Wszystkie wpisy, których autorem jest zibi

Zagubiony klasyk brytyjskiego prog rocka: SAMURAI (1971).

Prawdopodobnie nie byłoby zespołu SAMURAI gdyby nie formacja Web. Z pośród wielu ówcześnie działających progresywnych grup na Wyspach rozwinęła ona rodzaj złożonego jazz rocka nawiązującego do tego, co robili wówczas VDGG, Gentle Giant, Colosseum i Soft Machine. W okresie swej artystycznej działalności obejmujące lata 1968-1970  wydała trzy płyty, które każdemu kochającemu ten gatunek nie są obce. Szczególnie ostatnia, „I Spider”, uważana jest za najlepszą i to głównie na niej opiera się reputacja Web w kręgach rocka progresywnego. Gdy po rocznej przerwie wrócili w nieco zreformowanym składzie, w marcu 1971 roku nagrali czwartą, zmieniając przy okazji nie tylko wytwórnię płytową (z Polydor na mniej znaną Greenwich), ale też nazwę kompletnie nie mającą nic wspólnego ze słynnymi, japońskimi Samurajami.

Samurai. Jedno z nielicznych zachowanych do dziś zdjęć zespołu (1971)

Wyobraźmy sobie „Pictures Of A City” King Crimson z organami, fletem i mnóstwem wibrafonu w połączeniu z bardziej łagodnymi akcentami a będziemy mieli wyobrażenie jak brzmiał ten zespół. Tym, co nadało mu pewnej oryginalności było użycie wibrafonu. Podczas gdy większość progresywnych grup używała go jako instrumentu wspomagającego, w ich przypadku stał się integralną częścią ich brzmienia. Aby uchwycić charyzmę płyty „Samurai” z pewnością trzeba podejść do niej kilkakrotnie. Ale tak to bywa z inteligentnymi zespołami i ich nie zawsze łatwą muzyką. Spróbujmy się więc z nią zmierzyć. Zanim to jednak zrobię dodam, że album,  ozdobiony imponującą japońską grafiką pasującą do nazwy, został wyprodukowany przez Tony’ego Reevesa (Mayall, Colosseum, Day Of The Phoenix, później Greenslade) z bardzo charakterystycznym, „muskularnym” brzmieniem.

Front okładki płyty „Samurai” (1971)

W zależności od odtwarzanego utworu longplay brzmi jak skrzyżowanie awangardowego rocka (Gentle Giant, King Crimson) z z rockiem psychodelicznym (Amon Düül II, Pink Floyd), zaś w innym miejscu jazz fusion (East Of Eden, Zappa ery „Hot Rats”) spotyka się ze sceną Canterbury (Caravan, Hatfield And The North). Zgrabnie łącząc elementy rocka progresywnego z dętymi muzycy zapewniają unikalne melodie i motywy ozdobione licznym solówkami. Głos Dave’a Lawsona może brzmi trochę osobliwie, ale ja go uwielbiam. Poza tym tutaj śpiewa w znacznie przyjemniejszy sposób niż zrobi to później w Greenslade – wpasował się do muzycznego stylu idealnie.

Otwierający płytę numer „Saving It Up for So Long”, w stosunku do wciąż pamiętnego „I Spider” jest już pewną niespodzianką. Przez swoją melodyjność i energię prowadzony przez gitarę, perkusję i klawisze brzmi bardziej komercyjnie. Nie mniej jego bluesowe akcenty gitarowe równoważone improwizowanymi jazzowymi wtrętami dętych z „wrednym” saksofonistą na czele (Don Fay) w połączeniu z potężną i dynamiczną sekcją rytmiczną pchają go w stronę Caravan. Jest moc, a bojowo nastawieni muzycy dalecy są od brania jeńców. Jeszcze bardziej w stylu R&B jest „Give A Little Love”. Nie dajcie się zwieść tytułowi, bo to wcale nie jest romantyczna, łagodna ballada, a wojownicza fala dudniącego jazz rocka, która jak młot kowalski uderza prosto między oczy. Mniemam, że gitarzysta Tony Edwards, z pedałem wah-wah ewidentnie podkręconym na maksa świetnie się bawi przy tym szturmowym numerze. Dynamicznie grający na klawiszach Dave Lawson również zasługuje na wzmiankę – brzmi, jakby robił wszystko co w jego mocy, aby dostarczyć dźwiękowy podmuch wysokooktanowego rocka. No i raz jeszcze wielki szacunek dla Fay’a –  wykonując rewelacyjne solo saksofonowe ledwie ma czas na nabranie zasłużonego oddechu. W przeciwieństwie do tego „More Rain” z fajnym wykorzystaniem fletu jest tak miękki, ciepły i lśniący jak letnia mżawka i przypomina mi akustyczny Jade Warrior. Nie ukrywam, że to jeden z moich ulubionych kawałków.

Druga strona okładki.

Skrajną przeciwwagą dla „More Rain” jest tętniący życiem „Holy Padlock”, który toczy się po wiejskiej drodze z przelatującymi obok polami uprawnymi, dopóki zmieniające się metrum utworu nie wstrząśnie jazdą. Albo (do wyboru – niepotrzebne skreślić) jak uciekający pociąg pędzący po torach, który w każdej chwili może się wykoleić. W każdym bądź razie muzycy zdecydowanym i pewnym krokiem weszli tu na terytorium dzikiej sceny Canterbury. Ta szybka, wymykająca się spod kontroli kompozycja toczy się z tak imponującą prędkością, że porównać ją można jedynie do szaleńczego ataku japońskiego kamikaze na amerykański lotniskowiec. Na łagodną refleksję możemy liczyć w wyluzowanym „Maudie James” z ruchliwą perkusją i prowadzącym go przyjemnym jazzowym fortepianem i w „Face In The Mirror” zanurzonym w błyszczącej, kontemplacyjnej aurze progresywnego rocka. Nawet jeśli jest wolniejszy niż  „Maudie…” nie jest ospały, ale mocny, z niezwykłą przestrzenią dla gitary Edwardsa zgodnie współpracującego z organami Lawsona. Kolejne dwie piękne perełki na tej płycie. Tyle, że najlepsze zespół zachował na sam koniec. Ponad ośmiominutowy „As I Dried The Tears Away” jest centralnym elementem albumu. Nieustannie zmieniający się nastrój i ekstrawagancki styl przywodzący na myśl Franka Zappę i King Crimson na kwasie tworzy królewską procesję wokół zapierającą dech w piersiach muzyczną krainę. Krainę z łagodnymi partiami wokalnymi, zrelaksowanym motywem wibrafonu i absolutnie pięknym motywem w środku. Ten utwór to arcydzieło samo w sobie i godne zakończenie wspaniałego albumu. I tylko szkoda, że po jego wydaniu ci wyjątkowi muzycy popełnili seppuku rozwiązując zespół.

Dla formalności dodam, że płytę nagrali: Tony Edwards (gitary elektryczne i akustyczne), John Eaton (bas), Dave Lawson (wokal, instrumenty klawiszowe), Lennie Wright (perkusja, wibrafon), Kenny Beveridge (instrumenty perkusyjne), Do współpracy zostali zaproszeni: Don Fay (saksofon tenorowy, altowy i barytonowy, flet prosty), oraz Tony Roberts (saksofon tenorowy, flet poprzeczny, klarnet). Kompaktowa reedycja wytwórni Esoteric z 2020 roku zawiera dodatkowo trzy koncertowe nagrania („Give A Little Love”, „Holy Padlock„More Rain”) pochodzące z festiwalu „The Midnight Sun” jaki odbył się w połowie czerwca 1971 roku w Sztokholmie.

Podróż do Hadesu – C.A. QUINTET „Trip Thru Hell” (1969).

Minneapolis i Saint Paul – dwa miasta zbudowane u zbiegu rzek Mississippi i Minnesota połączone są w jeden duży obszar metropolitalny z ponad trzema milionami mieszkańców. Twin Cities jak się je potocznie nazywa, to ważne miejsce kultury w Stanach Zjednoczonych szczycące się największą (tuż po Nowym Jorku) ilością teatrów przypadających na jednego mieszkańca. Nie zapominajmy, że to stąd pochodził Prince zwany „Księciem Popu” i największy bard wszech czasów, niejaki Robert Zimmermann…

Flagowe miejsce jakim jest Minnesota od zawsze przyczyniało się do wzbogacania amerykańskiej muzyki. Wystarczy wspomnieć tu jazzowego pianistę Bobby’ego Lyle, alternatywne zespoły rockowe, w tym założony pod koniec lat 70-tych The Replacements, proto-grunge’owy Soul Asylum czy The Time,  rhythm and bluesową grupę Mint Condition, country rockowy Jayhawks, panie z Babes In Toyland, czy punkowców z Hüsker Dü. Pomimo tej różnorodności scena vintage miała swoją własną tożsamość. Jeśli my, Europejczycy mówimy zazwyczaj o brzmieniu San Francisco, Detroit, Los Angeles, czy Filadelfii, to Amerykanie szybko dodają: „I Minneapolis Sound!”

Nowy wiatr wiał w to miejscu już na początku lat 60-tych. Było garażowo i psychodelicznie i to w tym czasie całe zastępy młodych formacji podpaliły Bliźniacze Miasta. Opuszczone hale, piwnice barów, garaże rodziców, szkolne sale gimnastyczne… najmniejsza dostępna przestrzeń była pretekstem do powitania młodych, ambitnych, zdeterminowanych i gorących jak węgiel muzyków. To właśnie na tej aktywnej i ognistej ziemi narodziła się jedna z najbardziej błyskotliwych i tajemniczych formacji – C.A. QUINTET.

Pozornie grzeczni chłopcy z C.A. Quintet (1968)

Jego historia rozpoczęła się w 1963 roku od Buster Brown, szkolnej grupy założonej przez trzech uczniów ze szkoły Hill-Muray w Maplewood na przedmieściach Saint Paul, oraz braci Erwin: wokalisty i gitarzysty Kena i grającego na basie Jima, też uczniów tyle, że z sąsiedniej szkoły w North Saint Paul. Skład kapeli co rusz się zmieniał, ale Ken, autor tekstów i (częściowo) muzyki zespołu stawał się powoli wiodącą w niej postacią. Rok później bracia przejęli pełną kontrolę nad zespołem, który przez krótki czas nosił dość intrygującą nazwę Beethoven’s Mafia (czego to młodzi nie wymyślą). Oprócz nich skład uzupełnili: perkusista Rick Patron, gitarzysta Tom Pohling i klawiszowiec Doug Reynolds. Rywalizując z wieloma podobnymi grupami w konkursach zwanych „Bitwami zespołów” spodobali się  Bobby’emu McCay’owi, który prowadził klub na obrzeżach Twin Cities czyniąc z nich swoim zespołem flagowym. On też zasugerował zmianę nazwy na C.A. Quintet. Ken Erwin: „Szczerze..? Nie pamiętam już, co znaczy owe C.A. na początku. Być może „Cowboy Acid”, lub coś w tym stylu…” I dodaje Kto wie, czy nie było to powodem, dla którego nigdy nie dostaliśmy krajowego spin-offu w tamtym czasie. Gdybyśmy mieli bardziej ludzką, marketingową nazwę, może stalibyśmy się rozpoznawalni, ale wtedy tworzenie muzyki i granie na żywo wystarczyło, by nas uszczęśliwić.” Mniej więcej do 1967 roku zespół nie przyciągnął zbyt wielkiej liczby fanów, zwrócił za to uwagę Petera Maya, szefa lokalnej wytwórni płytowej Falcon i późniejszego menadżera grupy. May sfinalizował im dwa, całkiem przyjemne, pop-rockowe single cieszące się powodzeniem nie tylko w rodzinnej Minnesocie, ale także w graniczących ze sobą stanach: Iowa, Dakota, Wisconsin i Nebraska. Niestety, mimo doskonałego kunsztu muzycy nigdy nie zaznali smaku ogólnokrajowej sławy. Nie pomógł im w tym także album „Trip Thru Hell” wydany przez małą, niezależną wytwórnię Candy Floss specjalizującą się w wydawaniu płyt z gatunku bubblegum music i nie mającą nic wspólnego z psychodelicznym rockiem. Niewielki nakład (tysiąc sztuk), oraz fatalna dystrybucja (sprzedano zaledwie połowę nakładu) spowodowało, że krążek został kompletnie niezauważony i przepadł na całe lata. Dziś, uważany za „Świętego Graala” gatunku i za „najlepszy nieznany tytuł w historii amerykańskiej psychodelii” osiąga cenę kilku tysięcy dolarów! Ponoć byli też tacy, którzy za oryginał gotowi byli oddać swoją nerkę…

Front okładki „Trip Thru Hell” (1968)

Ten niesamowity rockowy klejnot z apokaliptyczną okładką będący mieszanką wściekłych dźwięków, meksykańskich trąbek, psychotycznych linii instrumentalnych z eterycznym głosem zaproszonej do studia Toni Crocett przełamuje granice amerykańskiego kanonu rocka. Żaden album z tego okresu z jakim się zetknąłem nie brzmi tak jak „Trip Thru Hell” (może z wyjątkiem „Armageddon” grupy The Maze, o której tu kiedyś pisałem), a mówienie o nim w kategoriach „psychodeliczny”, czy „garażowy” to jak porównywanie wypiętrzonych chmur Cumulonimbus do gupika, malutkiej rybki akwariowej potocznie zwanej też pawim oczkiem. Jak wiemy w Stanach końcówka dekady lat 60-tych była okresem powrotu zespołów do korzeni rocka, życia w hipisowskiej komunie, wolnej miłości, marszach pokoju, której pokoleniowym szczytem był Woodstock. Tymczasem C.A. Quintet ze swoim albumem był przeciwieństwem tego wszystkiego. I choćby tylko z tego względu zachęcam do jego wysłuchania.

