ALQUIN „Marks” (1972); „The Mountain Queen” (1973)

Holenderski progresywny zespół ALQUIN pochodził z Delft – jednego z najstarszych niderlandzkich miast, którego początki sięgają 1075 roku. Niegdyś słynące z przemysłu skórzanego, metalowego, oraz produkcji fajansów i porcelany, dziś szczyci się jedną z największych i najbardziej prestiżowych holenderskich wyższych uczelni technicznych. Poprzecinane siecią szerokich kanałów, okolone sędziwymi drzewami i licznymi starymi budowlami zachowało swój wiekowy, piękny wizerunek. W latach  60-tych powstało tu sporo pubów i klubów, w których królowała grana na „żywo” muzyka do tańca, głównie rock’n’roll. Z biegiem lat coraz częściej gościł w nich także rock, blues, jazz. W jednym z nich, w przykościelnym klubie Alkuin, regularnie spotykała się paczka przyjaciół-studentów, którym marzyła się kariera. I to wcale nie kariera inżynierów…

Prapoczątki zespołu sięgają wczesnych lat 50-tych w dalekiej, egzotycznej Nowej Gwinei, będącej w owym czasie holenderską kolonią. To właśnie w tym odległym dla Europejczyka regionie świata siedmioletni Job Tarenskeen (saksofon tenorowy, śpiew) zasiadł po raz pierwszy w szkolnej ławie. Chwilę później przysiadł się do niego syn nauczycielki i wychowawczyni klasy Ron Ottenhoff (saksofony, flet). Obaj nie wiedzieli, że ich losy w tym momencie splotą się na wiele lat. Będąc w piątej klasie odkrywają w sobie pasję do muzyki, wspólnie pobierają też lekcje gry na flecie (najbardziej popularny w tym czasie instrument muzyczny w Indonezji). Mając czternaście lat założyli pierwszy zespół muzyczny Kroepock Trio.  W 1963 roku, po odzyskaniu niepodległości przez Papuasów rodziny chłopców wróciły do Holandii.  Drogi młodzieńców chwilowo się rozeszły. Na szczęście nie na długo. Ponownie spotkali się na Uniwersytecie Technicznym w Delft, a wolny od nauki czas spędzali muzykując w klubie Alkuin.

Grupa ALQUIN (1972 r.)
Grupa ALQUIN (1972 r.). Od lewej: Dick Franssen, Ferdinand Bakker, Hein Mars, Paul Weststrate, Job Tarenskeen i Ronald Ottenhoff.

Tam też spotykają Dicka Franssena (instrumenty klawiszowe), z którym zawiązują grupę o nazwie Threshold Fear. Jak wspomina Job Tarenskeen ze śmiechem „…Graliśmy głównie rhythm’n’bluesa i  boogie. Łatwe kawałki, bez prawdziwych ambicji. Brzmiało to bardzo surowo i amatorsko”. Dopiero pojawienie się Ferdinanda Bakkera (śpiew i gitara) spowodowało, że grupa stała się bardziej „poważna”. Bakker miał solidne podstawy muzyczne. Bez problemu grał nie tylko na gitarze elektrycznej i akustycznej, ale także radził sobie doskonale z fortepianem i skrzypcami. Do klubu przynosił płyty Soft Machine, Caravan, Pink Floyd, Carlosa Santany, Curved Air i słuchał ich godzinami z resztą chłopaków. On też zaczął przynosić na próby własne kompozycje, więc wiadomo było, kto będzie głównym kompozytorem grupy. Kiedy dołączyli do nich Hein Mars (bas) i Paul Weststrate (perkusja) gotowy zespół przystąpił do ostrej pracy. Jej efektem był wydany w 1971 roku singiel „Sally Saddlepain/Ask Me Not” wyprodukowany przez Petera Vinka znanego ze współpracy z legendarnymi dziś niderlandzkimi zespołami Q65 i Finch. On też skontaktował muzyków z szefostwem holenderskiego oddziału Polydor, którzy szybko podpisali z nimi kontrakt płytowy. Przy okazji chłopcy postanowili  zmienić swą nazwę. Zamieniając jedną literę z nazwy klubu, w którym narodził się zespół, już jako ALQUIN w sierpniu 1972 roku wchodzą do Phonogram Studios rejestrując pod okiem producenta Hansa Van Oosterhouta (tego od Supersister) materiał na debiutancki album. Płyta zatytułowana „Marks” z koszmarną moim zdaniem okładką wychodzi jeszcze tego samego roku.

