Muzycznie Stany Zjednoczone zawsze będą kojarzyć mi się przede wszystkim z bluesem, afroamerykańskim jazzem, muzyką country i sporą ilością wspaniałych kompozytorów współczesnej muzyki klasycznej takich jak Aaron Copland, George Gershwin, Samuel Barber, George Antheil, Paul Creston, Leonard Bernstein, Walter Piston, Howard Hanson, Duke Ellington… uff, wystarczy. A to tylko część jaka przyszła mi w tej chwili na myśl. Kraj „wolności i wielkich możliwości”, oraz „śpiewania w deszczu” nie przeżywa obecnie swojego najlepszego momentu. Podobnie jak Europejczycy. O reszcie świata lepiej nie mówić. Obecna kondycja świata jest w katastrofalnej sytuacji historyczno-politycznej i na razie nie jesteśmy w stanie zbudować łodzi ratunkowej, która pozwoliłaby nam wydostać się z tego bałaganu. Ale ja nie o tym.
Jeśli chodzi o amerykańskie zespoły progresywne lat 70-tych przyznaję, były mi one (poza nielicznymi przypadkami) obojętne. Frank Zappa był wyjątkiem, stylem samym w sobie i rzadkim ptakiem w świecie muzyki, który bardzo pomógł mi usłyszeć inteligentną i złożoną muzykę, ale on raczej nie kwalifikuje się do rocka progresywnego. Owa obojętność prawdopodobnie wynika ze stereotypowego obrazu i uprzedzeń do szalonego tempa stylu ich życia tak odległego od mojego. Jako przeciętny, cichy Europejczyk, który rzadko opuszcza swoją strefę komfortu wolę pozostawać na uboczu, czuć się bezpiecznie. Może to, co teraz powiem to banał, ale gdy myślę „Ameryka” pierwsze co sobie wyobrażam to konwoje ogromnych ciężarówek sunące długimi autostradami, twardziele na Harleyach, rasizm, narkotyki, a przede wszystkim Amerykanów myślących tylko o pracy i zarabianiu pieniędzy czyniących z tego materialistyczny sposób na życie. Coś jak wyścig szczurów, lub białe myszki biegające w kole – nic co pociąga emeryta, którego jedynym prawdziwym zmartwieniem jest to, aby ból mięśni i stawów nie dokuczał mu dzień w dzień. Tak było kiedyś.
Dziś na tamtejsze zespoły progresywne patrzę dużo łaskawszym okiem i uczciwie przyznam, że całkiem sporo z nich mnie urzekło. Czuję na przykład zazdrość (tę zdrową zazdrość), gdy na przykład słucham i oglądam młodych studentów z American Berkeley School Of Music na YouTube, którzy zadziwiają mnie swoimi progresywnymi coverami grając je z niewiarygodną czułością, umiejętnością i delikatnością. Aby znaleźć takie zespoły trzeba czasem dużo szperać, szukać, grzebać, a i tak na większość trafia się przypadkiem. Tak było z Proud Peasant.

Wszyscy mamy swoje mało znane ulubione rzeczy w życiu: mało znany film pomijany przez krytyków, restaurację ukrytą w kącie miasta, niezależną kawiarnię ignorowaną przez zombie Starbucksa i utalentowany zespół, który nie otrzymuje należnego mu uznania bez powodu. Sekstet (początkowo kwartet) Proud Peasant z Austin w Teksasie, który tworzy progresywny rock daleki od stereotypów północnoamerykańskiej muzyki jest dla mnie takim zespołem. Po raz pierwszy zetknąłem się z nim kilka lat temu za sprawą albumu „Flight” z 2014 roku. Ten czarujący debiut składający się z trzech wieloczęściowych suit uzależniających melodii i zachwycających nastrojów tak mnie wciągnął, że przez ponad miesiąc nie mogłem odłożyć go na półkę. Zresztą do tej pory jest stałym elementem mojego zestawu Hi-Fi.

