REFUGEE „Refugee” (1974)

Mogę śmiało stwierdzić, że REFUGEE  pozostawił po sobie jedną z ważniejszych progresywnych płyt lat 70-tych. W chwili wydania przeszła ona bez echa, a sama grupa po zagraniu dosłownie kilku koncertów zniknęła na wieczność z pola widzenia bez szansy na reaktywację. I pewnie polscy fani obeszliby się smakiem i nie usłyszeliby tej płyty, gdyby nie jak zwykle nieoceniony w tych przypadkach Piotr Kaczkowski, który udostępnił ją słuchaczom na antenie radiowej „Trójki”.  O posiadaniu oryginalnej płyty w tym czasie nie było co marzyć, więc taśma szpulowa z zapisem mono (stereo do radia przyszło dopiero później) z jej niestety kiepską jakością pieczołowicie przechowywana była przeze mnie latami. Taki muzyczny biały kruk zapisany na niemieckiej taśmie firmy  ORWO. Wspominam to teraz z pewnym rozrzewnieniem. Pewnie gdyby moi synowie posłuchali dzisiaj tych, co tu ukrywać, bardzo kiepskich pod względem jakości technicznej monofonicznych nagrań, to mina by im zrzedła. Ale to tak na marginesie.

REFUGEE został założony w styczniu 1974 roku przez Lee Jacksona (bg, voc) i Briana Davisona (dr) czyli sekcję rytmiczną The Nice, która rozwiązała się po nagraniu pięciu albumów, oraz przez świetnie zapowiadającego się szwajcarskiego pianistę, byłego członka jazz rockowej grupy Mainhorse, Patricka Moraza. Jak widać trio nie miało w składzie gitarzysty i choć dzisiaj wydaje się to nieprawdopodobne, formacja radziła sobie bez gitary znakomicie. Bo tak naprawdę REFUGEE to przede wszystkim obraz niezwykłych umiejętności Moraza. To dzięki niemu płyta brzmi bardzo bogato. Muzyk zagrał chyba na wszystkich dostępnych wówczas instrumentach klawiszowych. I to jak zagrał!

REFUGEE " Refugee" (1974)
REFUGEE ” Refugee” (1974)

Styl  REFUGEE zdefiniować można jako klasyczny rock progresywny z wieloma odniesieniami do muzyki klasycznej z niewielką domieszką jazzu. Punktami kulminacyjnymi albumu są oczywiście dwie znakomite, wielowątkowe suity: „Grand Canyon Suite”„Credo” – dowód na instrumentalną wirtuozerię całej trójki, nieszablonowe rozwiązania harmoniczne, niezwykle gęste i intensywne brzmienie. Na początek mamy jednak Motylka, czyli „Papillion”, który wyraźnie nawiązuje do Lotu trzmiela Nikołaja Rimskiego-Korsakowa. Ten sam pomysł i równie genialne wykonanie! W „Someday” jest już trochę poważniej, momentami patetycznie, ale granie jest całkiem fajne (klawisze), z pięknie brzmiącą perkusją i prostym tekstem wyśpiewanym przez Lee Jacksona.  Oto porywający dowód, jak nie wchodząc w strefę banału i powtarzalności stworzyć 5-minutową perełkę o symfonicznym wizerunku, podniosłym nastroju i o urzekającej melodyce. A zaraz potem przychodzi moment na opus magnum tej płyty: szesnastominutowy „Grand Canyon Suite”.

„Wzbijemy się ponad ściany kanionu, by potem jak orzeł weń zanurkować, by lecieć przez kanion na skrzydłach snu i ujrzeć jak rzeka hucząc i grzmi, niknie w przepaści ścian Wielkiego Kanionu…”