Alquin "Marks" (1972)
Alquin „Marks” (1972)

Czepiam się tej okładki, bo dowodzi ona (delikatnie rzecz ujmując) o braku dobrego smaku i wyczucia u osób, które doprowadziły do jej zatwierdzenia. Ponoć jej projekt został zespołowi narzucony przez wytwórnię wbrew jego woli. Kartoflane stempelki z wydłubanymi literkami tworzące nazwę grupy, obierki i nożyk do strugania ziemniaków stały się obiektem żartów w prasie muzycznej. Nijak ma się to do muzyki zawartej na płycie. A ta jest wyborna. Osiem nagrań trwających łącznie 40 minut, w których dominują przede wszystkim utwory instrumentalne. Wokal pojawia się okazjonalnie, choć szkoda, bo ciepła barwa głosu przypomina mi momentami Richarda Wrighta z Pink Floyd. Dużo jest na tej płycie saksofonów, ale nie ma czemu się dziwić, wszak mamy tu dwóch wirtuozów tego instrumentu. To oni nadają albumowi to specyficzne jazz rockowe brzmienie bliskie klimatom, które znamy z płyt If, Caravan, czy Colosseum. Połamane rytmy, przejścia, częste zmiany tempa i melodii jak w otwierającym utworze „Oriental Journey” czy też w następnym „The Least You Could Do Is Send Me Some Flowers (Morgen Zie Je Weer)” przywołują na myśl scenę Cantenbury. Piękną jazzową atmosferę ma „Soft Royce”. Taka niby bossa nova z uroczą gitarową solówką przemieniająca się pod koniec  w klimat rodem z pierwszych płyt Santany. Odrobinę psychodelicznie robi się w „Mr. Barnum Jr’s Magnificient & Fabulous City”, ale kiedy do głosu dochodzą pędzące jak szalona lokomotywa skrzypce robi się bardzo rockowo! Ach, gdyby Kansas nagrywał takie kawałki… Zaraz po nim mój zdecydowany faworyt. Progresywny „I Wish I Could” w którym słychać fascynację albumem „Meddle” Pink Floyd. Przepięknie brzmiąca gitara z okazjonalnym fletem, organami w tle, cudownym wokalem i świetnie grającą sekcją rytmiczną. Za każdym razem słuchając tej kompozycji mam ciary! Nawiasem mówiąc oczarowany jestem grą perkusisty, który potrafi nie tylko przyłoić, czy zagrać bardzo skomplikowane łamańce, ale też z wielkim wyczuciem delikatnie „popieścić” swój perkusyjny zestaw. Na płycie jest ona wysunięta do przodu i brzmi doskonale. Oczywiście Holendrzy nie byliby sobą, gdyby nie zafundowali nam czegoś z przymrużeniem oka, czegoś żartobliwego. Tak jest właśnie w „You Always Can Change” piosence w stylu Davida Bowie z  odrobiną pastiszu starego Genesis, gdzie muzycy figlarnie puszczają do nas oko. Odgłos pomrukujących grzmotów i nadciągającej burzy otwiera kompozycję „Marc’s Occasional Shower’s”. Co my tu mamy? Szaleńczą grę bębnów do spółki z saksofonem. Orkiestrową aranżacją z wielogłosowym chórem. Delikatną grę gitary i partię fletu. Toż to Camel w czystej postaci, który pojawia się niczym fatamorgana na gorącej pustyni, po czym znika nagle po zaledwie trzech minutach. Na zakończenie pełen energii, rozpędzony „Catharine’s Wig” który rozpoczyna się sekcją smyczkową w stylu „Fruupp gra covery Gryphon”! To właśnie skrzypce są tym razem wiodącym instrumentem muzycznym. W połączeniu z fortepianem i perkusją przywołują mi na myśl Gentle Giant. Piękny moment na zakończenie albumu.

Po wydaniu „Marks” grupa ALQUIN ruszyła w promocyjną trasę koncertową zaliczając występ na słynnym festiwalu Pinkpop u boku m.in. Caravan, Focus i Golden Earring, gdzie zaprezentowała nową 20-minutową kompozycję „The Dance” owacyjnie przyjętą przez wielotysięczną publiczność. Album w Holandii sprzedawał się znakomicie, zespół stawał się coraz bardziej popularny stąd szybka decyzja, by muzycy udali się, tym razem do Londynu, na nagranie kolejnego krążka. Pod okiem producenta Dereka Lawrenca (produkował trzy pierwsze albumy Deep Purple!) w ciągu jednego sierpniowego tygodnia 1973 roku w słynnym studio De Lane Lea nagrywają album „The Mountain Queen”.

