Moje pierwsze spotkanie z muzyką zespołu Ross miało miejsce wiele lat temu. W jednej z radiowych audycji przykuła moją uwagę przeraźliwie smutna piosenka z tekstem o osobie która pogrąża się w żalu straconej nadziei. Kiedy wokalista zaśpiewał „Candles trying, flames are died” przeszedł mi dreszcz. Uff.. Piosenka kończyła się niespodziewanym, lekko frenetycznym gitarowym solem, po którym czułem niedosyt. Przegapiłem zapowiedź, więc nie miałem pojęcia kto ją wykonywał. Długo nosiłem ją w pamięci i dopiero w dobie Internetu kanał YouTube pomógł tę zagadkę rozwiązać i to całkiem przypadkowo. To było „Swallow Your Dreams” nieznanej mi wtedy grupy kierowanej przez gitarzystę Alana Rossa.
Alan nie był człowiekiem znikąd. Na początku lat 70-tych grał na dwóch solowych płytach basisty The Who, Johna Entwistle’a, a potem stał częścią jego zespołu koncertowego. W 1973 roku Tim Hardin, walczący wówczas z uzależnieniem od heroiny, zaprosił go do współpracy przy płycie „Painted Head”. Chwilę później wspólnie z amerykańskim basistą Warwick’iem Rose’em założył zespół Ro Ro wydając longplay „Meet At The Water”, dziś trudny do zdobycia, a jeśli już to za spore pieniądze. Rok później razem z byłym klawiszowcem Indian Summer, Bobem Jacksonem, basistą Steve’em Emery, perkusistą Tony Fernandezem (potem u Ricka Wakemana i w The Strawbs), oraz grającym na instrumentach perkusyjnych Reubenem White’em powołał do życia zespół Ross.
W momencie podpisania kontraktu z wytwórnią RSO zarządzaną przez Roberta Stigwooda kariera wydawała się nabierać rozpędu. Szybko znalazło się dla nich miejsce w nowym studio nagraniowym Ramport ulokowanym w londyńskiej dzielnicy Battersea. Nawiasem mówiąc The Who, właściciele tego przybytku, kilka miesięcy wcześniej właśnie tutaj nagrali swoją „Quadrophenię”.
Płyta „Ross”, wydana na początku 1974 roku, miała fantastyczną okładkę zaprojektowaną przez Patricka Woodroffe’a. Artysta tworzył później grafiki między innymi dla Judas Priest, The Strawbs i Budgie… Złośliwi twierdzą, że zawiera dużo erotycznej symboliki godną reprodukcji w magazynach dla panów, ale kto by tam przejmował się opiniami złośliwców. To jest ten rodzaj sztuki, którą się kocha, albo nie.
Wszystkie dziesięć utworów jakie znalazły się na tym krążku napisane zostały przez Alana Rossa z wyjątkiem pierwszego, „Alright By Me” (wydany również na singlu), w którym palce maczał i Steve Emery i Bob Jackson. I powiem szczerze – ten numer powalił mnie mimo, że łagodny początek wcale tego nie zapowiadał!
Tak więc mamy tu do czynienia ze znakomitym zestawem rockowych numerów z wpływami R&B i funku z kapitalnymi harmoniami wokalnymi, przy czym gitara Rossa jest dla mnie (i chyba nie tylko dla mnie) głównym magnesem przyciągającym całą uwagę. Ross jako tekściarz nie wydaje się mieć wiele do powiedzenia. Ba! Odnoszę wrażenie, że teksty pełnią rolę tła dla jego muzycznych ram, co akurat w tym przypadku wcale mi nie przeszkadza. Alan napisał mnóstwo różnych i doskonałych kawałków, choć jeśli szukać hitów, takowych tu nie ma. Zresztą nigdy o nie nie zabiegał. Być może to było przyczyną, że „Ross” wciąż jest mało znanym albumem lat 70-tych i wypadałoby to w końcu zmienić.
Kiedy spytano go jak jednym słowem opisałby swoją muzykę bez wahania odpowiedział: „Funky!” I faktycznie, w dużej mierze dzięki genialnej współpracy dwóch perkusistów, Tony’ego Fernandeza i Reubena White’a jest ona funkowa. Instrumentalnie ten debiutancki album ma (przynajmniej w moim odczuciu) bluesowo-jazzowy napęd, który jest szczególnie zauważalny w szybszych utworach, takich jak „I Need Your Love”, „You’re Looking Down A Road”, „Wherever You Go”, czy bardzo przeze mnie lubiany „Help Me Understand” mającą niezwykle fajną interakcję gitary z organami.
Jest tu też kilka akustycznych utworów i ballad, zwłaszcza „Caroline” (byłby to dobry singiel, ale został użyty wcześniej jako strona „B” na „Alright By Me”), „Blackbird” (wcześniej nagrany i wydany z Ro Ro) i „Leave It All Behind You”, który kończy płytę.
Tuż po jej wydaniu udali się do Stanów Zjednoczonych promując ją na koncertach. Jeszcze tego samego roku, dokładnie 1 listopada do sklepów trafił drugi album zespołu, „The Pit And The Pendulum” wyprodukowany przez Bruce’a Botnicka (współproducent płyty „L.A. Woman” The Doors) zagrany w zupełnie odmiennym stylu.
