Seelie Court to angielska wytwórnia wydająca archiwalne nagrania z lat 1965-1978 głównie brytyjskich i irlandzkich artystów. Większość z nich pochodzi z unikalnych źródeł takich jak acetaty, nagrania demo, czy taśmy matki, które wcześniej nigdy nie były wydawane. Cieszy mnie, że firma nie zamyka się w ramach jednego muzycznego gatunku. Fani psychodelii, rocka progresywnego, hard rocka, muzyki eksperymentalnej, czy kochanej na Wyspach muzyki folk znajdą tu coś dla siebie. W ofercie znajdują się też nagrania ekscentrycznych artystów. Przy rekonstrukcji dźwięków pracują wyspecjalizowani inżynierowie, w tym specjaliści z Abbey Road, a tłoczenia wykonywane są na oryginalnych prasach EMI w Londynie. Przez jakiś czas wytwórnia specjalizowała się w wydawaniu wyłącznie winyli. Na szczęście sytuacja się zmieniła, gdy powstał jej oddział Seelie Court Digital wydający wersje CD. Nie ukrywam, że wszystkie te czynniki sprawiły, iż jakiś czas temu „zaprzyjaźniłem” się z nimi, a owocem tej przyjaźni są płytowe rarytasy, które trafiły na moją półkę. Kilka z nich pozwolę sobie tu przedstawić.
LIFEBLUD „Esse Quam Videri” (1970)
Lifeblud to wyjątkowo trudny do zdefiniowany zespół z pięknym, nie wydanym przez pół wieku albumem nagranym na acetacie w 1970 roku. Grupa stworzyła unikalny styl prog rocka z domieszką magicznego folku, który był nośnikiem ich poetyckich idei. W przekazie wyczuwalna jest nuta rezygnacji, podobnie jak poczucie podziwu wobec majestatu Natury. Melancholijny wokal jest spokojny, a muzyka oniryczna. Teksty poruszają kwestie ochrony środowiska; jeden z nich opisuje ludzkość jako „rozprzestrzeniający się grzyb po całej planecie”. W studio Trusound oferujące usługi nagrywania i transkrypcji płyt wykonano trzy kopie acetatu, z których przetrwały dwie; jedna, w opłakanym stanie, jest w Austrii u Hansa Pokory, druga, będąca własnością kolekcjonera z Rosji, została użyta do masteringu i wydana przez Seelie Court w 2021 roku. Nie muszę dodawać, że ten fenomenalnie rzadki acetat wart jest fortunę… Moje ulubione momenty tej płyty to „Oakenshade”, „Raven’s Wing”, oraz majestatyczny „Waxing Of The Moon” będący Modlitwą do Księżyca, który jest jednym z najbardziej boskich i sugestywnych utworów, jakie kiedykolwiek powstały w epoce. A! To co brzmi tu jak sitar w rzeczywistości jest gitarą z uszkodzonym mostkiem wydającym osobliwy dźwięk, który zespół wykorzystał świadomie… Pod koniec tego samego roku muzycy nagrali materiał na drugi album, ale do dziś nie wiadomo co stało się z taśmami. Dobra wiadomość jest taka, że zachowały się za to taśmy z nagraniami koncertowymi z 1972 roku. Co prawda prace nad ich oczyszczeniem jeszcze trwają, ale mam nadzieję, że prędzej czy później zostaną wydane. Z całą odpowiedzialnością powiem, że „Esse Quam Videri” śmiało można postawić obok albumów Dulcimer, Trees, Incredible String Band, Fairport Convention, The Woods Band, Tudor Lodge…
PARAMETR „Galactic Ramble” (1971)
Jedno wydaje się pewne – ten zespół przeznaczony był tylko dla wybrańców, którzy mieli szczęście widzieć ich na żywo. Dlaczego? Ano dlatego, że materiał, który nagrał w 1971 roku w Deroy Sound Service został wydany w nakładzie… 25 sztuk(!). Nie miał więc żadnych szans by dotrzeć do szerokiego grona odbiorców. JEDYNY zachowany oryginał uważany jest za relikwię brytyjskiego rocka wczesnych lat 70-tych. W przeciwieństwie do podobnych tego typu wydawnictw „Galactic Ramble” nie jest on zbiorem demówek. Raczej zapisem nieformalnego jamowania. Ten znakomity progresywny, psychodeliczny folk rock będący pod ogromnym wpływem Syda Barretta i jego psychodelicznych ballad z całym mnóstwem zniekształconych gitar z fuzzem to prawdziwe arcydzieło ówczesnego undergroundu. To wędrówka przez eksperymentalne umysły i filozofie ówczesnej młodzieży kwestionującą rzeczywistość i zmysły, obciążona poezją prerafaelitów, zrodzona w bagnie wczesnych Floydów, Incredible String Band, Donovana i Cream. JUż sama wizjonerska moc tego arcydzieła sprawia, że jest to jeden z najbardziej eleganckich i doskonałych projektów epoki. Utwory takie jak „Lonely Man”, „Emmeline”, a przede wszystkim tytułowy „Galactic Ramble” to psychodeliczny folk w najlepszym wydaniu, Polecam każdemu, kto tęskni za większą ilością muzyki w rodzaju „The Madcap Laughs” szalonego Syda.