Alquin "Mountain Queen" (1973)
Alquin „The Mountain Queen” (1973)

Jest on logiczną kontynuacją debiutanckiego albumu. Zdominowały go jednak trzy długie (spośród sześciu) kompozycje trwające odpowiednio 13, 15 i 8 minut. Pozostałe są dużo krótsze. Zespół brzmi bardziej profesjonalnie, dojrzale. Muzyka poszła w kierunku eklektycznego, nieco rozbujanego rocka progresywnego, choć wciąż o lekkim jazzowym zabarwieniu z jak zwykle doskonałymi partiami fletu i saksofonu. Tym razem zacznę od tych krótszych utworów. I tak bluesujący „Soft-Eyed Woman” ma coś z klimatu Albatrosa”  Petera Greena z czasów Fleetwood Mac. „Convicts Of The Air” zbudowany został na fajnie powtarzalnym riffie gitarowym wspomaganym partiami  fletu. W skocznym „Don And Dewey” rolę wiodącą grają zaś skrzypce, które nadają utworowi lekkość i niewymuszoną swobodę. Te krótkie przystawki są jednak muzycznymi przerywnikami przed daniami głównymi. Początek płyty to świetny, zniewalający „The Dance” który holenderska publiczność poznała kilka miesięcy wcześniej. Studyjna wersja została skrócona o siedem minut improwizowanej muzyki, co w sumie wyszło jej na dobre. Utwór jest bardziej zwarty, nie nuży i ma moc. Grzmiące akordy organowe poparte są mocnym rytmem i doprawione soczystymi solówkami gitarowymi w stylu Andy Latimera. Do tego dochodzą podwójne saksofony, które dają dodatkowej energii całości. Uważam go  za jeden z pięciu najlepszych jakie wyszły z holenderskiej sceny progresywnej! Tytułowy „The Mountain Queen” to także jazda na najwyższym światowym poziomie. ALQUIN wyciąga w nim to, co ma najlepsze w swym muzycznym katalogu. Rytm staje się bardziej porywający, saksofony brzmią jak sekcja dęta, a Ferdinand Bakker czyni cuda na swej gitarze rytmicznej. Jest wszechobecny, wszędzie go pełno i jest tu najjaśniejszym punktem. Jego gra przypomina mi wspomnianego wyżej Andy Latimera, ale także Pye’a Hastingsa z Caravan. Gorący i nieokiełznany finał kończą solówki połączonych sił saksofonów i łkającej gitary. Coś niebywałego. Ileż w tym jest pasji i mocy! Album kończy 8-minutowy „Mr. Barnum Jr’s Magnificent And Fabulous City”. Łączy on w idealnych proporcjach folk (flet, skrzypce), jazz (saksofon, fortepian) i rock (gitara, perkusja). Znaki szczególne dla zespołu i dla tej jakże wspaniałej płyty.

Na koniec słów kilka na temat okładki albumu „The Mountain Queen”. O ile front nie budził zastrzeżeń (miniaturowe zdjęcia słodkich, anielskich twarzyczek na czarnym tle), to już jej tył wzbudził w Holandii sporą kontrowersję. Przywiązany do pala starszy mężczyzna zostaje bity przez młodego człowieka ku wielkiej radości stojących obok osób. Niektóre sklepy zagroziły odmową przyjęcia i wystawiania w swych witrynach płyty, by nie być posądzanych o propagowanie agresji. W związku z tym pierwsze tłoczenia Polydor pakowała w dodatkowe koperty z foliową szybką, które pokazywało tylko frontową jej stronę.

"Mountaun Queen". Tył okładki.
Album „The Mountaun Queen” i jego kontrowersyjny tył okładki.

Grupa ALQUIN oficjalnie działała do 1977 roku. Zmieniając składy wydała w tym czasie jeden koncertowy i dwa studyjne albumy. Nie odniosły one jednak tak znaczącego sukcesu jak dwa pierwsze, Zresztą wkrótce przewijająca się fala punk rocka wymiotła ze scen zespoły grające taką muzykę jaką wykonywała grupa  z Delft. Na szczęście ich muzyka nie zaginęła w pamięci słuchaczy, czego dowodem wciąż pojawiające się coraz to nowe reedycje płyt grupy na srebrnych krążkach.

FANNY ADAMS „Fanny Adams” (1971)

Australijski kwartet FANNY ADAMS w momencie wydania swojej pierwszej i (niestety) jedynej płyty w czerwcu 1971 roku z miejsca został okrzyknięty największą nadzieją rocka piątego kontynentu. Tamtejsi krytycy muzyczni jednym wielkim chórem piali z zachwytu twierdząc, że (i tu autentyczny cytat z tamtych lat) „Za trzy tygodnie podbiją cały świat! Wkrótce będą więksi od Led Zeppelin!”