Muzyka zespołu prowadzona przez gitarzystę i głównego kompozytora Xandera Rapstine’a to wirująca mieszanka różnych wpływów. Niektóre znane, inne mniej oczywiste. Z radością wychwyciłem w niej smaki Gryphon, King Crimson, Gentle Giant, The Enid, Mike Oldfielda, czy bardziej współczesnego Lyrian. Ale to tylko jeden koniec spektrum. Muzyka emanuje również rodzajem dramatycznej ścieżki filmowej z odcieniami Ennio Morricone (i nie tylko) z podtekstami klasycznych inspiracji. Instrumenty dęte drewniane, dęte blaszane i smyczki są wszędzie, a okazjonalnie pojawiająca się mandolina i dzwonki tylko ją ubarwiają. Większość napędzana jest przez rockowy groove nadając utworom pewną awanturniczość. W zamyśle ten album miał być/jest pierwszą części trylogii „It Does Not Cease”. Na drugą przyszło nam czekać aż do 2023 roku. Długo…
Ale zanim to nastąpiło, w tak zwanym międzyczasie, dokładnie siedem lat po „Flight”, Rapstine i spółka wydali mini-album „Peasantsongs”, na którym zebrano utwory z różnych źródeł prezentując je w ujednoliconej kolejności. Niektóre z nich nie były wcześniej publikowane, inne zostały wydane na singlu, lub wybrane z różnych kompilacji, następnie zmiksowane i zremasterowane. Miałem spore wątpliwości, czy warto inwestować w tak krótką, ledwie półgodzinną płytkę..? Z drugiej strony pomyślałem: „Dlaczego nie!” Płyty Beatlesów, Animalsów, Stonesów, nawet Van Halen też tyle trwały. Poza tym nie darowałbym sobie, gdybym odpuścił tak piękną okładkę o tematyce fantasy, na której znajdują się moje ulubione corgi!

Dwuminutowy, złowieszczy „A Prelude” otwierający ten skromny krążek z rzadka używanym wibrafonem i posępną melodią zagraną na flecie przywodzi na myśl skandynawskie zespoły progresywne z lat 70-tych. Ach, chciałbym, żeby trwał on przynajmniej dwa razy dłużej. Jestem zafiksowany na punkcie takiego mistycznego tonu tym bardziej, że dodano tu chiński yangain, instrument, którego próżno szukać w większości notatek w opisach płyt. Inne, równie pozytywne zaskoczenie to porywające, koncertowe wykonanie utworu „Red” King Crimson, fantastyczna wersja singla „Daybreak” z 1973 roku legendarnego niemieckiego zespołu Eloy wzmocniona smakowitym bębnieniem, któremu towarzyszą skrzypce (jako fan Eloy uważam, że to wyborny wybór), czy cover ekscentrycznego hybrydowego utworu Manfreda Manna „Saturn, Lord Of The Ring/Mercury The Winged Messenger” z albumu „Solar Fire” Earth Band. Delikatny kameralny „Cencibel” z piękną melodią i najbardziej odległy od rockowej wrażliwości to jeden z moich ulubionych fragmentów na „Peasantsongs”, który jako całość brzmi jak spójny album. To pokazało, że po zaledwie jednym (i pół) albumie grupa miała już własne brzmienie. Jasne, czasami brzmi jak inne zespoły, ale żaden inny zespół nie brzmi jak oni.
Gdy w końcu doczekaliśmy się wydania płyty „Communion” pora odkryć karty i dowiedzieć się, co grupa tym razem wymyśliła.

