Mogę śmiało stwierdzić, że REFUGEE pozostawił po sobie jedną z ważniejszych progresywnych płyt lat 70-tych. W chwili wydania przeszła ona bez echa, a sama grupa po zagraniu dosłownie kilku koncertów zniknęła na wieczność z pola widzenia bez szansy na reaktywację. I pewnie polscy fani obeszliby się smakiem i nie usłyszeliby tej płyty, gdyby nie jak zwykle nieoceniony w tych przypadkach Piotr Kaczkowski, który udostępnił ją słuchaczom na antenie radiowej „Trójki”. O posiadaniu oryginalnej płyty w tym czasie nie było co marzyć, więc taśma szpulowa z zapisem mono (stereo do radia przyszło dopiero później) z jej niestety kiepską jakością pieczołowicie przechowywana była przeze mnie latami. Taki muzyczny biały kruk zapisany na niemieckiej taśmie firmy ORWO. Wspominam to teraz z pewnym rozrzewnieniem. Pewnie gdyby moi synowie posłuchali dzisiaj tych, co tu ukrywać, bardzo kiepskich pod względem jakości technicznej monofonicznych nagrań, to mina by im zrzedła. Ale to tak na marginesie.
Zespół został założony w styczniu 1974 roku przez Lee Jacksona (bg, voc) i Briana Davisona (dr) czyli sekcję rytmiczną The Nice, która rozwiązała się po nagraniu pięciu albumów, oraz przez świetnie zapowiadającego się szwajcarskiego pianistę, byłego członka jazz rockowej grupy Mainhorse, Patricka Moraza. Jak widać trio nie miało w składzie gitarzysty i choć dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne, formacja radziła sobie bez gitary znakomicie. Bo tak naprawdę Refugge to przede wszystkim obraz niezwykłych umiejętności Moraza. To dzięki niemu płyta brzmi bardzo bogato. Muzyk zagrał chyba na wszystkich dostępnych wówczas instrumentach klawiszowych. I to jak zagrał!
Styl Refugee zdefiniować można jako klasyczny rock progresywny z wieloma odniesieniami do muzyki klasycznej z niewielką domieszką jazzu. Punktami kulminacyjnymi albumu są oczywiście dwie znakomite, wielowątkowe suity: „Grand Canyon Suite” i „Credo” – dowód na instrumentalną wirtuozerię całej trójki, nieszablonowe rozwiązania harmoniczne, niezwykle gęste i intensywne brzmienie. Na początek mamy jednak Motylka, czyli „Papillion”, który wyraźnie nawiązuje do „Lotu trzmiela” Nikołaja Rimski-Korsakowa. Ten sam pomysł i równie genialne wykonanie! W „Someday” jest już trochę poważniej, momentami patetycznie, ale granie jest całkiem fajne (klawisze), z pięknie brzmiącą perkusją i prostym tekstem wyśpiewanym przez Lee Jacksona. Oto porywający dowód, jak nie wchodząc w strefę banału i powtarzalności stworzyć 5-minutową perełkę o symfonicznym wizerunku, podniosłym nastroju i o urzekającej melodyce. A zaraz potem przychodzi moment na opus magnum tej płyty: szesnastominutowy „Grand Canyon Suite”.
„Wzbijemy się ponad ściany kanionu, by potem jak orzeł weń zanurkować, by lecieć przez kanion na skrzydłach snu i ujrzeć jak rzeka hucząc i grzmi, niknie w przepaści ścian Wielkiego Kanionu…”
Niewiarygodna jest moc tej suity! Trzech muzyków, przy wsparciu oszczędnych jak na tamte czasy środków technicznych, tworzy cały wachlarz tonów, figur rytmicznych, linii melodycznych, intensywnego i gęstego brzmienia sprawiających wrażenie nie tria, ale dzieła wieloosobowego zespołu. Jest tu wszystko co każda progresywna suita powinna mieć. Podniosłe intro i powoli budowane napięcie na instrumentach klawiszowych są przygrywką dla szalonego lotu przez kanion. Patrick Moraz gra po prostu fenomenalnie! Tak, jakby urosło mu dodatkowo kilka par rąk! Sekcja rytmiczna też nie odstaje, a nerwowa pulsacja basu i perkusji przygotowuje nas do szalonych powietrznych ewolucji. Każdy z muzyków w doskonały i perfekcyjnie uporządkowany sposób umieścił tu swoje dźwięki. Lee Jackson wyjaśnił skąd wziął się pomysł na ten rozbudowany utwór: „Pewnego dnia oglądaliśmy mapę Arizony i zaczęliśmy marzyć o Wielkim Kanionie. Wydawało nam się, że jest to miejsce pełne romantyzmu. Przyszedł nam na myśl ptak szybujący nad tym olbrzymim wąwozem, więc spróbowaliśmy skomponować muzykę, która wyobrażałaby jego swobodny lot. Pragnęliśmy wywołać wrażenie wznoszenia się, nurkowania i wirowania w powietrzu”. Niesamowite, że te zamierzenia udało się zrealizować i przez cały utwór słuchacz otrzymuje okazję odbycia podniebnej podróży emocjonalnej, urozmaiconej, zmiennej i zależnej od „podmuchów wiatru”. Tak jak ten ptak poprzez genialne partie klawiszy unosimy się w kierunku bezchmurnego nieba, by poddać się sile powietrznych prądów. Muzyka działa tak sugestywnie, że czujemy się Ikarem przestworzy.
