Zawsze byłem cichym wielbicielem francuskiego progresywnego rocka przełomu lat 60/70. Może dlatego, że większość tamtejszych wykonawców była u nas w kraju kompletnie nieznana, w radio nie grana, a w muzycznych pismach wręcz ignorowana. Gdy zapytałem kiedyś moich kolegów interesujących się rockiem, czy mogą wymienić pięć francuskich zespołów rekordzista wymienił trzy i to z wielkim trudem. Rzecz jasna nie mam do nikogo żalu – każdy słucha to, co mu się podoba. Z drugiej strony warto czasem „zaryzykować”, poświęcić odrobinę wolnego czasu i przyjrzeć się bliżej tematowi. Zachętą niech będą moje „nieoczywiste propozycje” prog rockowych płyt z drugiej połowy lat 70-tych, które wpadły mi w ręce podczas wiosennego wietrzenia półek.
ARTCANE „Odyssée” (1977)
W czasach, gdy konserwatywna Wielka Brytania poddała się bez walki niepokornym hordom punków, Francja nadal jednoczyła resztki rozproszonych grup artystycznych pod sztandarem rocka intelektualnego. Wśród nich poczesne miejsce zajął kwartet Artcane, którego jedyna płyta pozwoliła zająć zaszczytne miejsce w galerii sztuki końca lat 70-tych. To jeden z tych albumów, o którym wielu słyszało, a tak mało poznało. Czterej muszkieterowie progresywnego rocka: Jack Mlynski (g, voc), Alain Coupel (org, voc), Stanislas Belloc (bg) i Daniel Loxy (dr) swoje skromne arcydzieło nagrali pod koniec 1976 roku w murach paryskiego studia Ferber. Muzyka na „Odyssée” jak na tamte czasy była nieprawdopodobnie niemodna, ale zespół jak i jej wydawca, firma Philips, kompletnie się tym nie przejęli. Wielu recenzentów widziało w nich klon King Crimson. Nie do końca się z tym zgadzam; mimo kilku zapożyczeń grupie udało się znaleźć własną drogę. Każda z sześciu piosenek ma swoją własną, urzekającą osobowość. Wielki kciuk w górę dla utworu tytułowego, trwającego całe… dwie minuty i dwadzieścia sekund, który daje nam znać, co czeka nas dalej. Utwór pulsuje energią, agresywnymi rytmami z elementami post-psychodelicznymi w duchu solowej twórczości Steve’a Hillage’a tyle, że bez nachalnej wirtuozerii, która była ostatnią rzeczą jaka interesowała muzyków. Elektroakustyczny fresk „Le Chant D’Orphée” to wspaniałe połączenie dramatyzmu, sekwencji astralnych i poczucia nieuchronności. Narastający łagodny początek ostatecznie ulega niesamowicie potężnej konstrukcji riffów Jacka Mlynskiego. Wokale na płycie są skąpe i pojawiają się rzadko, ale w tym konkretnym nagraniu są upiorne. Subtelny hybrydowy epos „Novembre” w iście francuskim stylu cechuje medytacyjność zwielokrotniona przez błyski emocji. Po intensywnym wstępie, gdy wchodzą syntezatory z uroczystą melodią dostajemy powiew świeżego powietrza. Potem dołącza gitara i jest niebo! Centralnym punktem albumu jest „Artcane I” – długi utwór, który zawiera wszystko, co wspaniałe w tym zespole: cierpliwe crescendo kosmicznych nastrojów, hipnotyczne klawisze Alaina Coupela, zwinne, ale ciężkie granie na perkusji Daniela Locciego, przerażające, mroczne wibracje, zrywy jazz rockowych rytmów… Szkoda, że kariera tego zespołu była tak ulotna – mogę sobie tylko wyobrazić, jak mogłoby brzmieć „Artcane II”! Nie jest tajemnicą, że w dwóch nagraniach gitarzysta zapożyczył tematy z King Crimson. „Novembre” zawiera zmodyfikowany riff „Starless And Bible Black”, podczas gdy w „25e Anniversaire” słyszymy gitarę wziętą prosto z „Lark’s Tongues In Aspic, Part 2”. Niektórzy nazwaliby to plagiatem. Ja powiedziałbym, że to hołd dla Roberta Frippa, bo jeśli czerpać inspiracje to nie ma nic lepszego jak końcowy okres King Crimson lat 70-tych. I co by nie mówić, „Odyssée” pełna jest pomysłów, chemii, talentu i mocy. Szkoda, że zespół nie istniał na tyle długo, aby to wykorzystać.