KARAKORUM „Prison Bitterness” (1969)
Karakorum to wyjątkowy zespół, który brytyjski przemysł muzyczny ewidentnie przegapił, a który miałby realną szansę stać się na Wyspach jednym z najlepszych. Cieszę się, że po tylu latach ich kreatywny duch i muzyczny geniusz znów mogły się ujawnić. Uwielbiam ten album i szczerze przyznam, że to jedno z moich ulubionych wydawnictw Seelie Court… Zespół tworzyło trzech muzyków: gitarzysta i wokalista James Williams, grający na basie i klawiszach Paul Cobbot i perkusista Martin Chambers. Każdy z nich był oryginalny, kreatywny i niezwykle utalentowany. W 1969 roku trio szybko stało się jedną z najbardziej intrygujących grup, która grała w wielu salach koncertowych, na uniwersytetach i w klubach. Keith Moon był ich fanem. Wszyscy, którzy ich widzieli wróżyli im sukces. Londyńska scena muzyczna była wtedy „oknem wystawowym” dla przedstawicieli wytwórni płytowych, którzy mogli odkrywać nowe zespoły. Karakorum takim był, ale pomimo wzbudzenia dużej ciekawości i zainteresowania przemysł muzyczny chyba nie był wtedy na nich gotowy. A może byli zbyt awangardowi dla zdezorientowanych przedstawicieli wytwórni..? Z czasem zespół zaczął rozważać zmianę kierunku muzycznego. Ostatecznie został rozwiązany. Wracając do muzyki, wyczuwam tu intensywny zapach konopi indyjskich i marihuany (żart). Mówiąc serio, zespół zamyka się w mrocznych, introwertycznych rytmach ze złożonymi wzorcami i wschodnimi wpływami z ciężką gitarą z użyciem wah wah, fajnym wokalem i nietuzinkowymi tekstami. Aby w pełni docenić tę muzykę być może potrzeba kilku przesłuchań, choć takie numery jak „Arnold Collins In Drag”, czy „When The War Is Over” od razu wchodzą w głowę. Rok 1969 był naprawdę niesamowity…
BABY BERTHA „Just The Beggining” (1972)
Baby Bertha powstał pod koniec 1971 roku z popiołów Relative kiedy to gitarzysta i wokalista Dave Ellise połączył się z basistą Ian’em Mclaughlin’em, gitarzystą rytmicznym Rogerem „Proff” Perry’ym i perkusistą Desem Lawem. Zespół rósł w siłę grając głównie na południowym wybrzeżu Anglii. W styczniu 1972 roku nagrali demo w SRT Studios, w podlondyńskim Luton, z utworami napisanymi głównie przez Ellise’a, oraz dwoma coverami: „Looking For Somebody” Petera Greena i słynne „Blueberry Hill” Fats Domino. Ten porywający, ultra rzadki potwór zawierający ciężki, blues rockowy materiał został wydany jeszcze tego samego roku w bardzo mikroskopijnym nakładzie 50 sztuk! Do dziś zachował się jeden egzemplarz z ręcznie wykonaną okładką. Utwory takie jak „Blues For You”, „The Struggle” i „Lost My Woman” w stylu Chicken Shack potwierdzały, że kwartet zasadniczo był ciężkim zespołem bluesowym, ale już „Song For The Nights” i grzmiący utwór zamykający płytę, „Can You? Will You?” z zabójczymi gitarami i pulsującą sekcją rytmiczną, w których Hendrix rozbija się o Mayalla sugerowały stopniowe przejście w stronę terytorium hard rocka inspirowanego Led Zeppelin, Deep Purple i Free. Uwielbiam ten album; był czas, że grałem go na okrągło. Po rozpadzie grupy Ellis i McLaughlin postanowili stworzyć nową formację. W tym celu zaangażowali Pete’a Gibbonsa grającego w Sweet Poison i tak powstało trio Charge, które w 1973 roku wydało kolejną ciężką rockową ultra rzadkość.
GREENFLY „Satan’s Daughter” (1972)
Na zakończenie zostawiłem prawdziwy ogień. Album „Satan’s Daughter” zespołu Greenfly to mój osobisty Top 3 w kategorii niewydanych płyt. Prawdopodobnie za wyjątkiem Seelie Court i legendarnego tropiciela takich rarytasów, Waltera Geertsena, nikt wcześniej tego nie słyszał. Płyta, wykuta w ogniu piekielnym w 1972 roku, to porywający tour de force ciężkiego grania. Ten piorunujący heavy prog z szalonymi gitarami i wirującymi organami, to coś jak Writing On The Wall spotykający Bent Wind z dużą dawką Hawkwinda ery „In Search Of Space”. Nagrania pochodzą z rozpadającej się taśmy matki lecz nie jest to amatorszczyzna. I choć wydają się być na granicy szaleństwa i zdrowego rozsądku wcale jej nie przekraczają. Co by nie mówić to zespół najwyższej klasy. Pod furią gitarowego fuzzu kryją się genialne kompozycje, a błogi, pełen duszy, hipnotyczny groove w „Lose Control” idealnie pasuje do ogólnego brzmienia albumu. Teksty, często poetyckie w stylu „wlej ciemność w swoje oczy”, opowiadające o halucynogenach, satanizmie i szalonych, złych kobietach przekazywane są przez zabójczego wokalistę umiejscowionego pomiędzy Robertem Plantem, a Jimem Morrisonem. Płyta otwiera się zabójczym numerem tytułowym, a zamyka będącym na skraju hard rockowego progresywnego szaleństwa utworem „Broken Machine”. Ta rzecz o nimfomance z pulsującym, intensywnym pojedynkiem organów i gitar to naprawdę diabelski numer całkowicie wymykający się spod kontroli. I aż strach pomyśleć, że te magiczne nagrania, które przez pół wieku nie były słuchane gniły w pudełku mogły trafić na wysypisko śmieci. Ave Behemoth!
To tylko część płytowych rarytasów wytwórni Seelie Court, które trafiły w moje ręce. Może za jakiś czas powrócę do tematu. Wszak w rękawie ukrytych mam parę asów, którymi chciałbym się podzielić…