Niewiarygodna jest moc tej suity! Trzech muzyków, przy wsparciu oszczędnych jak na tamte czasy środków technicznych, tworzy cały wachlarz tonów, figur rytmicznych, linii melodycznych, intensywnego i gęstego brzmienia sprawiających wrażenie nie tria, ale dzieła wieloosobowego zespołu.  Jest tu wszystko co każda progresywna suita powinna mieć. Podniosłe intro i powoli budowane napięcie na instrumentach klawiszowych są przygrywką dla szalonego lotu przez kanion. Patrick Moraz gra po prostu fenomenalnie! Tak, jakby urosło mu dodatkowo kilka par rąk! Sekcja rytmiczna też nie odstaje, a nerwowa pulsacja basu i perkusji przygotowuje nas do szalonych powietrznych ewolucji. Każdy z muzyków w doskonały i perfekcyjnie uporządkowany sposób umieścił tu swoje dźwięki. Lee Jackson wyjaśnił skąd wziął się pomysł na ten rozbudowany utwór: „Pewnego dnia oglądaliśmy mapę Arizony i zaczęliśmy marzyć o Wielkim Kanionie. Wydawało nam się, że jest to miejsce pełne romantyzmu. Przyszedł nam na myśl ptak szybujący nad tym olbrzymim wąwozem, więc spróbowaliśmy skomponować muzykę, która wyobrażałaby jego swobodny lot. Pragnęliśmy wywołać wrażenie wznoszenia się, nurkowania i wirowania w powietrzu”. Niesamowite, że te zamierzenia udało się zrealizować i przez cały utwór słuchacz otrzymuje okazję odbycia podniebnej podróży emocjonalnej, urozmaiconej, zmiennej i zależnej od „podmuchów wiatru”. Tak jak ten ptak poprzez genialne partie klawiszy unosimy się w kierunku bezchmurnego nieba, by poddać się sile powietrznych prądów. Muzyka działa tak sugestywnie, że czujemy się Ikarem przestworzy.

Patrick Moraz
Patrick Moraz

Po takiej dawce adrenaliny chwilę wytchnienia daje „Ritt Mickley” swego rodzaju żart słowny i muzyczny. Słowny, gdyż szwajcarski muzyk ponoć tak wymawiał angielskie rythmically, zaś muzycznie to funkujący jazz, który nieźle buja. Brzmi świetnie. Ja to kupuję!

Podobnie bogaty, rozległy, o zmieniającej się fakturze jak „Grand Canyon Suite” jest najdłuższy na płycie utwór „Credo”. Udany mariaż partii klasycznego fortepianu z wytworami techniki w postaci syntezatorów mooga. Po instrumentalnym wstępie Jackson dzieli się refleksjami na temat życia i śmierci i jeśli chodzi o warstwę tekstową to chyba najlepsza część płyty.

„Wierzę w szaleństwo i okręty płynące w mrok. I ciągle wierzę w miłość, jak dziecko w św. Mikołaja…” – stłumionym głosem śpiewa Lee, który zarazem obwieszcza swoje credo.

Ale to, co robi Moraz przerasta wszelkie wyobrażenie. Monumentalne brzmienie jego instrumentów dosłownie wbija w ziemię, a szybkość z jaką przeplatają się poszczególne pasaże przyprawia o ból głowy! Gdy do klawiszy dołączają bas, oraz wyrafinowana intensywność perkusji, dzieło nabiera pędu, potęgi. A gdy w okolicy szóstej i pół minuty Patrick Moraz wprowadza genialne organy, a po ich partiach wchodzi wokal, wtedy nic już nie uchroni mnie od cierpnięcia skóry na całym ciele. Słuchając tylko tego fragmentu, geniusz autorów opanuje każdy intelekt.  Niesamowita kumulacja emocji! Aż dziw, że nie eksplodowały wówczas organy Katedry Św. Albana na których nagrywano część partii.

W tym właśnie momencie zdajemy sobie w pełni sprawę, dlaczego ten album jest tak bezcenny dla każdej kolekcji. Dlaczego jego japońskie i koreańskie wydania zarejestrowane na płytach kompaktowych pokryte 24-karatowym złotem przez wiele lat były dla przeciętnego zjadacza chleba niedostępne ze względu na szokującą cenę:  ponad 100$!? Przypomnę, że europejskie wydanie na CD ukazało się dopiero w 2006 roku. Odpowiedź jest jedna: to nie jest muza popularna, bijąca się o miejsca na listach przebojów i rankingach, do tego wydana w  skromnym nakładzie. To muzyka, która oparła się wszelkim stylistycznym zawieruchom, rockowym rewolucjom, dalej lśni jak diament, nic nie tracąc ze swej magii i klimatu.

