Archiwum kategorii: Z muzycznego notatnika

Historia jednej płyty. YES „Relayer” (1974)

Pod koniec 1974 roku pojawiło się wiele klasycznych wydawnictw czołowych zespołów rocka progresywnego. Był to „zachód słońca złotego wieku gatunku”, który w ciągu ostatnich pięciu lat wytworzył niesamowitą ilość znakomitej muzyki. Jakby zdając sobie sprawę z nadchodzącego końca, trzy Słoneczne Bóstwa Prog Rocka w odstępie kilku tygodni wydały wspaniałe płyty. W październiku King Crimson (wtedy już trio) wydał album „Red”  po czym ogłosił, że kończy działalność. W połowie listopada Genesis wydali „The Lamb Lies Down On Broadway”, ostatni album z Peterem Gabrielem, zaś niecałe dwa tygodnie później, 28 listopada, pojawił się jeden z najbardziej złożonych albumów Yes, „Relayer”.

Zanim doszło do nagrania płyty w zespole nastąpiło małe trzęsienie ziemi. Rick Wakeman rozczarowany epickim albumem „Tales From Topographic Oceans” i następującą po nim trasą ogłosił w czerwcu, że odchodzi z zespołu. Swój pogląd na album podsumował (jak tylko on to potrafił) dwoma zdaniami: ” Płyta „Tales From… ” jest jak kobiecy biustonosz. Okładka wygląda bosko, ale kiedy oderwiesz wyściółkę, w środku nie ma nic ciekawego.”  Poszukiwania nowego klawiszowca sprowadziły na przesłuchania wielu muzyków. Żaden z nich, w tym Vangelis, którego pracę z nieistniejącym wówczas greckim zespołem Aphrodite’s Child podziwiał Jon Anderson, nie rzucił ich na kolana. Wokalista Yes nie krył rozczarowania, że koledzy nie zaakceptowali Greka. Rzucone wówczas ziarno zakiełkowało jednak w następnej dekadzie – duet Jon & Vangelis w latach 1980-1991 wydał cztery urocze płyty.

Ostatecznie wybór padł na urodzonego w Szwajcarii Patricka Moraza, byłego klawiszowca Mainhorse i Refugee, którego do współpracy zaprosił ówczesny menadżer Yes, Brian Lane. Na umówione spotkanie do Farmyard Studios urządzone w Little Chalfont, małej wiosce w Buckinghamshire dostał się taksówką, a że przybył wcześniej zobaczył, że każdy z muzyków przyjeżdża osobno własnym, drogim samochodem: Alan White zielonym, sportowym  kabrioletem Morgan, Steve Howe zabytkowym i rzadkim Alvisem, Jon Anderson ciemnoczerwonym Bentleyem „R”,  a spóźniony dobre dwadzieścia minut Chris Squire ciemnoczerwonym Rolls Royc’em. Oszołomiony powiedział ni to do siebie, ni to do stojącego obok Lane’a: „To jakiś Kosmos! W Refugee chodziliśmy trzy mile piechotą na próby. W tą i z powrotem, czasem kilka razy dziennie… co za kontrast.”

Mimo to Moraz wspominając pierwszą próbę nie krył ekscytacji ze spotkaniem z muzykami Yes: „Specjalnie dla mnie zagrali część „Sound Chaser”, którą już wcześniej wymyślili. I było to coś absolutnie niewiarygodnego. Grali tak szybko, tak precyzyjnie, tak dobrze. Rozwalili mi umysł. Nigdy nie słyszałem bardziej oryginalnej muzyki.” Z rozmowy wywnioskował, że nie mieli pomysłu jak go zacząć. „Podszedłem do baterii instrumentów klawiszowych, które zostawił Vangelis i zacząłem  co nieco kombinować. Otoczyli mnie i obserwowali jak gram. Do głowy przyszedł mi nagle pomysł i spytałem: „A co myślicie o tym..?”  Okazało się, że skomponowałem coś, co miało stać się wprowadzeniem do tego utworu”. Dysponujący szerokim wachlarzem instrumentów klawiszowych Moraz wniósł do „Sound Chaser” nie tylko wstęp. Smyczki brzmią inaczej niż te używane wcześniej na płytach Yes. Stało się tak za sprawą mało znanego syntezatora Orchestron, który w zasadzie nie różnił się od mellotronu tyle, że zamiast taśm do generowania dźwięków wbudowany miał dysk optyczny. W nagraniu pojawia się także syntezator String Thing, który można usłyszeć zaraz po solówce Steve’a Howe’a tak około trzeciej i pół minuty. Moraz nie krył się również ze swoją fascynacją do  jazz fussion. Znakomicie słychać to w solówce zagranej tym razem na Mini Moogu pod koniec utworu, która przypomina mi bardziej Chicka Coreę i Jana Hammera, niż Ricka Wakemana czy Keitha Emersona,

YES. Od lewej: S. Howe, A. White, J. Anderson, Ch. Squire, P. Moraz.