Zespół założył gitarzysta Vince Maloney (wł. Vincent Melouney), były członek The Vibratones, a także współzałożyciel bardzo popularnej australijskiej grupy Billy Thorpe And The Aztecs, z którą rozstał się w 1965 roku po trzech latach wspólnego grania. Przyleciał do Wlk. Brytanii mając nadzieję, że szybko założy tutaj nowy zespół. Zespołu co prawda nie założył, ale przebywając w Londynie dostał propozycję od braci Gibb. Od 1966 roku stał się pełnoprawnym członkiem Bee Gees, z którą to grupą nagrał cztery albumy. Jedna z jego kompozycji, „Such A Shame” znalazła się nawet na ich płycie „Idea” (1969). Ambicje gitarzysty były jednak dużo większe niż stanie za plecami śpiewających braci. Chciał też grać więcej bluesa i nie do końca przekonywało go to, co pisał Barry Gibb.  Podczas tournee promujące tę właśnie płytę gitarzysta zdecydował się odejść z Bee Gees. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wkrótce zastąpił go Alan Kendall, były muzyk fajnego Toe Fat, w którym grali też Hensley i Kerslake – późniejsze filary Uriah Heep. Maloney na krótko podjął jeszcze współpracę z triem Ashton, Gardner & Dyke (znani przede wszystkim z przeboju „Resurection Shuffle”), ale w głowie zapadła już decyzja, by w końcu zacząć pracować na własny rachunek. W czerwcu 1970 roku, Vince lądując w rodzinnym Sydney wiedział, że powstanie nowego zespołu to kwestia najbliższych kilku dni. Tym bardziej, że był już po wstępnej, telefonicznej rozmowie z dawnym kolegą z Aztecs.

BEE GEES Vince Maloney z tyłu za braćmi Gibb
BEE GEES  na scenie telewizyjnego show (1967). Z przodu bracia Gibb  – od lewej Barry, Robin i Maurice. Z tyłu Vince Maloney i perkusista Colin Petersen.

Ten kolega, znany jeszcze ze szkolnych lat, to bardzo ceniony basista Teddy Toi, były członek grup Sonny Day & The Sundowners i drugiego wcielenia Aztecs. O Teddym można powiedzieć, że to weteran rock’n’rollowy, który przybył do Australii z Nowej Zelandii pod koniec lat 50-tych. On też polecił Vince’owi swego ziomka, perkusistę Johnny’ego Dick’a, którego „podkradł” Billy’emu Thorpe i jego Aztekom. Ostatnim, który przyszedł do grupy był Doug Parkinson, uważany wówczas za najlepszego australijskiego wokalistę. Są tacy, którzy do dziś tego zdania nie zmienili (np. ja!). Szkoda tylko, że po rozwiązaniu grupy, wokalista zagubił się muzycznie. Wydał co prawda sporą ilość singli i kilka solowych albumów, ale głównie z banalną (niestety) muzyką pop. W takim to składzie zespół przystąpił do wspólnego pisania materiału na płytę. I trzeba im uczciwie przyznać, że zrobili to w iście ekspresowym tempie.

Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Vince Maloney (g). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Teddy Toi (bg)
Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Teddy Toi (bg). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Vince Maloney (g)

Gotowym materiałem zainteresowała się stosunkowo młoda, bo działająca dopiero od 1967 roku, amerykańska wytwórnia płytowa MCA Records. Będąc pod ich opieką, z hasłem „Największe odkrycie australijskiego rocka” grupa ruszyła w trasę koncertową zaliczając m in. prestiżowy The Myponga Festival w styczniu 1971 roku. W tym samym miesiącu MCA wydaje singla „Got To Get A Message To You” będący zapowiedzią dużej płyty. Fani z ogromną niecierpliwością czekali na ten krążek, choć nie wiedząc czemu wytwórnia zwlekała dobrych kilka miesięcy z jego wydaniem. W końcu, w czerwcu 1971 roku, album zatytułowany „Fanny Adams” ukazuje się jednocześnie w Australii, Wlk. Brytanii i  USA. Recenzenci, szczególnie ci z Antypodów, rozpływają się w zachwytach i wystawiają albumowi maksymalne noty.

Album "Fanny Adams" (1971)
Album „Fanny Adams” (1971)