Po rozpadzie grupy Lee Jackson Brian Davison praktycznie dali sobie spokój z graniem. Dopiero w 2002 roku wspólnie z Keithem  Emersonem reaktywowali grupę The Nice i to tylko na kilka okazjonalnych koncertów. Co ciekawe, gościnnie na gitarze wspierał ich wówczas Dave Kilminster, czyli Lemmy z Motorhead. Patrick Moraz w sierpniu 1974 roku zastąpił Ricka Wakemana w grupie Yes, nagrywając z nią wyśmienity album „Relayer” z genialnymi partiami solowymi instrumentów klawiszowych w „Gates Of Delirium”. Potem przeszedł do The Moody Blues. Nagrywał też solowe płyty (w sumie wydał ich piętnaście!) z których ostatnia, „Change Of Space” ukazała się w 2009 roku. Ale to już inna bajka…

Płyta „Refugee” to jeden z kamieni milowych artyzmu progresji. Dobrze ją mieć na wyciągnięcie ręki w swej płytotece. I wstyd jej nie znać. Po prostu kanon i tyle…

RARE BIRD „As Your Mind Flies By” (1970)

Paradoksem jest to, że grupa RARE BIRD w pewnych kręgach określana jest przymiotnikiem kultowa, z drugiej zaś strony to jeden z najbardziej niedocenionych  zespołów rocka progresywnego z początku lat 70-tych! Ich druga w dyskografii płyta „As Your Mind Flies By” jest jedną z najbardziej porywających płyt w historii rocka. W epoce zbierania przeze mnie winyli była jedną z tych, która spędzała mi sen z oczu, którą pragnąłem i koniecznie chciałem mieć w swej płytotece. Co tu dużo mówić – byłem w tym albumie po prostu zakochany! Graficznie dość ubogi. Z niebieskim tłem okładki, na której wyeksponowano nazwę grupy, a pod nią małym drukiem tytuł. Żadnego rysunku, grafiki, czy zdjęcia. Zupełny minimalizm. Zdobycie go w tamtym czasie w naszym kraju graniczyło z cudem. Na tzw. giełdach płytowych jeśli już się pokazał jakiś pojedynczy egzemplarz znikał w mig za bardzo duże pieniądze. „Rzadki ptak(rare bird) był więc absolutnym rarytasem płytowym.

Strona "A" winylowej płyty  "As Your Mind By Flies" (1970)
Strona „A” winylowej płyty „As Your Mind By Flies” (1970)

Brzmienie tego pochodzącego z Birmingham zespołu w całości oparto na instrumentach klawiszowych: organach Hammonda, elektrycznym pianinie i syntezatorach. Nawet sekcja rytmiczna, czyli bas i perkusja, był schowana. Liczyły się tylko klawisze. Absolutny brak gitar, zero dźwięków elektrycznych strun! W czasach gdy kreatorem brzmienia muzyki rockowej była gitara skład instrumentalny grupy wydał się więc co nieco egzotyczny. W sumie już ten banalny wyróżnik zmienia całkowicie możliwość kształtowania brzmienia, choć nie sądzę, aby słuchacze natychmiast połapali się , że w gęstej kurtynie generowanych dźwięków brakuje tych gitarowych. Mnie to osobiście nie przeszkadza. Przeciwnie!  Intryguje, że muzycy mieli pomysł na innowacyjne podejście do uprawianej sztuki. Jeśli ktoś kocha instrumentalne pasaże spod znaku ELP, Procol Harum, czy The Nice będzie zachwycony. Oczywiście podporządkowanie brzmienia wyłącznie panowaniu klawiszy byłoby niesprawiedliwością. Bez Steve’a Goulda, świetnego basisty i charyzmatycznego wokalisty, oraz Marka Ashtona zasiadającego za zestawem bębnów, legenda RARE BIRD nigdy nie ujrzałaby światła dziennego.

RARE BIRD "As Your Mind Flies By" (1970)
RARE BIRD „As Your Mind Flies By” (1970)

Płytę otwiera spokojny, powolny „What Do You Want To Know”. Zaczyna się jak organowa ballada z piękną melodią, z mocarnym głosem Goulda i delikatną chrypką (stąd jego nietypowa barwa), z kaskadami uderzeń perkusyjnych i gitarą basową „porażającą” w swych frazach swoją nieśmiałością. Po chwili kompozycja przechodzi do fazy drugiej, psychodelicznej, nabiera dynamiki, w której pasaże organowe sprawiają wrażenie partii solowej gitary, choć to oczywiście złudzenie. Myślę, że przeciętny słuchacz pewnie nie zwróci nawet uwagi na brak gitary w tym nagraniu. „Down On The Floor” to krótka miniatura w klimacie baroku, kojarząca się z koncertami muzycznymi Bacha z użyciem nierockowego instrumentu jakim jest szpinet. Uwielbiam tę klawesynową stylizację i depnięcie instrumentów klawiszowych pod sam koniec utworu. Tylko dwie i pół minuty, ale jak zagrany! Elegancja i arystokratyczna dostojność stylu. Całkowita zmiana klimatu następuje w „Hammerhead”. Zespół pokazuje, że jak chce przygrzać na Hammondach to może! No i grzeje, aż miło! Mimo braku gitary utwór brzmi klasycznie hard rockowo na dodatek wprowadzając przed upływem trzeciej minuty przestrzenne elementy psychodelii. Pierwszą stronę tradycyjnego, czarnego winyla kończy „I’m Thinking”. Wokal Goulda zbliża się w wielu miejscach do krzyku, kształtując swoją partią wyśmienitą melodię, a na „tronie” zasiadają niezmiennie Hammondy. Panowie Graham FieldDavid Kaffinetti stanowili naprawdę zgrany duet, jak trzeba grające unisono, ale potrafiące się też przerzucać partiami solowymi. I to w tym nagraniu wspaniale to słychać. Na sam koniec zespół przygotował słynną suitę „Flight”.