Płytę nagrywano w wiejskiej posiadłości Chrisa Squire’a w Virginia Water, którą kupił w Boże Narodzenie dwa lata wcześniej. W garażu, urządził studio nagraniowe. Był to pierwszy raz, kiedy Yes nagrał album poza Londynem, a lokalizacja pozwoliła nie tylko zaoszczędzić im pieniądze, ale co ważniejsze, skupić się wyłącznie na muzyce. To, co ćwiczyli brzmiało zupełnie inaczej niż muzyka, którą produkowali do tej pory. W tym czasie ich uwagę przykuwali wirtuozi grający jazz rocka i fussion. W kwietniu 1974 roku Mahavishnu Orchestra z Johnem McLaughlinem i Londyńską Orkiestrą Symfoniczną  wydała „Apocalypse”, a do Return To Forever dołączył 20-letni wirtuoz gitary Al Di Meola, z którym w lipcu zespół nagrał płytę „Where Have I Known You Before”. Odkładając na bok wpływy muzyczne, największą siłą, która pchnęła zespół w kierunku jazzowych terytoriów był Patrick Moraz. I to on w głównej mierze był sprawcą tego, że „Relayer” bardziej niż jakikolwiek inny album w katalogu grupy, jest pod wpływem potężnej elektrycznej muzyki jazzowej łączącej kompozycje i improwizacje, złożone rytmy, dziwne metrum, szybujące gitary elektryczne i analogowe syntezatory. W efekcie powstała świetna mieszanka, która przypadła do gustu nawet najbardziej wybrednym i wymagającym fanom prog rocka.

Chris Squire (1974),

Wspomniany „Sound Chaser” otwiera drugą stronę stronę longplaya i ukazuje zespół u szczytu, jeśli chodzi o muzykalność. Zespół zdawał sobie sprawę, że mają w rękach coś wyjątkowego. Steve Howe gra tu jedną ze swoich najbardziej ambitnych solówek. Atonalna i agresywna przypomina mi Johna McLaughlina z tamtego okresu. Chemia basu i perkusji w tym utworze (i całym albumie) jest o niebo lepsza niż wszystko, co można znaleźć na poprzednich płytach. Alan White: „Pracowaliśmy w studio i robiliśmy sporo naprawdę szalonych rzeczy. Pomysł na przyspieszenie i spowolnienie zajął dużo czasu. Trzeba było to zrobić perfekcyjnie. Ale kiedy grasz razem tak długo, przejść z jednego tempa na inne i to natychmiast nie jest takie trudne.”

„To Be Over” to drugi utwór ze strony „B” zamykający album. Napisany przez Jona Andersona i Steve’a Howe’a jest świetnym, spokojnym przejściem po dźwiękowym spektaklu „Sound Chaser”. Spokój jest tu pojęciem względnym ponieważ utwór jest wciąż złożony i momentami dość energetyczny, a Patrick Moraz dodaje kolejne świetne solo.

Steve Howe (1975)

Najlepsze zostawiłem na koniec, bo tak naprawdę mega siłą albumu jest jego początek. „Gates Of The Delirium” to jeden z najbardziej ambitnych utworów progresywnego rocka zajmujący całą pierwszą stronę płyty. To niekwestionowane wyzwanie, wymagające sporej liczby przesłuchań, jest luźno inspirowane powieścią „Wojna i pokój” Lwa Tołstoja. Epicka powieść zasługiwała na epicką muzykę. I taka też jest. Na szczególną uwagę zasługuje instrumentalna scena bitewna, która w niczym nie przypomina nic, co do tej pory grali. Muzyka w tej sekcji jest naprawdę kosmiczna i wyjątkowa patrząc nawet przez pryzmat ambitnej muzyki progresywnego rocka. Gitarowa praca Steve’a Howe’a  na Fenderze Telecasterze z 1955 roku nie ma sobie równych w całym progresywnym kanonie. Żaden inny gitarzysta nie był w stanie wywołać całej gamy tonów i emocji tak jak zrobił to Steve tylko w tym jednym utworze. Począwszy od ósmej minuty naprzemienne solówki Howe’a i Moraza są tak intensywne, że naprawdę czujemy wojenny horror. Radzę podkręcić tutaj głośność dla  uzyskania pełnego efektu. Patrick Moraz ze swoją baterią klawiszy przenosi zespół poza ramy ich wcześniejszego  klasycyzmu, podczas gdy Chris Squire i Alan White jak nigdy dotąd stworzyli rytmiczną sekcję wszechczasów!

