płomień prawdziwego rocka progresywnego, który w drugiej połowie lat 70-tych z roku na rok gasł w oczach. Miłość muzyków do King Crimson, Genesis i Camel przejawia się na „Between …” w groove’ach i sugestywnej muzyce. Melodyjny flet Erika Tekeliego i klawisze Roberta Kemplera  z dodatkiem mroczniejszych, intymnych klimatów przypominających Pulsar wykraczają poza ramy czasu, a cichy i pogodny wokal Setraka Bakirela praktycznie nie różni się niczym od Andy Latimera nadając muzyce nieziemskiego charakteru. Jest tu mnóstwo dryfujących pięknych partii gitarowych , oraz wspaniała sekcja rytmiczna. Wszystkie kompozycje, a jest ich sześć, balansują na granicy wirtuozerii podkreślając talenty członków zespołu bez uciekania się do efektownych solówek, czy nadmiernie skomplikowanych kompozycji. „Nightwind” rozpoczyna się idealnym podsumowaniem całej płyty — energiczne instrumentalne fragmenty prowadzone przez flet oscylują z ponurymi ruchami prowadzonymi przez wokal, aż do końcowego momentu, gdy cudowna partia gitary wspomagana przez mellotron kończy nagranie. „Northern Lights” to jedna z najpiękniejszych piosenek francuskiego prog rocka. Zaczyna się od wolnych melodyjnych klawiszy i gitary elektrycznej podkreślonych przez atmosferyczne syntezatory i delikatny flet. Następnie utwór przechodzi  w kosmiczną melodię z potężną linią gitary, która jest prawdopodobnie najlepsza na całej płycie. Na uwagę zasługuje również „Dedicace”, którego optymistyczne fragmenty przywodzą na myśl klasyczny Camel. W stosunku do przedstawionych wyżej płyt, przepełniony zapadającymi w pamięć chwytliwymi utworami „Between Flesh And Divine” jest zaskakująco łatwy w odbiorze. Nie jest to „zaginiony klasyk”, za jakiego wielu go uważa, ale warto mieć go na półce. I co ważne – można słuchać go przy myciu okien, jak i na słuchawkach w nocy.

ATOLL „L’araignée-mal” (1975)

Ktoś powiedział, że Atoll to jeden z najlepszych francuskich progresywnych zespołów wszech czasów. Cóż, opinia może na wyrost, ale nie mnie ją rozstrzygać. W każdym bądź razie zespół jak mało który zgrabnie połączył wszystkie elementy gatunku, a jego często złożona i rozbudowana muzyka jest jednocześnie piękna i delikatna. Mam kilka płyt tej fantastycznej grupy, ale największym sentymentem darzę właśnie tę. Produkcja jak na dzisiejsze standardy może brzmi nieco prymitywnie, miks jest czasami daleki od ideału (niektóre solówki brzmią jakby były w oparach onirycznego echa), ale mnie to nie razi. Tu liczy się muzyka, a ta niezaprzeczalnie jest ambitna zaczynając od romantycznej wspaniałości „Le Voleur d’ Extase” po jeżący włosy na głowie dziewięciominutowy „Le Photographe Exorciste”, w którym uwodzicielski szept wokalisty Andre Balzera jest stopniowo przejmowany przez nieziemskie groteskowe zjawy rodem z opowieści H.P. Lovecrafta. Główną atrakcją tego wydawnictwa jest tytułowa, czteroczęściowa suita,  mini-cud pasywno agresywnych wahań nastroju, od orkiestrowego koloru do niemal demonicznego pandemonium. Utwór ani razu nie traci dynamiki przez swoją epicką długość (dwadzieścia jeden minut), a pod koniec ostatniej części zatrzymuje się w miejscu odcinając prąd i definitywnie zamykając album. Wspaniałą rolę odegrał tu nowy członek zespołu, Richard Aubert, który grą na skrzypcach nadał muzyce unikalny, jazz rokowy smak. Jego pojedynki z gitarzystą Christianem Beyą są ozdobą tego krążka, który zasługuje jeśli nie na miano arcydzieła, to na silny punkt europejskiego progresywnego rocka.

Nieznana klasyka proto-metalu. STONE GARDEN (1969-1971)

O ja naiwny myślałem, że proto-metalowe kapele zamierzchłej epoki mam już opanowane, ale ci goście uświadomili mi, że nadal trzymam rękę w nocniku. Spotkanie z ich nagraniami z jednej strony odurzyło mnie bardziej niż zapach kadzideł, na które jestem uczulony, z drugiej uzależniło jak narkotyk. Hard rock, psychodelia, acid rock, proto-metal… jak zwał tak zwał… zagrany z niebywałą precyzją w ich wykonaniu jest zabójczy! Nie wierzycie? Zapraszam więc do mojej kapsuły czasu, by przenieść się za Ocean w muzyczne lata zwane „Złotym Wiekiem”. Zapinamy pasy i lecimy…

Mieszkający od urodzenia w Lewiston w stanie Idaho Paul Speer razem ze swymi braćmi, Garym i Nealem w połowie lat 60-tych założyli zespół Three Dimensions. Pochodzili z muzykalnej rodziny, a że ich ojciec miał smykałkę do majsterkowania zbudował im kolumny głośnikowe i wzmacniacz ze starego radia. Grając popularne przeboje przedsiębiorczy bracia (wtedy jeszcze nastolatkowie) załatwili sobie w rodzinnym mieście koncerty, za które dostawali pieniądze. Niedługo potem zatrudnili chłopaka z tej samej ulicy, kolegę Paula ze szkoły średniej, Dana Merrella jako pełnoetatowego basistę i zmienili nazwę na Knights Of Sound. Wtedy też dokonali profesjonalnego nagrania piosenki „The World Is Coming To An End”, która później znalazła się na płytowych reedycjach zespołu. Regularne koncerty w Lewiston zwróciły uwagę menedżera Dona Tunnella i to on, po zobaczeniu pewnego plakatu, zaproponował zmianę nazwy na Stone Garden. To był rok 1967, czas pełnego rozkwitu psychodelii. Muzycy zaczęli zapuszczać długie włosy, zamienili angielskie ubrania z Carnaby Street na kurtki Nehru, a popowe przeboje zastąpili utworami The Doors, Cream, The Jimi Hendrix Experience, The Rolling Stones.

Kwartet Stone Garden

Dwa lata później Stone Garden był gotowy do wzięcia udziału w sesji nagraniowej. Jeden z przyjaciół posiadający w piwnicy skromne studio pomógł im zarejestrować kilka kawałków z czego dwa: „Oceans Inside Me” i „Stop My Thinking”, zostały wydane na singlu przez małą, niezależną wytwórnię z Los Angeles, Angelus Records. Zespół promował go na koncertach. Ze względu na to, że wszyscy nadal uczyli się w szkołach odbywały się one w weekendy. Mimo niskiego nakładu (300 sztuk) płytka zyskała znaczną popularność dzięki lokalnemu radiu, a w szczególności jego DJ-a, Chrisa Adamsa. To on załatwił im sesję w profesjonalnym studiu nagraniowym w Vancouver gdzie nagrali sporo materiału, z którego miał powstać album. Z niewiadomych przyczyn płyta nigdy się nie ukazała. Rok później zespół poszedł w rozsypkę. I kiedy wydawało się, że to koniec tej historii przypadek sprawił, że większość tych nagrań ujrzała światło dzienne w 1998 roku dzięki wytwórni Rockadelic.

Okładka singla „Stop My Thinking” (1969)

Rich Haupt, właściciel wytwórni dostał w swoje ręce kopię singla „Stop My Thinking”. Bardzo spodobała mu się piosenka „Oceans Inside Me” ze strony „B”. Jakimś cudem nawiązał kontakt z Paulem Speer’em, który zachował większość taśm nagranych w latach 1969-1971. Haupt oczyścił je z szumów i po konsultacji z Paulem wybrał dziesięć, które zostały umieszczone na winylowej płycie „Stone Garden”. Nawiasem mówiąc, wytwórnia Gear Fab Records dwa lata później wydała wersję CD, a w 2008 roku Shadow Kingdom wypuścił kolejną z dodatkowymi utworami, których nie było na longplayu Rockadelic. Materiał zawarty na albumie to mieszanka nagrań na żywo, nagrań studyjnych i domowych. Paul Speer: „Kiedy moi rodzice wyjeżdżali z miasta, zamieniałem nasz salon w studio i dokumentowałem nasze oryginalne utwory. Naprawdę cieszę się, że poświęciłem wtedy na to czas.”

Front okładki płyty „Stone Garden” wydany przez Rockadelic (1998)

Z chrupiącego i mocno zniekształconego mocnego akordu, który rozpoczyna album czuć, że będzie to smaczna proto-metalowa uczta. O ile „Oceans Inside Of Me” nie jest typowo metalowym numerem z pewnością skłania się ku ciężkiemu rockowi. Wokalista Russ Pratt, który na krótko dołączył do zespołu w 1969 roku, miał gruby, niski głos nadający się do śpiewania soulu, ale jeśli była potrzeba brzmiał bardzo rockowo. Barwą głosu przypomina mi Mike’a Pinerę z Iron Butterfly, którego można usłyszeć na albumie „Metamorphosis” z 1970 roku. „Oceans…” ma również interesującą część po refrenie. Mam tu na myśli masywną, „ołowianą” gitarę, która w psychodelicznym rocku tamtych lat w takiej właśnie odsłonie zaczynała się dopiero pojawiać. Z kolei bas brzmi jakby miał na sobie płaskie struny, co dodaje utworowi ciepła i odrobiny soulu. Czapki z głów! „It’s A Beautiful Day” brzmi lirycznie niczym hipisowska piosenka zanurzona w astralnych wodach. Co prawda nastrój jest mniej ciężki, ale gitarowy przester i mocarna sekcja rytmiczna podtrzymują klimat poprzednika… „The World Is Coming To An End” to pierwsze studyjne nagranie zespołu z 1965 roku, przed przyjęciem nazwy Stone Garden. Ten rarytas brzmi jak zapowiedź nadchodzącego doomu. Wokal jest czysty, ma wyższy rejestr niż u Russ Pratt’a więc podejrzewam, że należał do jednego z braci Speer (stawiam na Gary’ego).  Szkoda, że na tle muzyki został on cicho zmiksowany. To jeden z tych nielicznych numerów, w którym słyszymy czystą, bez żadnych zniekształceń gitarę elektryczną. Jak na swoje czasy ta muzyka wciąż się broni.

Stone Garden na plenerowym koncercie.

„Bastard” zaczyna się od dziwnych „prymitywnych” krzyków, a gdy muzyka zaczyna się rozwijać wracamy do rockowej gitary z fuzz boxem. Technicznie brzmi to jak nagranie „live” zarejestrowane na amatorskim sprzęcie. I faktycznie. Notatki na okładce wskazują, że zespół często nagrywał swoje występy i tak jest w tym przypadku. Mimo kilku małych potknięć ten naprawdę świetny kawałek ma wielki potencjał. Dla mnie bomba!  „Da Da Da Da Da” to hipisowski utwór z ciężkimi gitarami. Tytuł dla zmyłki, ale słucha się go wybornie. Tuż po nim pojawia się pierwszy bluesowy numer na tej płycie. Jeśli ktoś kojarzy „Trouble” Iana Gilana to „Stop My Thinking” jest w tym stylu. Prawdopodobnie taśma-matka już nie istnieje, gdyż wszystkie trzaski i skrecze jakie tu słychać pochodzą z bezpośrednio przegranego singla. Szkoda, że smakowite gitarowe solo w jego końcówce  tak szybko się kończy. Za to  „Assembly Line” zabiera nas na najcięższe terytorium, z prawie doomowymi akordami i bardziej pomysłową strukturą utworu. Obok „Oceans…” jest to jak dotąd najlepszy przykład proto-metalu na albumie poprzedzający Black Sabbath!

Tył okładki.

Hard rockowe brzmienie kontynuowane jest w ponad 8-minutowym jamie „Woodstick” z dodanym Hammondem. Można w tym miejscu pokusić się o porównanie z Vanilla Fudge. Unikając soulowego brzmienia muzyka Stone Garden trzyma się agresywnego rocka opartego na ciężkiej gitarze. Po tak dużej dawce mocnego uderzenia zespół oferuje nam amerykańskiego country rocka. „San Francisco Policeman Blues” to rzecz o biednym chłopaku, który został aresztowany za posiadanie odrobiny marihuany. To oczywiście pełen ironii komentarz podszyty odrobiną humoru na temat tego, kogo i za co wsadza się do więzienia. Nie jest to ciężki utwór, ale słucha się go z przyjemnością. Na zakończenie dostajemy raz jeszcze „Oceans Inside Of Me”, ale tym razem wersję singlową, w której słychać Johna Purvance’a na saksofonie. I chociaż nadal emanuje z niego energia, nie porywa tak jak ponownie nagrany w Vancouver na prośbę lokalnego radiowego DJ’a, który ich uwielbiał.

I w tym momencie powinienem zakończyć tę recenzję gdyby nie to, że jej kompaktowa reedycja z 2008 roku zawiera dodatkowo pięć znakomitych nagrań trwających ponad 30 minut! Nie darowałbym sobie gdybym o nich tu nie wspomniał.