W erze lat 70-tych prawie każdy szanujący się skład stawiał sobie ambitne zadanie skomponowania i wykonania utworu o zasięgu rockowej suity. Tę muzyczną formę promowali najwięksi tamtych czasów: Yes, Emerson Lake & Palmer, Van Der Graaf Generator, Pink Floyd. Nie mogli się jej oprzeć także wykonawcy, którzy raczej nie kojarzą się z tak obszernymi opracowaniami. Na myśl nasuwają mi się tu takie zespoły jak Uriah Heep (z 16-minutowym „Salisbury” z 1970 r), UFO (dwie rozbudowane formy z „dwójki” z 1971, z których tytułowy „Flying”, trwający prawie 27 minut, sprawił wówczas nie lada wyzwanie dla techników ze zmieszczeniem go na jednej stronie longplaya), czy Camel (trwający 13- minutowy „Lady Fantasy Suite” z 1974 r.). Ambitni młodzi 20-letni muzycy z RARE BIRD postanowili zmierzyć się z tak dużą kompozycją.

Grupa RARE BIRD. Od lewej Graham Field; Mark Ashton; Steve Gould; David Kaffiletti
Grupa RARE BIRD. Od lewej Graham Field; Mark Ashton; Steve Gould; David Kaffiletti

Suita „Flight” to kompozycja niezwykle złożona, podzielona na cztery różniące się między sobą części. Nie będę oryginalny: początek utworu po prostu wgniata w fotel! Perkusista nareszcie może pokazać co potrafi! Cała reszta zespołu także nie ociąga się i mknie wraz z nim. Po wejściu organów i wokalu kompozycja przeżywa liczne meandry poruszając się pomiędzy miarową i powolną romantyką a intensywną i burzliwą dynamiką.  Niesamowite wrażenie robią partie chóralne, orkiestrowe i brzmienie pełne przepychu. Żywiołowe organy, monumentalizm, genialna praca basu i perkusji, pomysłowe aranżacje, liczne improwizacje, zmienny rytm, ciągła rywalizacja fortepianu z organami konstruujących skomplikowane wariacje. Uff! Dużo się tu dzieje! Idźmy dalej.  W dziesiątej minucie kwartet serwuje niesamowite jazzowo-psychodeliczne kosmiczne odloty, by w 13-tej oddać się szaleńczemu rock and rollowi, przechodzący 1,5 minuty później w organową wersję „Bolera” Maurice Ravela! I znowu powracają chóralne śpiewy i patetyczne organy w finale. Suita „Flight” to prawdziwy lot w Kosmos dźwięków dostarczający nietuzinkowe przeżycia estetyczne i lokujący całe to przedsięwzięcie twórcze w kanonie progresji. Słuchając tych dźwięków wznosimy się wysoko ponad przeciętność tysięcy rockowych twórców

Osobiście uważam, że album „As Your Mind Flie By” jest najlepszym przykładem pracy twórczej zespołu, przynoszący jednorodny materiał, pozbawiony niewypałów, czyli słodkich piosenek ery big-beatu, jakościowo równy, bez najmniejszej chwili słabości. Muzycy wykazali niesamowity luz i radość z grania, zaś mistrzowskie opanowanie instrumentów pozwoliło im na improwizacyjne odjazdy i żonglowanie kreowanymi dźwiękami. To oznacza, że czuli się swobodnie i nie ograniczały ich żadne bariery formalne podczas tworzenia i nagrywania tej płyty. I pomyśleć, że RARE BIRD nie odniósł żadnego spektakularnego sukcesu pomimo, że ich sztuka nosi znak najwyższej jakości. Choć lata płyną album „As Your Mind Flie By” ciągle należy do rockowej arystokracji. Niespełna czterdzieści minut muzycznej uczty z samymi delikatesami, pionierskimi rozwiązaniami, potęgą brzmienia i perfekcją wykonawczą. Będący kiedyś dla mnie winylowym nieosiągalnym marzeniem, dziś do spółki z innymi płytami RARE BIRD jest on dumnym okazem domowej płytoteki. I rzadkim okazem pięknej rockowej płyty.