Po funku z „Ross” praktycznie pozostały śladowe ilości. Teraz bardziej przypominali Grand Funk Railroad, a niektóre elementy z tego krążka za kilka lat słychać będzie w nagraniach Styx i Boston. Tym razem (co mnie bardzo cieszy) gra Boba Jacksona na klawiszach jest rozkoszą samą w sobie i robi dużo większe wrażenie niż na debiucie, szczególnie w przejmującym „Standing Alone”, czy w hard progowym „Discovery”, w którym Bob nadał mu genialnego blasku.
„The Pit And The Pendulum” („Studnia i wahadło”) było dziełem koncepcyjnym opartym na opowiadaniu Edgara Alana Poe z 1842 roku o tym samym tytule. Poe skupiał się w nim na mękach torturowanego więźnia w czasach hiszpańskiej inkwizycji. Uwięziony czeka na wydanie wyroku przez sąd złożony z mnichów. Jego nadzieja na odzyskanie wolności szybko topnieje, podobnie jak topnieją palące się świece stojące tuż przed nim. Jeśli nie liczyć zdjęcia tylnej okładki, na którym widać członków zespołu w strojach zakonników ten element horroru w dużej mierze został z albumu usunięty. Ross i spółka skupili swoje wysiłki na stworzeniu zaskakującego zestawu mocnych rockerów niepozbawionych jednak pewnych wątków historycznych.
Całość otwiera wspomniana na samym początku ballada „Swallow Your Dream” z kojącym wokalem Rossa i oszczędną, choć pełną smaku gitarą prowadzącą. W skocznym „Gotta Get It Right Back” z bogatą w perkusję melodią podkreśloną doskonałymi harmoniami wokalnymi Ross wspiął się na wyżyny i wykonał jedną ze swoich najlepszych solówek. Z kolei „Madness In Memories” z subtelnym funkowym klimatem przypomina mi Curtisa Mayfielda i mniej więcej w połowie przeobraża się w coś co brzmiało jak jam w stylu Santany. Jakież to przyjemne! Wstęp organów kościelnych zawsze mnie porywa, podobnie jak dwunastostrunowa gitara, więc power rockowa ballada „Standing Alone” trafia mnie w serce. Chyba nigdy nie słyszałem tak ładnej piosenki poświęconej ciemnemu i wilgotnemu lochowi pełnych szczurów i pająków… Napisany i zaśpiewany przez Jacksona „Discovery” dzięki ładnym bębnom Fernandeza nadały mu ostrzejszy charakter, do którego pasuje jak ulał bardziej szorstki i surowy głos autora przypominający Steve’a Winwooda. Tak kończy się strona pierwsza oryginalnej płyty.
Drugą otwiera spowolniony, blues rockowy „Now I See” z ładną melodią i pięknymi harmoniami wokalnymi. Uwielbiam te klimaty, więc stawiam kolejny duży plus. Tuż po nim typowo rockowy „So Slow” z chwytliwym refrenem. Niby prosty a buja! Następnie Alan podaje nam na tacy coś niezwykłego. Oto ciężki instrumentalny „The Edge” z jazzowym brzmieniem zanurza się w ołowiane opary heavy metalu. Jest to prawdopodobnie jeden z najlepszych utworów, jaki Ross kiedykolwiek nagrał, więc szkoda, że zespół nigdy nie miał szansy nagrać trzeciego albumu. Jedyną wadą w tym przypadku jest jego długość – nie trwa nawet dwóch minut… „Nearer And Nearer” jest jednym z najbardziej komercyjnych utworów, ale w dobrym tego słowa znaczeniu, z wpadającą w ucho melodią i zabójczą linią basu Emery’ego… „Free” wprowadził do miksu odrobinę country rocka i byłby naprawdę wyróżniającym się kawałkiem gdyby trwał zdecydowanie dłużej niż minutę. „I’ve Been Waiting” czyli kolejna ładna i mocna ballada. Gdyby była wydana w połowie lat 80-tych zapewniłaby zespołowi platynową płytę. Niestety piosenka pozostała anonimowa dla wszystkich tych, którzy nigdy nie słyszeli tego albumu. Płytę zamyka na wpół akustyczny „So, I Happy Now” skomponowany przez lidera do słów Edgara Alana Poe, w którym autor obwieszcza, że przetrzymywany w lochach więzień wyszedł na wolność.
Podobnie jak w przypadku debiutu tak i tym razem wytwórnia RSO wysłała ich w trasę, tym razem nieco dłuższą, po USA podczas której otwierali koncerty Erica Claptona. Przy okazji wywołali dużo szumu dzięki występowi w programie telewizyjnym „Don Kirshner’s Rock Concert” cieszącym się w Stanach ogromną popularnością. Kirshner, nazywany przez magazyn Time „Człowiekiem ze złotym uchem” miał nosa do wyszukiwaniu talentów. Tym razem też się nie pomylił. Występ był oszałamiający i lepszej reklamy za Oceanem zespół Ross nie mógł sobie wymarzyć.
Sprawy wyglądały bardzo obiecująco, ale niestety w połowie trasy z kolegami pożegnał się Bob Jackson (dołączył później do Badfinger). Po powrocie do kraju zespół poszedł w rozsypkę. W 1976 roku Ross pojawił się na albumie zespołu Stars o tym samym tytule. W latach 1977/1978 roku wydał dwa albumy, „Are You Free On Sunday” i „Restless Nights” dla małej brytyjskiej wytwórni Ebony Records pod nazwą Alan Ross Band. Do późnych lat 90-tych był muzykiem sesyjnym, po czym wycofał się z branży i wspólnie z żoną prowadził schronisko dla koni w Finchingfield w hrabstwie Essex w Anglii…