Paul Speer na scenie.
Pierwszy z nich to „Grayworld Forest”, kolejny jam na żywo z organami Hammonda i porywającym gitarowym solo. Muszę powiedzieć, że jest ono lepsze niż wiele ciężkich psychodelicznych solówek jakie znam z tamtych lat. Jest płynne, bez potknięć i błędów, które zdarzają się wielu wykonawcom, także tym uznanym. Przy okazji inżynier dźwięku popisał się kreatywnością manipulując taśmą, a to zatrzymując, a to uruchamiając ją między solówką gitarową, a organową. Na początku wydaje się, że ten zamierzony efekt brzmi jak błąd, staje się nawet irytujący, ale gdy muzyka przyspiesza robi wrażenie, oj robi!  „Life Is Getting Harder” to następny czysto gitarowy utwór z odrobiną jazzowej perkusji, basu, harmoniami wokalnymi skłaniającymi się ku soulowym emocjom z bogatymi akordami Hammonda, przesterowaną gitarą i jej solówkami… „Day To Day” brzmi bardziej w stylu lat 70-tych zostawiając za sobą ciężkie akordy i przestery, ale wciąż z wyeksponowaną gitarą. Muzyczna struktura staje się bardziej złożona, każda część starannie wkomponowana, a całość trwająca nieco ponad sześć minut pozbawiona jest improwizowanego nudnego przeciągania. Jak widać ci goście nie byli żółtodziobami, a ich muzyka była na równi z dużo bardziej uznanymi zespołami zachodnioamerykańskimi…  „I Am Nothing” przenosi nas z powrotem do psychodelicznej krainy. Ten ponad ośmiominutowy kawałek buduje się wolniej i bez zbytniego pośpiechu z celowo powolnymi i stłumionymi wokalnymi harmoniami . Po zbudowaniu odpowiedniego napięcia następuje eksplozja z większą ilością gitarowych solówek z organowym podkładem. Mocna rzecz! Ostatni z bonusów, instrumentalny „Stainless Steel” zaczyna się bardzo ładnym i łagodnym rockowym riffem, po czym włącza się druga gitara. Akordy i proste nuty zamieniają się miejscami, a blues rockowy gitarowy styl z podciąganiem strun tworzy zrelaksowane brzmienie przypominające mi The Black Crowes i Blue Öyster Cult.

Jako fan ciężkiego psychodelicznego brzmienia i proto-metalu z przełomu lat 60 i 70-tych uważam, że ta muzyka jest łatwa do przyswojenia. Oczywiście, to nie jest heavy metal jak go rozumiemy dzisiaj – jak mógłby nim być? – ale jest tu mnóstwo przesterowanych mocnych akordów, bardzo kompetentne solówki, profesjonalna sekcja rytmiczna, a także bogate organy Hammonda. Jeśli ktoś, tak jak ja, lubi brzmienie ciężkiego rocka tamtych lat ten album prawdopodobnie przypadnie mu do gustu.

ASGARD „In The Realm Of Asgard” (1972)

Pod koniec 1971 roku w Plymouth gitarzysta Rodney Harrison wcześniej grający w Bulldog Breed u boku przyszłego lidera T2, oraz dwaj byli członkowie Stonehouse, wokalista James Smith i perkusista Ian Snow założyli zespół Asgard. Swoim folkowo-psychodelicznym brzmieniem przyciągnęli do siebie basistę Dave’a Cooka, skrzypka Petera Orgila i drugiego wokalistę Teda Bartletta. Inspiracją nazwy była starożytna mitologia nordycka, a Asgærd był siedzibą tamtejszych bogów. Zresztą początkowo posługiwali się oryginalną pisownią, w której dwie samogłoski (a i e) były ze sobą „sklejone” (æ). Ten łaciński dyftong został jednak szybko przez nich porzucony. Trochę szkoda, bo jak się okazuje istniało kilka kapel o tej samej nazwie (nie tylko w Wielkiej Brytanii, ale także w Stanach i Francji), a ta wyróżniałaby się na ich tle.

Zespół bardzo szybko zwrócił uwagę Gerry’ego Hoffa, głównego producenta wytwórni Threshold Records, należącej do The Moody Blues. Byli jednymi z pierwszych, którzy podpisali z nią kontrakt. Sesje nagraniowe do ich płyty odbyły się w studiach Threshold i Decca. Hoff wyprodukował większość pierwszej strony, zaś drugą powierzył producentowi Tony’emu Clarke’owi, którego wspomógł klawiszowiec The Moody Blues, Mike Pinder. Piękna grafika zdobiąca płytę „In The Realm Of Asgard” była dziełem studia projektowego Flying Colours.  Tęcza zbudowana z cegieł jest szczytem wieży. Po rozłożeniu okładki jej dolna część ukazuje trawiasty trawnik, bezlistne drzewa, gigantyczne węże, czarne bestie i rycerzy w zbrojach strzegących czerwonej ścieżki prowadzącej do Asgardu. W środku umieszczono teksty utworów i czarno-białe zdjęcia muzyków wykonane w studio przez Chrisa Parkera.

Front okładki.
Dół okładki.

Kiedy odkrywam mało znany album z epickim tytułem i jeszcze bardziej epicką okładką często sama muzyka mnie rozczarowuje. Ta płyta swego czasu długo nie schodziła z mego odtwarzacza i do dziś chętnie do niej wracam. Grupie udało się połączyć tradycyjny, momentami ciężki rock progresywny z nordyckimi odniesieniami lirycznymi nie czyniąc go ani tandetnym, ani też pseudo ambitnym. Zachowując swą oryginalność Asgard stworzył album z doskonałymi i pomysłowymi, choć krótkimi jak na ten gatunek utworami trwającymi od trzech do pięciu minut. Nie ma tu żadnego mellotronu, ani Hammonda. Poza gitarą i basem wszystkie inne dźwięki nadające tej muzyce barwę są tworzone przez skrzypce elektryczne i to w czasach, gdy ten instrument nie był tak rozpowszechniony w muzyce progresywnej jak dzisiaj. Dwaj prowadzący wokaliści, Bartlet i Smith zręcznie wykorzystywali chwytający za gardło śpiew polifoniczny, ale nie czynili tego nachalnie.

Już pierwsze (tytułowe) nagranie z cudownymi płaczącymi skrzypcami i wypełniające przestrzeń harmoniami wokalnymi dają niezłe pojęcie o ich umiejętnościach. Dodatkowo jego wagę podnosi zachwycająca historia boga piorunów, Thora, szukającego miłości w nieśmiertelnym królestwie swojego ojca, Odyna. Świetna rzecz! A skoro mowa o słowach muszę przyznać, że mroczne, groźne, potężne i wypełnione złowieszczą aurą literackie teksty Rodneya Harrisona są przemyślane czego brakuje wielu zespołom rocka progresywnego. Reszta albumu wcale nie odstaje od poziomu „In The Realm…”. Znakomite harmonie wokalne w stylu CSNY zachwycają w „Austin Osmanspare” (wyobraźcie sobie Raya Daviesa i The Kinks zanurzających palce w progresywnym basenie, a poczujecie jego angielski smak), a także w „Lorraine”, Ładny gitarowy riff Harrissona rozpoczyna „Friends”, najbardziej komercyjny (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu) utwór na płycie. I choć gitara  prowadzi go od samego początku to energetyczna linia basowa Cooka jest tajną bronią tego numeru.

Label wytwórni Threshold.

Koniecznie wyróżnić muszę też „Children Of A New Born Age” i jego kontynuację, „Time”. W tym pierwszym niech nikogo nie zwiodą początkowe nuty brzmiące jak jedna z wielu piosenek The Moody Blues, gdyż potem piosenka idzie swoim własnym torem. Jest w tym może trochę komercyjnego, ale jakże uroczego popu, co przełożyło się na fakt, że nagranie trafiło na singiel. Z kolei drugi to powrót rockowego ataku i zaiste imponujący jest to powrót. Zamykający płytę  „Starquest” przypominający space rocka z gitarowym fuzzem Harrisona  (ach jaka szkoda, że ​ na całym albumie jest go tak mało) został zbudowany na jazzowym klimacie, którego bym się tu nie spodziewał. Bardzo fajne zakończenia albumu, którego nie psuje mi nawet banalny tekst o ludziach, którzy najpierw zniszczyli Ziemię, a potem szukali dla siebie innego miejsca w Kosmosie.

Jedyną wadą tego wydawnictwa jest to, że trwa zbyt krótko. Chociaż… Bywa, że mały kawałek tortu smakuje bardziej, niż cały. Myślę, że ten album śmiało można postawić obok płyt zespołów takich jak Camel, Cressida, czy wczesny Uriah Heep. Po jego wydaniu grupa się rozpadła. Podobno Harrison odbył później kilka sesji z The Moody Blues, ale nigdy nie pojawił się na ich płytach.

EDEN ROSE (1971); EDGEWOOD (1972); THIRSTY MOON (1972); EPIDAURUS (1977).

Szukanie rzadkich płyt w moim i przypuszczam, że nie tylko w moim przypadku nie jest przejawem snobizmu. Bardziej niezaspokojoną ciekawością i chęcią odkrywania nieznanego. Część z nich wydobyta z czeluści zapomnienia dostała drugie życie, niektóre weszły nawet do kanonu szeroko pojętego rocka. Tak więc z wielką radością chcę podzielić się kolejnymi pozycjami, które być może zainteresują (taką przynajmniej mam nadzieję) wszystkich nie bojących się słuchać mniej oczywistej muzyki mało znanych, niesłusznie zapomnianych wykonawców.

EDEN ROSE „On The Way To Eden” (1970)

Korzenie kwartetu Eden Rose sięgają jazz rockowego tria z Marsylii, Les Golden, utworzonego w 1965 roku.  Album „On The Way To Eden” miał otworzyć kwartetowi drogę do kariery. Chichot losu sprawił, że zamiast spodziewanego sukcesu stał się platformę startową dla fantastycznego swoją drogą francuskiego zespołu progresywnego Sandrose, o którym już tu pisałem. Klawiszowiec Henri Garella, basista Christian Clairefond i perkusista Michel Julien tworzący trzon Les Golden po zwerbowaniu jednego z najlepszych francuskich gitarzystów sesyjnych tamtych czasów, Jean-Pierre Alarcena, zmienili nazwę na Eden Rose. Materiał na płytę, stworzony głównie przez Garella, był gotowy jeszcze przed przybyciem gitarzysty, któremu klawiszowiec chciał powierzyć rolę.. narratora. Wyszło dokładnie odwrotnie. Pomysłowy Paryżanin w porę przejął inicjatywę. I tak, zamiast narcystycznego monologu, słyszymy jasny, absolutnie żywy dialog wiodących instrumentów z solidnym wsparciem sekcji rytmicznej. Brzmienie emanuje świeżością i jakością podkreślając dominującą rolę instrumentów klawiszowych, które dźwigają melodie i są kręgosłupem każdej kompozycji. Otwarty styl krążący wokół jazzowych wzorów z akcentami psychodelii, z mnóstwem zawodzącej, fuzzowanej gitary i organów Hammonda szybko wciąga słuchacza w interakcję. Tytułowy utwór emanuje czystym klimatem pierwszych dzieł Caravan. Etiuda „Faster And Faster” to czysta rywalizacja w szybkości, technice i umiejętności maksymalnego wyluzowania, zaś pełen liryzmu „Sad Dream” z Alarcenem naśladującym Trowera na tle klawiszy i fortepianu mógłby znaleźć się na płytach Procol Harum… Dynamiczne tempo w „Obsession” zachwyca od samego początku i trzyma w napięciu aż do samego końca. Kolejny pojedynek gitarowo-organowy obaj panowie serwują w „Feeling In The Living” – prostej strukturze rockowej. Ale za to „Traveling” to już apoteoza jam rocka i prawdziwa bomba zapalająca, w której wyróżniają się diabelskie, acidowe organy, oraz potężny elektryzujący groove… „Walking In The Sea” to jedna z niewielu odskoczni od szybkich rytmów. Delikatne organy, piękna gitara zdobiąca melodię, z charakterystyczną techniką instrumentalną przywołuje dość wyraźne skojarzenie z ponadczasowym przebojem Serge’a Gainsbourga i Jane Birkin „Je t’aime… moi non plus”, ale w końcówce gitara uwalnia swoją moc osiągając swoje apogeum. Płytę kończy porywająca mieszanka rhythm and bluesa i jazz rocka pod hasłem „Reinyet Number”. Podsumowując: „On The Way To Eden” to udany przykład proto-progresywnej muzyki apetycznej, cholerycznej, zaraźliwej, zabarwionej talentem każdego z muzyków. Polecam fanom lekkiej psychodelii i maniakom organów Hammonda.