Podróż do Hadesu jaką zafundował nam zespół była tak piekielnie gorąca, że ​​roztopiła lód w mroźnych okolicach ich rodzinnej Minnesoty. I nie oszukujmy się – to najbardziej przerażająca podróż w głąb umysłu jaka wtedy powstała. Umysłu będącego na haju po zażyciu LSD. Ci, którzy mieli do czynienia z halucynogenami wiedzą, że nie chodzi tu o bycie ściganym przez potwory, lub o chęć skakania z budynków, ale o bezsensownym poczuciu całkowitej samotności. Zatracając się w nałogu nie wiesz już kim, lub czym jesteś; wszystko i wszyscy wokół ciebie stają się obcy i nieznani. Patrzysz na przyjaciół, rodzinę, a oni wydają się odległymi istotami, których nie znasz i kompletnie nie rozumiesz. Tak zwany „bad trip” to zajrzenie do prawdziwego piekła. Nie kreskówkowego, wizualnego piekła, ale do wnętrza swej rozpaczliwie samotnej, nagiej i odartej ze wszystkiego beznadziei. Coś, co odczuwasz po raz pierwszy i nie ostatni. Nastrój emanujący z płyty to nie tylko przerażenie, czy panika. To także rezygnacja i rozpacz. W jakiś sposób wszystkie te uczucia zespołowi udało się uchwycić i przenieść na muzykę.

Winyl „Trip Thru Hell”  – Święty Graal amerykańskiej psychodelii.

Płyta nie jest ani zbyt profesjonalnie wyprodukowana (cud, że z tak niskim budżetem w ogóle powstała), ani dopieszczona, co w tym przypadku jest jej zaletą. Nie ma tu rockowej kalki Stonesów, Dylana, czy Beatlesów – ona żyje w swoim własnym świecie. Każdy instrument z unikalnym dźwiękiem grany jest na swój sposób. Ot, choćby trąbka, instrument zwykle kojarzony z triumfem i świętowaniem tutaj brzmi żałobnie podkreślając mroczny, ponury nastrój, który ani na moment nie odpuszcza. Cały album jest ciężki, ale nie w sensie kopiącego w tyłek hard rocka, ile ciężki w klimacie z niepokojąco piekielnymi organami, mrożącymi krew w żyłach krzykami, z lizergicznymi tekstami o pająkach, marihuanie i domeną diabła, do tego podszyty tripowymi gitarami. Aby uzyskać lepsze wrażenie najlepiej słuchać go w ciemności koniecznie na dobrych słuchawkach. Efekt poraża!  Aha, i nie szukajcie w nim melodyjek, które potem można nucić pod prysznicem. Takich tu nie ma. Zatem zapraszam w podróż przez piekło – na wiele sposobów! Niech wizja zaświatów C.A. Quintet zapłonie w gorących kolorach czerwieni, żółci i pomarańczy.

Wyczarowany w śmiertelnie złowrogiej atmosferze „Trip Thru Hell (Part I)” jest zdecydowanie punktem kulminacyjnym albumu. Ten długi, dziewięciominutowy acid rockowy jam z wyraźnym rytmem świetnego basu, organami, z zaskakująco efektowną perkusją i obłąkaną przesterowaną gitarą to arcydzieło klimatu zatykające gardło. Pojawiająca się nawiedzona wokaliza przyjaciółki obu braci, Toni Crocett, jest jak scena pod prysznicem z „Psychozy” Hitchcocka przełożona na winyl. W połączeniu z drugą częścią kończącą album to jedne z najdziwniejszych trzynastu minut, które przeniosły mnie  do piekielnych czeluści z latającymi nisko nad głową demonami rozrzucającymi fekalia, z szatanem siedzącym na tronie głaszczącym swą kozią brodę i robiącym notatki w czarciej księdze. Wierzcie lub nie, ale byłem wśród tych przerażonych dusz desperacko patrzących w górę, starających się zwrócić na siebie uwagę i błagających, bym zabrał je ze sobą zanim szatan rozkaże piekielnym ogarom zamknąć bramy i uwięzić nas wszystkich w tym przybytku na wieczność… Uff! Całe szczęście, że ta podróż odbyła się tylko w mojej wyobraźni… Płyta kręci się dalej, czas na  kolejne nagranie… Colorado Mourning” podkreślił talent zespołu i nie ukrywam, że choć jest bardzo krótki to go uwielbiam. Jego tajną bronią  jest świetna trąbka Kena Erwina zdecydowanie górująca nad gitarą. Przynajmniej tutaj… Strona „A” kończy się wspaniałym „Cold Spider” – jednym z tych utworów, który podkreśla psychodeliczny charakter zespołu. I po raz kolejny Kenowi udało się znaleźć sposób na połączeniu ekstrawagancji z zaskakująco komercyjnym charakterem nagrania tworząc przy tym fajną platformę dla Toma Pohlinga i jego sfuzzowanej gitary  w stylu Hendrixa. W obawie o zdrowie psychiczne zwykli śmiertelnicy nie powinni zapuszczać do złowrogiego królestwa „Zimnego Pająka”. Przynajmniej takie jest moje zdanie.

Druga strona oryginalnej okładki

Drugą stronę otwierają dwa niesamowite utwory. „Underground Music” bazuje na hipnotyzującym brzmieniu organów z dodatkiem oszałamiającego, arcyciekawego sola gitarowego z czymś, co brzmi jak elektryczny sitar. To jeden z tych numerów, który uzależnia. Krótszy, ale nie mniej imponujący „Sleepy Hollow Lane” ma cudowną linię melodyczną, której trudno się oprzeć i wkracza w bardziej zamglone miejsce, o którym nawet The Chocolate Watchband nie mógłby marzyć. Śmiem też twierdzić, że klawiszowiec, Doug Reynolds, był ukrytym asem w rękawie zespołu. Jego powściągliwe, gustowne partie organowe grane z wyobraźnią i polotem za każdym razem powodują u mnie mrowienie i ciarki. Z kolei „Smooth As Silk” jest idealną mieszanką rocka i soulu z psychodelicznymi wpływami, wirującymi organami i harmonijnymi wokalami. To kolejny utwór mający jedną z tych melodii, która wbija się w głowę nie dając spokoju.  Szkoda, że wydany w epoce na singlu został zignorowany… Album zamyka druga część utworu tytułowego zaczynającego się od bojowego bębnienia Ricka Patrona, trąbki Kena i wywołującego dreszcze wokalu Toni Crocett. Po raz kolejny linia basu Jimmy’ego Erwina znalazła się w centrum mojej uwagi i jako jedna z jego nieodzownych części spięła klamrą całą tę niezwykłą płytę.

Wadą tego wydawnictwa jest to, że jest za krótki. Ale jednego jestem pewien – Syd Barrett pokochałby ten album!

Widok z okna nostalgii. HARD MEAT (1969-1970).

Muzyczny wir późnych lat 60-tch i wczesnych 70-tych był wielką loterią dla wielu zespołów. Przy odrobinie szczęścia, lub dobrych kontaktach mogły one w pełni rozkwitnąć i zdobyć sławę podczas gdy innym, równie utalentowanym, zabrakło albo wytrzymałości by walczyć z przeciwnościami, albo spasowały gdy oczekiwany sukces nie nadchodził. HARD MEAT z pewnością należał do tej drugiej kategorii, choć jeśli posłuchać ich płyt dojdziemy do wniosku, że nie musieli obawiać się konkurencji, a niezrozumiały brak sukcesu jest jednym z największych rozczarowań tamtych lat. Przynajmniej dla mnie.

Zespół powstał pod koniec 1968 roku w Birmingham z inicjatywy braci Dolan: gitarzysty i wokalisty Michaela i młodszego o rok Steve’a grającego na basie. Obaj byli już doświadczonymi muzykami udzielając się wcześniej w różnych miejscowych kapelach takich jak The Ebony Combo, Jimmy Powell And The Fifth Dimension, czy Cock-a-Hoops. W końcu doszli do wniosku, że czas zrobić coś na własny rachunek. Kiedy dołączył do nich perkusista Mick Carless stało się jasne, że to jest ten moment. Chwilę później muzycy przenieśli się do Kornwalii i szybko przekształcili się w niezwykle mocne acid rockowe trio Hard Meat.

Hard Meat (1970)

Wybór nazwy był dość dziwny i… problematyczny, o czym mogli się przekonać na starcie swej kariery. Chcąc się wypromować muzycy wysłali do różnych stacji radiowych swoje demo dołączając do nich… kawałki świeżego mięsa mające (w domyśle) nawiązywać do nazwy zespołu. Taki żart. Nie wiadomo kto wpadł na ten pomysł. Pomysł, przyznam dość szalony, który pewnie by wypalił, gdyby nie pech, a raczej niefortunny zbieg okoliczności. Pomysłodawcy nie przewidzieli bowiem… strajku pocztowców, który opóźnił dostawy przesyłek o dobre kilkanaście dni. Proszę sobie teraz wyobrazić miny adresatów, którzy w środku paczki znajdowali cuchnące na kilometr kawałki zepsutego mięsa i kasetę demo z Bogu ducha niewinnym napisem Hard Meat

Szlifując repertuar w angielskich klubach trio szybko stało się  znane dzięki występom otwierającym koncerty znanym w kraju artystom i zespołom takim jak Chuck Berry, Jimi Hendrix, Cream, Jethro Tull… Podczas jednego z takich wieczorów wpadli w oko producentowi muzycznemu, Sandy’emu Robertonowi, który został ich mentorem. On też przedstawił zespół Chrisowi Blackwellowi, z wytwórni Island Records. Panowie od razu załapali nić porozumienia, a jego efekt to szybko wydany singiel „Rain”/ „Burning Up Years”. Strona „A” to wczesny, psychodeliczny klasyk The Beatles (jeden z najbardziej niedocenianych utworów Wielkiej Czwórki) w wersji Hard Meat  bardzo spowolniony, choć równie lizergiczny jak oryginał. Z kolei Burnig Up…” to zespołowa kompozycja z fajnym basowym intro, wybuchową gitarą prowadzącą i smyczkami z charakterystycznymi dla zespołu zmianami tempa i głośności. Mała płytka miała być zapowiedzią albumu. Niestety, z  niewiadomych do dziś powodów longplay nigdy nie ujrzał światła dziennego. Zawiedzeni muzycy poszli do konkurencji podpisując kontrakt z wytwórnią Warner Brothers, która na przestrzeni jednego roku, wydał im dwa albumy. Pierwszy z nich, „Hard Meat”, trafił do sklepów wczesną wiosną 1970 roku.

Front okładki płyty „Hard Meat” (1970)

Debiut to proto-heavy rock dryfujący w kierunku Grand Funk (na przykład) wzmocniony długimi, porywającymi solówkami ze skłonnościami do improwizowania, z posmakiem wczesnej psychodelii z bogatą orkiestracją, doskonałymi harmoniami, niemal akustycznymi folk rockowymi balladami. Jego złożoność i subtelność zostałyby zapewne później uznane za rock progresywny. Mimo dość zróżnicowanego brzmienia każda z zamieszczonych tu kompozycji napędzana jest miłym glosem Michaela Dolana, a jego zaskakująco doskonała gra na gitarze wspomagana perkusją Micka Carlessa w stylu Keitha Moona bardzo, ale to bardzo mi się podoba. To dojrzała płyta, której być może pomogły doświadczenia wyniesione z Island sprzed kilku miesięcy.

Wśród siedmiu zamieszczonych tu utworów dwa to covery z czego szalony „Most Likely You Go Your Way (And I’ll Go Mine)” Dylana z zabójczą melodią i jednym z najlepszych wokali Michaela niezbyt daleko odbiega od oryginału. O wiele bardziej interesującą bestią jest Run, Shaker Life” Issachara Batesa. Żyjący na przełomie XVIII i XIX wieku jeden z najbardziej płodnych amerykańskich poetów należał do chrześcijańskiej sekty Shakers, stąd ten nieco dziwny tytuł. Być może ktoś kojarzy tę piosenkę z wykonania Richie Havensa, która znalazła się na jego płycie „Something Else Again” z 1968 roku tyle, że wersja Hard Meat jest kompletnie inna. Trio przekształciło ją w niezwykle porywającą, psychodeliczną, dziesięciominutową epopeję wspartą rodzajem szybkiego funkowego rytmu, który Deep Purple skutecznie wykorzystał kilka lat później w „You Fool No One”…

Z autorskich kompozycji jedynie „Universal Joint” utknął w psychodelii poprzedniej dekady i na tle pozostałych utworów brzmi nieco przestarzale (mnie to nie przeszkadza, bo jestem fanem takich klimatów), za to pozostałe to już zupełnie inna bajka. Te cztery numery są na różne sposoby proto-progowe. Być może zaskakujące jest to, że sporo tu gitar akustycznych, a sposób w jaki Michael Dolan sprytnie przeplata je z gitarami elektrycznymi jest jednym ze znaków rozpoznawczych brzmienia grupy. Otwierający się ładną akustyczną gitarą „Through A Window” szybko przechodzi w atrakcyjną melodię przypominającą mieszankę angielskiego folk rocka z najbardziej progresywnym Hendrixem. Dużo się tu dzieje (uwielbiam tę wiolonczelę wydobywającą się spod spodu) tym bardziej, że wszystko to napędzane jest szaleńczym bębnieniem, gitarą i słodkim wokalem. Nawiasem mówiąc zawsze byłem ciekawy, dlaczego zespół użył tej piosenki jako tytułu swojego drugiego albumu… Jedyną piosenką, która zbliża się do tego, co dziś nazwalibyśmy riffem jest „Space Between” zbudowana na czymś, co brzmi jak rytm rdzennych Amerykanów z domieszką lizergicznych wpływów, choć całość utrzymana w stonowanym stylu oparta jest na basie i brzmi prawie jak proto-Hawkwind. Powolny „Yesterday, Today And Tomorrow” to jeden z najważniejszych elementów tego setu będący wspaniałą mieszanką psychodelicznych gitar z powściągliwą solówką z użyciem wah wah, melodyjnych, balladowych wokali przypominających „Legend Of A Mind” The Moody Blues, oraz fajnymi zmianami tempa. Utwór pojawił się później jako strona „B” drugiego singla grupy. Kolejna atrakcja to wspaniała ballada „Time Shows No Face” mająca w sobie coś z klimatu piosenki „Cymbaline” Pink Floyd, z gościnnym udziałem Iana Whitemana z Mighty Baby wykonującym piękne jazzowe solo na flecie. Niezwykle nośny, bardzo komercyjny (w dobrym tego słowa znaczeniu) numer i być może stracona szansa na singiel. Niezwykłą rzeczą w tych nagraniach jest to, że się one nie zestarzały – płyta jako całość brzmi świeżo i fascynująco, czego nie zawsze można powiedzieć o wielu klasykach wydanych w 1970 roku.