Na płycie dominuje wolne, ciężkie bluesrockowe granie, z elementami progresji przeplatane akustycznymi fragmentami. Takie połączenie klimatów Led Zeppelin z Sir Lord Baltimore. Siedem utworów i czterdzieści minut naprawdę solidnej porcji muzyki. Przede wszystkim zwraca uwagę doskonała produkcja i brzmienie płyty. Na pierwszy plan wybija się świetna gra basisty i kapitalny, mocny, charakterystyczny wokal. Płyta obfituje w wiele muzycznych smaczków, które odkrywam z każdym kolejnym przesłuchaniem, choć na pierwszy rzut wydaje się, że to proste i nieskomplikowane granie. Zaczyna się od „Ain’t No Loving Left”. Kilka sekund akustycznej gitary, a za chwilę bas i perkusja wbijają w fotel. Toczy się to wszystko powoli, bez pośpiechu, niczym walec drogowy. W trzeciej minucie wchodzi gitara z soczystą, pełną werwy solówką  napędzając tę ciężką maszynę do szybszej jazdy,  Fantastyczne otwarcie albumu. Po tak doskonałym wstępie wydawać się mogło, że grupa pójdzie za ciosem serwując nam kolejnego kilera. Tymczasem dostajemy pełną przestrzeni i wolności balladę „Sitting On Top Of The Room”. Dziesięć minut akustycznego, pięknego, progresywnego grania z przejmująco smutnym wokalem Douga Parkinsona, delikatną linią basu i „popylającą” jakby od niechcenia perkusją. No i ta niesamowita gitara. Czysta poezja. Następne nagrania utrzymane są już w konwencji mocnego, solidnego bluesrocka. W „Yesterday Was Today” doszukać się można podobieństwa do stylu grupy Atomic Rooster, zaś „Got To Get A Message To You” zahacza gdzieś o stylistykę Free. Ciężki, prosty riff i szalejącego Maloneya słychać w Mid Morning Madness”, zaś cały album zamyka świetny, dynamicznie zagrany bluesowy numer „They’re All Losers Honey”. Z cudowną solówką na zakończenie i tym hipnotycznym, uroczym wokalem. Trudno się od niego uwolnić – tak bardzo uzależnia! I kiedy milkną ostatnie dźwięki z tej płyty czuję niedosyt. Niedosyt, że to już wszystko, że płyta już się skończyła. Czterdzieści minut, które mijają jak pstryknięcie palcami.

Tył okładki"Fanny Adams" (reedycja CD 2005)
Tył okładki”Fanny Adams” (reedycja CD 2005)

Największą zaletą albumu „Fanny Adams” jest jego prostota. Skromnymi środkami wyrazu, bez silenia się na skomplikowane i zawiłe aranżacje muzycy nagrali płytę ciekawą, solidną i co ważne – na wysokim poziomie. Jak wiemy nie zagrozili nią Ołowianemu Sterowcowi, jak przewidywali australijscy recenzenci, ale śmiało zaliczyć ją można do szeroko pojętego kanonu rocka. Szkoda, że tuż po jej wydaniu drogi muzyków definitywnie rozeszły się i nie było ciągu dalszego. Kto wie, jak potoczyłyby się ich losy i dalsza kariera? Może jednak sen Australijczyków o wielkim zespole rockowym na miarę Led Zeppelin sprawdziłby się już wtedy..?

BACHDENKEL – największy z zapomnianych zespołów.

Amerykański magazyn „Rolling Stone „ powszechnie uważany za jedno z najbardziej kultowych czasopism świata, dyktujący trendy i wyznaczający nowe kierunki muzyczne poświęcił kilka lat temu na swych łamach sporo uwagi brytyjskiemu rockowi progresywnemu z pierwszej połowy lat 70-tych.  I żeby było ciekawiej autorzy tego ciekawego opracowania wzięli pod lupę zespoły, które mimo wysokiego poziomu artystycznego nie odniosły sukcesu na jaki zasługiwały, a wiele z nich przepadło w mrokach niepamięci. O pochodzącej z Birmingham grupie BACHDENKEL szacowny „Rolling Stone” napisał, że „…jest to największy z zapomnianych zespołów z Wysp Brytyjskich tamtych lat!”. I trudno się z tym stwierdzeniem nie zgodzić…

Początki istnienia zespołu sięgają magicznego dla muzyki rockowej roku 1968 kiedy to śpiewający gitarzysta Colin Swinburne, wokalista i basista Peter Kimberley, oraz perkusista Brian Smith zakładają grupę o nazwie U Know Who. Idealnie wpasowali się w nurt psychodelicznego rocka i w krótkim czasie zyskali rozgłos w rodzinnym mieście, a także poza jego granicami. Nawiasem mówiąc ich koncerty często otwierała raczkująca dopiero  na lokalnej scenie grupa… Black Sabbath. Trio związało się szybko z tzw. Birmingham Arts Lab, czyli z kręgiem artystów poszukujących nowych brzmień. Jako jedni z pierwszych na tamtejszej scenie podczas koncertów zaczęli eksperymentować z dźwiękiem zsynchronizowanym z pokazami świetlnymi. Tak jak to robił już zespół Pink Floyd, choć prawdę powiedziawszy ich pokazy były dużo skromniejsze. Wtedy też zmienili nazwę na BACHDENKEL, którą wygenerował im… komputer. W tamtych czasach było to absolutnym novum i taka informacja robiła wrażenie.

Grupa BACHDENKEL
Grupa BACHDENKEL. Po lewej Colin Swinburne (g.,voc), Peter Kimberley (voc, bg), Brian Smith (dr).