EDGEWOOD „Ship Of Labor” (1972)

Pochodząca z Memphis w stanie Tennessee mało znana w kręgach rocka progresywnego grupa Edgewood wydała jeden obiecujący album i zniknęła bez śladu. Korzenie zespołu są dość interesujące ponieważ klawiszowiec David Beaver, basista Steve Spear i gitarzysta Jim Tarbutton byli członkami popularnej wówczas garażowej kapeli The Gentrys. Znudzeni graniem prostych i krótkich piosenek zabarwionych soulem cała trójka poszukując bardziej wyrafinowanego brzmienia postanowiła założyć własny zespół. Swoim pomysłem zarazili gitarzystę Pata Taylora, klawiszowca i gitarzystę Davida Mayo i perkusistę Mike’a Bleeckera (niedługo potem zastąpionego przez Joela Williamsa) i tak w 1970 roku narodził się Edgewood. Doświadczenie zdobywali grając w lokalnych klubach i pubach zyskując licznych fanów. Dwa lata później w małej wytwórni TMI nagrali płytę „Ship Of Labor”. Trzeba przyznać, że mieli nie lada odwagę, by w amerykańskim stanie gdzie kwitło kiedyś niewolnictwo, gdzie założono Ku Klux Klan, a od kuli zamachowca zginął Martin Luther King wydać album z okładką nawiązującą do czasów niewolnictwa i handlu „żywym towarem”.

Album powstał w oparciu o bardzo amerykańską stylistykę z dobrym wokalem i wspaniałymi harmoniami. Oczywiście prochu nie wymyślili. Zrobili to, co wiele zespołów za granicą. Wzięli znajome brzmienie psychodelicznego rocka z końca lat 60-tych i dorzucili trochę klasycznych, bluesowych, a nawet jazzowych składników. Utwory takie jak „Why Don’t You Listen”, „Unconscious Friend” i „What You See” charakteryzują się progresywnym brzmieniem, chociaż te dłuższe i bardziej złożone zachowały komercyjny charakter. Płyta zaczyna się od tytułowego, najbardziej wyważonego muzycznie utworu z efektownymi klawiszami i ciekawymi aranżacjami. Jedna z najlepszych hybryd popu i progresji jaką słyszałem w amerykańskim prog rocku wczesnych lat 70-tych. Pojawiający się magiczny fortepian nadał całości idealnego charakteru. Szkoda, że więcej już się tu nie pojawi – bardzo mi go brakuje… Złowieszcze utwory w rodzaju, „Burden Of Lies” i „Medieval People” (czy ktoś kiedyś słyszał zespół z Memphis śpiewający o grzechach chrześcijańskich krzyżowców..?) były trochę dziwaczne, ale pobłogosławione trzema silnymi wokalami wybornie się obroniły. Nawiasem mówiąc Beaver, Mayo i Taylor odwalili świetne harmonie w utworze tytułowym i w pięknej balladzie „We Both Stand To Lose”.  W przeciwieństwie do wszystkiego, czego można by się spodziewać po zespole z Memphis z tamtych lat cała płyta jest warta wysłuchania.

THIRSTY MOON „Thirsty Moon” (1972)

Thirsty Moon grał jeden z moich ulubionych stylów Krautrocka: jazzowy, improwizowany, ciężki, intensywny, kreatywny. Brzmią jak żadna konkretna grupa choć znawcy tematu znajdą tu elementy podobnych niemieckich zespołów, takich jak Brainstorm, Kollektiv, Embryo, Emergency, Xhol Caravan… Zasadniczo ten wieloosobowy zespół był projektem braci Drogies: gitarzysty Jürgena i perkusisty Norberta, którzy utworzyli go w Bremie w 1971 roku. Rok później grupa wydała album „Thirsty Moon” z przykuwającą uwagę grafiką Gila Funcciusa – dzieło, uważane nie od dziś, za jedno z najlepszych progresywnych dokonań z Niemiec. Nietrudno zrozumieć dlaczego. Muzycy połączyli elementy krautrocka, jazzu i psychodelii tworząc wyjątkowe i urzekające doświadczenie dźwiękowe. Intensywna perkusja stanowi mocną i dynamiczną podstawę rytmiczną, użycie elektrycznego pianina zapewnia ciepły, futurystyczny charakter, podczas gdy ciężkie riffy gitarowe oscylują między delikatną atmosferą, a czystą psychodeliczną intensywnością. Kontrast między tym, co eteryczne, a co fizyczne, stanowi jedną z głównych zalet albumu oferującego muzyczną opowieść bogatą w niuanse odkrywane za każdym kolejnym przesłuchaniem. Atmosfera płyty przesiąknięta jest duchem space rocka, ale podkreślona wyraźnie jazzowym podejściem typowym dla niemieckiej muzyki fusion tamtego okresu. To połączenie daje początek instrumentalnym fragmentom, które zapraszają słuchacza w introspektywną, a zarazem pełną życia podróż.

Zachwycający „Morning Sun” rozpoczyna albumy w jazz rockowym stylu, który mile widziany byłby na przykład na albumie Embryo, ale zaczynając od „Love Me” zespół staje się bardziej kreatywny i progresywny nie tylko z chwytliwymi melodiami przesiąkniętymi jazzem, ale także skocznym metrum z dodatkową porcją perkusyjnych rozkoszy… „Rooms Behind Your Mind” to krótki, ciężki rocker, który oferuje solidną porcję gitary, a także funkową sekcję basową. Podczas gdy większość muzyki koncentruje się na instrumentalnym ciężarze, tu pojawia się wokal  Hansa Wernera Ranwiga, a także inspirowane Ornette’em Colemanem solo saksofonowe. Plemienne bębnienie conga oferuje intensywny perkusyjny kręgosłup, podczas gdy marzycielskie organy dodają atmosfery do ciężkiego rockowego napędu… „Big City”  dorównuje swojej nazwie. Rozległe, dziewięciominutowe miejskie wykopalisko, które pachnie upałem, oparami, jedzeniem, ludźmi i pędzącym do przodu życiem. Dwudziestominutowy żałobny „Yellow Sunshine” to ambitna opera wypełniona dętymi, zabójczymi organami, kosmicznymi odysejami i niesamowitymi momentami, która rozwija się stopniowo, oddając swój skarb tylko tym, którzy wysłuchają ją do samego końca. Za produkcję płyty odpowiadał Conny Plank. Jego innowacyjne techniki nagrywania i miksowania pozwoliły uchwycić żywą energię zespołu dodając brzmieniu trójwymiarowej głębi. Plank genialnie wykorzystał potencjał studia nagraniowego jako instrumentu; stosując efekty echa i pogłosu nadał albumowi niesamowicie wciągającą atmosferę. Nie jest on łatwy w odbiorze. Trzeba poświęcić  trochę czasu, aby czerpać korzyści z jego słuchania. Zapewniam, że warto!

EPIDAURUS „Earthly Paradise” (1977)

Nie jestem typem człowieka, który sięgając po każdy mało znany album progresywny od razu pieje z zachwytu. Spośród wielu pojawiających się w ostatnich latach takich pozycji szukam perełek, a taką bez wątpienia jest płyta „Earthly Paradise” zespołu Epidaurus pochodzącego z niemieckiego miasta Bachum. Dwaj pedantyczni klawiszowcy, Günter Henne i Gerd Linke, oraz perkusista Manfred Struck stworzyli projekt zorientowany na brzmienie symfoniczne. Po miesiącach ciężkiej pracy dołączyła do nich wokalistka Christiane Wand, basista Heinz Kunert i drugi perkusista Volker Emig. W ciągu dwóch czerwcowych dni w murach Langendreer, jednego z najlepszych europejskich studiów nagraniowych nagrali materiał na płytę. Pierwotnie wydana jako private press (z naiwną, czarno-białą okładką) obecnie warta jest małą fortunę. Brzmienie opiera się oczywiście na klawiszach, a jest ich sporo: pianino, organy, klawinet, mnóstwo syntezatorów, mellotron… brakuje mi jedynie dobrej, elektrycznej gitary. Podoba mi się, że nie ma tu śladu wirtuozerii czy samouwielbienia. Patos? Tak, czasem, ale podyktowany wyłącznie dobrymi intencjami – chęcią zbliżenia się do kanonów romantycznej klasyki. Pierwsza strona oryginalnej płyty to dwa utwory z panną Wand śpiewająca anielskim głosem podobnym do Annie Haslam z Renaissance, ale śpiewany oktawę wyżej. Niemal siedmiominutowy „Actions And Reactions” to bardzo przyjemny ultra-symfoniczny rock ze zwiewnym wokalem, który pojawia się w trzeciej minucie. Jest pięknie. Jeszcze większe wrażenie robi „Silas Marner” z nastrojową 12-strunową gitarą akustyczną i przepiękną partią fletu w wykonaniu gościnnego muzyka Petera Meyera. Obraz, który zespół maluje zbliża się do symbolicznych pejzaży Caspara Friedricha: melancholijnych, baśniowych, z zatartymi granicami pomiędzy realnym, a metafizycznym światem… Ale to, co najlepsze jest na drugiej, w całości instrumentalnej stronie, zawierającej solidny, bardzo spójny materiał. „Wings Of The Dove” i „Andas” to wybitne przykłady ich progresywnego klimatu znakomicie wykonane z dodatkiem odrobiny ekscytacji. Pierwszy z nich, z poetyckim „spokojem” z jednej strony i atakami mooga na skomplikowanym tle perkusyjnym z drugiej może służyć jako wzór dla całego gatunku. Analogia z holenderskim Earth And Fire z okresu „Atlantyda” nasuwa się sama. Drugi jest wyraźniej zakorzeniony w pewnego rodzaju jazzowym jamie, w którym syntezatory zapewniają kosmiczną atmosferę. Na koniec utwór, którego tytułu chyba nigdy nie nauczę się na pamięć. „Mitternachtstraum” to kolejny jam session, taka kosmiczna mozaika skoncentrowa na syntezatorach w stylu Tangerine Dream lekko „zarażona” nastrojem „Moonmadness” Camela. Ten piękny album to prawdziwy klejnot progresywnego rocka drugiej połowy lat 70-tych.

Rockowa perła z RPA – THE INVADERS „There’s A Light, There’s A Way” (1971).

O zespole The Invaders pochodzącym z małego miasteczka Uitenhage, 37 kilometrów od Port Elizabeth w Republice Południowej Afryki można rozprawiać godzinami. Szkoda, że grupa nie doczekała się filmowej opowieści w stylu „Bohemian Rhapsody” Bryana Singera, „One Love” Marcusa Greena, czy „The Doors” Olivera Stone’a. Ich droga do szczytu sławy zaczęła się bardzo wcześnie, od koncertu Cliffa Richarda z The Shadows w Port Elizabeth w 1961 roku. Po jego obejrzeniu nastoletni Johnny Burke oświadczył stanowczo: „Pewnego dnia będę sławny jak oni.” Niedługo potem uzbrojony w basową gitarę założył The Astronauts, pierwszy popowy zespół w Uitenhage. Niestety jego żywot był bardzo krótki; po kilku występach Astronauci się rozpadli. Tułając się po innych grupach dwa lata później utworzył The Invaders. Nikt wówczas nie przypuszczał, że wyjdzie z tego coś wielkiego. A wyszło.

Pierwotny skład The Invaders. Od lewej: D. Burke, E. Gobey, J. Moses, J. Burke.

Początkowo zespół łapał wszelkie możliwe okazje, grał na każdej szkolnej imprezie, brał udział w konkursach młodych talentów gdzie za każdym razem rozbijał w pył konkurencje. Wkrótce wieść o energicznych występach The Invaders rozeszła się błyskawicznie, a debiutancki album „Two Sides Of The Invaders” z 1967 roku szybko zyskał status złotej płyty. Kiedy Johnny Burke, jego brat Dave (perkusja), Errol Gobey (wokal, gitara rytmiczna), oraz Joe Moses (gitara prowadząca) wypuszczali single z takim przebojami jak „Kongo Kwela”, „June”, „Ice Cream And Suckers”,„Last Date”, „Crying In The Chapel” byli objawieniem tamtejszego rynku muzycznego, zaś wyprzedzający psychodeliczną rewolucję „Shockwave” przesiąknięty gitarowym fuzzem stał się sensacją. Wcześniej nikt tu tak nie grałNiestety napięty harmonogram koncertów odbił się na głosie Errola Gobeya, który pod koniec 1968 roku opuścił kolegów. W krótkim odstępie czasu przyjęli dwóch wokalistów, ale nie trwało to długo. Kilka miesięcy później Errol wrócił skupiając się jedynie na graniu na gitarze rytmicznej. W sierpniu 1969 roku ich popularność jeszcze bardziej wzrosła, gdy dołączył do nich (wtedy jeszcze mało znany) wokalista Lionel Petersen  ze swym  jedwabistym głosem, co widać było po fan klubie zespołu, który w tym czasie liczył ponad 50 tysięcy członków skutecznie rywalizując z fan klubami Beatlesów i Rolling Stonesów. Sprawami klubu, w tym finansami i promocjami zajmował się stały personel składający się z pięciu osób, do obsługi poczty od fanów trzeba było wyznaczyć kolejnych pięciu asystentów!