Druga płyta, „Through A Window”, wyprodukowana tak jak i debiut przez Sandy Robertona, ukazała się w październiku tego samego roku. Tym razem materiał nie był aż tak ciężki, ale zespół nadrobił to bardziej zróżnicowanym brzmieniem zapraszając do studia dodatkowych muzyków: Petera Westbrooka (flet) i Phila Jumpa (instrumenty klawiszowe). Michael Dolan rozszerzył swoją ofertę o 6-cio i 12-to strunowe gitary akustyczne, oraz harmonijkę, zaś w perkusyjnym zestawie Micka Carlessa pojawiły się kastaniety, konga i inne „przeszkadzajki”. I żaden z nagranych tu utworów nie ma ani jednej zbędnej, czy zmarnowanej nutki.

Hard Meat „Trough A Window” (1970)

Podobnie jak poprzednik tak i ten album obok własnych kompozycji zawierał trzy covery, z których „Love” Boba Whale’a dzięki wesołym harmoniom, chwytliwemu gitarowemu refrenowi i szerokiemu wykorzystaniu organów przypominających wczesny Uriah Heep wydaje się być najbardziej interesujący. Nie mniej moje serce skradł numer Grahama Bonda, „I Want You”, będący tak naprawdę blues rockowym jamem, w którym cała trójka prezentuje fenomenalną formę. I o ile Michael zagrał tu jedną z najbardziej imponujących swoich solówek, to cichym bohaterem w tym kawałku jest Steve i jego melodyjna linia basu. Być może na tle tej dwójki akustyczna ballada „From The Prison” Jerry’ego Merricka (tak, tak –  to jest ta piosenka, którą Richie Havens otworzył festiwal w Woodstock 15 sierpnia 1969 roku) pozornie wydawać się może nudna, ale ja zawsze mam ciarki gdy jej słucham. Niesamowita melodia pozwala odkryć wspaniały głos Michael i nie muszę chyba dodawać, że ta wersją podoba mi się bardziej niż wykonanie Havensa.

Płyta zaczyna się od zaraźliwego, niemal progresywnego utworu „On The Road”, który jest doskonałym przykładem talentów muzyków pokazując jednocześnie ruch w kierunku bardziej standardowego brzmienia napędzanego gitarą elektryczną, chociaż jak się przekonamy pozostałe kompozycje kontynuują akustyczny trend znany z debiutu. Zbudowany na ładnej gitarowej figurze numer wbija się w głowę, a nieco jazzowa sekcja ciągnąca w stronę zespołowej improwizacji jest na tyle interesująca, że chce się tego słuchać dłużej… Powolny „New Day” z nutkami fletu tworzy senną atmosferę i jest jednym z najważniejszych utworów na płycie. Początek brzmi niemal jak wstęp do „Dogs” Pink Floyd, za to w środku mamy świetną jazzową część z kapitalną solówką na gitarze akustycznej… „Smile As You Go Under” i „A Song Of Summer” to nieco bardziej optymistyczne i radosne utwory, z których pierwszy był urokliwą rockową balladą , zaś drugi folk-progresywnym numerem. Oba nagrania ozdobione zostały (po raz kolejny) fajną elektryczną gitarą. Instrumentalny „Freewheel” w zasadzie jest efektowną solówką zagraną na gitarze akustycznej wspomaganą przez chwytliwą partię basu polany sekretnym sosem w postaci finezyjnej gry na bębnach. Album zamyka „The Ballad Of Marmalade Emma And Teddy Grimes”, w której zespół zmierzył się z prawdziwą legendą – dwojgiem znanych włóczęgów z Colchester (miejscowy browar poświęcił nawet piwo Emmi), których historią przez jakiś czas żyła cała Anglia. Szczerze powiedziawszy melodia bardziej pasuje mi do repertuaru grupy The Band, ale była na tyle komercyjna, że została wydana na singlu (ostatnim) w Wielkiej Brytanii i Niemczech. Cóż, widać, że zespół usilnie potrzebował przeboju, który pozwoliłby mu dalej funkcjonować na rynku. Stało się inaczej i trio rozwiązało się  kilka miesięcy później. Z perspektywy czasu patrząc na okładkę tego albumu chciałoby się rzec, że na osłodę zespół zostawił nam wysokie okno, z którego z pewną nutką nostalgii możemy w każdej chwili podziwiać jego muzykę.

I na tym powinienem zakończyć tę historię, gdyby nie to, że w 2022 roku wytwórnia Esoteric wypuściła box „The Space Between The Recordings 1969-1970” zawierający oczyszczone, doskonale brzmiące trzy płyty CD zawierające, obok wymienionych dwóch tytułów, dodatkowy dysk z niewydanym albumem dla Island.

Trzypłytowy box wytwórni Esoteric (2022).

Na początek mamy nagrania singlowe z „Rain „ i „Run, Shaker Life” (skróconym do czterech minut) na czele, oraz rarytas w postaci „czarnego” protest songu „Strange Fruit” rozsławionego przez nieodżałowaną Billie Holiday. Wersja przyzwoita, ale Michael nie ma głosu Billie… Oryginalny materiał brzmi trochę szorstko. Na przykład „Walking Down Up Street” rozwija się w ciekawy sposób, ale aranżacja dętych moim zdaniem jest zbyt wysunięta na pierwszy plan. Sześciominutowy „Burning Up The Years” (strona „B” singla „Rain”) to najciekawszy kawałek z silnym proto-progresywnym klimatem, a prowadzona przez pianino ballada „Don’t Chase Your Tail” z piękną melodią, jest najbardziej dojrzałym utworem i być może kolejną niewykorzystaną szansą na singiel. Ogólnie rzecz biorąc, ta płyta jest intrygującym wglądem w genezę pierwotnego materiału zespołu, nawet jeśli decyzja o jego niewydaniu w 1969 roku była słuszna. Do boxu dołączono 20-stronicową książeczkę z wieloma archiwalnymi zdjęciami i obszernym esejem Steve’a Pilkingtona, który przedstawia historię członków zespołu przed, w trakcie i po Hard Meat. To z niego dowiedziałem się, że cała trójka od dobrych kilku lat gra swoje niesamowite koncerty hen wysoko, w Największej Orkiestrze Świata… To wydawnictwo jest też w dużej mierze świadectwem różnorodności i wielkości wczesnego, brytyjskiego rocka progresywnego. Warto ją mieć na półce!

JUMBO „DNA” (1972).

Z szerokiego wachlarza włoskiego rocka progresywnego z lat 70-tych tym razem sięgam po płytę „DNA” grupy JUMBO powstałej w Mediolanie w 1970 roku. Uczciwie ostrzegam – nie jest to zespół, który da się od razu polubić. Nie ma ani rozmachu PFM, ani majestatu Banco del Mutuo Soccorso. Nawet okładka płyty jest odpychająca. A jednak wśród najbardziej eklektycznych włoskich formacji jako jedna z nielicznych była w stanie nadać gatunkowi konotację, która nigdy wcześniej nie była tak surowa i tak cierpka. Zespół stworzył własny, oryginalny i niepowtarzalny styl oparty głównie na jednym z najbardziej osobliwych włoskich głosów. W porównaniu z Francesco di Giacomo z Banco del Mutuo Soccorso, którego uważam za jednego z najlepszych wokalistów tamtej epoki lider grupy, Alvaro „Jumbo” Fella, w moim odczuciu zdecydowanie stał na szczycie kategorii „najdziwniejszy wokal”. Jego niebywale charakterystyczny, szorstki, nosowy głos przechodzący od szeptu do krzyku można opisać jako gardłowy, odpychający i instynktowny. Ale to powierzchowne odczucie bowiem osobliwie teatralny sposób śpiewania Alvaro przesiąknięty pasją i czystymi emocjami nadawał kolorytu ich muzyce.

Sekstet JUMBO (1971)

Zanim Fella założył własny zespół wcześniej grał na basie w grupie Juniors wspierającą piosenkarza Gianniego Pettenati, którego czasem zastępował przy mikrofonie. Zauważony przez ludzi z Numero Uno w 1970 roku pod pseudonimem Jumbo nagrał dla nich dwa single: „In Estate” i „Montego Bay”. Co ciekawe w nagraniu tego pierwszego wspierali go Franz Di Cioccio i Flavio Premoli z Quelli (później Premiata Forneria Marconi), oraz Mario Lavezzi przyszły członek progresywnej grupy Il Volo. Rok później przechodząc do Philipsa Fella nagrał dużą płytę. Przy jej tworzeniu pomagali mu muzycy przyjaciele: Daniele Biancini (gitara), Sergio Conte (organy),  Dario Guidotti (flet, harfa), Vito Balzano (perkusja) i Aldo Gardano (bas), którzy formalnie stali się członkami zespołu JUMBO. Album „Jumbo” z niewiadomych do dziś przyczyn (sceptycyzm szefów wytwórni..?) ukazał się dopiero w kwietniu 1972 roku. Płyta, oparta głównie na akustycznym brzmieniu, niewiele ma wspólnego z ich późniejszymi dziełami choć uważam, że to dobrze wyprodukowany krążek balansujący między folkiem a blues rockiem zakotwiczonym w poprzedniej dekadzie. Jeśli doszukiwać się śladów prog rocka to są one w zasadzie tylko na „Amore Sono Qua”, w którym pojawiają się klawisze i flet. Na szczęście Fella i jego ekipa szybko zrozumieli, że trzeba dokonać poważnej korekty muzycznej co pokazali na drugim albumie wydanym w październiku tego samego roku.

Front okładki płyty „DNA” (wytwórnia Philips, 1972)

Jeśli patrząc na okładkę miałbym jednym zdaniem zrecenzować tę płytę brzmiałoby to mniej więcej tak: „Okropna okładka, piękna muzyka!” To tyle żartu, teraz odrobinę poważniej.

Muzycy świadomie zrezygnowali z szablonów muzyki klasycznej na rzecz  bluesowo psychodelicznego rocka, co czyni album rzadkim przykładem symbiozy obu tych gatunków z progresywnym rockiem. Efekt finalny okazał się niesamowity gdyż w  stosunku do debiutu, „DNA” jawi się jako odważna mieszanka pasji z embrionalnym Jethro Tull. Płytę otwiera długa (20.40 min.), trzyczęściowa kompozycja „Suite Per Il Sig K” („Apartament dla pana K.”) w warstwie lirycznej nawiązująca do opowiadania Franza Kafki „Przemiana” (oryg. „Die Verwandlung”), w której mężczyzna po przebudzeniu się stwierdził, że przemienił się w wielkiego chrząszcza. Począwszy od pierwszych dźwięków fortepianu i następującej po niej znakomitej, mrożącej krew w żyłach solówce na flet wiadomo, że będziemy świadkami czegoś wyjątkowego, a pojawiająca się tuż po tym dzika gitara mogąca rywalizować z rykiem niedźwiedzia grizzly zapowiada ekstremalną jazdę porównywalną do tej na rollercoasterze. Co ważne, zespół nie epatuje karkołomnymi, wirtuozerskimi popisami. W swojej prostocie z pasją łączy mocny fortepian z delikatną, melodyjną grą na flecie, wspieraną przez żywiołową gitarę akustyczną, okazjonalne organy i bluesową harmonijkę. Partie elektrycznej gitary „torturują” uszy sprzężeniami i zniekształceniami nawet jeśli jej solo nagle przybiera bluesowo-jazzowy akcent, Idealne tło dla historii o zbliżającej się zmianie i zamieszaniu, które wstrząśnie życiem zwykłego człowieka. „Coś się we mnie dzieje… Ktoś mnie nauczył, że dobry człowiek idzie do raju / Ale się mylił / Nauczył mnie też iść przed siebie, rozpychając się łokciami / Ale po drodze jest tyle przeszkód…”  Powszechnie uważa się, że ten absolutnie burzliwy, blues-progowy epicki numer jest jedną z najważniejszych kompozycji jakie zostały stworzone przez włoski zespół progresywny w latach 70-tych czemu zresztą się nie dziwię. Jest fenomenalny!

Po tak wspaniałej muzyczno-duchowej uczcie druga część albumu wydać się może nieco lżejsza, ale zapewniam – nie ma tu nic, co można by nazwać nudnymi momentami. Znakomita kombinacja harmonijki i fletu Dario Guidotti’ego wysuwa się na pierwszy plan w „Miss Rand” ostatecznie przybierając bardziej bezpośrednią, progresywną postawę rockową z wzburzonymi gitarowymi riffami, po których wchodzą kościelne organy, a następnie akustyczna gitara i harmonijka ustna brzmiąc jak włoski Bob Dylan! Ironiczny w sumie utwór o potrzebie pomocy (z włoskim tekstem) opowiada historię nauczycielki, która spaliła się żywcem we własnym domu. „Ktoś krzyczy: Dom się pali! / Dzwoni od pół godziny, ale nikt nie przychodzi/  Dom pani Rand płonie… Pani Rand płonie razem z domem…” Być może to nie przypadek, że płonąca kobieta nazywa się Rand. Ayn Rand (1905-1982) była powieściopisarką i filozofką, która rozwijała i propagowała system filozoficzny zwany „Obiektywizmem”, opisując go jako „koncepcję człowieka z własnym szczęściem jako moralnym celem jego życia i rozumem jako jedynym absolutem.” Przykład ten pokazuje jak otwartym i chłonnym umysłem był w owym czasie Alvaro Fella inspirując się takimi postaciami jak Ayn Rand. To jedno z takich nagrań, które odkrywa swój urok przy wielokrotnym słuchaniu…W kolejnym, „E’ Brutto Sentirsi Vecchi” („Źle jest czuć się starym”) Fella opisuje starzejącego się mężczyznę z niepokojami, problemami i upadkami moralnymi, który traci kontakt z rzeczywistością. „To okropne czuć się starym / Kiedy jesteś taki młody / Czujesz potrzebę, aby usiąść, leżeć na ziemi i nic nie robić tylko spać… To okropne czuć potrzebę płaczu / Kiedy jesteś tak młody… „ Ta ponura, słodko-gorzka ballada nabiera pastoralno-folkowej atmosfery, niezbyt odległej od tego, co Genesis robił na „Nursery Cryme” i „Foxtrot” z dużą dawką pojedynkującego się fletu i akustycznej gitary wykonującej  ładne sekwencje w zwolnionym tempie. Płytę zamyka Hai Visto” („Widziałeś”) z długim i złożonym intro z jazzowymi akcentami i wirującym fletem. Chwilę potem utwór wskakuje na tory ciężkiego rocka z mocnym rytmem basu, rockową gitarą i hiper aktywnymi, psychodelicznymi organami. Wszystko to prowadzi do  apokaliptycznej wizji: płonące gwiazdy, szalejące morza, erupcje wulkanów, plujące jadem węże … „Widziałeś psy rozdzierające twoje dzieci / Widziałeś wodę porywającą twoją matkę / Widziałeś światło krzyczące zagładę / Widziałeś… A potem nic….” Powracając do standardu ustalonego na „Suite Per Il Sig. K.” końcowe „Hai Visto” spina ten kapitalny album bardzo mocną klamrą. Jest też poniekąd zapowiedzią kolejnego (niestety ostatniego) krążka, „Vietato Ai Minori Di Anni 18?”, który ukazał się niecały rok później.