Mając status kultowego zespołu, pełni nadziei i wiary w sukces na chwilę opuszczają rodzinne miasto. Pomiędzy 1 czerwca, a 15 lipca 1970 roku w paryskim Sonor Studios   nagrywają materiał na swą pierwszą płytę. Jej producentem był Karel Beer, który gościnnie zagrał na organach w utworze „Come All Ye Faceless”. I w momencie, gdy wszystko wydaje się być pod kontrolą na grupę spada jakieś niewidzialne fatum. Pomimo dobrej promocji, udanych sesji zdjęciowych, pochlebnych recenzji prasowych z występów, gotowego materiału nikt na Wyspach nie chce wydać! Do dziś nie wiadomo dlaczego tak się stało i dlaczego tak doskonały album przepadł zanim ujrzał światło dzienne. Nic dziwnego, że wściekli na to wszystko muzycy postanowili opuścić kraj i przenieść się na drugą stronę Kanału La Manche. Konkretnie do Paryża, który po majowej rewolucji w 1968 roku bardzo chętnie przyjmował niepokornych artystów otwartych na nowe pomysły i nową muzykę. Minąć musiało kilka lat, aż w końcu francuski oddział Philipsa zdecydował się na jego wydanie. Stało się  to dokładnie 29 maja 1973 roku. Płyta wyszła w USA i całej Europie Zachodniej poza… Wlk. Brytanią! Na Wyspach wznowiono ją dopiero w 1978 roku, gdy zespół już nie istniał.

Bachdenkel "Lemmings" (1973)
Bachdenkel „Lemmings” (1973)

Płyta „Lemmings” to klasyczna pozycja z roku 1970. Bardzo piękna, melancholijna, może i smutna, ale pełna nadziei. Od pierwszych dźwięków czuć tamten klimat, nastrój, nawet tamto lato. To cudowne połączenie rocka z psychodelią i wczesnym rockiem progresywnym z wysokiej półki. Ma ta płyta coś z klimatów T2, Arcadium, późnych The Beatles i wczesnych Floydów. Już otwierający całość melancholijny, czterominutowy „Translation” zrobił na mnie ogromne wrażenie. Początkowo ta spokojna ballada z narkotycznym wokalem za sprawą świetnego riffowego przejścia przeradza się w kawał mięsistego rocka. Fantastyczną, rozbujaną sekcję rytmiczną z doskonałymi partiami gitary usłyszymy w nagraniu „An Appointment With The Master”. Jest w tym nagraniu coś z klimatu ostatnich płyt słynnej czwórki z Liverpoolu. A zaraz po nim następuje najbardziej progresywny utwór na tej płycie, pełen zmian nastroju i narastającego napięcia „The Settlement Song”. Jedenaście minut świetnego progresywnego grania! Ale nie koniec na tym – jazda bez trzymanki trwa nadal. Poprzedzony dla oddechu króciutką balladową perełką „Long Time Living” kolejny utwór, osadzony w monotonnym rytmie, pełen jest dramatycznych gitarowych wstawek z ostrymi wtrętami hard rocka i progresu.  Mowa o „Stranger Still” przywodzący na myśl psychodelicznych Pink Floyd i Love Sculpture (z okresu drugiej płyty). Całość kończy mocno zagęszczony „Come All Ye Faceless”, który kojarzy mi się z pierwszą częścią „Hey Joe” w wersji Deep Purple. Świetna kwintesencja całego albumu. Albumu, o którym ktoś kiedyś pięknie powiedział, że to brakujące ogniwo pomiędzy The Beatles, a King Crimson.

Drugi album  BACHDENKEL  nagrany jesienią, pomiędzy wrześniem a listopadem 1975 roku w paryskim Damiens Studios  pod okiem tego samego producenta został wydany… dwa lata później. No cóż, jak pech to pech.

Bachdenkel "Stalingrad" (1977)
Bachdenkel „Stalingrad” (1977)

Czasy się zmieniły, zmieniła się też muzyka BACHDENKEL. Album „Stalingrad” (na okładce pisany cyrylicą) różnił się zdecydowanie od swego poprzednika. Mariaż psychodelii z hard rockiem i rockiem progresywnym w połowie lat 70-tych to już zamierzchła przeszłość. Przede wszystkim muzyka złagodniała, poszła w kierunku gitarowego grania z „miękką” odmianą melodyjnego prog-rocka. Takie skrzyżowanie Barclay James Harvest z jednej strony, z Wishbone Ash (ale z jedną gitarą) z drugiej. Osiem dość krótkich nagrań – żadne nie przekracza pięciu minut. Na uwagę zasługuje tytułowa bardzo ambitna dwuczęściowa kompozycja, która moim zdaniem najbardziej wyróżnia się na tym albumie. Partie gitary bardzo ładnie współbrzmią z delikatnymi rozmytymi klawiszami. Jest w tym dostojność, powaga, ale bez zbytniego epatowania emocjami. Część pierwsza otwierająca płytę jest instrumentalna. Druga, z cudownym, rozmarzonym wokalem zamyka album. Gitarowy i refleksyjny jest także „The Whole World”. Idealny do słuchania we dwoje w późną jesienną noc. Gdyby utwór ten zaśpiewał Jon Anderson, można by go uznać za perełkę starego Yes. „The Tournament” to z kolei niespokojny, trochę połamany rytmicznie kawałek, który burzy kruchy, atmosferyczny klimat całej płyty. Czuję w nim pazur King Crimson. Szkoda, że jest tak krótki, trwa bowiem niecałe trzy minuty. Muszę też pochwalić mocno rozkołysany, niemal hardrockowym (It’s Always) Easy To Be Hard” z jak zawsze świetną partią gitary i doskonałą sekcją rytmiczną.