Od lewej: Johnny i Dave Burke, Lionel Petersen, Joe Moses, Errol Gobey

Podtrzymujący dobrą passę krążek „New Image” (1969) został wydany przed wyruszeniem zespołu w trasę po Europie, głównie w Niemczech, Holandii i Wielkiej Brytanii. Niestety biurokracja, problemy z wizami i pozwoleniami na pracę spowodowały, że szybko wrócili do kraju. Wrócili bez sukcesu, ale z nową wizją i kierunkiem na kolejny album. Porzucając popowy styl stworzyli własne, surowe, ziemiste brzmienie nawiązujące do afrykańskich korzeni, które odbiło się echem w całej Republice  Południowej Afryki i poza jej granicami. Fani, podobnie jak cała rzesza młodych muzyków szukających wzorców i nowych dróg muzycznych z miejsca to pokochali. Istotę muzyki The Invaders chyba najlepiej sformułował Johnny Burke w jednym z ówczesnych wywiadów: „Przynosi ona szczęście naszym słuchaczom, sprawia, że ludzie zapominają o swoich troskach i zmartwieniach. Dla większości tych ludzi życie jest ciężarem. Kiedy przychodzą do sali są pochłonięci naszą muzyką i zapominają o długach i o tym, skąd jutro wezmą jedzenie. Mogą dać upust wszystkim swoim stłumionym uczuciom, emocjom i na godzinę lub dwie po prostu zapomnieć o ciężkim życiu. To dla nich wyzwolenie.” Na koniec dodaje: „Nie ma nic bardziej ekscytującego niż ludzie krzyczący u twoich stóp. To forma docenienia naszej muzyki. To nasza nagroda i zapłata”.

W 1970 roku dołączył do nich grający na organach Rodger Pillay wzbogacając brzmienie zespołu. W poszerzonym składzie Invaders nagrali płytę „There’s A Light, There’s A Way”, którą wytwórnia MVN wydała na początku stycznia’71.

Front okładki.

Ten album pokazuje jak jedna z najbardziej popularnych grup beatowych lat 60-tych stała się tripowa i hard rockowa. Zniknęły lekkie popowe melodie z poprzednich lat, a w ich miejsce pojawiły się bardziej nowatorskie elementy takie jak psychodelia,  funk i rock progresywny. Jest ciężko, ale nie mulisto. Gitarowe wybuchy z fuzzem uzupełniono świetnym wokalem i miękkimi pasażami Hammonda – niektóre sekwencje organowe mają majestat Matthew Fishera z Procol Harum. Wszystkie kawałki (a jest ich osiem) trzymają równy i wysoki poziom i trafiły mnie w serce od pierwszego odsłuchu. Tytułowe „There’s A Light…” z uroczymi harmoniami wokalnymi  ma klimat psychodelicznych ballad z czasów hipisów i Lata Miłości co zawsze mnie rozbraja i wywołuje dreszcze… „Turn On The Sun” umiejętnie łączy soul i pop rock początku lat 70-tych, zaś nieco funkowy „Ocean Of Peace” z hard rockowym podkładem rytmicznym, momentami ciężką gitarą i śmigającymi wokół niej organami mógłby z powodzeniem znaleźć się na albumie Rare Earth. Zalany wirującym Hammondem „Astral III” jest dla mnie głównym punktem całej płyty. Od pierwszych akordów uderzają w nas ogniste gitary, dudniące bębny, gęste organy Hammonda i mocno wznoszący się wokal. Utwór krąży wokół wczesnego Grand Funk Rairoad i nie różni się od tego co oferowali w tym samym czasie Deep Purple i Black Sabbath. Po dwóch minutach pojawia się porywająca gitarowa solówka Joe Mosesa, z której Jimi Hendrix byłby dumny. Czad! Partią fletu zaczyna się „Astral II”, ale tak naprawdę to ukłon w stronę lubianego przez nich zespołu The Kinks z cytatem „You Really Got Me”. Choć nie ma takiej siły przebicia jak „Astral III” warta jest uwagi. W dramatycznym „Seccond Coming” dzieje się sporo fajnych rzeczy. Jest chórek, znakomity wokal (jak w każdym nagraniu), fantastyczna sekcja rytmiczna, nie mówiąc już o gitarze i organach…  „I Need You” jest platformą dla zespołowego grania, choć tym razem chciałbym pochwalić Johnny’ego na basie – dla mnie cichy bohater tego numeru. Oryginalna płyta kończy się klasykiem Rolling Stones’ów, „You Can’t Always Get What You Want”. Dla każdego kto się z nim mierzy to trudne zadanie i wielu na nim poległo. Invaders odważnie „uduchowili” melodie wznoszącym się wokalem, funkowymi liniami klawiszy (pianino plus organy) i jazzowym fletem. Oczywiście można dyskutować czy to wykonanie czyni go jednym z najlepszych coverów w historii rocka. Nawet jeśli nie, być może jest jednym z najbardziej oryginalnych i porywających jakie słyszałem. Reedycja CD z 2010 roku wytwórni Retro Fresh z RPA, którą mam zawiera dwa inne covery w postaci bonusów: surową wersję „Born On A Bayou” (oryg. Creedence Clearwater Revival) ze strony „B” singla z 1970 roku, oraz psychodeliczny  Painter Man” (cover Creation) z debiutanckiej płyty „Two Sides Of Invaders”. Oba bardzo ciekawe. Szkoda, że po tak wspaniałym albumie w kwietniu 1971 roku grupa rozpadła się z „powodów religijnych”.

Nie da się ukryć, że The Invaders odegrali kluczową rolę w rozwoju południowoafrykańskiej muzyki rockowej torując drogę przyszłym pokoleniom artystów. Ich muzyka znalazła oddźwięk wśród mocno zróżnicowanej publiczności; szacuje się, że najbardziej kochani byli w niższych warstwach społecznych. Do dziś zajmują poczesne miejsce obok innych błyszczących świateł na firmamencie afrykańskiego rocka takich jak Freedoms Children, Otis Waygood, Hawk, Suck i Abstract Truth.

AGNES STRANGE „Strange Flavour” (1975); „Theme For A Dream” (Unreleased Masters & Original Demos, 1972-1974).

Początek lat 70-tych. Niemal w każdym zakątku Wielkiej Brytanii (i zapewne nie tylko tam) każdego dnia i każdej nocy młode zespoły podtrzymywały swego ducha przy życiu grając R&B, prog, folk rock, cokolwiek, nie rezygnując ze swych marzeń, a przede wszystkim ze swojej muzyki, którą kochali. Niestety wytwórnie płytowe tego nie rozumiały, co dało początek fenomenowi, który obecnie tak kochają kolekcjonerzy – płycie Private Press. Agnes Strange były jednym z tych niezwykłych (a jednocześnie archetypowych) zespołów, który z własnych środków sfinansował swój jedyny album i jak to czasem z takimi albumami bywa stają się one o wiele ciekawsze ze względu na swoją historię. Za tą zagadkową nazwą kryje się potężne power trio prowadzone wspólnie przez wokalistę i gitarzystę Johna Westwooda, basistę  Alana  Greena i perkusistę Dave’a Rodwella. Podobnie jak w przypadku wielu innych grup, które popadły w zapomnienie i których ulotna kariera zaginęła w tunelu czasu tak i historia Agnes Strange jest ciekawa.

Agnes Strange.

Trio powstało w Southampton w 1972 roku zdobywając lokalną popularność. Dwa lat później podpisali kontrakt z menadżerem Dickiem Jamesem (zarobił krocie na wydawnictwach Beatlesów) i przenieśli się do Londynu w poszukiwaniu sławy i chwały. Wydawało się, że byli na dobrej drodze, by osiągnąć sukces. Co się więc stało, że nie wyszło? Co poszło nie tak? Cóż, niewytłumaczalna decyzja biznesowa jednym zamachem przekreśliła ich muzyczną karierę. Po podpisaniu kontraktu z Pye, trafili pod skrzydła jej odłamu, Birds Nest Records. To właśnie ta wytwórnia, powiązana z producentem piwa Watney Mann i jego siecią pubów, wydała im w 1975 roku album „Strange Flavour”, za który sami zapłacili. I tu pojawił się problem. Okazało się, że artyści z nią związani mogli grać wyłącznie w miejscach należących do browaru. Tymczasem rockowa publiczność wcale nie była zainteresowana wizytą w pubach Watneya. To tak jakby McDonald’s i Sony BMG dogadali się, że płyty hardcore’owe i punk rockowe dostępne będą wyłącznie w restauracjach typu fast food… Pomimo oczywistych podobieństw do uwielbianych zespołów takich jak Groundhogs, Budgie i wczesnego Status Quo, na koncerty Agnes Strange przychodziło po kilka osób. Mało tego. Bez promocji i reklamy sprzedano zaledwie kilka egzemplarzy płyt. Wyobrażam sobie jak bardzo to ich zabolało i jak mocno rozczarowało. W rezultacie zespół zniknął bez śladu, podobnie jak jego jedyny album będący dziś kolekcjonerskim rarytasem.

Front okładki płyty „Strange Flavour” (1975)

Album był wielokrotnie bootlegowany, szczególnie w Korei i Rosji. Po raz pierwszy wydano go bodaj w 1996 roku. Jedenaście lat później brytyjska Rev-Ola jako pierwsza wznowiła go oficjalnie na CD. I cóż się okazuje? Ano to, że mamy do czynienia z naprawdę doskonałym albumem wyprodukowanym przez znawcę rock and rolla, Dave’a Travisa i realizatora dźwięku, Colina Thurstona, który wkrótce zyska sławę  jako producent post-punku i new romantic. „Strange Flavour” to album, który przywodzi na myśl różnorodne zespoły i style z dobrym zbiorem hard rockowych numerów z psychodelicznymi akcentami nie stroniący od blues rocka i boogie. Istnieli zbyt krótko aby stworzyć charakterystyczne dla siebie brzmienie. ale zasada „zobacz, czy zadziała” i gustowne granie sprawiły, że płyta jest bardzo interesująca. Mnóstwo gitarowej pracy i ciężkie rockowe nastawienie mieści się gdzieś pomiędzy acid rockiem późnych lat 60-tych, a metalem następnej dekady. Cała trójka była wspaniała, ale to John  Westwood zarówno wokalnie i jako gitarzysta kradnie show i błyszczy najbardziej. W bluesowych numerach takich jak „Alberta”, „Clever Fool” czy „Highway Blues”, a także w instrumentalnych „Odd Man Out” i „Loved Ones”  jest absolutnym protagonistą.

Wszystkie utwory są świetne, zaś dwa pierwsze to genialne szybkie, ciężkie boogie. Zaczyna się od Give Yourself A Chance” z gitarowymi riffami w stylu „Led Zeppelin spotyka wczesne Deep Purple”, zaś „Clever Fool” to jeszcze więcej tego samego, który śmiało mógłby być na albumie Dave’a Edmundsa ery Rockpile. Zakończenia zrobione są w wielkim stylu i z rock and rollowym rozmachem stąd wrażenie jakby ci goście całą tę zrodzoną z potu, łez i krwi rzecz wymyślili sobie sami. Centralnym punktem albumu jest utwór tytułowy. Przełamując styl boogie na rzecz mocnego klimatu Budgie staje on w szranki z takimi klasykami jak „Breadfan”, „Crash Course In Brain Surgery” i innymi ciężkimi utworami Walijczyków… Początek „Alberta” nasuwa przypuszczenie, że będziemy mieć do czynienia z kawałkiem country w stylu Johnny’ego Casha, co nie dziwi biorąc pod uwagę, że napisał go Travis, który wcześniej wyprodukował wiele płyt z muzyką country. Tymczasem po upływie półtorej minut utwór zmienia się w soczystego, 12-taktowego ciężkiego bluesa. Tuż po nim pojawia się piękna „Loved One” – prawdziwa heavy metalowa ballada w dwóch częściach z naprawdę smacznym riffem częściowo opartym na „Hocus Pocus” wracająca do ulubionego boogie rocka, z mnóstwem gustownych pomysłów.

Label wytwórni Birds Nest

Trio z powrotem nabiera tempa w „Failure” z szaleńczym wah-wah w odlotowym „Children Of The Absurd” gdzie pojawiają się elementy psychodeliczne z sonarowymi pingami gitary w stylu Pink Floyd, a następnie w niefortunnie nazwanym kawałku ciężkiego boogie a la UFO z odrobiną „Roadhouse Blues” Doorsów, „Odd Man Out”. Kolejny mój ulubiony kawałek to „Highway Blues”, za który można umrzeć – prawdziwa biblioteka zagrywek i sztuczek bez zbędnej wirtuozerii zapewniająca mnóstwo rozrywki. Mój kolega muzyk powiedział coś, co mi się spodobało: „Żałuję, że nie wpadłem na pomysł, aby napisać taką piosenkę – nie, to nie jest trudne, ale chodzi o to, że ci goście to zrobili, a ja nie…” „Granny Don’t Like Rock And Roll” (kocham ten tytuł) zawiera najwięcej metalowych riffów nie tylko na tym albumie, ale prawdopodobnie w całym 1975 roku poprzedzając Iron Maiden z ich słynnym galopowym rytmem. Rzecz rozwala gryf, a ja słuchając go głośno pytam sam siebie: „Gdzie jest „11” na moim wzmacniaczu, kiedy go potrzebuję?!” Płytę kończy „Interference”, krótka piosenka akustyczna, w której producent w humorystycznym sposób przedstawia zespół i techników.