Czy płyta „Jumbo” przypadnie do gustu tym, którzy wcześniej odkryli bardziej oczywiste klejnoty włoskiego rocka progresywnego takie jak PFM, Banco, czy Le Orme..? Mam co do tego pewne obawy. Jeśli jednak ktoś szuka czegoś niekonwencjonalnego, wymykającego się z utartych szablonów, a przy tym poruszy niespożyte pokłady drzemiącej w nas wyobraźni ten krążek może okazać się muzyczną przygodą na lata. Może nie za pierwszym, czy drugim odsłuchem. Może nie dziś i nie jutro, ale dajmy mu (i sobie też) szansę na jego dogłębne poznanie. Zapewniam – warto!

FUSE (1970) – wybuchowa mieszanka amerykańskiego ciężkiego rocka.

Pochodzący z Rockford w stanie Illinoise gitarzysta Rick Nielsen na długo przed grupą Chip Trick założył kilka lokalnych zespołów w tym The Pagans, The Boyz, oraz Grim Reapers z wokalistą Joe Sundbergiem w składzie. Szukając nowych wrażeń Nielsen odegrał kluczową rolę w przekonaniu innego zespołu z Rockford, Toast And Jam, do połączenia sił. Z tego rock and rollowego związku, tak gdzieś pod koniec 1968 roku, narodził się FUSE na pokład którego, obok Nielsena i Sundberga, weszli basista Tom Petersson, gitarzysta Craig Myers i perkusista Chip Greenman. Szybko też nastąpiło małe przetasowanie. Doceniając talent i wielkie umiejętności Craiga Myersa, to jemu Rick powierzył rolę głównego gitarzysty, sam zaś usiadł za klawiszami.

Fuse – wybuchowa mieszanka ciężkiego rocka (1970)

Lider zespołu mający kontakty ze Smack Records zaproponował im wydanie singla, który ukazał się na początku 1969 roku. Na stronie „A” małej płytki znalazła się fantastyczna wersja piosenki „Hound Dog” nagrana pierwotnie przez Big Mama Thorton w 1952 roku spopularyzowana cztery lata później przez Elvisa Presleya. Bliskie oryginału pierwsze pół minuty zamienia się w orgiastyczną rockową jazdę z kapitalną ostrą gitarą. Nie przypominam sobie, by ktokolwiek inny zrobił tak ciężką wersję tego rock’n’rollowego numeru! Na stronie „B” zespół umieścił pięciominutowy „Cruisin’ For Burgers” z fantastyczną partią elektrycznej gitary i mocną sekcją rytmiczną rozwijający się w stronę improwizowanego jamu w stylu Grand Funk i Mountain. Wielka szkoda, że  singiel przeszedł niezauważony…

Lider zespołu, Rick Nielsen.

Jeszcze tego samego roku menadżer zespołu, Ken Adamany, przedstawiał zespół różnym wytwórniom, mając nadzieję na podpisanie kontraktu płytowego. Udało się to po koncercie w Chicago, podczas którego Fuse otwierali występ grupy Fleetwood Mac. Siedzący na widowni Mort Hoffman, przedstawiciel Epic Records zachwycony ich występem jeszcze tego samego wieczoru zaproponował im podpisanie umowy. Z uwagi na to, że żaden z nich nie miał ukończonych 21 lat (Petersson i Myer ledwo skończyli 17 lat, pozostali byli kilkanaście miesięcy starsi ) kontrakt w ich imieniu podpisali rodzice.  W tak zwanym międzyczasie Rick Nielsen skoczył na kilka dni do Anglii, gdzie kupił melotron wzbogacając brzmienie grupy. W tamtym czasie w Stanach instrument ten nie był jeszcze dostępny w sprzedaży i prawdopodobnie był pierwszym, który trafił na amerykańską ziemię. Jesienią kierownictwo wytwórni ściągnęło muzyków do Columbia Studios gdzie w ciągu kilku tygodni nagrali materiał na album. Płyta „Fuse” ukazała się w lutym 1970 roku.

Front okładki płyty zaprojektowany przez Jamesa Coocka (1970)

To, co naprawdę dostajemy, to ciężki rock z soulowo-bluesowymi wokalami z psychodelicznymi i progresywnymi podtekstami z mnóstwem ciężkich gitar i organów. Szkoda, że użycie melotronu ograniczyło się wyłącznie do jednego nagrania – „To Your Health”.  Album pełen jest intensywnej energii i świetnej gry; trudno uwierzyć, że stworzyli go nastolatkowie. Wokale brzmią bardzo amerykańsko (w końcu byli Amerykanami) choć otwarcie mówili o swej fascynacji brytyjskimi grupami, zwłaszcza do The Yardbirds. The Who, Small Faces… Moim skromnym zdaniem Fuse przyćmiewał niektóre z nich. Bliżej mu było do Rare Bird, Captain Beyond (Joe Sundberg przypomina Roda Evansa), czy Beggar’s Opera. Zresztą nie ma sensu porównywać Fuse z innymi zespołami. W tym czasie byli rówieśnikami Steppenwolf, Grand Funk Railroad, Led Zeppelin i tworzyli podobną muzykę. Pech polegał na tym, że utwory tamtych były regularnie emitowane w radiu (gra się je do dziś), a ich nie. Szkoda…

Chip Greenman za bębnami firmy Ludwig.

Najfajniejsze momenty na albumie..? Wszystkie! Tu nie ma żadnych wypełniaczy. Każdy numer oparty jest na solidnej, niesamowicie rozmytej gitarze prowadzącej, wspaniałym wokal z solidną sekcją rytmiczną. Płytę otwiera „Across The Skies”, którą śmiało można nazwać wizytówką grupy. Mocny psychodeliczny hard rock zbudowany został na pięknej partii gitarowo-basowej. Kolejny,  Permanent Resident”, jest pierwszym z trzech napisanych przez gitarzystę Craiga Myersa i przypomina mi „All The Girls In The World Beware” Grand Funk, ale z… Jonem Lordem na organach (ha, ha). Co tu dużo mówić – jest po prostu znakomity! Z kolei „Show Me”  napisany przez Nielsena ma funkową melodię, ale spokojnie. W rzeczywistości to mocny bluesowy hard rocka z zabójczo ostrą jak miecz samuraja gitarą, wściekłymi organami, szaloną, powalającą na glebę sekcją rytmiczną i ekspresyjnym śpiewem Sundberga. Jak wszyscy wiemy wokalista jest bardzo ważnym składnikiem grupy i często to jego sceniczny wizerunek decyduje o sukcesie lub porażce zespołu. Z całą pewnością Joe posiadał wszystkie właściwe cechy typowo rasowego frontmana: charyzmę, styl, talent i jak na swój młody wiek mocny męski wokal radzący sobie z najtrudniejszymi partiami bez żadnego wysiłku. Oj, jak ja chciałbym zobaczyć go w akcji gdy razem z kolegami wykonuje ten kawałek na żywo! Pierwszą, znakomitą stronę, kończy instrumentalny „To Your Helth” będący interesującym przykładem przejścia z psychodelii do prog rocka – znak nadchodzących zmian w muzyce tamtych czasów. I tak jak poprzednie nagrania również ten zachwyca wspaniałymi partiami gitary, basu, organów z dodatkiem melotronu w stylu King Crimson. Nic, tylko klaskać i palce lizać!

Joe Sundberg podczas występu. na żywo.

Drugą część płyty zaczyna „In A Window” zanurzając się w tak ukochaną przeze mnie psychodeliczną atmosferę. Nie sposób nie  wejść w stan nirwany szczególnie gdy od czasu do czasu pojawia się (podawane w kawałkach) gitarowe solo… Autorem kolejnych dwóch kompozycji: „4/4 ¾” oraz „Mystery Ship” jest Craig Myers. Joe Bonamassa powiedział kiedyś, że dobre solo na gitarze powinno opowiadać historię. I solówki Myersa takie właśnie są! Zamykający płytę, blisko sześciominutowy „Sad Day” jest, podobnie jak „To Your Health”, o krok od ciężkiego proto-prog rocka. Nic mnie bardziej nie uszczęśliwia jak właśnie tak wyrazisty i tak mocny finał!

Craig Myers – znakomity gitarzysta i jeden z głównych flilarów grupy Fuse.

Kompaktowe reedycje płyty dodatkowo zawierają nagrania z jedynego singla, o którym wspominałem na początku. To wielka gratka, albowiem jest on dziś nieosiągalny.

Smutne, że Fuse ze swoim jedynym albumem, który o krok wyprzedził epokę i znacznie przewyższał swoich współczesnych, pozostaje jednym z najbardziej niedocenionych i źle ocenianych zespołów. W Wikipedii określono go jako „całkiem zwyczajny hard rockowy band z kilkoma interesującymi progresywnymi wpływami.” Z kolei Irwin Stambler w swojej „Encyklopedii Popu, Rocka i Soulu” pisząc o Cheap Trick, wspomniał longplay „Fuse” dodając jednak, że: „(…) im mniej się o nim mówi, tym lepiej.” No cóż, taką „recenzję” mógł napisać albo sześciolatek, albo  ktoś kto nigdy nie słuchał tego albumu.

Fuse był więc kolejną ofiarą bezmózgich dyrektorów przemysłu muzycznego. Sfrustrowani brakiem sukcesu Sundberg i Greenman opuścili kolegów. Nielsen ratował sytuację zatrudniając w ich miejsce dwóch muzyków z Nazz, z którymi nie tylko koncertował (po szyldem Fuse, lub Nazz w zależności od tego w jakim miejscu występowali), a nawet nagrał materiał na płytę, która niestety do dziś nie ujrzała światła dziennego. Po europejskiej trasie w 1973 roku, która nie przyniosła im ani sławy ani fortuny, zespół został definitywnie rozwiązany.

Rick Nielsen i Tom Peterson w końcu stali się bogaci i sławni dzięki temu, że założyli Cheap Trick. Na łamach „Los Angeles Times” Nielsen tłumaczył się z tego kroku mówiąc dość enigmatycznie: „Z czegoś trzeba było żyć. Poszliśmy na pewne ustępstwa, w komercyjną stronę. Pod tym względem nie jesteśmy ani pierwsi, ani ostatni…” Rzeczywiście, czymkolwiek był Fuse na pewno nigdy nie był tanim żartem. Cheap Trick w porównaniu z nim brzmi zbyt „bezkofeinowo”, więc tylko kwestią gustu jest to kto jaką kawę woli pić.

FAR EAST FAMILY BAND „Tenkujin” (1977)

Jeśli istniał prog rockowy zespół, który ucieleśniał ducha nowego połączenia podgatunków takich jak el-muzyka, psychodelia, raga, krautrock, to był nim zapewne japoński Far East Family Band. Chociaż dziś klasyfikowany jako zespół new age porównania z Tangerine Dream i wczesnym Pink Floyd są jak najbardziej trafne. Jego trzeźwe spojrzenie, szczególnie w psychodelicznej ekspresji, okazało się niebywałe otwierając drzwi wyobraźni  dla eterycznej muzyki o kosmicznej jakości.

Niezwykle utalentowane dziecko z krainy Wschodzącego Słońca, człowiek orkiestra, wokalista i gitarzysta Fumio Miyashita utworzył w 1972 roku z trzema innymi muzykami zespół Far Out. Rok później grupa wydała fantastyczną płytę zatytułowaną po prostu „Far Out” po czym partnerzy Fumio uciekli, a on utworzył Far East Family Band w składzie: Akira Fukakusa (bas), Akira Ito (klawisze), Hiroshito Fukushima (wokal, gitara), Masanori Takahashi znany światu jako Kitaro (klawisze) i Shizuo Takasaki (perkusja).

Pierwsze dzieło nowego zespołu ukazało się w 1975 roku. Krytycy określili „The Cave Down To Earth” jako skrzyżowanie Pink Floyd z Tangerine Dream i choć w dużej mierze mieli rację ten eteryczny, progresywny album  zawierał również etniczne elementy muzyki japońskiej. Jeszcze tego samego roku grupa nagrał kolejny krążek, „Nipponjin”. Niewiele było na nim oryginalnego materiału, brylowały tu w zasadzie przeróbki utworów z „The Cave Down…” i „Far Out”. Obie płyty, z kwiecistymi i uduchowionymi tekstami łączyła astralna podróż  – pierwsza była wyprawą do gwiazd, druga dotyczyła eksploracji naszej planety. Końcowy efekt „Nipponjin” nie był wcale taki zły.