KHAN „Space Shanty” (1972)

Rock progresywny. Dużo można by pisać i długo tłumaczyć czym był i czym nadal jest ten styl muzyki rockowej. Idąc jak największym skrótem myślowym powiem, że jego ambicją było wzniesienie muzyki rockowej na wyższy poziom artystyczny, odcięcie się od infantylnej struktury trzyminutowej piosenki, wprowadzenie elementów innych gatunków, a tym samym poszerzenie granic rocka. Gatunek ten powstał na bazie rocka psychodelicznego w Wielkiej Brytanii, ale wkrótce rozpłynął się po całym niemal świecie. Brytyjscy dziennikarze muzyczni czasem złośliwie nadawali temu gatunkowi niewybredne nazwy przypisane konkretnemu krajowi w jakim grano tę muzykę. Był więc włoski spagetti rock, czy też niemiecki krautrock. Niezwykle istotną rolę w rozwój rocka progresywnego odegrała tzw. scena Cantenbury, zwana także brzmieniem Cantenbury. Tym dość nieprecyzyjnym, ale w sumie praktycznym terminem odnoszono się do wykonawców grających rock progresywny, rock awangardowy, jazz rock i psychodelię. Brzmienie Cantenbury osobiście kojarzy mi się także z organami Hammonda, skrzypcami, saksofonem, fletem i z pięknymi melodiami. Wywiodło się ono częściowo z miasta Cantenbury, w hrabstwie Kent w Anglii. O dziwo, brzmienie Cantenbury nie miało jednego niezmiennego, jednolitego brzmienia. Wciąż ewoluowało, rozwijało się. Ot choćby przykład grupy Soft Machine, która zaczynała jako zespół rockowy, a po odejściu jej lidera, Roberta Wyatta, stała się zespołem stricte jazzowym. Podobieństwa muzyczne też nie były takie oczywiste: Soft Machine bardzo różniła się od grupy Caravan, a obie bardzo różniły się od Henry Cow. Idźmy dalej; wielu znakomitych muzyków nie pochodziło z tego miasta. Wspomniany Robert Wyatt urodził się w Bristolu, David Allen był Australijczykiem, Soft Machine tak naprawdę powstała w Londynie, a Gong Davida Allena we Francji. Nie mniej wszyscy oni tworzyli w opozycji do komercyjnego Londynu, zachowując w ten sposób swoją artystyczną niezależność. Muzyczną scenę Cantenbury tworzyły, oprócz  wyżej wymienionych zespołów, także grupy takie jak Delivery, Matching Mole, National Healt, Hatfield And North, Egg, Gilgamesh i KHAN.

Steve Hiilage
Steve Hillage

Zespół KHAN istniał zaledwie kilka miesięcy, na przełomie lat 1971/1972. Założony został przez gitarzystę i wokalistę (studiującego jednocześnie historię i filozofię na Uniwersytecie w Cantebury) Steve’a Hillage’a występującego wcześniej w grupie  Uriel znanej też pod nazwą  Arzachel (patrz post z maja 2015 r) i perkusistę Pipem Pyle’m. Do składu dołączyli dwaj rozbitkowie z ostatniego wcielenia The Crazy World Of Arthur Brown: Nick Greenwood grający na basie i Dick Henningham na klawiszach. Skład ten nie przetrwał długo; wkrótce za bębnami zasiadł Eric Peachey, zaś za klawiszami stanął stary kumpel Hillage’a – Dave Stewart ze wspomnianej już formacji Uriel/Arzachel. Kwartet szybko zauważył producent płyt grupy Caravan – Terry King, który pomógł zespołowi uzyskać szybki kontrakt z Deccą. Muzycy ochoczo zabrali się do pracy czego efektem była wydana już wkrótce płyta „Space Shanty”. 