W 2000 roku, a więc przed oficjalnym wznowieniem „Strange Flavour” pojawiła się płyta „Theme For A Dream” zawierająca niepublikowane utwory i oryginalne dema nagrane w latach 1972-1974.

Front okładki „Theme For A Dream”

Moja znajomość z Agnes Strange zaczęła się właśnie od tych nagrań z miejsca przykuwając moją uwagę. Śmiem twierdzić, że „Theme For A Dream” jest tak samo doskonały (momentami nawet bardziej) jak „Strange Flavour”. Główną atrakcją są tu utwory nigdy wcześniej niepublikowane. Jest ich siedem i zajmują pierwszą część płyty. Podoba mi się, że zespół miesza tu różne style zachowując przy tym umiar jednocześnie budząc zachwyt i zainteresowanie od pierwszego do ostatniego dźwięku. Ktokolwiek to stworzył miał mnóstwo dobrych pomysłów i rozwinął je w nowatorski dla tych czasów sposób. Utwór tytułowy otwierający płytę charakteryzuje się potężnym riffem gitarowym wah-wah; w „Messin’ Around” odnajdujemy riffy, a nawet rytmy przypominające „Communication Breakdown” Led Zeppelin, Od zmian temp i zróżnicowanych nastrojów w „Graveyard” może zakręcić się w głowie, a „Rockin’ In E” to instrumentalny boogie rock w najlepszym wydaniu! Przerwę na oddech robimy przy „Dust In The Sunlight” z 1972 roku z Dave’em Travisem na wokalu, aby powrócić z ciężką artylerią w „The Day Dreamer”. Ilekroć słucham tego materiału nie mogę się nim nasycić! I obojętnie, czy zespół gra boogie, hard rocka, lub bluesa nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu to znakomite utwory, które nagrali fantastyczni muzycy.

 

Pozostałe nagrania (siedem) to oryginalne, surowe dema utworów, które po studyjnym obróbce znalazły się na „Strange Flavour”. Wśród nich wyróżniłbym „Higway Blues”, wydłużony do dziesięciu minut. Miód na uszy!

Ilekroć słucham obu tych płyt nie mogę się nimi nasycić. I obojętnie, czy zespół gra boogie, hard rocka, lub bluesa, nie ma to dla mnie znaczenia. W końcu to znakomite utwory, które nagrali naprawdę fantastyczni muzycy.

Mało znane, mało grane: STONEHOUSE (1971); PUGH’S PLACE (1971); GRIT (1972).

Chyląc czoła przed rockową klasyką od zawsze ciągnęło mnie do słuchania mało znanych, dawno zapomnianych zespołów rockowych. Uwielbiam to uczucie podekscytowania, gdy uda mi się znaleźć prawdziwy diament w szorstkim kamieniu, uwielbiam ten dreszcz emocji podczas pierwszego przesłuchania, a później dodania go do ulubionych wykonawców na półce z płytami. Z tej listy (wcale nie krótkiej) wybrałem trzy płyty trzech różnych zespołów, które warto poznać. Zalecam, by grać je głośno!

STONEHOUSE „Stonehouse Creek 1971”

Jak dla mnie to jedno z najważniejszych płytowych wznowień jakie pojawiło się w 2011 roku i chyba jeden z najbardziej niedocenionych albumów hard rockowych nagrany w 1971 roku.

Grupa, która powstała w Plymouth była dzieckiem Petera Spearinga, niesamowitego gitarzysty i kompozytora. Przed jej założeniem Spearing kręcił się trochę po Niemczech, a nawet pojawił się w tamtejszej telewizji. Po powrocie do Wielkiej Brytanii z grupą The Earth w 1969 roku nagrał dwa single – jeden dla wytwórni Decca, drugi dla Columbii. Rok później założył Stonehouse, w składzie którego znalazł się wokalista James Smith o potężnym, wysokim głosie, perkusista Ian Snow, oraz basista Terry Parker. Po podpisaniu kontraktu z RCA Victor weszli do londyńskiego  Advision Studios gdzie w trzy dni nagrali płytę „Stonehouse Creek 1971 nazwaną na cześć zatoki w ich rodzinnym mieście. Pomimo ogromnego potencjału płyta została niezauważona. Podejrzewam, że duża w tym wina wytwórni, która jej nie promowała (przynajmniej ja nie znalazłem żadnych śladów promocji ze strony RCA), bo gdyby to zrobiła dziś opowiadalibyśmy inną historię. Nie pomogła jej też niezbyt urodziwa okładka Keitha McMillana (bardziej znanego jako Keef) przedstawiająca kamienną tablicę z wygrawerowaną wielkimi literami nazwą zespołu, tytułem i rokiem wydania, co poniekąd stało się źródłem nieporozumień co do tytułu. Keef zaprojektował wiele fantastycznych okładek dla Black Sabbath, Hannibal, Colosseum, Spring,  Affinity… szkoda, że im trafiła się jedna z mniej ciekawych. Porównywanie Stonehouse z innymi zespołami jest bezcelowe, ale (ku mojemu zdziwieniu) często określano go zespołem progresywnym. Hm… jeśli tak, czy powiemy to samo o Deep Purple..? W każdym bądź razie jeżeli ktoś lubi Rare Bird (dwie pierwsze płyty), My Blitz, wczesny Led Zeppelin, czy Stray nie zawiedzie się.

Tył okładki.

Album zaczyna i kończy się dwoma krótkimi oddzielnymi częściami tytułowej piosenki trochę w stylu country, trochę folkowo-popowy. Ale wszystko pomiędzy to najwyższej klasy inteligentny hard rock podszyty bluesem, dobrze zagrany, pozbawiony zbędnych dodatków, ze świetnym wokalem z dużą ilością gitary. Czy trzeba czegoś więcej..? W „Hobo” zespół pokazuje się od ciężkiej, blues rockowej strony z pianinem w tle i histerycznym wokalem, który wzbudziłby zazdrość wielu wokalistów. „Cheater” to punkt kulminacyjny albumu. Ten bardzo ciężki gatunkowo numer z niesamowitym brzmieniem gitary dorównuje najlepszym hard rockowym zespołom. Lekko progresywna gitara otwiera „Nightmare”, a fortepianowe ozdobniki nadają mu klimat boogie.  Perkusja i bas uzupełniają potężny dźwięk gitary w „Down, Down”, a „Don’t Push Me” z progresywnymi riffami przyciąga uwagę jak mało który. Z kolei „Topaz” to instrumentalny utwór, idealny dla tych, którzy lubią „Moby Dicka”, ale mają też tendencję do jego szybkiego przewijania; ten jest wolny od solówki perkusyjnej, więc przewijanie nie wchodzi w rachubę. Z kolei  „Ain’t No Game” i „Four Letter Word” zagłębiają się w głębsze tematy takie jak tolerancja i nastroje antywojenne. Szkoda, że Stonehouse wydał tylko ten jeden album będący klejnotem swojej epoki, bo potencjał mieli ogromny. Po rozpadzie James Smith i Ian Snow dołączyli do progresywnego zespołu  Asgærd nagrywając znakomitą płytę „In The Realm Of Asgærd”.

PUGH’S PLACE „West One” (1971)

Holandia… Ile znakomitych zespołów pochodzi stamtąd. A tym, którym udało się zająć poczesne miejsce w historii muzyki jak Focus, Ekseption, czy Supersister są niezwykłe. Szkoda, że Pugh’s Place tego nie osiągnął. Zresztą niewielu potrafi go dziś kojarzyć i  ja to rozumiem. Ale zanim popadł on w zapomnienie wydał jeden, moim skromnym zdaniem znakomity, album.

Grupa powstała w 1965 roku w holenderskim Leeuwarden z popiołów Example, którego gitarzystą był Hans Kerkhoven. Po początkowym okresie spędzonym na graniu coverów skład się ustabilizował i dwa lata później zespół zmienił nazwę na Pugh’s Place. W 1970 roku nagrali dla Decca singla – preludium do albumu „West One” wydanego rok później. Muzyka na tej płycie to ciężki rock z genialnymi solówkami na flecie, dzikimi gitarami, doskonałymi frazami klawiszy, solidną sesją rytmiczną, świetnymi liniami basowymi, przy których chce się skakać i dynamicznym wokalem zgodnym z epoką. Krążek zaczyna się od piosenki Beatlesów „Drive My Car” i słowo daję, to najlepszy wykon tego utworu jaki w życiu słyszałem. Aranżacja muzyczna, ciężko brzmiący atak gitary, organów Hammonda i fletu są fenomenalne! Oczywiście pozostałym, bardzo intensywnym autorskim utworom nic nie brakuje. Szybki „The Prisoner” z progresywnym riffem jest kolejnym moim faworytem, świetne  „Old Private John” i „Give Me Good Music” mogłyby stać się klasykami, zaś „Lady Power” to bardzo miłe zaskoczenie na zamknięcie płyty. Ilekroć sięgam po ten album za każdym razem wprawia mnie on w dobry nastrój, co jest kolejnym jego plusem.

GRIT „Grit” (1972)

Grit powstał z popiołów londyńskiego zespołu Merlyn i tworzyli go: Frank Martinez (gitara prowadząca), Paul Christodoulou (bas), Tom Kelly (perkusja) i Jeff Ball (wokal). Frank Martinez, zwany też „Spider”, na początku swojej kariery muzycznej przeszedł przesłuchanie u Joe Meeka w jego studiu Holloway Road. Później grał z John Dummer Band, oraz z zespołem Grand Union supportując Pink Floyd w 1968 roku. Tom Kelly pogrywał w Connexion, a Paul Christodoulou razem z Frankiem w Merlyn. Po kilku próbach zadebiutowali na scenie u boku Nazareth z miejsca zdobywając sympatię publiczności. W Wigilię Bożego Narodzenia roku’72 nagrali demo w londyńskim SWM Studios przy Clerkenwell. Nagrania zrobiono w locie, bez prób. Inżynier dźwięku nie przyłożył się zajęty świątecznymi myślami. Cztery kopie12-calowego acetatu (po jednym dla każdego) zostały wytłoczone w celach promocyjnych. Uzbrojeni w demo odwiedzili kilku agentów muzycznych, ale nikt nie był zainteresowany. Podczas poszukiwań menedżera zgłosił się do nich Grek, Kon Mantas, który zaproponował im trasę po Grecji. To była prawdziwa przygoda. Udało im się pojawić w telewizji i zagrać na kilku dużych festiwalach z wielkimi nazwiskami greckiej sceny psych progowej takimi jak Socrates i Peloma Mpoklou. Szalejący z zachwytu Grecy nadali im przydomek „The Bomb”. Niestety, z powodu problemów rodzinnych, Frank musiał opuścić zespół i wrócić do Anglii. To był koniec dla Grit.

Grit na scenie Angel Pub (1972)

Prawie cztery dekady później jeden z tych acetatów został znaleziony na pchlim targu w Niemczech. Znalezisko tak bardzo zaintrygowało słynnego kolekcjonera płyt Hansa Pokorę, że umieścił je w swojej książce „7001 Record Collector Dreams” z maksymalną oceną za rzadkość. Aż do 2019 roku o zespole nie było wiadomo nic. Dosłownie. Przypadek sprawił, że Alex Carretero z Guerssen znalazł Franka Martineza, który rzucił garść informacji na jego temat. Mało tego – otworzył przed nim swój skarbiec, w którym znajdowała się oryginalna taśma-matka demo, oraz kasety magnetofonowe nagrane podczas prób zespołu Grit i… Merlyn! W 2020 roku Guerssen wydał to na winylu, a dwa lata później na CD. Wydawca wykonał niesamowicie dobrą robotę czyszcząc nagrania, które (o czym warto pamiętać) przeleżały nietknięte przez ponad czterdzieści lat.

Psychodeliczny hard rock z wściekłą perkusją i oszałamiającą gitarą prowadzącą – tak najkrócej można opisać ten materiał. Są tu oczywiście cztery utwory z oryginalnego acetatu: zabójczy „Mineshaft”, czyli czysty undergroundowy hard rock z gitarowym fuzzem, progresywny „Child And The Drifter” z bombastyczną perkusją i zabójczymi solówkami, oraz dwa połączone ze sobą numery „What Do You See In My Eyes”„I Wish I Was” utrzymane w klimacie ciężkiej prog rockowej psychodelii. Cztery, czystej maści prawdziwe kilery! Ależ się tego słucha!!! Gratką dla miłośników Grit będą zapewne trzy kawałki (na czele z pędzącym jak super szybkie TGV, „100 Miles”) nagrane w trakcie prób zespołu przed koncertem w londyńskim „Angel Pub” w 1972 roku. Co prawda są one nieco gorszej jakości, ale moc wciąż jest obecna! Kolejny rarytas to cover grupy Burnin Red Ivanhoe „Across The Windowsill” wykonany przez Merlyn w 1969 roku.

W jednym z ostatnich wywiadów Frank Martinez przyznał, że w Atenach nagrali kilka innych swoich utworów, ale on ich nie ma. Być może za jakiś czas na jakimś pchlim targu wypłyną i one. Trzymam kciuki, by tak się stało!