Szkoda, że wielki potencjał zespołu BACHDENKEL pozostał do samego końca nieodkryty. Obie płyty grupy śmiało można dziś postawić na półce obok klasycznych albumów Yes, Genesis, czy ELP. Być może nie są to pozycje, które uderzają i powalają od pierwszego przesłuchania, ale też nie pozostawiają obojętnym. Niewątpliwie będą ozdobą każdej szanującej się płytowej kolekcji.

Z drugiej zaś strony, patrząc na to humorystycznie i z lekkim przymrużeniem oka, to BACHDENKEL tak na zdrowy rozum nie mógł osiągnąć w epoce sukcesu. Bo proszę sobie pomyśleć: angielski zespół, niemiecka nazwa, nagrywali we Francji, pierwszy album wychodzi po trzech latach od nagrania w studio, drugi zaś po dwóch! Cóż, ci to dopiero mieli zezowate szczęście…

GRANICUS „Granicus” (1973)

W maju roku 334 p.n.e. Aleksander Wielki stoczył swą pierwszą wielką i zwycięską bitwę rozbijając w pył wojska perskie nad rzeką Granikos. Ta wygrana bitwa zapoczątkowała pasmo sukcesów Aleksandra Wielkiego w Azji, przynosząc mu też ogromną sławę, tytuł wybitnego stratega i jednego z największych zdobywców w historii ludzkości.

Wiele stuleci później, w 1969 roku w amerykańskim Cleveland w Stanie Ohio powstaje muzyczna grupa rockowa, która przyjmuje nazwę GRANICUS (angielska nazwa rzeki Granikos).  Założył ją grający na bębnach Joe Battaglia, miłośnik starożytnej historii, oraz wielki fan… Johna Bonhama. „Próby odbywaliśmy  u mnie w domu na poddaszu. Do dziś nie wiem jak my się tam pomieściliśmy? Kilka metrów wolnej przestrzeni, my i nasz sprzęt. Masakra! Słuchaliśmy wtedy dużo różnej muzyki. Szczególnie kapel takich jak Blue Cher, Cream, The Jimi Hendrix Experience. Ale wszystkich nas najbardziej kręcił Led Zeppelin”. Pięciu młodych muzyków tworzących zespół miało nadzieję, że nazwa GRANICUS przyniesie im szczęście, sławę, a ich muzyka podbije świat. Tak jak przed wiekami zrobił to Aleksander Wielki..

Na początku podbili rodzinne Cleveland, które w tym czasie opanowane było przez barwną i kolorową młodzież, pacyfistów i hippisów. Królował rock’n’roll, szybki seks i narkotyki. Ambicje podbicia szerszego grona odbiorców zaprowadziło ich  dwa lata później do Nowego Jorku. W Grafton wynajęli prywatną rezydencję Cedar House. Jak na światowego wielkomiejskiego molocha trafiła im się tam oaza ciszy i spokoju. Rezydencja położona była bowiem  na działce sąsiadującej z… 200-letnim cmentarzem. „Wychodząc nocą na podwórze czułem się jakbym trafił na plan filmowy rodem z horroru. Wiesz, pełnia księżyca, snująca się po ziemi mgła, a wokół wiekowe płyty nagrobkowe. Brakowało tylko upiorów, zombi i nawiedzonych duchów” – z rozbawieniem wspominał po latach wokalista zespołu Woody Leffel.

Granicus (1973)
Granicus (1973)

W Nowym Jorku oprócz licznych koncertów wzięli także udział w dość nietypowym przesłuchaniu dla przedstawicieli firm płytowych. Panowie z branży szukający nowych talentów oddzieleni byli od sceny kotarą – taka nowa forma przesłuchania w „ciemno”. Każdy wykonawca dostał dwadzieścia minut na przedstawienie swojej muzyki. GRANICUS już po dziesięciu otrzymali od zgromadzonej tam publiczności owację na stojąco. Pierwszy przebił się do nich przedstawiciel słynnej wytwórni RCA Records (tej od płyt Elvisa) proponując podpisanie kontraktu niemal „od ręki”. Ostatecznie stało się to parę tygodni później, dokładnie 15 marca 1973 r. Wkrótce zespół wszedł do studia nagraniowego RCA, gdzie pod okiem producenta Martina Lasta w ciągu zaledwie dziesięciu dni nagrał materiał na swój debiutancki album. Płyta, z uroczą okładką zaprojektowaną przez Gusa Moslera, ukazała się dwa miesiące później pod prostym i niezbyt wyszukanym  tytułem „Granicus”.