Pierwsza rzecz jaka nasuwa się podczas jej słuchania to kojące poczucie ciągłości. Ta nowa płyta nie tylko zaczyna się dokładnie tam, gdzie skończyła się poprzednia, ale jej nagłe zakończenie prowadzi mnie do przekonania, że ostatnia część będzie formalną kontynuacją całej trylogii. Obym się nie mylił. W każdym bądź razie zespół dostarczył nam kolejną porcję wysokiej jakości intrygujących kompozycji łącząc różne style i wykraczając poza granice gatunków.
„An Embarrassment Of Riches”, którego instrumentalne intro otwiera płytę, zwinnie przechodzi od ponurej tajemnicy do porywającego dramatu i galopującego triumfu. Godna uwagi ewolucja zespołu wiąże się z wokalem; podczas gdy we „Flight” używano go bez słów tak tutaj wprowadzono wokale z tekstem podkreślone jazzowymi akordami gitary, perkusją, organami i klarnetem. Dla mnie ten utwór to zwycięzca, pokaz własnego ducha i ucieleśnienie tego, co w ich muzyce podziwiam prawie przez dekadę. W miarę jak album się rozwija zespół raczy nas jeszcze bardziej zróżnicowanym wachlarzem dźwięków, nastrojów i stylów. Radosny, instrumentalny „A Thousand Cuts” z dynamiczną linią basu, perkusją, przyprawiony ostrym gitarowym riffem i klawiszami tworzy napiętą atmosferę będącą zapowiedzią progresywnego jamowania. Gorączkowa, funkowa i zachwycająco intensywna muzyka niesie nas do przodu na wysokiej fali. Jest też saksofon. Wspaniały, urzekający, fascynujący. Całość kończy imponująca sekcja perkusyjna z hipnotyzującym rytmem w stylu afro beat. Kolejny kamyczek do tego i tak już doskonałego utworu.
Romski styl z zachwycająco skomplikowaną gitarą zaczynającą „A Web Of Shadow” może brzmieć jak powieść fantasy. W rzeczywistości jest to bardzo perfekcyjnie wykonana inteligentna kompozycja w trzech aktach zawierająca lekkie zwrotki i hałaśliwe refreny zamknięte w dwóch odrębnych stylach nie pozbawiona pewnych dziwactw, które mi akurat nie przeszkadzają. Obaj gitarzyści, Rapstine (mający obsesję na punkcie King Crimson) i David Houghton pozwalają sobie na zagrywki w stylu Roberta Frippa w towarzystwie znakomitego perkusisty Davida Hobizala. Sądzę, że fani Crimson ery „Red” nie przejdą obojętnie obok tego nagrania. Dla mnie to kolejny ekscytujący kawałek. Uwielbiam!

„Shibboleth” bierze tę wysoką energię z poprzedniego utworu i podnosi ją o kilka stopni dostarczając gigantycznych rozmiarów post-punk/prog crossover. Nie tracimy jednak poczucia czasu, choć nie mamy pojęcia, co będzie dalej. Struktury i wpływy przeróżnych utworów mogą pojawić się tutaj w dowolnym miejscu i czasie. Dziwna, a zarazem jakże cudowna jest ta muzyczna podróż. I taka, z której nie chce się wysiąść. A skora tak, jedźmy dalej…
Długim, epickim pièce de résistance tego wspaniałego albumu jest olśniewający „The Fall”, dziewiętnastominutowa oszałamiająca podróż po gatunkach, nastrojach i (nie)oczywistych dźwiękach. Zapnijmy pasy na kolejną muzyczną przejażdżkę, która nie zna granic i po prostu cieszmy się tym, co jest przed nami. Muzycy u szczytu swoich możliwości łaskawie zaprosili nas do swojego świata, abyśmy doświadczyli czegoś dynamicznego, pierwotnego i po prostu tak cholernie dobrego. Ten na pozór monotonny finał przywołujący „Echoes” Pink Floyd z „Live At Pompeii” nie jest wymagającym utworem w słuchaniu, ale też z oszałamiającymi przesunięciami czasowymi, epickim rozmachem i błyskawicznymi tempami nie jest też prostym. Ów cudowny potwór, to czyste, prawdziwe piękno będące nie tylko centralnym punktem płyty, ale jednym z najlepszych jaki znajduje się w aktualnym katalogu Peasant. Nic dziwnego, że jest utworem zamykającym ponieważ wszystko, co byłoby po nim zepsułoby cały ten klimat ciągłości, o którym wspomniałem na początku.
Proud Peasant ze swym fenomenalnym „Communion” nie bierze jeńców. Każda minuta to radosne, wciągające i satysfakcjonujące doświadczenie, które na długo pozostaje w pamięci. Poza tym lubię każdy album, który pozostawia mnie w niepewności co będzie dalej. Czy będzie to folkowa mandolina, szalona gitara, kaprys rocka progresywnego, a może radosne świąteczne klimaty jak na otwarciu „Shibboleth”..? Kto wie… Nie wiadomo też ile czasu minie, zanim „Dreeing The Wiered” (bo tak ma nazywać się trzecia część trylogii) ujrzy światło dzienne, ale w międzyczasie proponuję, abyśmy wszyscy wzięli udział w Komunii, a potem ustawili się w kolejce i zrobili to ponownie.