LONE STAR „Horizonte” (1977) – klasyk hiszpańskiego rocka.

Za każdym zespołem kryje się jakaś historia. Czasem zwykła i na pozór nudna, innym razem fascynująca, godna hollywoodzkiego scenariusza. Za każdą z nich stoją ludzie z krwi i kości, którzy ją tworzyli. I to one pociągają mnie na równi z ich muzyką.

Początki hiszpańskiego zespołu Lone Star sięgają roku 1959. Przez cały okres istnienia zakończonego w 2000 roku przewinęło się przez niego co najmniej piętnastu muzyków, ale od samego początku jego niekwestionowanym liderem był klawiszowiec Pedro Gené. Pere (jak nazywali go przyjaciele) powrócił do Barcelony po roku spędzonym na Wyspach Brytyjskich akurat w czasie eksplozji rock and rolla. Ten czas odcisnął na nim piętno i miał decydujący wpływ na zrozumienie istoty rocka. W tamtejszym konserwatorium gdzie pogłębiał tajniki gry na fortepianie zgromadził kolegów, z którymi szybko utworzył zespół nazywając go Lone Star. Początki, jak to w odizolowanym kraju jakim w tamtych czasach była Hiszpania, były podobne jak u większości innych wykonawców. Zaczynali  od grania amerykańskich i angielskich przebojów w nocnych klubach, dyskotekach i na plażach Barcelony zdobywając sceniczne obycie i doświadczenie. W 1962 roku firma La Voz De Su Amo, współzależna EMI, zwróciła na nich uwagę. Wydawało się, że złapali Pana Boga za nogi. Podpisali kontrakt i podobnie jak wszyscy artyści tej spółki musieli nagrywać narzucone przez firmę zagraniczne przeboje.

Rok później wydali EP-kę „Todo Es Parte De Ti ” z własnymi piosenkami, w tym dwa rock and rollowe numery, „My Baby” i „I Want You With Me”, zaśpiewane w języku angielskim, co w tamtym czasie było w tym kraju niespotykane.

Pierwsza, historyczna EP-ka zespołu Lone Star (1963)

W 1966 roku nagrali pierwszą płytę długogrającą, na której połowa utworów to covery, pozostałe to kompozycje własne. Wytwórnia zdając sobie sprawę z sukcesu jaki longplay odniósł właśnie dzięki autorskim kompozycjom bazującym na rhythm and bluesie i rocku dała im większą swobodę twórczą. Dwa lata później singiel „Mi Calle” (Moja ulica) odzwierciedlający frustrację klasy robotniczej pod rządami generała Franco odniósł ogromny sukces. To dało im zielone światło, by pokazać wszystkim drugie, jazz rockowe oblicze na albumie „En jazz” wydanym w w tym samym roku w limitowanym nakładzie 500 sztuk. W wywiadzie z tego okresu Pedro Gené wyjaśniał: „Staramy się grać prosty, komercyjny jazz, który może być atrakcyjny dla młodzieży,”  Fakt, „En jazz” to bardzo wyjątkowy projekt jak na rok’68, na którym znajdziemy i sonatę Mozarta i tradycyjną katalońską piosenkę świąteczną, utwór „I Believe To My Soul” nieznanego jeszcze w Hiszpanii Raya Charlesa, czy klasyczny standard „Misty” Errolla Garnera.

Hiszpański zespół Lone Star.

Pierwsze lata nowej dekady przyniosły zmiany w muzyce, a jej prądy zaczęły wirować w różnych kierunkach. Lone Star decyduje się wyruszyć w trasę po Europie, a jej owocem będzie „Spring 70” – bardzo zaskakujący album koncertowy, na którym słychać więcej bluesa z progresywnymi tendencjami i niespotykaną dotąd wokalną agresywnością Pere’a. W rodzinnym kraju żaden festiwal nie obył się bez jego udziału i gdy wydawało się, że świetlista droga kariery jest przed nimi wytwórnia EMI zerwała kontrakt. Rozstanie było tym boleśniejsze, że zespół nie otrzymał ani grosza za prawa do nagranych albumów, singli i EP-ek, co doprowadziło go do bankructwa. Chcąc kontynuować działalność szukali ratunku w małych, niezależnych wytwórniach płytowych takich jak UnicDiploPhonic. W tej pierwszej, w 1973 roku nagrali świetny, hard rockowy „Adelante Rock En Vivo”, który okazał się najlepiej sprzedającym się albumem w Hiszpanii i ich największym jak do tej pory sukcesem. Mało tego. Otrzymali wiele nagród i zostali uznani za najlepszą grupę w kraju. Ale pech ich nie opuszczał. Właściciel wytwórni uciekł ze wszystkimi pieniędzmi, a oni po raz kolejny musieli wszystko zaczynać od nowa. Na szczęście kolejny albumy „Síguenos” (1976) pokazał energię i oblicze zespołu doświadczonego, zdolnego pokonać wszelkie przeciwności losu, co potwierdzili płytą „Horizonte” nagraną w trakcie trudnej dla kraju transformacji politycznej.

Okładka albumu „Horizonte” (Phonic, 1977)

Pragnienie odzyskania wolności po długim i mrocznym okresie, niepewność co do przyszłości, nieufność do polityków, poszukiwanie tożsamości, potrzeba nadrobienia straconego czasu… wszystko to zawarte zostało w tekstów właśnie na tej płycie. Porzuciwszy na dobre brzmienie lat 60-tych zespół, podobnie jak Asfalto, Topo, czy Leño, odnalazł się w ciężkim rozbudowanym rocku z progresywnymi akcentami nawiązując przy tym do korzennej muzyki andaluzyjskiej. Wszystko to zostało oczywiście podparte dużą ilością elektrycznych gitar, mocną sekcją rytmiczną i świetnymi partiami instrumentów klawiszowych. Gdyby współpracowali z dużą firmą płytową ich produkcja byłaby zapewne bardziej wyjątkowa. Nie mniej ciężka praca wykonana w małej wytwórni Phonic z bardzo poprawną produkcją godna jest pochwały. Po części to ona pomaga nam odkryć Alexa Sáncheza, gitarzystę, który niejednokrotnie w trakcie słuchania albumu pozostawił mnie z otwartymi ustami.

Label niezależnej wytwórni Phonic.

Niepokoje jakie nimi targały są bardzo dobrze uchwycone, a ich dzieło, nieco krytyczne i utrzymane raczej w smutnym tonie, jest odbiciem wiszących w powietrzu nastrojów jakie panowały wśród  ówczesnego społeczeństwa. Album zaczyna się od Introduction” , którego pierwsza, pełna tajemniczości, owinięta zimnym wiatrem struktura instrumentalna nie pozostawia wątpliwości co do swojej roli. Rysując krajobraz nadziei fortepianowe nuty Gené’a brzmią jak słodkie łzy i są jak alegoria Ying i Yang… Ostre, mocne, silne i dudniące brzmienie gitary z poważnym riffem zanurza nas w „Quien no anda, no se mover” (Kto nie chodzi ten się nie porusza)– ciężkim i mrocznym utworze, który zachęca do refleksji nad naszym miejscem w społeczeństwie. Szorstka, nieustanna melodia powtarza się przez cały utwór, w którym wszystko kręci się wokół gitary z ciężkim solem Alexa w jego centralnej części. Nagranie kończy mini-sonda uliczna; wypowiedzi są po angielsku, by istniejąca cenzura nie usłyszała czegoś niestosownego… Pewne odprężenie w brzmieniu przynosi Papel social” , krótki utwór prezentujący powściągliwą melodię z delikatną, instrumentalną aranżacją na pianino elektryczne i gitarową solówką. Zamykający pierwszą stronę „No será…?” z chwytliwym refrenem ukazuje najbardziej otwartą stronę zespołu. Brzmi to jak miejski rock, będący argumentem przeciwko niesprawiedliwości i egoizmowi niższych klas społecznych. To bardziej „świąteczny” utwór z doskonałymi partiami gitary Alexa, który jest tu asem. Całkiem prawdopodobne, że wczesny Joaquin Sabina (poeta, piosenkarz, muzyk prześladowany przez reżim generała Franco) pił z tej tej samej studni.

Tył okładki.

Z większym spokojem, na dodatek utworem tytułowym, zaczynają stronę „B”, w którym chciałbym zwrócić uwagę na Ricardo Acedobasu, który grą na basie odcisnął tu swoje piętno. W tekstach pojawia się kolejna krytyka społeczna, a rozdzierający wokal Gené’a sprawia wrażenie, jakby miał zerwać struny głosowe. Wpadającemu w ucho refrenowi towarzyszy kolejne znakomite solo gitarowe… W Noria de Feria” (Diabelski Młyn), w którym dominują partie basowe i dźwięczne brzmienia gitary, zespół przedstawia nam opis codziennego życia. To najdłuższy utwór, dlatego dzieli się na pierwszą, poważną część, oraz drugą, w której rytm zmienia się radykalnie idąc w kierunku bardziej anarchicznego brzmienia podkreślony ciężką, blues rockową gitarą. Dynamiczną atmosferę podsyca znakomita perkusja, za którą zasiadał Luis Masdeu. Całość płynnie przechodzi w „Tiempo” (Czas), gdzie Gené w końcu błysnął wspaniałym i sugestywnym solem na elektrycznym fortepianie. W dalszej części zespół zbliżył się ku bardziej jazzowym strukturom, a następnie, ustępując miejsca rockowym aranżacjom w połączeniu z nieodzownym gitarowym solem Alexa, powrócił do początku, gdzie autor prosi o coś, co jest aktualne do dziś, a nawet bardziej… do czasu. Na koniec pojawia się instrumentalne nagranie będące kontynuacją „Introduction” z początku płyty. Tak oto ​​praca została wykonana, a społeczna skarga przekazana – krąg został zamknięty.

„Horizonte” to świetny album pełen dobrych melodii i uczuć, w którym muzyka płynie w elegancki, spontaniczny sposób. Jest świeżość i jest bardzo dobra harmonia między muzykami. To album odzwierciedlający trudny politycznie i muzycznie czas wykonany z klasą przez zespół, który pomimo pecha i wielu zmian personalnych jakich doświadczył w ciągu swojej długiej kariery dawał z siebie wszystko. To także album z dobrymi wibracjami, którego słuchanie wciąż sprawia mi ogromną przyjemność.

Odpryski z Fairport Convention, czyli każdy sobie rzepkę skrobie.

Grupa Fairport Convention jest dla brytyjskiej muzyki tym, czym dla hard rocka Led Zeppelin, a dla progresywnego rocka Pink Floyd. Byli i są częścią brytyjskiej rodziny królewskiej folk rocka. Ikoną folku, którego początki sięgają głębokiego średniowiecza, a jego fenomen nieprzerwanie trwa do dziś. Zespół, założony w 1967 roku  pomimo wielu roszad personalnych działa na scenie do dnia dzisiejszego (poza kilku letnia przerwą w latach1979-1985) utrzymując wciąż wysoki poziom artystyczny. Pierwszy poważny roszadowy wstrząs miał miejsce w 1969 roku, kiedy to z grupą pożegnał się jej współzałożyciel, Ashley Hutchings i tuż po wydaniu znakomitego albumu „Liege And Lief”. Jak później powiedział, chciał wskrzesić stare pieśni ludowe w swoim własnym zespole.

Zawsze było dla mnie zagadką, dlaczego Hutchings wybrał Woodsów do swojego angielskiego projektu muzycznego, skoro byli Irlandczykami. Wcześniej zwrócił się do Dave’a i Carole Pegg, pary o podobnych poglądach, głęboko zanurzonej w tradycyjnych brytyjskich pieśniach. Odrzucili ofertę, decydując się na założenie własnego zespołu, Mr. Fox. Niezrażony Hutchings zrekrutował byłego gitarzystę i banjoistę Sweeney’s Men, Terry’ego Woodsa, który z kolei polecił swoją żonę Gay jako wokalistkę. Ale nie była to jedyna para, która dołączyła do grupy. Duet Tim Hart i Maddy Prior mający już na koncie dwa albumy folkowe od wielu lat grali i występowali na największych festiwalach folkowych. Rozlokowali się w domku Ashleya we wsi Wiltshire, aby sprawdzić się na luźnej próbie. Maddy Prior: „Próbowaliśmy piosenek, które nam się podobały. Terry i Gay zagrali „Dark-Eyed Sailor”, my zrobilibyśmy coś w rodzaju „Copshawholme Fair” i stwierdziliśmy, że to zadziała.” Rezultat – narodził się Steeleye Span, który wziął swoją nazwę od, jakżeby inaczej, postaci z piosenki ludowej „Horkstow Grange”.

Steeley Span. Od lewej: A. Hutchings, T. Woods, G. Woods, M. Prior, T. Hart.