GRANICUS "Granicus" (1973)
GRANICUS „Granicus” (1973)

Myślę, że miłośnicy wczesnych Rush, Pavlov’s Dog (debiut!), czy Blue Cher będą zachwyceni. Na tej świetnej płycie mamy dużą dawkę ostrej gitary, inteligentne aranżacje, doskonałe kompozycje i kapitalny śpiew wokalisty. Woody Leffel jednym kojarzy się z Robertem Plantem, innym z Glennem Hughesem (szczególnie w „When You’re Movin”), czy Ianem Gillanem. Mnie, z uwagi na wysoki głos, bardziej przypomina Geddy’ego Lee z Rush, o czym przekonać się można już na samym początku płyty słuchając utworu „You’re  In America”. Trzeba przyznać, że umiejętności wokalnych nie można mu odmówić. Zresztą tak jak i pozostałym członkom zespołu. Ten energetyczny, czterominutowy kawałek napędzany jest solidną sekcją rytmiczną , którą tworzy Joe Battaglia (dr) i Dale Bedford (bg) i z ostrą, tnącą jak brzytwa gitarą Wayne’a Andersona. Duża dawka szalonej energii płynie także z następnego nagrania, a to za sprawą świetnego riffu. Kiedy „Bad Talk” zaprezentowałem jednemu z moich przyjaciół, ten spojrzał na mnie i zapytał: „Czy to jest jakieś nieznane , stare nagranie Budgie? A może Rush?”. Niecałe trzy minuty, ale jakże  gęstego, solidnego grania. A zaraz po nim przychodzą kojące dźwięki akustycznej gitary i snującego się melotronu. Ten jedyny instrumentalny utwór na płycie zatytułowany „Twilight” to siedem minut cudownego i urokliwie marzycielskiego klimatu. Ten klimat przewija się w następnym utworze, a przynajmniej w jego pierwszej części – epickim, wzniosłym, jedenastominutowym arcydziele „Prayer”. Ktoś nawet kiedyś powiedział, że mogłaby to być swoista odpowiedź na „Stairway To Heaven”! No cóż, śmiała teza. Choć z drugiej strony, czemuż by nie..? Wszak kompozycja jest naprawdę znakomita,  a gra na gitarze Andersona przyprawia o gęsią skórkę. Muzyczny klejnot! Po takim rarytasie wydawać by się mogło, że reszta będzie już słabsza. Ależ gdzie tam! „Cleveland, Ohio” to znowu czadowe granie ze świetną melodyjną linią basu na pierwszym planie. Fajnie pulsujący bas słychać  także w nagraniu „Nightmare” z bardzo ładnymi balladowymi fragmentami i przejmującym śpiewem Leffela. Całość okraszona gitarowymi solówkami kojarzy się z Wishbone Ash. „When You’re Movin” to intensywny, ostry kawałek z trochę soulowym, ale jednocześnie bardzo agresywnym śpiewem. I na zakończenie „Paradise” . Rozpoczyna się perkusyjnym wstępem, po którym wchodzi wspaniały riff gitary uzupełniony solówką drugiego gitarzysty All Pinel’a, która zresztą ciągnie się przez pierwsze zwrotki. Potem zespół zaczyna kombinować. Pojawiają się nowe motywy – raz ostrzejsze, kiedy indziej wolniejsze. Cudowne zakończenie płyty!

Austriacka reedycja płyty CD z 2009 roku zawiera cztery bonusy. Są to fragmenty występu „na żywo” w Radio Show z listopada 1973 roku, w tym niepublikowany na albumie świetny „Hollywood Star”.

Tył okładki "Granicus" (reedycja CD z 2009)
Tył okładki „Granicus” (Austriacka reedycja CD z 2009)

Zespół GRANICUS  tuż po wydaniu płyty wkrótce się rozpadł. Zdążyli jeszcze zagrać kilka koncertów. Między innymi z Bobem Segerem, grupami Cactus i Spirit. I choć publiczności przyjmowała ich entuzjastycznie, to płyta sprzedawała się marnie. Nic dziwnego skoro wytwórnia RCA pokpiła (nie po raz pierwszy zresztą) sprawę wycofując się z obiecanej promocji albumu. Słuchając dziś płyty „Granicus” żałuję, że zespołowi nie udało się w epoce osiągnąć sukcesu. Był potencjał, była muzyczna wyobraźnia, był talent. Zabrakło jedynie szczęścia. Choćby odrobiny tej, jaką miał Aleksander Macedoński zwany też Aleksandrem Wielkim w 334 roku p.n.e. nad rzeką Granikos pokonując Persów…