Tuż po wydaniu „The Cave Down…” Kitaro wyjechał do Europy, gdzie w Niemczech  spotkał Klausa Schulze. Były muzyk Tangerine Dream i Ash Ra Temple zapoznał go z najnowszymi osiągnięciami w muzyce elektronicznej i zaproponował pomoc przy nagraniu kolejnej płyty. Na „Parallel World” (1976) wokale praktycznie zniknęły. a na plan pierwszy wysunęła się elektronika. Nie wiem jak im się udało wytłoczyć to na winylu bowiem jej czas trwania sięgnął godziny, co było wtedy wielkim wyczynem. Wcześniej udało się to chyba tylko grupie UFO na ich drugiej płycie „Flying – One Hour Of Space Rock”… Wielu uważa „Parallel World” za szczytowe osiągnięcie Far East Family Band, ale jego pojawienie zostało okupione odejściem Ito i Kitaro, którzy zajęli się solową działalnością. O ile pierwszy odniósł dość skromny sukces to Kitaro stał się gwiazdą New Age. Niedługo po nich z zespołem pożegnał się też Takasaki. Na sesję do czwartego albumu pozostała dwójka muzyków zaprosiła Yujina Haradę, byłego perkusistę Samurai. Na okładkę płyty, która ukazała się w 1977 roku zespół wybrał obraz Paula  Whiteheada „Tenkujin” i tak też został zatytułowany ostatni jak się okazało ich krążek, który został wydany w Stanach Zjednoczonych przez małą kalifornijską wytwórnią All Ears.

Front okładki płyty „Tenkujin” (1977)

Czy po tak doskonałym albumie jakim był „Parallel World” można było stworzyć coś równie wielkiego, lub choćby zbliżonego i to na dodatek w okrojonym składzie..? Można, chociaż jest jeden minus. W stosunku do poprzedników jest bardzo krótki – zawiera zaledwie trzydzieści pięć minut muzyki. Nie mniej to, co rzuca się w uszy od pierwszego przesłuchania to powrót do spokojniejszych kompozycji i do wcześniejszego brzmienia. Po odejściu dwóch klawiszowców ich obowiązki przejął Miyashita, który bez problemu obsłużył całą gamę klawiszy, głównie japońskiej produkcji. W stosunku do poprzednich płyt muzyka jest bardziej zwięzła i przystępna. Brak długich eposów rozciągniętych ponad miarę wyszły na korzyść płycie. No i wokale – są nie tylko w języku japońskim (co mi akurat nie przeszkadza), ale też i w angielskim.

Porzucenie elektroniki na rzecz tradycyjnego instrumentarium było konsekwencją zmiany za stołem mikserskim – miejsce Klausa Schulze’a zajął lider zespołu i jego żona Linda, którzy wykonali znakomitą robotę. Wszystkie składniki, które sprawiły, że „Parallel World” i „Nipponjin” były tak dobre, są i tutaj obecne: zamglone syntezatory, upiorna perkusja, kosmiczne efekty dźwiękowe, zawodzące psychodeliczne gitary. Podobnie jak wcześniejsze płyty „Tenkujin” oferuje mnóstwo płynnych, przestrzennych klimatów z ciężkimi klawiszami i rozmarzonymi floydowskimi gitarami. Sporadycznie pojawiają się etniczne wpływy z użyciem tradycyjnych instrumentów  takich jak koto lub shakuhachi (bambusowy flet) z czym grupę kojarzono od początku i które dodały muzyce kolorytu.

Album rozpoczyna dwuminutowe „Descension”. Po spokojnym, ale eksperymentalnym kolażu brzmieniowym tytułowe „Tenkunjin” rozpoczyna się od bębnów w przyspieszonych zaprogramowanych bitach przypominające glissando. Ten wspaniały kawałek z japońskim tekstem zaśpiewanym przez Miyashitę w bardzo emocjonalny sposób nadał mu dodatkową dramaturgię wśród przestrzennych syntezatorów i mieniących się gitarowych dźwięków… Spokojny, z gracją wykonany „Timeless Phase” utrzymany w klimacie Pink Floyd z okresu „Dark Side Of The Moon” jest jednym z najmocniejszych punktów płyty. Nie będę czepiać się jak inni, że zespół zapożyczył tu kilka akordów z „Brain Damage” z „Ciemnej strony Księżyca”, bo nie oto chodzi. Przyjemnie wyczarowany klimat za każdym razem przenosi mnie w podróż bez grawitacji, w inną czasoprzestrzeń. I choć to najbardziej floydowski numer momentami przypomina wyluzowany niemiecki Jane.

Tył okładki

Krwawiące i wirujące syntezatory, pieszczące camelowe kosmyki gitary, słodko mruczący bas i stały rytm, które w ostatnich chwilach zmieniają się w szaleńczy wyścig wszystko to znajdziemy w „Nagare” otwierające drugą stronę oryginalnej płyty. Podszyty melancholią i tęsknotą za minionymi czasami, zaśpiewany w języku samurajów porusza we mnie dawno nie ruszane czułe struny wywołując przy tym falę niezwykłej porcji wzruszeń i emocji… Miękki i przyjemny jak aksamit chill-outowy From Far East” delikatnie rytmizuje z basem i energicznym bębnieniem. Ten dziewięciominutowy fragment płyty dryfując niespiesznie w stronę wokalno-instrumentalnego uniesienia w otchłaniach oceanicznej przestrzeni ujawnia ślad sączącej się muzyki poprzednika. Jeśli ktoś pamięta grupę Novalis to „From Far East” nie odbiega daleko od jej klimatu. Z drugiej strony Far East Family Band zawsze dobrze sobie radził w takich klimatach… Delikatna muzyczna uroda w stylu Kitaro z dostojnym dźwiękiem melotronu, z pomykającą tu i ówdzie gitarą, czyli instrumentalny „Ascension” ocierający się o New Age zamyka ten piękny album.

Far East Family Band podobnie jak Fruupp, czy Finch należy do  tych zespołów, które wydały serię niezmiennie dobrych albumów w erze klasycznego rocka progresywnego. Niemal wszystkie należą do klasyki gatunku i są wysoko cenione przez fanów art rocka. Odeszli w idealnym dla tej muzyki czasie zanim zgnilizna disco, punk rock i nadmierna komercjalizacja rozprzestrzeniła się i wyparła ze scen progresywne zespoły. Ładnie opakowany, uroczy i pokorny album „Tenkujin” jest nierozerwalną częścią wspaniałego dziedzictwa  Far East Family Band. Jeśli ktoś jeszcze nie zetknął się z pejzażami tego wysoce relaksującego krążka gorąco zachęcam, by poświęcić mu odrobinę swego cennego czasu. Zapewniam – czasu nie straconego!

JADE WARRIOR – „Jade Warrior” (1971); „Released” (1971); „Last Autumn’s Dream” (1972).

JADE WARRIOR, jeden z najbardziej oryginalnych i niezwykłych zespołów progresywnych został założony w Somerset w Anglii na początku 1970 roku przez gitarzystę Tony Duhiga, grającego na perkusji i flecie Jona Fielda, oraz basistę i wokalistę Glyna Havarda. Dwaj pierwsi wcześniej grali w psychodelicznym zespole July, zaś Havard krótko udzielał się w grupie Icarus. Na pierwszych trzech albumach Jade Warrior eksploruje wiele gatunków muzycznych, a to ze względu na wykorzystanie między innymi orientalnych wpływów muzycznych, ambientowego brzmienie i złożoną produkcję. Można więc śmiało powiedzieć, że w kontekście progresywnych zespołów wczesnych lat 70-tych Nefrytowy Wojownik był wyjątkowy. Było to częściowo zainspirowane trzymiesięczną wizytą tria w Persji (obecnie Iran), gdzie stykali się nie tylko z tamtejszą kulturą, ale też z egzotyczną i kompletnie odmienną niż europejska muzyką.

Jade Warrior (1971)

Jeszcze w tym samym roku podpisali kontrakt z Vertigo, według Havarda „w pakiecie” z afro-rockowym Assagai, którzy na fali popularności Osibisa mieli być „czarnym koniem” wytwórni, co już na starcie stawiało Wojowników w niezbyt komfortowej pozycji. Czas pokazał, że stało się odwrotnie. Debiutancki album zatytułowany po prostu „Jade Warrior” nagrany w marcu 1971 roku w sklepach pojawił się w połowie maja.

Front okładki debiutanckiej płyty Jade Warrior (1971)

Termin Jad Warrior podobno ma związek z japońskimi samurajami, co poniekąd przekłada się na muzykę zespołu mającą dalekowschodnie klimaty, z afrykańskimi i latynoskimi naleciałościami. To w pewnym sensie ustawiło ich brzmienie charakteryzujące się na przemian miękkimi i głośnymi kontrastami z wielowarstwowymi partiami fletu i etniczną perkusją Fielda rywalizującą z tnącą gitarą Duhiga. Tym albumem, z mnogością muzycznych pomysłów, zespół ustanowił precedens w całej swej karierze. Od samego początku, a więc od utworu „The Traveller” wiadomo, że grupa wyróżniać się będzie z tłumu ówczesnych prog rockersów. Zwłaszcza pierwsza strona bardzo dobrze pokazała ich oryginalność. Trzyczęściowy „Masai Morning” to orgia etnicznej perkusji, oraz rozmytych i ciężkich riffów granych na flecie i gitarze. Ale charakterystyczne brzmienie gitary Duhiga najlepiej słyszalne jest w spokojniejszych utworach jak we wspomnianym już „The Traveller”, czy „Dragonfly Day” zawierającym trochę ponurych dźwięków  w klimacie wczesnych Pink Floyd i King Crimson. Na szczęście nie są one przytłaczające, tylko takie, hm… subtelne. Druga strona jest nieco bardziej konwencjonalna gdzie znalazło się miejsce na się blues rockowe „Petunia” i hard rockowy „Telephone Girl” – jeden z najbardziej znanych utworów zespołu, oraz Psychiatric Sergeant” z fajną jazz rockową partią fletu. Płytę zamykają dwa utwory: „Slow Ride” i „Sundial Song”. Pierwszy z etnicznymi wpływami Afryki i Dalekiego Wschodu; drugi łączy bardzo ostry, asertywny rock z niezwykle eterycznym pejzażem dźwiękowym.

Jak dla mnie „Jade Warrior” z cudowną okładką (autor nieznany) reprezentuje idealną równowagę między harmonicznym pięknem, surową mocą, magiczną abstrakcją i rzadkim poczuciem oryginalności. A przekładając go na zmysł powonienia jest jak niezapomniany zapach kadzideł w japońskiej świątyni Kotokuin…

Dość szybko, bo w listopadzie tego samego roku ukazała się druga płyta zespołu, „Released”, na której gościnnie pojawił się Dave Conners  (saksofon altowy i tenorowy, flet) i Allan Price (perkusja).

Okładka płyty „Released” (1971)

Tym razem muzycy wycofali się na bezpieczniejsze, bardziej rockowe terytorium znacznie redukując wpływy world music. Tym samym migoczące, eteryczne ściany dźwięku, w których tak cudownie było się zatracić, zniknęły ustępując miejsca ostrym, psychodelicznym kawałkom, choć zespołowi udało się sporo wschodnich elementów i tak przemycić. Niektóre partie w brzmieniu są też nieco bardziej jazzowe, głównie za sprawą saksofonisty Dave’a Connersa. Otwierający album, „Three Horned Dragon King” inspirowany Led Zeppelin napędza saksofon w stylu Van Der Graaf Generator. Na dużej głośności brzmi to fantastycznie! „Eyes On You” z brutalnymi, hard rockowymi solówkami gitarowymi, „Minnamoto’s Dream” i singlowy „We Have Reason To Believe”, które przypominają Zeppelina i Hendrixa są mocne i intensywne. I to nie przypadek, że riff „Minnamoto’s Dream” jest podobny do A Prenormal Day At Brighton” z debiutu. To jest ten sam riff, tyle, że grany od tyłu. Ot, taka ciekawostka…

Okładka płyty „Released” po rozłożeniu.

Wyluzowaną stronę zespołu reprezentują dwie przyjemne ballady „Bride Of Summer” i „Yellow Eyes”. Punktem kulminacyjnym płyty jest Barazinbar”, 15-minutowy epicki jam zaczynający się od plemiennych bębnów prowadzących do powtarzających się i uspokajających nut fletu i saksofonu z przyjemnymi rytmicznymi gitarowymi riffami i solówkami. Gdy utwór zbliża się do końca muzyka staje się coraz bardziej naładowana energią. Wszystkie utwory na „Released” utrzymują wysoki poziom, więc trudno wyróżnić najlepszy, jednak moim ulubionym (nie tylko na tym albumie) pozostaje instrumentalny „Water Curtain Cave”. Tę nieco  jazzującą perełkę pełną różnych nastrojów, opartą na partiach saksofonu i fletu przywołującą na myśl holenderski Solution, z pędzącą jak dzikie konie sekcją rytmiczną mogę słuchać bez końca!

Bardzo niezwykła, piękna i dziwna to płyta, do której dopasowała się grafika stworzona przez samego Jona Fielda i która terminowi „rozkładana okładka” nadała zupełnie nowy wymiar. Bomba! Myślę, że każda szanująca się kolekcja progresywnego rocka nie może obejść się bez tego albumu, który mimo upływu lat nic nie stracił ze swego uroku.

Trzecia płyta, „Last Autumn’s Dream” z listopada 1972 roku z fenomenalną okładką tym razem japońskiego artysty Kuno Hagio okazała się ostatnim wydawnictwem Jade Warrior nagranym dla Vertigo i przez wielu uważana za najlepszą w dyskografii.

Front okładki „Last Autumn’s Dream” (1972).