Wykorzystując niedawny sukces Hutchingsa z Fairport Convention, zespół zapewnił sobie usługi doskonałego producenta i menedżera Sandy’ego Robertona. Po trzech miesiącach prób, kłótni i wybierania utworów gotowi byli nagrać swój debiutancki album. 31 marca 1970 roku, w dniu rozpoczęcia sesji nagraniowych, wystąpili w programie BBC „Top Gear” prowadzonym przez Johna Peela. To był pierwszy i jedyny występ na żywo w jego oryginalnym składzie. Niestety nikt tego nie nagrał…

Album „Hark! The Village Wait” został wydany w czerwcu tego samego roku. Jego tytuł jest reliktem brytyjskiego folkloru. Waites to muzycy, zazwyczaj grający na dętych, którzy w średniowieczu pełnili funkcję orkiestry miejskiej podczas wszelkich ceremonii i świąt. Angielska wieś była zbyt uboga, by utrzymać taką trupę, więc czekanie, o którym tutaj mowa to najprawdopodobniej późniejsze Christmas Waits, o których w swoich wierszach wspominał angielski poeta Thomas Hardy.

Front okładki debiutu Steeley Span (1970)

„Hark! The Village Wait”  sam w sobie jest arcydziełem, na którym słyszymy znane piosenki takie jak „The Blacksmith”, „Blackleg Miner” i „Dark-Eyed Sailor”, które z powodzeniem mogłyby być śpiewane a capella na wielogłosy, lub solo z gitarą. Tu pojawiają się w rockowym wydaniu z basem, perkusją, gitarą elektryczną w towarzystwie banjo, skrzypiec, harfy elektrycznej, mandoliny. Brzmią wspaniale. Steeleye Span nagrali później wiele świetnych albumów, ale dla mnie ten pozostaje klejnotem w królewskiej koronie.

Moja ulubiona piosenka? Bez wątpienia „The Blacksmith”. Maddy Prior, która śpiewa główny wokal w tym utworze, otrzymała entuzjastyczne recenzje. Karl Douglas w Melody Maker napisał: „Boże, jak ta dziewczyna potrafi śpiewać! Sposób, w jaki przesuwa swój głos przez interwały leżące między czarnymi i białymi klawiszami fortepianu, używając tego samego rodzaju glissanda, które słyszysz u dobrego irlandzkiego dudziarza jest po prostu fenomenalny!” 

Życie na odludziu praktycznie z obcymi dla siebie osobami, oraz mała przestrzeń życiowa nie gwarantowała dalszej przyjaźni. Pojawiły się również nieporozumienia co do kierunku muzycznego. Ostatecznie Gay i Terry Woods opuścili Steeleye Span. Ich miejsce zajęli Martin Carthy i Peter Knight, dwóch fantastycznych muzyków, którzy poprowadzili zespół przez kolejną fazę lat 70-tych, ale to historia na inny artykuł.

Maddy Prior

Ashley Hutchings nie był jedyną osobą, która w 1969 roku opuściła Fairport Convention. Tą drugą była wokalistka, Sandy Denny. Coraz bardziej płodna autorka tekstów stwierdziła, że w kontekście grupy, która skupiała się na bardziej tradycyjnych piosenkach nie było miejsca na jej autorski materiał. Ponadto jej strach przed lataniem był główną przeszkodą by wziąć udział w planowanej przez zespół trasie koncertowej po USA w przyszłym roku. Wraz ze swoim partnerem, piosenkarzem i autorem tekstów, Trevorem Lucasem, postanowili założyć własny zespół. Pierwszym rekrutem był kolega Lucasa z zespołu Eclection, perkusista Gerry Conway. Skład został sfinalizowany gdy dołączyli do nich gitarzysta Jerry Donahue i basista Pat Donaldson. Nazwali się Fotheringay, od piosenki, którą Sandy napisała i zaśpiewała na albumie Fairport Convention z 1968 roku, „What We Did On Our Holidays”. Fotheringay to także zamek, w którym więziono Marię, królową Szkotów.

Fotheringay (1970)

Ćwiczyli w domu Sandy, gdzie zainstalowano pianino – instrument, którego coraz częściej używała do pisania piosenek. Jej siłą było tworzenie pięknych melodii i wdzięcznych akordów. Chociaż zespół miał demokratyczny charakter, Gerry Conway wyraźnie pamięta, kto prowadził zespół artystycznie. „Nie było lidera jako takiego, ale ja czułem, że Sandy była nauczycielką, a ja uczniem.” Jedyna płyta Fotheringay, której producentem był Joe Boyd ukazała się w czerwcu 1970 roku.

Fotheringay nagrali tylko tę jedną płytę.

Znalazło się na niej dziewięć kompozycji z czego pięć napisanych przez wokalistkę.  „Nothing More” jedyny utwór na albumie, w którym fortepian pojawia się jako główny instrument jest jednym z najbardziej błyszczących przykładów doskonałości prog folku na jaki kiedykolwiek trafiłem. Sandy była naprawdę kimś wyjątkowym i to bez względu na to z jakim zespołem występowała. „The Sea” brzmi jak fundament jednej z najlepszych piosenek The Allman Brothers Band i jestem pod wielkim wrażeniem tej wielowarstwowej kompozycji, za to niesamowity ” The Pond And The Stream” z gitarami granymi kostką, z basem i perkusją wspartymi delikatnym głosem wokalistki pasuje do Joni Mitchell. Co ciekawe, najważniejszym osiągnięciem tego albumu okazała się ośmiominutowa i jedyna w tym zestawie tradycyjna piosenka „Banks Of The Nile” o brytyjskiej kampanii przeciwko armii Napoleona w Egipcie. Wcześniej, w 1956 roku wykonał ją Ewan MacColl, któremu akompaniowała Peggy Seeger na gitarze. Wokale Sandy Denny podparte pięknym akompaniamentem gitarowym Trevora Lucasa i Jerry’ego Donahue są tutaj epickie. Heather Wood, wokalistka The Young Tradition nie kryła satysfakcji: „Sandy nauczyła się tego od nas, ale nadała mu własne niepowtarzalne piętno. Ta wersja robi wielkie wrażenie.” Piosenka w interpretacji Fotheringay przykuła uwagę wielu folkowych artystów w tym Martina Carthy’ego, Shirley Collins, Lindy Thompson i Ashleya Hutchings. Richard Williams w Melody Maker napisał: „To prawdopodobnie najlepszy folk rockowy numer  jaki kiedykolwiek słyszałem choć reszta albumu niewiele od niego odstaje. To jest droga, którą powinna podążać brytyjska muzyka.”

Niestety Fotheringay nie przetrwał długo. Rosnąca presja ze strony wytwórni płytowej, aby rozpocząć karierę solową zmusiła Sandy do rozwiązania grupy. Po zaledwie kilku występach i po rozpoczęciu nagrywania materiału na kolejny album, zespół przestał istnieć. Trevor Lucas: „Każdy muzyk ma w swoim życiu zespół, z którym najbardziej lubi grać, w którym czuje, że jest najbardziej kreatywny, najbardziej ekspresyjny. Dla nas wszystkich był to Fotheringay.”

W 1971 roku Sandy w duecie z Robertem Plantem zaśpiewała „The Battle Of Evermore”, utwór, który znalazł się na czwartej płycie Led Zeppelin. Do 1977 roku wydała cztery znakomite albumy. W tym czasie przeżywała też trudne chwile. Depresja, wahania nastroju, alkohol, narkotyki, rozpad małżeństwa z Trevorem Lucasem w trakcie którego dowiedziała się, że jest w ciąży, następnie narodziny córki w siódmym miesiącu ciąży… wszystko to skumulowało się w tym właśnie okresie. No i ten tragiczny w skutkach nieszczęśliwy wypadek. 17 kwietnia 1978 roku będąc w domu u swej przyjaciółki spadła ze schodów uderzając głową o betonowy próg. Nieprzytomną zawieziono do szpitala, gdzie lekarze stwierdzili  trwałe uszkodzenie mózgu. Nie odzyskawszy przytomności zmarła cztery dni później. Miała 31 lat. Na pogrzebie szkocki dudziarz zagrał na kobzie „Flowers Of The Forest”, jedną z jej ulubionych tradycyjnych pieśni, którą zaśpiewała na albumie „Full House” Fairport Convention w 1971 roku…

Sandy Denny (1947-1978)

Pozostając przy wokalistkach Fairport Convention nie sposób pominąć Judy Dyble. Śpiewała i grała na harfie elektrycznej na debiutanckim albumie zespołu z 1968 roku, po czym została zastąpiona przez Sandy Denny. Następnie ćwiczyła z grupą Giles, Giles And Fripp, nagrywając piękną wersję „I Talk To The Wind”. Zespół kontynuował działalność bez niej, tworząc legendę rocka progresywnego znaną jako King Crimson. Na początku 1970 roku Dyble połączyła siły z byłym członkiem Them, Jackie McAuley’em, który przeprowadził się do Londynu po tym, jak zespół przestał istnieć. W wywiadzie dla Melody Maker (marzec 1970) Dyble powiedziała: „Jego muzyczne poglądy różnią się od moich, ale wszyscy jesteśmy szaleni na punkcie wczesnej muzyki klasycznej i prawdopodobnie będziemy się bawić w elżbietańskie szopy (popularne tańce tego okresu – przyp. moja). Założyli zespół i nazwali go Trader Horne, na cześć niani Johna Peela, Florence Horne, jako podziękowanie po tym, jak Peel kupił jej elektryczną harfę – tę, którą grała w Fairport.

Judy Dyble i Jackie McAuley.

Dyble opuszczając zespół zostawiła ją zespołowi. Wczesnym rankiem 12 maja 1969 roku, gdy grupa wracała z koncertu w Birmingham, ich furgonetka zjechała z drogi i uderzyła w drzewo. Na miejscu zginął dziewiętnastoletni perkusista Martin Lamble, oraz felietonistka i projektantka mody Jeannie Franklyn, dziewczyna gitarzysty zespołu, Richarda Thompsona. Fairoprt Convention po tym dniu nigdy już nie było takie samo. Wtedy też zaginęła owa harfa, ale lata później okazało się, że ktoś z ekipy ratunkowej wziął ją i złożył w magazynowym depozycie. Ostatecznie harfa powróciła do zespołu.

W różnych wywiadach dla ówczesnych branżowych gazet muzycznych Dyble była samokrytyczna co do swojego talentu. „Nie jestem dobrą piosenkarką, ani muzykiem. Powinnam ćwiczyć na harfie, ale tego nie robię. Powinnam ćwiczyć oddech i rzucić palenie, ale tego też nie robię. I powinnam wziąć więcej lekcji śpiewu, ale mnie na to nie stać, chociaż mogłabym, gdybym rzuciła palenie”. Być może taki właśnie pogląd uniemożliwił jej osiągnięcie sukcesu. Judy, wbrew temu co o sobie mówiła, zdecydowanie miała i talent i głos o czym świadczą piosenki na jedynym albumie Trader Horne, „Morning Way”.

Okładka jedynej płyty Trader Horne „Morning Way” (1970)

Płyta wydana przez Pye Records, której tematem jest transformacja z dzieciństwa w dorosłość, zalana jest delikatnym folkiem zmieszany z popem, bluesem i R&B. Cały album ma cudowną, kołyszącą jakość, dziecięcą słodycz, niewinność i zachwyt, mimo że wiele tekstów eksploruje pewien niepokój. W tamtym czasie płyta sprzedała się w niskim nakładzie, ale recenzje miał bardzo pozytywne. Melody Maker: „Staromodne arcydzieło akustyczne, z dźwięcznymi harfami i klawesynami sugerują fantazję, których pięknie się słucha. Trader Horne to grupa, która jest przeznaczona do wywarcia dużego wpływu na folk”. Magazyn miał rację w swoim uznaniu dla albumu, ale zupełnie nie w przewidywaniu przyszłości zespołu, który (niestety) nie przetrwał długo. Po występie u boku Humble Pie, Yes i Genesis Judy Dyble zmęczona trasą koncertową oznajmiła, że odchodzi. Kiedy 6 marca, 1970 roku album trafił do sklepów zespołu już nie było.

Robert Plant był jednym z wielu wielbicieli zespołu. W wywiadzie z tego samego roku, kiedy nic jeszcze nie wskazywało jego końca powiedział: „Chciałbym, żeby Trader Horne zyskał większe uznanie. Mają w swojej muzyce ten klimat, to ciepło, które ją ożywia”. Przez lata longplay osiągnął status legendy, a oryginał uważany jest za jeden z zaginionych klejnotów lat 60-tych.

Wokalista Ian Matthews na pierwszych dwóch płytach Fairpot Convention śpiewał razem z Judy Dyble i z Sandy Denny jeszcze pod własnym nazwiskiem jako Ian McDonald. Aby uniknąć pomyłki z Ianem McDonaldem z King Crimson w 1968 roku przyjął panieńskie nazwisko matki. Gdy Fairport zmienił kierunek z folk rocka z Zachodniego Wybrzeża na tradycyjną brytyjską muzykę folkową, postanowił opuścić zespół i rozpocząć karierę solową. Na jego debiutanckim albumie „Matthews’ Southern Comfort” z  grudnia 1969 roku pojawiło się wielu muzyków z Fairport, co w tych czasach nie było czymś niecodziennym. Wszyscy byli członkowie zespołu utrzymywali ze sobą kontakt niejednokrotnie wspomagając się na koncertach. Zdając sobie sprawę, że trudno promować płytę, na której grali tylko zaproszeni muzycy Ian powołał do życia zespół i nazwał go tak jak tytuł jego solowego krążka (bez apostrofu), czyli Matthews Southern Comfort. W lipcu 1970 roku nowo powstała formacja, w której byli między innymi Roger Swallow (ex- Marmalade) i Mark Griffiths (ex-Spooky Tooth) wydała swą pierwszą płytę, „Second Spring”.