Khan "Space Shanty" (1972)
Khan „Space Shanty” (1972)

Na tym rewelacyjnym i klasycznym już dziś albumie znalazło się sześć długich rozbudowanych kompozycji, które określić można króciutkim podsumowaniem: kosmiczny klimat z mnóstwem instrumentalnych pasaży. Bo tak po prawdzie ta niezwykle interesująca muzyka nie jest łatwa do sklasyfikowania i do opisania. Miesza się tu jazz rock z hard rockiem i psychodelią. W zasadzie przy każdym numerze powinienem używać tych samych przymiotników typu świetne, obłędne, znakomite, bogate, powalające… 

Już otwierająca album tytułowa, rozbudowana kompozycja zawiera ciężkie riffy gitary i ostre solówki, długie klawiszowe pasaże, które słuchamy przemiennie. I chociaż wybijają się one na plan pierwszy, to warto zwrócić na doskonale współpracującą sekcję rytmiczną – mocna gra Peacheya i wyrazisty, głęboki bas Greenwooda nadają całości odpowiedniej dynamiki. Najdłuższy i najbardziej zapadający mi w pamięć „Driving To Amsterdam” (być może za sprawą chwytliwego refrenu) jest jednocześnie najbardziej „zakręconym” utworem na tej płycie. Z tym swoim „pokręconym” wstępem, z partią organów w stylu Petera Bardensa, z płynnymi przejściami w poszczególne części kompozycji, momentami przyspieszającego i nabierającego niezłego pędu. Jednak wszystko to zagrane jest z wielką kulturą wykonawczą, z zachowaniem odpowiedniej proporcji i bez przesadnych szaleństw. Są też wolniejsze fragmenty, jak choćby w „Straded” z prostą, łagodną melodią i zwrotkowo-refrenową strukturą. Zostaje to co prawda przełamane gdzieś w trzeciej minucie zakręconym gitarowym riffem – od tego momentu zaczyna się prog rockowa żonglerka różnymi tematami i motywami, by na koniec wrócić do piosenkowej prostoty. W warstwie brzmieniowej zdaje się być on zapowiedzią tego co za kilka lat tworzyć będzie Camel.

„Space Shanty” to bez wątpienia jeden z najciekawszych albumów, które nie zostały dostrzeżone w chwili wydania, a dziś mają status kultowych wśród poszukiwaczy takich zaginionych pereł sprzed lat. Oprócz chwalonej już sekcji rytmicznej muszę tu pochwalić Dave’a Stewarta, który świetnie wypełnił powierzone mu zadanie. Nie jest on wirtuozem pokroju Ricka Wakemana, czy Keitha Emersona, ale swoim brzmieniem organów umiejętnie „wypełnia” przestrzeń, którą mu pozostawiono, tworząc pozornie proste pasaże, charakteryzujące się jednak bogactwem bliskim czasom rocka progresywnego. Wielki szacunek także dla twórcy niemal całego materiału, Steve’a Hillige’a, który miał wówczas zaledwie 21 lat! Nie patrząc jednak w jego metrykę trzeba powiedzieć, że stworzył niezwykle dojrzałe dzieło tak pod względem brzmieniowy jak i  kompozycyjnym. Dzieło bogate w rozbudowane formy, ciekawe aranżacje i świetne melodie. Co prawda jeszcze nie słyszymy na „Space Shanty” jego w pełni rozwiniętego stylu gry gitarowego, ale już wkrótce – za sprawą solowych płyt jego geniusz ujawni się w całej okazałości. A przecież niewiele brakowało by ten artysta zamiast muzyce poświęcił się nauce.

PS. Dziękuję Panom: Pawłowi Pałaszowi i Pawłowi Horyszny za inspirację do napisania tego tekstu. Jestem Waszym fanem, a Wasze piękne pisanie o muzyce wzbogaca wyobraźnię i wiedzę, którą polecam gorąco wszystkim kochającym muzykę! 

Rockowa corrida z Hiszpanii.

Pierwsze nasze skojarzenia z Hiszpanią?  Oczywiście słońce i ciepły klimat, na pewno corrida, FC Barcelona i Real Madryt, fantastyczna Sagrada Familia, Don Kichot, Kolumb, oraz flamenco… Szybkie pytanie – szybka odpowiedź. A gdyby zapytać o hiszpański rock z lat 70-tych?  Podejrzewam, że tak szybkiej odpowiedzi raczej by już nie było. Przez lata panowania dyktatury generała Franco muzyka rockowa w tym kraju nie była mile widziana (skąd my to znamy?). Wszystko odmieniło się dopiero po jego śmierci w 1975 roku. Hiszpanie szybko nadrabiali stracony czas. Wiele ważnych i pięknych płyt ukazało się w latach 1975-79. To w tym czasie pojawiły się zespoły takie jak Bloque, Iceberg, Leno, Nu, Lisker, Rockelona, czy Zarpa Rock. Co ciekawe – ich albumy brzmiały tak jakby były wydane na początku dekady, choć na  świecie nikt już takiej muzyki nie nagrywał. Warto o tym pamiętać przeglądając stare płyty z Hiszpanii i nie sugerować się ich późnymi datami.