Jakże wspaniale słucha się zespołu, który wciąż pełen jest tak świeżych pomysłów! Brzmieniowo „Last Autumn’s…” bliżej do debiutu niż „dwójki”, ale grupa konsekwentnie pokazuje imponującą gamę nastrojów i kolorów. Od zimowych obrazów atmosferycznego otwieracza „A Winter’s Tale” przez mglistą dżunglę improwizowanego „Dark River” po symfoniczny potężny finał „Borne On The Solar Wind” wiedzie dość długa droga. W międzyczasie zespół z jednej strony osiąga najcięższe i najbardziej agresywne brzmienie  jak w porywającym „Snake”, z drugiej podejmuje próbę stworzenia przeboju – myślę tu o „The Demon Trucker” opartym na chwytliwej zagrywce gitarowej. Z kolei w „Joanne” zakończonym rozszalałą gitarową solówką muzycy pokazują rockowy pazur, podczas gdy „May Queen” to etniczny kawałek ze skaczącą i dziwaczną melodią. Choć instrumentalny „Obedience” brzmi, jak nie przymierzając kakofoniczna uwertura zaczynająca Warszawską Jesień, to wielokrotnie nałożone na siebie elektryczne gitary ocierające się o King Crimson brzmią imponująco. Atmosferyczna ballada z łkającą gitarą „Lady Of The Lake” łącząc się z płynącym jak lawa „Borne On The Solar Wind” tworzy wspaniałe zakończenie albumu. Albumu, który zachwyca nie tylko samą muzyką, ale też wokalem Glyna Harvarda śpiewającego poetyckie teksty przypominające te klasyczne, pisane przez Pete’a Sinfielda dla King Crimson.

Okładka po jej rozłożeniu.

Kierowana wyobraźnią muzyka Jade Warrior. podsuwa nam marzenia o odległych krainach i innych światach. Niedzielni słuchacze progresywnego rocka oczekujący długich gitarowych solówek, pięknych melodii, nawiedzonych wirtuozerskich popisów (czasem aż do przesady) klawiszowców, czy ładnych harmonii wokalnych mogą trafić na ścianę nie do przebicia. Dla wszystkich innych mających szeroko otwarte muzyczne horyzonty będzie to fascynująca podróż i przygoda. To był/jest art rock, rock progresywny i muzyka świata w jednym pakiecie. Na dodatek z okładkami zapierającymi dech w piersiach. Czy trzeba czegoś więcej..?

Rebelianci włoskiego prog rocka. BIGLIETTO PER L’INFERNO „Biglietto per L’inferno” (1974); „Il tempo della semina” (1992).

Utworzony w 1972 roku w Lecco, we włoskiej Lombardii, z popiołów grup Gee i Mako Sharks, hard progowy BIGLIETTO PER L’INFERNO pomimo wydania „za życia” tylko jednego, ale jakże wspaniałego homonimicznego albumu z 1974 roku uważany jest za jeden z najbardziej wpływowych włoskich zespołów progresywnych tamtej epoki. Cudo, które wylało się  z jej najbardziej płodnego okresu razem z Museo Rosenbach, Maxophone, Semiramis, Alphataurus, Alusa Fallax, Flea…Od samego początku zaskarbił sobie uznanie fanów  dzięki występom na żywo. Mimo obecności w składzie dwóch klawiszowców: Giuseppe Banfi Giuseppe Cossa, którzy wykazali się imponującymi zdolnościami bliżej mu było do kanadyjskiego Rush, niż do brytyjskich art rockowo symfonicznych grup. Co ważne, panowie nigdy ze sobą nie rywalizowali. Przeciwnie – doskonale się uzupełniali. Gdy jeden wykonywał partie inspirowane klasyką, drugi czarował atmosferą przeplatając ją miękkimi pasażami meandrując między ostrą rockową gitarą Marco Mainetti’ego, który dostarczał jedne z najcięższych riffów we włoskim prog rocku. Piekielna sekcja rytmiczna w osobach Fausto Branchini (gitara basowa) i Mauro Gnecchi (perkusja) była jego wielką podporą zdolna zmienić biegi w mgnieniu oka. Najbardziej znanym członkiem załogi był wokalista i flecista Claudio Canali, który prezentował jedne z najbardziej wirtuozowskich partii fletu nie odbiegające poziomem wykonawczym i artystycznym od partii Iana Andersona. Są momenty, w których wydaje się, że to nie Biglietto, a Jethro Tull spotyka się tu z Van Der Graaf Generator. Canali jest również mózgiem treści lirycznej i chociaż mój włoski nie jest wystarczająco biegły aby zrozumieć każde słowo, nazwa zespołu (Bilet do Piekła) mówi w zasadzie wszystko. W swoich tekstach wokalista bada bolączki włoskiego społeczeństwa, w tym morderstwa, samobójstwa i rozkład społeczny.

Biglietto per L’Inferno (1974)

Kariera i sława grupy była równie błyskawiczna jak i jej zniknięcie z radarów muzycznej mapy świata. Mocarne brzmienie nie miało sobie równych w tym czasie. Może i byli mniej utalentowani od swych progresywnych braci z Banco, czy PMF, ale złożoność autorskich kompozycji powalała na kolana. Autobiograficzne, bardzo bezpośrednie, lekceważące, czasem wręcz obrazoburcze teksty wyśpiewywane z wielką wrażliwością i niespotykaną ekspresją nie od parady nadały Claudio Canali przydomek „voce del diavolo” (diabelski głos).

Na festiwalu Be-In w Neapolu (czerwiec 1973) zwrócił na nich uwagę Maurizio Salvatori, właściciel Trident Records (także wydawca płyt Semiramis) proponując nagranie płyty. Album sygnowany nazwą grupy wydano w 1974 roku z okładką autorstwa Cesare Montichiari przedstawiającą dualizm ludzkiej natury podzielonej na dobro i zło.

Front okładki płyty „Biglietto per L’Inferno” (1974).

W kontekście późniejszego wyboru drogi życiowej Canaliego (po porzuceniu kariery muzycznej został mnichem) nagrania na płycie są rodzajem sesji psychoanalitycznej. Teksty pokazują implikacje wewnętrznego konfliktu i sprzeczności jakie nim targają. „W pewnym stopniu jet to moja historia. Historia człowieka poszukującego Boga”. Brzmienie, oscyluje między prog a hard rockiem wspierając tym samym kontrowersyjne pomysły młodego człowieka wychowanego na katolika (sądząc po tekście utworów prawdopodobnie autorytarnego), który przechodzi fazę protestu i rozczarowania starając się za wszelką cenę obrać nową drogę. Ta koncepcja pojawia się bardzo wyraźnie w pierwszym utworze „Ansia”, która na dobrą sprawę zawiera już wszystkie te psychiczne udręki. Zaczyna się raczej spokojnie, od delikatnych partii klawiszy i fletu, które w dalszej części  przejmuje pianino i wybitny moog wyznaczając tempo erupcji. W tekście dominuje (katolickie) poczucie winy. Bohater wiodący haniebne życie spotyka na swej drodze księży. „Kim oni są? Co robią? Szarlatani, kupcy czy, prorocy..? Oni zdejmą mi ten kłopot z barków”. I tu dochodzimy do „Confessione” („Spowiedź”), jednego z głównych utworów będący uosobieniem rockowej esencji Biglietto. Ów energetyczny kawałek to dialog między zabójcą a zakonnikiem zawierający elementy gniewu i ironii. Tekst zapada w pamięć, zwłaszcza we fragmencie, w którym ksiądz mówi: “Non posso salvarti dal fuoco eterno, hai solo un biglietto per l’inferno(„Nie mogę cię uratować od ognia wiecznego, masz tylko bilet do piekła”). Pod koniec wszystko zamienia się w kompletne szaleństwo; liczba zwrotów akcji w jednej tylko minucie, jest większa niż na całej płycie niejednego zespołu! W “Una strana regina” („Dziwna królowa”) muzyka zmienia rejestr, stając się bardziej spokojna, momentami wesoła, ale i mroczna. Takie detale sprawiają, że album jest bardzo przyjemny i… nieprzewidywalny. Główny temat to poszukiwanie „przewodnika”, który pomoże wskazać nowe, „zdrowe” ścieżki życia. Podczas trwającego dialogu między zabójcą a zakonnikiem wokal wydaje się przesiąknięty pesymizmem: „Dziwna królowa rządzi na ziemi. Ma na imię hipokryzja”. I dalej:  „Umiem tylko zabijać, umiem tylko kraść, nic innego nie potrafię, Naucz mnie żyć inaczej…” Na wierzch wychodzi typowy dualizm: poczucie winy i przebaczenie, złość i oczyszczenie, dobro i zło…  Z kolei „Il nevare” („Śnieżyca”) wydaje się prostym kawałkiem z hard rockowymi, strzelistymi riffami. Tymczasem jest to numer, który sprawia, że ​​zamieram, czuję jak skóra robi się zimna, a świat pozbawiony jest atmosfery. Claudio Canali określił go jako „świecką modlitwę”. Tekst zdaje się zachęcać do medytacji i introspekcji, sugerując jednocześnie, że nawet w życiu, w którym rządzi hipokryzja i zło, można znaleźć radość w… padającym śniegu. Genialne.

Tył okładki kompaktowej reedycji z 2006 roku.

Na wysoki poziom powracamy złożonym i bardzo dramatycznym nagraniem „L’amico suicida” („Samobójstwo przyjaciela”). Canali, zafascynowany śmiercią, ciemnością i dekadencją pisze (być może nieświadomie) utwór gothic ante litteram. Ten mroczny, ponury i przygnębiający aspekt to zdecydowanie wyjątkowy przypadek we włoskim rocku progresywnym. Wokalista opowiada nam prawdziwą historię przyjaciela z czasów służby wojskowej, który uważany przez społeczeństwo za „dziwny” i „inny” popełnia samobójstwo. Łamiącym głosem Canali zwraca się do niego słowami: „Twoje ciało otacza aureola śmierci. Wszyscy, którzy nigdy ci nie pomogli potępiają twój czyn zabijając cię po raz drugi.” Pełen niepokoju i emocji tekst z pogrzebową atmosferą współgra  z całą gamą zmian tempa i progresywnych pomysłów… trudno nie wciągnąć się w tę muzyczną podróż. Jak dla mnie to jeden z moich najbardziej ulubionych utworów wszech czasów włoskiego prog rocka… Dodam, że kompaktowa reedycja płyty zawiera bonus – instrumentalną wersję „Confessione” – jakże mile tu widziana.

Bez wątpienia Biglietto wypłynął na grzbiecie wielkiej progresywnej fali, która wkrótce rozbiła się o brzegi zmieniającej się muzycznej rzeczywistości. I choć muzyka zespołu była pochodną innych grup każdy utwór na tym epickim albumie jest oryginalny. Jak na mój gust płyta nie ma słabych punktów. Jest genialna i co ważne – z każdym kolejnym przesłuchaniem wciąż fascynuje!

Jeszcze w tym samym roku zespół nagrał singiel mający promować druga płytę,„Il tempo dell a semina”, którą nagrali w studio Regson w Mediolanie. Pech chciał, że wytwórnia Trident mająca od jakiegoś czasu kłopoty finansowe zbankrutowała. Niedługo po tym, wiosną 1975 roku, grupa się rozpadła. Odłożony na półkę album „Il tempo dell a semina” został wydany siedemnaście lat później przez Mellow Records, zasłużoną wytwórnię specjalizującą się w odzyskiwaniu i ponownym odkrywaniu włoskiego prog rocka.

Front okładki płyty „Il tempo della semina” (1974/1992)

W porównaniu do fenomenalnego debiutu, „Il tempo…” stracił  rozmach. Jest zdecydowanie lżejszy (co wcale nie znaczy gorszy) i bliżej mu do klasycznego, brytyjskiego progresywnego rocka z tak lubianymi przez nas pięknymi instrumentalnymi pasażami, z dyskretnym fletem, baterią melodyjnych klawiszy, mocną perkusją, rozmarzoną gitarą. Szkoda tylko, że pozycja Canali stała się bardziej marginalna.

Długi, złożony utwór tytułowy, „Il tempo della semina” („Czas siewu”) moim zdaniem jest najlepszym utworem w tym zestawie i nawiązuje do debiutu. Dziesięć minut oscylujące między zmianami tempa, liniami basu, wirtuozerią podwójnych klawiszy i partiami fletu spełniają wszystkie warunki prog rocka, zaś przefiltrowany wokal wywołuje coś w rodzaju „rewolucyjnego snu”. „Dlaczego jeszcze mielibyśmy cię znosić? Nie będziemy czekać na wschód słońca szyty na twoją miarę, by zburzyć kraty więzienia…”

Mente sola-mente” („On po prostu kłamie”) – krótka, eksperymentalna rymowanka, a raczej młodzieńczy kaprys, który niewiele ciekawego wnosi do tego świata. Na szczęście „Vivi, lotta, pensa” („Żyj, walcz, myśl”), najprostsza w ich karierze piosenka-przesłanie poruszająca społeczne i polityczne problemy wymazuje to uczucie. Uzyskanie takiej różnorodności w nieco ponad trzy minuty jest nie lada osiągnięciem. Im to się udało.

Tył okładki

Życie króla, który nie zwraca uwagi na biedaków mieszkających poza jego pałacem to temat utworu L’arte sublime di un giusto regnare” („Wzniosła sztuka sprawiedliwego panowania”) z posmakiem Jethro Tull ( flet!), średniowiecznymi wpływami i kilkoma symfonicznymi momentami. Jeśli kiedykolwiek ktoś chciałby posłuchać włoskiej wersji JethroTull, ten zespół jest zdecydowanie dobrym wyborem… Na pozór lekka, prog rockowa ballada „Solo ma vivo” („Sam, ale żywy”) przeplatana wściekle ognistą gitarą zawiera kilka krótkich, idealnie do siebie pasujących części i to w ciągu sześciu minut. To jedna z ich cech charakterystycznych: umieć pisać stosunkowo krótkie, ale różnorodne piosenki… Na zakończenie „La canzone del padre” („Pieśń o ojcu”) nawiązująca do autobiograficznych wątków z poprzedniego albumu, opowiadająca o trudnym dzieciństwie Canali’ego, niełatwych czasach szkolnych, a przede wszystkim o znęcającym się ojcu. „Bił mnie i po pijanemu krzyczał: „Szkoda, że ​​się urodziłeś”. Wciąż w głowie mam to zdanie.” Wszystkie wydarzenia, które generują poczucie złości i urazy, zarówno w dźwiękach jak i w tekście, stają się coraz trudniejsze do zniesienia. „Nienawidziłem cię ojcze, bo nie zrozumiałeś, że moje życie nie jest twoim planem. Oczywiście to też i moja wina. Powinienem był cię słuchać i śpiewać jak tresowany pies.” Przywrócenie dialogu i zgody między dwoma pokoleniami okazuje się murem nie do przebicia. „Tak mi dzisiaj ciebie żal, ale przynajmniej masz spokojne życie kiedy widzisz jak twój syn śpiewa w telewizji.” Tak kończy się długa psychoanalityczna muzyczna sesja Biglietto per L’Inferno – refleksją, będącą jednocześnie łabędzim śpiewem jednej z najbardziej oryginalnych formacji włoskiego rocka progresywnego.