CARPE DIEM „En Regardant Passer Le Temps” (1975)
Carpe Diem to zespół, który swego czasu całkowicie pochłonął moją wyobraźnie. Zaczynał w 1970 roku od grania coverów East Of Eden, King Crimson, Deep Purple i Uriah Heep w klubach na francuskiej Riwierze. Oryginalne kompozycje szlifowane i dopieszczane były przez kolejne pięć lat nim w końcu trafiły na płytę „En Regardant Passer Le Temps” wydaną przez niezależną wytwórnię Arcane. Nie dziwi więc, że ten zwarty i dojrzały zespół brzmi na niej tak wspaniale. Nie rozumiem jedynie dlaczego niektórzy uporczywie porównują grupę do przedstawicieli sceny Canterbury, szczególnie do Soft Machine i Gong. Bo co… że często pojawia się tu saksofon? Styl muzyczny Francuzów można opisać jako progresywny space rock fussion. Znaleźli też patent na prosty, ale wzniosły riff, który staje się objawieniem. Carpe Diem niczym tkaczka tka piękne przestrzenne i subtelne melodyjne pejzaże dźwiękowe łącząc instrumenty dęte drewniane i wszelkiego rodzaju syntezatory z narastającymi, natchnionymi solówkami gitarowymi. Gra jest swobodna i luźna jednocześnie zachowując atmosferę starannie przemyślanych kompozycji. Partie gitarowe i wiele linii klawiszowych łączą się w precyzyjne, ściśle splecione nitki budując napięcie i dających upust wściekłym emocjom w kulminacyjnych momentach. Szybujące, kosmiczne melodie gitarowe suną wzdłuż wirujących rytmów syntezatora w trafnie zatytułowanym utworze „Voyage du non-retour” (Podróż bez powrotu). To najkrótszy numer trwający niecałe cztery minuty. Pozostałe trzy są dłuższe i jednolicie doskonałe. Podczas słuchania każde kolejne nagranie wydaje się być tym najlepszym. Dwunastominutowy „Reincarnation” z wokalnymi fragmentami wciśniętymi pomiędzy ognistymi partiami instrumentalnymi to jedne z najpiękniejszych momentów na tym albumie. Flet i mellotron są miłym wprowadzeniem do „Jeux du siecle” i doskonale przygotowują do nadciągających mocnych rytmów. To najbardziej złożony utwór i aby odkryć jego wielkość dobrze posłuchać go kilka razy. Końcowy „Publiphobie” zrobił na mnie największe wrażenie już podczas pierwszego słuchania płyty. Płynne linie basowe i ścisła praca rytmiczna stanowią podstawę dla mocno synkopowanych, czarujących melodii saksofonu. Zanim zespół wskoczy w końcowy instrumentalny finał subtelne wokale powrócą raz jeszcze na pierwszy plan. Jakież to boskie! Jednym zdaniem „En Regardant Passer Le Temps” to imponujący debiut i po każdym kolejnym przesłuchaniu stwierdzam, że nie darmo określa się go arcydziełem.