Front okładki

Nikt nie śpiewa piosenek tak jak Ian Matthews – jego słodki tenor i delikatna recytacja owija się wokół nich i jest niezwykłe. Mieszając rock, stare folkowe ballady, covery (w tym „Something In The Way She Moves” Jamesa Taylora) z wznoszącymi się harmoniami i charakterystyczną gitarą steel, na której gra Gordon Huntly, są objawieniem, a marzycielskie, wirujące melodie przenoszą słuchacza w inne miejsce.

Moment zmieniający życie i przynoszący sławę, który, jak się okazuje, był szczęśliwym zbiegiem okoliczności przyszedł miesiąc wcześniej. W czerwcu 1970 roku zespół został zaproszony do Radia BBC na sesję, gdzie na żywo miał wykonać cztery piosenki, ale mając przygotowane tylko trzy w pośpiechu zdecydowali się na piosenkę „Woodstock” Joni Mitchel. Przypomnę, że piosenkarka, która sama  nie wystąpiła na słynnym festiwalu napisała ją dla upamiętnienia tego wydarzenia, które stało się symbolem kontrkultury lat 60-tych. Improwizowana wersja „Woodstock” w zmienionej aranżacji nadającą piosence ciekawą, świeżą interpretację tak się spodobała, że ​​zachęcono ich by wydali ją na singlu. Macierzysta wytwórnia MCA Records początkowo była temu przeciwna obawiając się konkurencji ze strony Crosby, Stills, Nash And Young, którzy niewiele wcześniej wydali na singlu swoją wersję „Woodstock” promując przełomowy albumu „Déjà Vu”. W końcu zgodzili się pod warunkiem jeśli wersja CSN&Y nie znajdzie się na listach przebojów w Wielkiej Brytanii, co na szczęście dla Iana i jego kolegów tak się stało. Na potrzeby singla zdecydowali się na bardziej pogodną aranżację, która kojarzona z tekstem lepiej uosabia klimat flower power. Mała płytka ukazała się w tym samym miesiącu co album „Second Spring”.

Bez wsparcia wytwórni i zerowej promocji na początku mała płytka miała problemy ze sprzedażą. Szczęście się do niej uśmiechnęło, gdy Tony Blackburn uczynił ją płytą tygodnia w Radiu BBC, co wywindowało singiel na pierwsze miejsce list przebojów, gdzie utrzymywał się przez trzy tygodnie.

Matthews Southern Comfort z Joni Mitchell

Zespół miał okazję spotkać się z Joni Mitchell, przed którą Iana wyznał, że ​​popełnił przestępstwo muzyczne, zmieniając tak kultową piosenkę, za co bardzo przeprasza. „Powiedziałem jej, że jedynym powodem, dla którego zmieniłem melodię, było to, że nie mogłem osiągnąć wysokich nut. Poczułem się bardzo winny, a ona, co zabawne, powiedziała, że zrobiłem to lepiej od niej. Wow! Nie mogłem uwierzyć, że to powiedziała!”

Po wydaniu drugiego albumu „Later That Same Year” (grudzień 1970) zespół został rozwiązany, a jego założyciel rozpoczął solową działalność. Większość materiału, który Matthews nagrał na swoim solowym albumie i dwóch jako Matthews Southern Comfort, jest bliższa amerykańskiemu folk rockowi i country niż brytyjskiemu folk rockowi z tamtego okresu. Ale jeśli nawet mało się dziś o nich mówi, to w większości z nas pozostanie w pamięci jako wykonawca nieśmiertelnego „Woodstock”.

PS. Proszę tytuł tego artykułu potraktować z przymrużeniem oka. Żaden z przedstawionych tu wykonawców, który karierę zaczynał w pierwszych latach działalności Fairport Convention „rzepki sobie nie skrobał”. To byli świadomi i wielcy artyści, którzy zdecydowali się pójść własną drogą. Artyści, bez których brytyjski folk rock byłby dużo uboższy.

Święty Graal boliwijskiego rocka. WARA „El Inca (Música Progresiva Boliviana)” (1973)

Boliwia to kraj, który jeszcze  nie pojawił się na moim muzycznym radarze. Pora to zmienić… Rewolucja narodowa z 1952 roku oznaczała całkowitą zmianę wizji tego kraju. Zmiana ideologiczna zarówno w sferze politycznej jak i gospodarczej objęła także młode pokolenie i była  osadzona głównie w inteligentnej kulturze uniwersyteckiej. Gdy na początku lat 60-tych rock and roll przybył do Boliwii był „towarem” uprzywilejowanych ludzi, którzy mieli szczęście posiadać gramofon i płyty sprowadzane zza granicy. Sytuację próbowało zmienić radio coraz śmielej emitując „amerykańską” muzykę, ale przywiązanie społeczeństwa do tego, co było cenne w narodowej kulturze było jeszcze nie do przeskoczenia. Mimo tych komplikacji rock and roll, który zdążył już ewoluować przetrwał, rozprzestrzenił się dając swobodę nowej fali muzyków tworzących podwaliny tamtejszej sceny rockowej

Scenami pierwszych muzycznych prezentacji boliwijskich wykonawców rockowych były imprezy młodzieżowe, występy na placach i w kawiarniach, koncerty na uniwersytetach. Wytwórnie płytowe, które przybyły do ​​Boliwii nabrały wielkiego impetu organizując liczne konkursy i festiwale wyławiając młode talenty, w których można było zdobyć satysfakcjonujące nagrody: nagranie singla, EP-ki, możliwość podpisania kontraktu. Niektóre grupy takie jak The Blackbyrds, The Crikets (później Los Grillos), The Loving Darks, czy Climax skorzystały z tego typu imprez będące katapultą do odniesienia ewentualnego sukcesu. W Boliwii do dziś pamięta się plenerowe koncerty z mnóstwem wypitego chicha camba (napój bezalkoholowy na bazie roślin, zboża i ziemniaków) w towarzystwie  tancerek Go-Go i psychodelicznej muzyki granej przez zespoły z La Paz (Splendid, The Dhag Dhags, The Donkeys, Los Laser) z  Cochabamba (El Grupo 606), Patosi (Los Ovnis de Huanuni), czy z Santa Cruz (Los Daltons). W tym to też czasie narodziła się formacja Grupo Conga szybko przekształcając się w Tabú, którego trzon tworzyli trzej szesnastolatkowie: Carlos Daza (gitara), Jorge Cronembold (perkusja), Dantego Usquiano (wokal)  i Pedro „Perico” Sanjines (klawisze).

Na początku lat 70-tych grupa nagrała dwie piosenki: „Cafe” i „She Is My Woman” z dużą ilością tropikalnego rytmu, dominującymi partiami klawiszy, melodyjnym wokalem i przeszywającym basem. Dobrze zapowiadającą się karierę przerwał tragiczny finał jednego z koncertów podczas którego doszło do porachunków pomiędzy młodzieżowymi gangami, w których zginął młody chłopak. Wstrząśnięci tym wydarzeniem muzycy na jakiś czas się rozstali.

Zespół Wara zmienił oblicze boliwijskiego rocka.

Krótkotrwałe zejście ze sceny miało pozytywne skutki.  Członkowie Tabú rozpoczęli studia w Narodowym Konserwatorium Muzycznym w La Paz na Wydziale Muzyki Współczesnej. Tam narodziła się Wara, która zmieniła historię boliwijskiej muzyki. Nazwa wywodzi się z andyjskiego astralnego światopoglądu WARA WARA. W kulturze Inków Wara (gwiazda Aymara) to Światło Słońca, Światło które daje życie i przez życie prowadzi. W zreformowanym nieco zespole pojawił się basista Omar Leon. Nowe kompozycje powstały przy udziale wszystkich muzyków. Na teksty wpływ miały książki o rodzimej ideologii i treści socjologicznej w rodzaju „La Revolución Indie” Fausto Reinaga, ale tak naprawdę to życie społeczne i wściekły krzyk protestujących przeciwko nieprzejednanej dyktaturze było bodźcem do stworzenia prawdziwego arcydzieła. Z niespotykanymi dotąd w narodowym rocku aranżacjami zespół zaproponował niesamowitą podróż po uniwersum progresywnego rocka, którego formuła tak niedawno wykluła się w dalekiej Europie (obca dla tamtejszego przeciętnego słuchacza) łącząc go z andyjską muzyką.

Studia uniwersyteckie pochłonęły Dantego Usquiano tak bardzo, że zrezygnował z tej duchowej podróży. Był to moment, w którym grupa miała już przygotowaną sporą część materiału na płytę. Na pomoc wezwano Nataniela Gonzáleza, „słowika z Oururo” jak go nazywano, z grupy Steepenstones, który bardzo szybko złapał nić porozumienia z nowymi kolegami. Album „El Inca”, w podtytule „Música Progresiva Boliviana” nagrany w studiach wytwórni Heriba w La Paz ukazał się w połowie 1973 roku. Na okładce widać jednego ze strażników wykutego w skale na szczycie Puerta de Sol z Tiahuanaku. Wykorzystanie grafiki odległej cywilizacji w pewnym sensie oddaje jej hołd. Wewnątrz wydrukowano teksty i zdjęcia zespołu. Wszyscy mieli wtedy po dziewiętnaście lat…

Front okładki.

Na album składa się pięć utworów, w którym rodzime brzmienia przeplatają się z symfonicznymi aranżacjami i elektrycznymi gitarami inspirowanymi brytyjskim hard rockiem podlane późną psychodelią. Pojawiające się skrzypce, flet, wiolonczela, fagot, obój i chóralne śpiewy budują jego niepowtarzalny klimat. Pierwsze trzy nagrania  zostały skomponowane przez Gonzáleza i Sanjinesa (na okładce przedstawiani jako „Perico”) zaś pozostałe dwa tworzące całą stronę „B” płyty napisali Dante Uzquiano i Omar Leon.

Szalony wir wznoszących się i opadających dźwięków w otwierającym „El Inca (El Señor de la Tierra)” przeobraża się w symfoniczny rock chwytający za serce. Chór i kojący flet przenoszą nas pod drzwi wyimaginowanej krainy snu, w którym Nataniel González opowiada historię tułaczki i powrotu do domu inkaskiego wojownika. Operowa intonacja i totalna ostrość wokalna Gonzáleza przywodzi na myśl Davida Byrona i Iana Gillana. Piękna aranżacja barokowych skrzypiec i instrumenty klawiszowe powiększają ten niesamowity nastrój, a ekspresyjne rytmy budzą godność i szacunek. Muzycy grają jak natchnieni, a ja mam wrażenie, że słyszę halucynacyjną wersję „The Snow Goose”…

Label wytwórni Heriba.

Pulsacja w rytm tarquedy (rodzimego tańca Aymara) prezentuje nam się w „Realidad”, drugim i zarazem najkrótszym na płycie utworze (5:12), w którym najbardziej charakterystyczne elementy rocka progresywnego z ciężkim Hammondem i gitarowymi solówkami na czele są już w pełni rozwinięte. Tekst bezpośrednio nawiązujący do literatury boliwijskiego pisarza Alcidesa Arguedasa niesie silny przekaz dumy z własnej rasy. Kiedy po raz pierwszy słuchałem tego nagrania przez głowę przeleciała mi myśl: „To nie może być Boliwia! To jakiś żart..?” Nie! Wara to bardzo poważny i wspaniały zespół. Podobnie jak Nataniel González i jego niesamowita ekspresja wokalna,.. „Canción para una niña triste” (Pieśń o smutnej dziewczynie) przenosi nas przez spokojne wody. Najbardziej melancholijnemu tekstowi będący metaforą utraconej tożsamości towarzyszy bluesowa gitara. Słychać tu nawiązania do argentyńskiej legendy tamtych lat, grupy Almendra, szczególnie w instrumentalnej wrażliwej, gęstej, ale delikatnej aranżacji. Piękne.

Zdjęcie zespołu w środku rozkładanej okładki.

„Wara (Estrella)” w ciągu ośmiu minut przywdziewa jaskrawy, wielokolorowy, hard rockowy kostium w bluesowej tonacji. Obłędna gitara elektryczna i instrumenty klawiszowe zajmują centralne miejsce i tylko na chwilę  oddają pole wokaliście. Szacunek! Całość zamyka „Kenko (Tierra de Piedra)”, w którym organy i wiolonczela tworzą uroczysty nastrój, a końcowe gitarowe solo zostaje długo w pamięci.

Naładowany treściami społecznościowymi „El Inca” był krzykiem protestu w czasach boliwijskiej dyktatury, co nie uszło uwadze rządzącym elitom, które łaskawie pozwoliły wytłoczyć pięćset egzemplarzy, ale zabroniły jego promocji. Kulturowy wpływ albumu był tak wielki, że jego przesłanie rozbrzmiewa do dziś, a limitowana produkcja nie przyćmiła jego dziedzictwa.