Jak już wyżej wspomniałem hiszpański rock na początku lat 70-tych prawie nie istniał. „Prawie” nie znaczy, że nie było go w ogóle, czego dowodem poniższe przykłady płyt wykonawców, po które sięgnąłem ze swej domowej płytoteki. Trzy albumy tak jak trzy atrybuty hiszpańskiej corridy bez których nie ma widowiska: rozjuszony byk, elegancki matador i wściekle czerwona płachta.Trzymając się chronologii, na początek grupa MAQUINA  z albumem „Why?”. Znawcy tematu twierdzą, że to pierwszy rockowy longplay wydany w Hiszpanii. Wcześniej lokalne grupy nagrywały tylko single.

MAQUINA "Why?" (1970)
MAQUINA „Why?” (1970)

Wielkim i oddanym fanem tego kwartetu z serca Katalonii, czyli z Barcelony, był sam Salvador Dali, któremu nawiasem mówiąc bardzo spodobała się okładka. Zresztą na jednym ze zdjęć w wydaniu kompaktowym legendarny malarz pozuje razem z zespołem! A ktoś kto wymyślił tego croissanta z wbitym w niego zegarkiem kieszonkowym musiał mieć wyobraźnię godną najwybitniejszych artystów. Efekt artystyczny jest zniewalający. Kocham tę okładkę, która może swobodnie funkcjonować bez muzyki.  Na przykład jako obraz na ścianie.

 Wracając do „Why?” –  chciałoby się z całych sił krzyknąć: „cóż to za fantastyczna płyta!” Krążek zawiera bezkompromisową dawkę soczystego, improwizowanego, niemal transowego heavy prog rocka z dźwiękiem mocno przesterowanych gitar (jedna z przystawką wah wah, druga z fuzzem!) i wszechobecnych organów. A wszystko to podlane i podane w psychodelicznym sosie. Oryginalny LP zawierał cztery nagrania. Otwiera go przepiękny „I Believe” z jazzową partią fortepianu i ciekawie grającą perkusją, choć tak na prawdę to właśnie fortepian nadaje rytm tej kompozycji. Obudowane to jest doskonałą improwizacją przesterowanej gitary do której podłącza się subtelna partia organów Hammonda. Urocze! Jednak głównym punktem albumu jest 25-minutowy, dwuczęściowy tytułowy kawałek nagrany ponoć na żywo w studiu, który teraz w wersji CD możemy wysłuchać bez cięcia w połowie! Długie, swobodne improwizacje, wyrastające z tradycji takich nagrań jak choćby „Interstellar Overdrive” Pink Floyd! Wszystkie instrumenty  pełnią role równorzędne – organy Hammonda i czarująca świetnym zastosowaniem efektu wah wah gitara, oraz po prostu fantastyczna sekcja rytmiczna. Zresztą perkusistę MAQUINA miała rewelacyjnego. Operujący mocnym uderzeniem Josep Maria „Tapi” Vilaseca nadaje tej muzyce dynamikę i przestrzeń, ale też niezbędną swobodę. Do kompaktowej reedycji, wydanej przez niezawodny szwedzki Flawed Gems (2015r.), dołączono sześć bonusów (kolejne, doskonałe 40 minut muzyki!) pochodzących z tej samej sesji nagraniowej, które w niczym nie ustępowało dużej płycie. A na dokładkę, jakby tego było mało dodano trzy nagrania z wczesnych, psychodelicznych singli. Z całego serca polecam ten album. Polowałem na niego długie lata i teraz jest on ozdobą domowej płytoteki.

Kilka lat temu to intuicja podpowiedziała mi, by kupić tę płytę. Bo przecież nic za nią nie przemawiało: ani szara okładka, ani tym bardziej nieco dziwna jak dla mnie nazwa grupy – PAN Y REGALIZ. Okazało się że to był trafny wybór. Ustrzeliłem prawdziwą perłę hiszpańskiego rocka progresywnego! Po czasie dowiedziałem się, że to jeden z najdroższych winyli w Europie – w idealnym stanie wart jest około 1500 euro!!! I z roku na rok jego cena rośnie!