MONA LISA „Avant Qu’il Ne Soit Trop Tard” (1977)
Już na swojej pierwszej płycie „L’Escapade” (1974) grupa Mona Lisa jawiła się jako wierna zwolenniczka teatralnego, emocjonalnego i melodramatycznego rocka. Akcent, wrażliwość i subtelność wokalna Dominique’a Le Guenneca wykracza poza utarty styl. On żył swoimi tekstami wykonując ekspresyjną i sugestywną teatralną kreację przywołującą na myśl Petera Gabriela w Genesis. Z każdym kolejnym albumem (a było ich sześć) zespół był coraz lepszy, ale to czwarty z nich, „Avant Qu’il Ne Soit Trop Tard” (Zanim będzie za późno) moim skromnym zdaniem jest zwycięzcą. Jego sukces wynika przede wszystkim ze ścisłego związku między kompozycjami Francisa Pouleta i Jean-Luc Martina, a tekstami śpiewanymi lub recytowanymi przez Le Guenneca, który wokalnie wciela się w różne postacie takie jak tragiczna postać słupa barowego w „Tripot”, proroka w utworze o tym samym tytule, czy rannego mężczyzny w „Créature sur la steppe”. Pierwsze dwa utwory ukazują Mona Lisę w jej najbardziej bombastycznej formie, z lekką zmianą w stronę potężniejszych symfonicznych aranżacji z dramatycznym wokalem i intensywnym wykorzystaniem syntezatorów wspieranych przez potężny bas i świetną pracę perkusji. Nie miejsce by omawiać wszystkie nagrania, więc wspomnę dwa, na które koniecznie zwróćcie uwagę. Pierwszy to „Souvenirs de naufrageur” opowiadający o zbliżającej się burzy na Pointe du Raz. Wstęp gitary zawiera dawkę grozy, którą wzmacnia twardy bas i zimny głos wokalisty. Tempo przyspiesza, aż do nieuniknionej katastrofy statku i śmierci załogi wzmocnione przez transcendentne solo gitarowe. Syntezatory imitują dźwięk fal, które stały się otwartym grobem dla żeglarzy. Drugi to „Créature sur la steppe”. Ta romantyczna, post apokaliptyczna opowieść ujawnia symfoniczne inklinacje, co daje czarujący finał z wykorzystaniem mellotronu w towarzystwie innych instrumentów klawiszowych. Z kolei taki „Avant Qu”il Ne Soit Trop Tard” wyprzedził swoją epokę i mógł zyskać miano okrętu flagowego przenoszącego się w wir postępowej maszyny czasu. Krótko mówiąc to album dla ludzi o otwartych umysłach, więc proszę posłuchajcie go zanim będzie za późno…
RIPAILLE „La Vieille Que L’on Brûla” (1977)
Nie mogę pojąć jak grupa taka jak Ripaille mogła pozostawać w cieniu przez tyle lat? Pojawiła się nagle niczym UFO i równie nagle zniknęła z muzycznego horyzontu pozostawiając po sobie płytę o dość porażającym tytule „La vieille que l’on brûla” (Stara baba, która się spaliła). Szczerze mówiąc nie jestem pewien, czy w Nantes skąd zespół pochodził ktoś ich jeszcze pamięta. Przystępując do jej nagrania zespół nie krył chęci napisania „satanistycznej farsy”. Aby to osiągnąć muzycy sięgnęli po dzieła XVI-wiecznego francuskiego , pisarza i satyryka François Rabelais’a. Podczas studyjnych nagrań muzycy doskonale się bawili, co wcale nie dziwi skoro ripaille znaczy ucztować, świętować. Album składa się z dziewięciu różnie brzmiących kompozycji od folk rockowych pieśni inspirowanych średniowieczem, takich jak „La Veuve de Nicolas Kremer”, „Epilogue” i „Le Jardin des Plaisirs”, po teatralny rock w „Satané Jardin” i „Le Sabbat des Sorcières”. W tej eklektycznej muzyce odnajdziemy klimaty Gryphon i Gentle Giant. Muzyka jest dość dynamiczna, ponieważ na pokładzie jest jedenastu muzyków, którzy wytwarzają wszelkiego rodzaju instrumentalne smaki. Nie tylko z gitarą, basem i perkusją, ale także ciężkimi symfonicznymi progresywnymi klawiszami, akordeonem, saksofonem altowym i ogromną liczbą instrumentów perkusyjnych. Z wymienionych wyżej utworów polecam „La Veuve de Nicolas Kremer”, który bardziej przypomina angielski, niż francuski rock progresywny chociaż tekst śpiewany w ich ojczystym języku pokazuje bardzo przyjazną dla Anglosasów wersję galijskiej fuzji. Ten utwór meandruje w psychodelicznym, zdominowanym symfonicznie szaleństwie, które dobrze pasuje do obrazów na okładce – jednej z najlepszych jakie widziałem u francuskich prog rockowców. Choć album nie jest idealny ma wiele muzycznych smaczków, które z radością odkrywam za każdym kolejnym przesłuchaniem. To dodatkowy plus. Podejrzewam, że do czasu pojawienia się Internetu nikt wcześniej (poza Francją) go nie słyszał. To jedna z tych pozycji, którą trzeba odkryć.