Po takiej dawce adrenaliny chwilę wytchnienia daje „Ritt Mickley” swego rodzaju żart słowny i muzyczny. Słowny, gdyż szwajcarski muzyk ponoć tak wymawiał angielskie rythmically, zaś muzycznie to funkujący jazz, który nieźle buja. Brzmi świetnie. I ja to kupuję!
Podobnie bogaty, rozległy, o zmieniającej się fakturze jak „Grand Canyon Suite” jest najdłuższy na płycie utwór „Credo”. Udany mariaż partii klasycznego fortepianu z wytworami techniki w postaci syntezatorów mooga. Po instrumentalnym wstępie Jackson dzieli się refleksjami na temat życia i śmierci i jeśli chodzi o warstwę tekstową to chyba najlepsza część płyty. Gdy stłumionym głosem Lee śpiewa „Wierzę w szaleństwo i okręty płynące w mrok. I ciągle wierzę w miłość, jak dziecko w Świętego Mikołaja…” dostaję gęsiej skórki. Ale to nic, bo to co robi Moraz przerasta wszelkie wyobrażenie. Monumentalne brzmienie jego instrumentów dosłownie wbija w ziemię, a szybkość z jaką przeplatają się poszczególne pasaże przyprawia o ból głowy! Gdy do klawiszy dołączają bas, oraz wyrafinowana intensywność perkusji, dzieło nabiera pędu, potęgi. W okolicy szóstej i pół minuty Moraz wprowadza genialne organy, a po ich partiach wchodzi wokal. Nic się wtedy nie liczy. Jego geniusz opanuje każdy intelekt słuchając tylko tego jednego fragmentu. Toż to niesamowita kumulacja emocji i aż dziw, że organy Katedry Św. Albana, na których nagrywano część partii wówczas nie eksplodowały.
W tym właśnie momencie zdajemy sobie w pełni sprawę, dlaczego ten album jest tak bezcenny. Dlaczego jego japońskie i koreańskie wydania zarejestrowane na płytach kompaktowych pokryte 24-karatowym złotem przez wiele lat dla przeciętnego zjadacza chleba ze względu na szokująco wysoką cenę były poza zasięgiem, a europejskie, dużo tańsze wydania kompaktowe ukazały się dopiero w 2006 roku..? Odpowiedź jest prosta: to nie jest muza bijąca się o miejsca na listach przebojów. To muzyka, która oparła się wszelkim stylistycznym zawieruchom, rockowym rewolucjom, lśniąc jak diament nie tracąc nic ze swej magii i klimatu.
Po rozpadzie grupy Lee Jackson i Brian Davison praktycznie dali sobie spokój z graniem. Dopiero w 2002 roku wspólnie z Keithem Emersonem reaktywowali grupę The Nice i to tylko na kilka okazjonalnych koncertów. Co ciekawe, gościnnie na gitarze wspierał ich wówczas Dave Kilminster, czyli Lemmy z Motorhead. Patrick Moraz w sierpniu 1974 roku zastąpił Ricka Wakemana w grupie Yes, nagrywając wyśmienity album „Relayer” z genialnymi partiami klawiszowymi w „Gates Of Delirium”. Potem przeszedł do The Moody Blues. Nagrywał też solowe płyty (w sumie wydał ich piętnaście) z których ostatnia, „Change Of Space” ukazała się w 2009 roku. Ale to już inna bajka…
Album „Refugee” to jeden z kamieni milowych artyzmu progresji. Dobrze ją mieć na wyciągnięcie ręki w swej płytotece. I wstyd jej nie znać. Po prostu kanon i tyle…