Canali do dziś żyje jako mnich-pustelnik w klasztorze Minucciano w prowincji Lukka, zaś co do zespołu –  w 2005 roku ukazała się płyta „Live 1974” z nieosiągalnymi dotychczas nagraniami koncertowymi, którą polecam równie gorąco.

ORANG-UTAN (1971), czyli krótka historia o tym, jak orangutan oszukał myśliwego.

Angielski zespół rockowy Hunter mimo, że nigdy nie wydał płyty, ma w swym dorobku kultowy album. Paradoks..? Pozornie tak, ale jeśli powiem, że wyszła ona pod nazwą ORANG-UTAN to już chyba nie. W każdym bądź razie jego historia mogłaby posłużyć za kanwę filmowego scenariusza tyle, że bez happy endu, chociaż… Jedno jest pewne. Hunter vel Orang-Utan to zwierciadło hard rocka wczesnych lat 70-tych.

Wszystko zaczęło się w drugiej połowie 1969 roku, kiedy to młodzi, 19-letni muzycy dwóch różnych zespołów z północnego Londynu połączyło swe siły. Pierwszy, to amatorska grupa skupiona wokół piosenkarza Gerry’ego Trewy, który wieczorami śpiewał w pubie swoich rodziców. Drugi zespół, Extravaganza, w którym na bębnach pogrywał utalentowany perkusista Jeff Seopardie wspomagał lokalnego szansonistę. Znający się od czasów szkolnych Gerry i Jeff postanowili stworzyć nową formację, do której dołączył basista Paul Roberts, oraz starsi od nich o rok gitarzyści: Mick Clarke i Sid Fairman. Nazwali się Hunter na cześć amerykańskiego bluesmana Alberta Kinga i jego hitu „The Hunter”. Młodzieńcy byli zachwyceni tym bluesowym numerem jak i samym artystą. Albert King był dużym (metr osiemdziesiąt wzrostu), krzepkim facetem dorastającym na plantacji bawełny w Indianola w stanie Mississippi i miał do przekazaniu światu wiele ważnych spraw i tematów. Pierwsze słowa „The Hunter” uszyte były na miarę młodego zespołu: „ Nazywają mnie Myśliwym, tak mam na imię. I kupiłem broń miłości, naładowaną setkami pocałunków…”

Gerry Trew, któremu nie do końca odpowiadał blues rockowy styl szybko odpadł z zespołu. Z kronikarskiego obowiązku dodam, że jego głos można usłyszeć na drugim i ostatnim rockowo melodyjnym albumie grupy Bandit „Partners In Crime” (1978). Miejsce Trewa zajął Terry  „Nobby” Clarke (zbieżność nazwisk z gitarzystą zespołu przypadkowa) – były współzałożyciel pop psychodelicznej grupy Jason Crest mającej na swym koncie cztery urocze single. Ostatni z nich, „Waterloo Road” (1968), został spopularyzowany po drugiej stronie Kanału La Manche przez amerykańsko-francuskiego piosenkarza Joe Dassina jako „Les Champs-Élysées” onegdaj grany bardzo często także w Polskim Radio.

Od początku zespół bazował na ciężkich, blues rockowych utworach napisanych głównie przez perkusistę Seopardie’ego, do których aranżacje stworzyli Paul Roberts i Mick Clarke. Hunter ćwiczył i koncertował, a jego brzmienie stawało się coraz bardziej ciężkie. Na jednym z koncertów wypatrzył ich Leslie Rappacioli, właściciel małej firmy, który został ich menadżerem nie żałujący przy tym pieniędzy na sprzęt i dbający o to, by mogli regularnie grać w pubach i klubach północnego Londynu i jego okolicach. Jego marzeniem było uczynić zespół sławnym. Okazją ku temu było spotkanie z producentem nagrań, Adrianem Millarem pracującym dla Warner Brothers. To on załatwił im sesję nagraniową w słynnych londyńskich De Lane Lea Studios mające na wyposażeniu profesjonalny, szesnastościeżkowy magnetofon szpulowy Studer i konsolę mikserską Neve – szczyt ówczesnej techniki nagraniowej. Studio jak magnes przyciągało do siebie największych z Cream, The Who i The Rolling Stones na czele. To tu The Animals nagrali nieśmiertelne „The House Of The Rising Sun”, a Jimi Hendrix „Hey Joe” i „Purple Haze”. To także tu swoje albumy nagrali Deep Purple („The Book Of Taliesyn”), Pink Floyd („A Saucerful Of Secrets”) i wielu innych znakomitych artystów.  Nieświadomy późniejszych wypadków Rappacioli nie wiedział, że spotykając na swej drodze Millara założył sobie i zespołowi pętlę na szyję.

Adrian Millar był człowiekiem, o którym mówiło się, że zawsze osiągał to, czego chciał. Charyzmatyczny, przebiegły i nieustępliwy wiedział, jak przewidzieć sukces swoich klientów. Jeff Seopardie uważa, że ​​zanim ich znalazł prawdopodobnie miał już nie tylko nazwę dla kapeli (Orang-Utan), ale też zaprojektowaną okładkę z King Kongiem i wielką skórką banana okrywającą wieżowce Manhattanu. Do swojego projektu potrzebował jedynie nieznanego zespołu, a umowa wydawnicza była dla niego bułką z masłem. Jak wieść niesie kontrakt podpisał z Seopardiem na ulicy, na klapie śmietnika stojącego nieopodal zaparkowanego Rolls Royce’a po czym odjechał nie dając perkusiście kopii umowy.

W jedno popołudnie Hunter nagrał w studio osiem utworów i to była cała sesja nagraniowa. Jak łatwo się domyślić, Millar nie pojawił się na niej. Mieli jednak to szczęście, że inżynierem dźwięku był Louis Austin, który zaczynał w De Lane Lea jako technik przy wczesnych nagraniach Fleetwood Mac z Peterem Greenem (płyta „Bare Trees”), a potem był rozchwytywany przez grupy rockowe w tym Nazareth („Rampant”), Deep Purple („Fireball”), Judas Priest („British Steel”) i wiele innych. Choć było to ekscytujące muzycy potraktowali sesję jak przygodę i z biegiem czasu zapomnieli o tym „studyjnym popołudniu”. Oni tak, ale nie Millar, który zabrał taśmy i wyjechał z nimi do USA. Działał bardzo szybko; wszystkie nagrania ukazały się w 1971 roku na płycie sygnowanej nazwą Orang-Utan wydaną przez  amerykańską wytwórnię Bell Records bez zgody i wiedzy zespołu. O istnieniu płyty muzycy dowiedzieli się przypadkiem, kilka dekad później. Nigdy nie zobaczyli pieniędzy za swoje nagrania, nigdy więcej nie spotkali też Adriana Millara, który jak się zresztą okazało oszukał nie tylko ich. „Orangutan przechytrzył myśliwego” – skwitował po latach całą tę sytuację Seopardie.

Front okładki.

Moje uwielbienie do albumu „Orang-Utan” zaczęło się od przypadkowo usłyszanego w radio utworu „Chocolate Piano”. Bardzo przyjemnie zaskoczył mnie surowy, hard rockowy feeling wtedy jeszcze nieznanego mi zespołu. Zaciekłość wokalisty, który jak się dowiedziałem później miał tylko jedno zdrowe płuco(!), dwie gitary prowadzące i przyjemna melodia z miejsca przykuły mnie do fotela. Po latach, mając już płytę na własność, zdałem sobie sprawę, że słucham czegoś niesamowicie dobrego i interesującego. Brzmienie zespołu a la wczesny Led Zeppelin jest doskonałe i chyba nigdy nie przestanę się dziwić jakim sposobem udało im się to nagrać w jedno popołudnie..? Hunter ma wszystkie znakomite cechy wczesnych zespołów hard rockowych takich jak Budgie, Cactus, Hard Stuff, Sir Lord Baltimore, Leaf Hound zachowując przy tym swój styl i klimat. Gdyby nie fatalne w skutkach postępowanie Millara mógł być wielki. Pozostał wielkim, niestety zapomnianym zespołem swojej epoki.

Ten „zeppelinowy” album zaczyna się od „I Can See In Your Head”, ale w przeciwieństwie do słynnego Avatara ma on w swej ofercie dwóch znakomitych gitarzystów prowadzących i brzmi jak „Welsh” Budgie posuwając się w stronę Grand Funk Railroad. W tej sieci dźwięków duet solowych gitar z podwójnym riffem z wyraźnie odróżniającymi się głosami dominuje tu zdecydowanie. Jest piękny i absolutnie doskonały, choć nie należy też zapominać o kapitalnym ciężkim basie i falujących bębnach. Twórca kompozycji, Jeff Seopardie na szczęście nie stara się być tu dominatorem; swoim perkusyjnym rytmem utrzymuje dramatyczną agresję utworu od pierwszego do ostatniego uderzenia. Piękna rzecz. A parafrazując tytuł piosenki, weszła mi do głowy bez najmniejszego oporu… „Slipping Away” z prostym, ale doskonałym rockowym riffem z bluesowym tłem wsparty imponującym basem Paula Robertsa ma klimat Free. W połowie nagrania mamy krótką (genialną) melancholijną część schodząc w głęboką, dryfującą przestrzeń. Zachwycony też jestem śpiewem Terry’ego Clarka, który od czasów Jason Crest zrobił kosmiczny postęp… „Love Queen” rozgrywający się w zwolnionym tempie to przypowieść o upływającym czasie. Tytułowa piękna i młoda Królowa Miłości zasiadająca na tronie starzeje się, niszczeje, by na końcu stać się wiedźmą. W tej psychodelicznej balladzie Orangutany pochylają się nad wielkimi przyjaciółmi angielskiej psychodelii, ale kto w tym czasie nie chciał być małym Floydem..? Niespodzianką jest, że „Love Queen” nagle ewoluuje w porywający numer – takie rzeczy w dzisiejszych czasach mógłby wymyślić tylko genialny Gov’t Mule…  Z kolei „Chocolate Piano” jest jak jednoczesne słuchanie Led Zeppelin i Cactusa. Nie ukrywam, że to moja ulubiona część płyty i chyba nie ma miłośnika muzyki rockowej wczesnych lat 70-tych, który nie pokochał tej piosenki. Rozpoczyna się beatem  mającym ogromną, wyniszczającą nerwy moc, by zaraz potem przejść do szybkiego ciężkiego grania na dwie gitary prowadzące wsparte basową harmonią. Kompletnie nie mam pojęcia co oznacza tytułowy „Czekoladowy fortepian”, ale to nie mój problem. Zamykam oczy i mam totalny odlot – przez sześć i pół minuty nie ma mnie na tym świecie!

Tył okładki.

„Czas leci, a ty mówisz, że będziesz moja. Ale jeśli opuścisz to miasto, będę na ziemi.” Z tekstu „If You Leave” wynika, że miłość do kobiet jest trudna i kryje w sobie wiele pułapek. „Nobby” Clark rozwiązuje problem w bolesny sposób. Coraz bardziej podoba mi się jego śpiew, dobrze frazuje, ma charyzmę i nie boi się śpiewać szczerze, od serca. Orang-Utan coraz bardziej udowadnia mi, że umieli grać i mieli doskonale przećwiczone piosenki. Gra gitary basowej z solowym duetem jest naprawdę doskonała. Dopatrzeć się tu można klasycznych Mountain’owskich riffów. Wydaje się, że „Mississippi Queen” tymczasowo zacumowała nad brzegiem Tamizy, chociaż na jej pokładzie nie ma ani Leslie Westa, ani Felixa Pappalardiego. No i czapki z głów dla perkusisty, który pokazuje swoje idealne wyczucie rytmu. Bez jego zestawu perkusyjnego nie byłoby tego całego miodu. A potem, wraz z „Fly Me High”, wkraczamy w niesamowity, psychodeliczno senny klimat w stylu „Pink Floyd mają ochotę pograć na ulicy”. Wokal (znów na wysokim poziomie) dodaje atmosferze napięcia, bas idzie swoją drogą, gitara Micka Clarke’a łka jakby to był ostatni akt w jego życiu podczas gdy druga, Sida Fairmana, pochyla się bardziej w stronę akustycznego brzmienia. Na pierwszy rzut utwór wydaje się nieco chaotyczny, ale ja go lubię, kropka. W nieco bluesowym „Country Hike” słychać, że muzycy czują się jak u siebie w domu. Frazowania „Nobby’ego” są świetne, Paul Roberts na basie tworzy podstawową linię melodii, a Mick Clarke, tym razem jako dominujący gitarzysta, gra genialnie. Wszystko zbudowane jest na krótkich riffach, które wprowadzają pulsujący rytm, co odczuwam namacalnie poruszając (nieświadomie) stopami. Podobny dźwięk i atmosferę mamy w następnym utworze, „Magic Playground” tyle, że zagranym w szybszym tempie. Czuć tu rękę realizatora dźwięku – Louis Austin technicznie bawił się nagraniem. Mając na uwadze, że jest to ostatnie nagranie na płycie i będąc świadom, że drugiej nie będzie, utożsamiam się z tekstem wierząc, że można bezpiecznie zejść na ziemię, być szczęśliwym i żyć marzeniami. Podobnie jak orangutany, które ponoć są z nami blisko spokrewnione.

Pierwsza oficjalna reedycja płyty „Orang-Utan” zremasterowana przez samego Jeffa Seopardiego wraz z opisem i unikalnymi zdjęciami zespołu ukazała się w 2014 roku nakładem hiszpańskiego wydawnictwa Sommor. Zainteresowanie było tak duże, że cały nakład wyprzedał się błyskawicznie. Miło mi więc donieść, że w 2022 roku Hiszpanie wydali go powtórnie, tym razem w nieco większym nakładzie. Grzech z takiego prezentu nie skorzystać.