Zespół PAN Y REGALIZ, tak jak i MAQUINA także  pochodził z Barcelony, a jego jedyny album, o wiele mówiącym tytule  „Pan y Regaliz” z 1971 roku to bez wątpienia najlepszy, progresywny album jaki kiedykolwiek powstał w Hiszpanii! I nie ma w tym cienia przesady.

PAN Y REGALIZ "Pan y Regaliz" (1971)
PAN Y REGALIZ „Pan y Regaliz” (1971)

Na początku 1970 roku , jeszcze jako Aqua del Regaliz,  nagrali dla lokalnej wytwórni Diablo singla. Po przyjęciu nowego perkusisty zmienili nazwę i wkrótce wydali swą jedyną płytę. Jak na rock progresywny wszystkie kompozycje (oprócz jednej) – o dziwo – są krótkie, zwięzłe i treściwe. Oscylują w granicach trzech minut z sekundami. Ten jeden wyjątek to przedostatni, dziewięciominutowy  „Today It Is Raining”. Na tym albumie mamy wspaniałe połączenie klasycznej progresji w stylistyce bardzo wczesnych Jethro Thull z psychodelicznymi, narkotycznymi klimatami rodem z Pink Floyd z lat 1968-69! Przepiękne, urocze partie fletu wokalisty  Guillermo Parisa, wszechobecna gitara z wah wah (Alfons Bou), momentami transowe, psychodeliczne rytmy, świetna sekcja rytmiczna (Arturo Domingo bas i Pedro Van Eeckout perkusja). Do tego ciekawy, angielski wokal. Czyż trzeba większej rekomendacji? Naprawdę warto się zapoznać z tym niezwykłym albumem! Satysfakcja gwarantowana!

Co ciekawe, ani MAQUINA, ani PAN Y REGALIZ nawet w niewielkim stopniu nie wprowadziły do swoich kompozycji elementów muzyki hiszpańskiej, za to pełnymi garściami czerpały ze skarbnicy brytyjskiego rocka. Nie inaczej było też na debiutanckiej płycie grupy STORM, która wreszcie, po latach oczekiwania, w końcu ujrzała światło dzienne!

Grupa STORM narodziła się w Sevilli (Andaluzja) jeszcze pod koniec 1969 roku (jako Los Tormentos) lecz swój debiutancki album „Storm” wydała dopiero w 1974 roku.

STORM "Storm" (1974)
STORM „Lost In Time”

Ten w sumie rodzinny kwartet powstał z inicjatywy braci Ruiz: gitarzysty Angela i perkusisty Diego. Do składu dołączył grający na organach ich kuzyn  Luis Genil, oraz wieloletni przyjaciel, basista  Jose Torres. Przyznam, że album ten ściął mnie z nóg! Ciężkie, masywne, hard rockowe granie z domieszką psychodelii i rocka progresywnego. Coś jak wczesny Deep Purple, jeszcze ten z Nickiem Simperem i Rodem Evansem w składzie! Mnóstwo na tej płycie ciężkich, organowych brzmień i bardzo efektownych partii gitar. Pochodzący z niej utwór „It’s All Right” stał się hitem radiowym rozgłośni…  BBC One na Wyspach. Za to w rodzinnym kraju pojawił się na…  cenzorskiej „czarnej liście”. Wkrótce potem EMI zaprosiła ich do odbycia wspólnej trasy z grupą Queen. Ponoć sam Freddy Mercury zachwycony brzmieniem i energetyczną muzyką Hiszpanów wymógł na szefach słynnej wytwórni ten pomysł. Powołanie braci do armii zniweczyło te plany. Zespół  STORM zawiesił działalność. Odrodził się w 1978 roku wydając już z nowym basistą, Pedro Garcią, drugi album „El Dia de La Tormenta” („The Day Of The Storm”). Trzy lata później po grupie zostały tylko wspomnienia i dwie nagrane płyty. Bardzo długo nikt nie wznawiał tych tytułów na CD. I wreszcie, po wielu latach oczekiwania nagrania te ujrzały światło dzienne! Wydawało mi się, że ta limitowana na cały świat do 1000 sztuk kolekcjonerska dwupłytowa, pięknie wydana edycja zatytułowana „Lost In Time” będzie poza moim zasięgiem. A jednak cuda się zdarzają – w marcu tego roku, w dniu swych urodzin moi najbliżsi z dumą wręczyli mi to unikalne wydawnictwo z numerem 779. Warto marzyć. Czasem marzenia się spełniają! Piękne zwieńczenie muzycznej corridy.