ASIA MINOR „Between Flesh And Divine” (1980)
Nie chcąc wdawać się w biograficzne szczegóły powiem krótko: Asia Minor to zespół założony przez trzech tureckich muzyków osiadłych w Paryżu i ich dwóch francuskich kolegów, dla których muzycznym punktem odniesienia był brytyjski rock progresywny. „Between Flesh And Dvine” to ich drugi album, który ukazał się w 1980 roku. Ale spokojnie – muzyczne trendy tamtej epoki jak new wave, punk, dance, czy muzyka elektroniczna nie miały na niego wpływu. Jako jedni z nielicznych podtrzymywali płomień prawdziwego rocka progresywnego, który w drugiej połowie lat 70-tych z roku na rok gasł w oczach. Miłość muzyków do King Crimson, Genesis i Camel przejawia się na „Between …” w groove’ach i sugestywnej muzyce. Melodyjny flet Erika Tekeliego i klawisze Roberta Kemplera z dodatkiem mroczniejszych, intymnych klimatów przypominających Pulsar wykraczają poza ramy czasu, a cichy i pogodny wokal Setraka Bakirela praktycznie nie różni się niczym od Andy Latimera nadając muzyce nieziemskiego charakteru. Jest tu mnóstwo dryfujących pięknych partii gitarowych , oraz wspaniała sekcja rytmiczna. Wszystkie kompozycje, a jest ich sześć, balansują na granicy wirtuozerii podkreślając talenty członków zespołu bez uciekania się do efektownych solówek, czy nadmiernie skomplikowanych kompozycji. „Nightwind” rozpoczyna się idealnym podsumowaniem całej płyty — energiczne instrumentalne fragmenty prowadzone przez flet oscylują z ponurymi ruchami prowadzonymi przez wokal, aż do końcowego momentu, gdy cudowna partia gitary wspomagana przez mellotron kończy nagranie. „Northern Lights” to jedna z najpiękniejszych piosenek francuskiego prog rocka. Zaczyna się od wolnych melodyjnych klawiszy i gitary elektrycznej podkreślonych przez atmosferyczne syntezatory i delikatny flet. Następnie utwór przechodzi w kosmiczną melodię z potężną linią gitary, która jest prawdopodobnie najlepsza na całej płycie. Na uwagę zasługuje również „Dedicace”, którego optymistyczne fragmenty przywodzą na myśl klasyczny Camel. W stosunku do przedstawionych wyżej płyt, przepełniony zapadającymi w pamięć chwytliwymi utworami „Between Flesh And Divine” jest zaskakująco łatwy w odbiorze. Nie jest to „zaginiony klasyk”, za jakiego wielu go uważa, ale warto mieć go na półce. I co ważne – można słuchać go przy myciu okien, jak i na słuchawkach w nocy.
ATOLL „L’araignée-mal” (1975)
Ktoś powiedział, że Atoll to jeden z najlepszych francuskich progresywnych zespołów wszech czasów. Cóż, opinia może na wyrost, ale nie mnie ją rozstrzygać. W każdym bądź razie zespół jak mało który zgrabnie połączył wszystkie elementy gatunku, a jego często złożona i rozbudowana muzyka jest jednocześnie piękna i delikatna. Mam kilka płyt tej fantastycznej grupy, ale największym sentymentem darzę właśnie tę. Produkcja jak na dzisiejsze standardy może brzmi nieco prymitywnie, miks jest czasami daleki od ideału (niektóre solówki brzmią jakby były w oparach onirycznego echa), ale mnie to nie razi. Tu liczy się muzyka, a ta niezaprzeczalnie jest ambitna zaczynając od romantycznej wspaniałości „Le Voleur d’ Extase” po jeżący włosy na głowie dziewięciominutowy „Le Photographe Exorciste”, w którym uwodzicielski szept wokalisty Andre Balzera jest stopniowo przejmowany przez nieziemskie groteskowe zjawy rodem z opowieści H.P. Lovecrafta. Główną atrakcją tego wydawnictwa jest tytułowa, czteroczęściowa suita, mini-cud pasywno agresywnych wahań nastroju, od orkiestrowego koloru do niemal demonicznego pandemonium. Utwór ani razu nie traci dynamiki przez swoją epicką długość (dwadzieścia jeden minut), a pod koniec ostatniej części zatrzymuje się w miejscu odcinając prąd i definitywnie zamykając album. Wspaniałą rolę odegrał tu nowy członek zespołu, Richard Aubert, który grą na skrzypcach nadał muzyce unikalny, jazz rokowy smak. Jego pojedynki z gitarzystą Christianem Beyą są ozdobą tego krążka, który zasługuje jeśli nie na miano arcydzieła, to na silny punkt europejskiego progresywnego rocka.