Przeklęci przez pecha – LEVIATHAN (UK) „The Legendary Lost Elektra Album” (1969)

Druga połowy dekady lat 60-tych była prawdziwym złotym wiekiem dla pop rocka, który stale ewoluował i w którym tyle się wydarzyło. Konkurencja była zacięta, a dobre zespoły zdawały się wynurzać z londyńskiego podziemia jak inwazja rock’n’rollowych zombie. Co prawda LEVIATHAN wywodził się z Brighton, ale  to też był dobry adres. Paradoksalnie grupa wyposażona była w prawie wszystkie atrybuty gwarantujące sukces: dobre melodie, fajny wokal, wytrawną muzykalność, ekscytujące pomysły, modny wizerunek. Brakowało im tylko kluczowego elementu – szczęścia. Pech mieli wpisany w kod genetyczny. Do 1969 roku Leviathan znany był jako MIKE STUART SPAN; nowa nazwa została im narzucona pod koniec działalności. Ale od początku…

Zespół Mark Stuart Span wyewoluował z grupy Mighty Atoms, w skład której wchodzili wokalista Stuart Hobday i basista Roger McCabe. W 1965 roku pierwsze próby Hobdaya związane z pisaniem piosenek zapewniły mu kontrakt z Lorna Music i dało impuls do stworzenia nowego zespołu. W jego embrionalnym składzie oprócz Hobdaya i McCabe’a, znaleźli się gitarzysta Nigel Langham, klawiszowiec Ashley Potter i nastoletni perkusista, Gary „Roscoe” Murphy. W tym czasie jeden z muzycznych sklepów w Brighton ogłosił konkurs na autorską piosenkę, w którym wzięli udział. Konkursu co prawda nie wygrali, ale „Wanderin’ Eye” nagrali na acetacie, którą można usłyszeć na składankowej płycie Span „Children Of Tomorrow” (Grapefruit, 2011). Wtedy też poznali Mike’a Claytona, menadżera mającego pod swymi skrzydłami kilka lokalnych zespołów. Clayton podsunął pomysł, aby zmienić muzyczny profil grupy, wprowadzić instrumenty dęte. Zachęcił też do noszenia modnych, stylowych ubrań. Nie do końca zdając sobie sprawę odzwierciedlali rosnącą wtedy kulturę modsów. Podpisany kontrakt z EMI zaowocował dwoma singlami wydanymi przez Columbię. Pierwszy, „Come On Over To Our Place” (cover The Drifters) ukazał się 29 października 1966 roku; drugi, „Dear” (piosenka Cata Stevensa) w czerwcu 1967. Na stronach „B” znalazły się piosenki stworzone przez zespół: bigbitowy „Still Nights” i pop rockowy „Invitation”. Karuzela poszła w ruch i Mike Stuart Span stawał się znany jako zespół soulowy, grający w całym kraju. Małe płytki niestety nie zawojowały list przebojów i EMI wycofała się z umowy. Jakby tego było mało z zespołem pożegnał się klawiszowiec, a potem było jeszcze gorzej. Będący pod wpływem LSD Nigel Langham wyskoczył z hotelowego okna ponosząc śmierć na miejscu. To był wstrząs, który muzykom zachwiał sens dalszej działalności. Clayton przekonał ich jednak, że nie powinni rezygnować z grania tym bardziej, że w 1967 roku muzyka pop szybko się zmieniała. Hendrix, Cream i amerykańskie zespoły Zachodniego Wybrzeża  wydawały się o wiele bardziej atrakcyjne niż ich dotychczasowy styl. Odrzucili dęte, dali ogłoszenie w prasie, że szukają gitarzysty i szczęśliwie trafili na Briana Bennetta.

 

Mike Stuart Span. Od lewej: R. McCabe, G. Murphy, S. Hobday, B. Bennett

Nowy skład tym razem zwrócił większą uwagę na pracę w studio. W październiku zrealizowali trzy nagrania w Decca Records: wersję piosenki „Rescue Me” amerykańskiej piosenkarki R’n’B, Fontelli Bass, oraz dwa własne numery z nadzieją, że tym razem się uda. Decca uznała je jednak za niewystarczająco komercyjne i odmówiła kontraktu. Nie mając za plecami żadnej wytwórni decydują się na wydanie singla na własny koszt. Mowa o legendarnym dziś „Children Of Tomorrow”, który został wydany przez niezależną wytwórnię Jewel Records w nakładzie 500 sztuk. Ten kapitalny singiel mógł wtedy sporo namieszać, ale przy tak niskim nakładzie niestety nie miał szans przebicia. Szkoda…

Niespodziewanie rozgłos w kraju i poza jego granicami przyszedł za sprawą epizodycznego udziału w filmie „Better A Widow”, zaś po udanych występach w Belgii i Niemczech zostali suportem Cream, oraz zaliczyli wspólny koncert z Jimi Hendrixem. W maju 1968 roku stali się bohaterami jednego z odcinków dokumentalnego serialu telewizji BBC „A Year In The Life” śledzącego karierę zespołu na przestrzeni 12 miesięcy. W tym czasie pożegnali się z Claytonem, którego nieudane zarządzanie finansami doprowadziło ich na skraj bankructwa. Jego miejsce zajął Clive Selwood, szef brytyjskiego oddziału Elektry, do którego wcześniej dotarły taśmy demo zespołu. Nagrania wydały mu się tak dobre, że natychmiast wysłał je za Ocean. Właściciel Elektry, Jac Holzman, ściągnął grupę do Stanów i na początku 1969 roku podpisał kontrakt oferując książęcą sumę stu tysięcy funtów na nagranie dużej płyty. Byli trzecią brytyjską grupą, która znalazła się w stajni Elektry. Holzman postawił jednak warunek: zespół musiał zmienić nazwę na bardziej komercyjną. Stuart Hobday: „Skoro Holzmanowi nie pasowała nazwa do jego talii kart, w której asami byli The Doors, Love, czy Paul Butterfield Blues Band powiedzieliśmy: „Trudno”. Usiadłem ze słownikiem w poszukiwaniu inspiracji i natknąłem się na biblijnego Lewiatana. Zrobiłem też logo: w kontur wieloryba wpisałem nową nazwę. Najwyraźniej spodobało mu się i jedno i drugie.”

Dla zespołu Clive Selwood był powiewem świeżego powietrza. Dostrzegł problemy z zarządzaniem i zrobił wszystko, aby je rozwiązać. Ten cichy i zrównoważony gość nie wziął pod uwagę jednego faktu – po zmianie nazwy nikt nie wiedział kim jest Lewiathan, a to oznaczało trudności ze znalezieniem pracy. Na szczęście zaliczka od Holzmana pozwoliła im skupić się na nagraniu albumu. Pech jednak nie odpuszczał. Z uwagi na to, że utwory, które nagrywali różniły się stylistycznie ludzie z Elektry wpadli na szalony pomysł, by na rynek wypuścić jednocześnie dwa single zespołu pod hasłem „Four Faces of Leviathan” (Cztery oblicza Lewiatana). Była to sztuczka, która rzadko działała, ale desperackie czasy wymagały desperackich środków. Niestety pomysł nie wypalił. Ba! Wywołał jedynie chaos wprawiając w zakłopotanie radiowych didżejów, którzy nie wiedzieli, którą z czterech stron promować. W rezultacie znakomite single mogące namieszać na listach przebojów po obu stronach Atlantyku przepadły. Mimo tej wpadki zespół kontynuował pracę nad płytą. Kiedy gotowy materiał przedstawiono Holzmanowi, ten w ostatniej chwili odrzucił go. Do dziś nie wiadomo czym się kierował. Ponoć chciał by zespół jeszcze nad nim popracował, doszlifował szczegóły, nagrał więcej materiału… Cokolwiek by to jednak nie było ta decyzja spowodowała, że grupa się rozwiązała, a nagrany materiał długi czas przeleżał na półce.

Na oficjalne wydanie albumu trzeba było czekać czterdzieści siedem lat! No dobrze, jeśli liczyć limitowaną edycję winylowego longplaya „Unleashed”, wydanego w 2012 roku w mikroskopijnym nakładzie 750 egzemplarzy i z inną okładką przez brytyjski „Record Collector” będą to czterdzieści cztery lata. Też długo. Ale czekać było warto! Dodam, że płyta „The Legendary Lost Elektra Album” wydana przez Grapefruit Records (oddział wytwórni Cherry Red Records) została zremasterowana. I powiem szczerze – brzmi wspaniale!

Leviathan „The Legendary Lost Elektra Album” (1969/2016)

Z bogatą, szesnastostronicową książeczką, która opowiada historię zespołu i zawiera kilka bezcennych zdjęć z tamtego okresu, to wydawnictwo jest ostatnim, po „Timespan” (1996) i „Children Of Tomorrow” (2011), brakującym elementem muzycznych puzzli Mike Stuart Span/Lewiathan. Co tu dużo mówić – to genialny album pełen psycho rocka łączący świetne teksty z niesamowitą muzykalnością. Album kontrastów, album światła i cienia.

Na czele tej albumowej szarży stoi chwytliwy i dynamiczny  „Remember The Times” (pierwszy singiel dla Elektry),  który ze swoim agresywnym uderzeniem naprawdę powinien znaleźć się na liście Top Ten gdziekolwiek! Gitara prowadząca Briana Bennetta wraz z solidną sekcją rytmiczną i strzelistym wokalem Stuarta Hobdaya uderza prosto w brzuch. Poziomem dorównuje zespołom pokroju The Move z dodatkiem The Kinks ery „Sunday Afternoon”… „Second Production” to kolejny pulsujący psycho rock, który chwyta mnie za każdym razem ilekroć go słyszę. Lewiathan nie bał się też próbować czegoś nowego. Mam tu na myśli antywojenny protest song „The War Machine” osadzony w czasach wojny w Wietnamie, którego tematyka jest wciąż aktualna. Pamiętajmy, że było to rok przed tym jak Black Sabbath nagrał w podobnym duchu „War Pigs” na swoim drugim albumie. Dynamiczna gitara dodaje utworowi dodatkowej dramaturgii. Czuć tu fascynację Cream i The Jimi Hendrix Experience…  „Through The Looking Glass”, pozostałość po czasach Mike Stuart Span ponownie nagrany z myślą o albumie został oparty na  doskonałych, mocno podkręconych gitarowych zagrywkach z mocarną sekcją rytmiczną. Ten kapitalny numer zapętla się w moim odtwarzaczu za każdym razem gdy słucham tej płyty i to koniecznie w górnych rejestrach głośności! Blues rockowy „Blue Day” utrzymany w średnim tempie równie dobrze mógłby zaistnieć w repertuarze Hendrixa. Jak dla mnie to kuzyn jego „Rainy Day, Dream Away”, w którym nie tylko gitarzysta, ale też (a może przede wszystkim) basista sięgają Nirwany..! Eteryczny „Time” jest piękną, prowokującą do myślenia ponadczasową balladą, która doskonale brzmi w każdej epoce. Podobnie jak „Through The Looking…” została nagrana powtórnie i zawiera kilka cudownych gitarowych ozdobników, których w oryginale nie ma. Łamie serce na bank! Wysoki, wirujący gitarowy riff wraz z pełnym pasji wokalem Stuarta Hobdaya nadały ton pożądania w bajecznym „Flames”. Zespołowi udaje się zgrabnie połączyć rock progresywny ze skomplikowanym gitarowym riffem z popem zazębiając się w smutną, zapadającą głęboko w pamięć melodię. Z kolei fantastyczny „World In My Head” przenosi nas w rejony rockowej psychodelii  Zachodniego Wybrzeża. I niech nie zwiedzie nas przebojowa linia melodyczna, bo pod jej warstwą kryje się kawał naprawdę wspaniałego ciężkiego rocka. O tym, że nic nie stracili ze swego popowego sprytu dowodzi idący ścieżką Clapton Is God” ostatni na płycie utwór, „Evil Woman” najbardziej kojarzony ze Spooky Tooth z ich drugiej płyty. Leviathan nadał piosence swój własny styl, który może nie jest tak ciężki jak Tooth, ale utrzymuje klimat epoki. Zarówno bas jak i gitara solowa (zwłaszcza) są świetne – zresztą nie tylko w tym nagraniu.

Wydawca albumu uszczęśliwił nas trzema dodatkowymi utworami zespołu. Pierwsze dwa to singiel „Flames”/„Just Forget Tomorrow” wydany w październiku 1969 roku, a więc już po rozpadzie grupy. Singlowy mix „Flames” oprócz tego, że jest krótszy zawiera partię wysmakowanej gitary akustycznej; premierowy „Just Forget…” w stylu The Who został nagrany z myślą o promocji albumu. Ostatnie nagranie to rzadki remix singla „Remember The Times” bez gitary prowadzącej, który został wydany w epoce tylko w Australii.

Ci z nas, którzy od 1969 roku cierpliwie czekali na wydanie albumu kupią go w mgnieniu oka. Nie mniej „Leviathan: The Legendary Lost Elektra Album” jest wysoce zalecany zarówno kolekcjonerom tego gatunku jak i tym, dla których Leviathan przemknął cicho prawie 50 lat temu… Już nie zagubiony, ale zasłużenie legendarny.

Czy Leviathan miał szansę grać w wielkich ligach z innymi zespołami tamtych czasów? Może tak, może nie… ale na podstawie tej kolekcji z pewnością zasługiwali na znacznie większy rozgłos i większą uwagę niż otrzymali. Po upadku zespołu w 1969 roku basista Roger McCabe całkowicie wycofał się z branży muzycznej. Pozostali koledzy nadal pracowali w branży: Stuart Hobday rozpoczął bardzo udaną karierę jako producent i muzyczny DJ w BBC Radio Two. Brian Bennett pojawił się w ostatnim wcieleniu grupy Jason Crest przemianowanej na High Broom, podczas gdy perkusista Gary Murphy dołączył do lokalnego progresywnego zespołu Hellmet, o którym pisałem wcześniej. Przykre, że przez lata  żyli z dokuczliwym przekonaniem, że historia Lewiathana nie miała satysfakcjonującego zakończenia. Stało się to prawie pół wieku później, gdy „martwy” produkt Elektry w końcu ujrzał światło dzienne.