Alan White

W miarę jak bitewna muzyka  ustępuje, pojawia się jeden z najbardziej emocjonalnych fragmentów płyty znany pod nazwą „Soon”.  Niektórzy krytykują teksty Jona Andersona za to, że są niezrozumiałe. Nie tutaj! Gęsia skórka pojawia się momentalnie, gdy śpiewa „Soon oh soon the light / Pass within and soothe the endless night / And wait here for you / Our reason to be here”, a Howe z Morazem tworzą niepowtarzalną magię – pierwszy na gitarze grając techniką slide, drugi czarując dźwiękami mellotronu.

Jon Anderson

Ikoniczna ilustracja zdobiąca okładkę albumu została stworzona przez Rogera Deana – artystę, który stał się synonimem progresywnych, fantazyjnych okładek. Spośród całej masy projektów stworzonych m.in dla takich zespołów jak Gentle Giant, Uriah Heep, Greenslade, czy Asia, Dean wyróżnił „Relayer” jako swój ulubiony. I nie ma się czemu dziwić, bo to arcydzieło rysunku ołówkiem z cienkimi, ledwo dostrzegalnymi plamami akwarelowymi.

Pierwszy szkic powstał w 1966 roku, o którym artysta tak mówi: „Moim zamiarem było stworzenie gigantycznej gotyckiej jaskini, rodzaj ufortyfikowanego miasta dla wojskowych mnichów. Bawiłem się pomysłami szkicując  zamki, zakrzywione, wirujące wsporniki sięgające gdzieś hen w kosmos. mury ufortyfikowanego miasta… To były pomysły powstałe pod wpływem literatury fantasy i być może zainspirowały one potem twórców  filmu „Władca Pierścieni”, co wcale by mnie nie zdziwiło.” Szkic został przekazany Donaldowi Lehmkuhlowi, który napisał pasujący do ilustracji wiersz umieszczony na okładce albumu.

Oryginalny szkic Rogera Deana z 1966 roku

„Relayer” został wydany w Wielkiej Brytanii 28 listopada 1974 roku. Tydzień później ukazał się w USA. Wymagająca, złożona muzyka nie odstraszyła słuchaczy. Album osiągnął wysokie, czwarte miejsce na brytyjskiej liście najlepiej sprzedających się albumów i piąte na liście Billboardu w Stanach i otrzymał złoty certyfikat za sprzedaż ponad 500 000 egzemplarzy. Sukcesem okazał się również wydany  kilka miesięcy później singiel „Soon (from „The Gates Of Delirium”)”. Nie mogę jednak zrozumieć skąd pomysł wytwórni Atlantic, by na stronie „B”  umieścić trzyminutową(!) wersję „Sound Chaser”!?  No cóż, takie to były czasy….

Ten wyjątkowy album z katalogu Yes rzadko pojawia się w  rockowych rankingach w pierwszej trójce zwykle zarezerwowanej dla „Close To The Edge”, „Fragile”, „The Yes Album”. Fakt, wszystkie one są fantastyczne. Nie mniej „Relayer” wciąż pozostaje ulubioną płytą samych członków zespołu. I to chyba najlepsza rekomendacja tego dzieła. Poza tym trudno dziś wyobrazić sobie muzykę Yes bez „The Gates Of Delirium”, czy „To Be Over”. Prawda?

Historia jednej płyty. CAMEL „Moonmadness” (1976).

Rok 1976 nie był najlepszym okresem dla progresywnego rocka. Co prawda wiele zespołów z najwyższej półki wciąż koncertowało, nagrywało i wypuszczało albumy, ale dla większości te albumy nie należały do ​​najlepszych. Genesis, Yes i Emerson Lake And Palmer wydali już swoje najlepsze albumy. King Crimson nie istniał, przynajmniej przez tę dekadę. Punk pukał do drzwi, a klasyczna złota  era prog rocka wypalała się. Wyjątkiem był zespół, który w 1976 roku wciąż się rozwijał – pod względem artystycznym i komercyjnym (w dobrym tego słowa znaczeniu). Z trzema znakomitymi płytami wydanymi w poprzednich latach można było oczekiwać, że zniknie jak wielu jego rówieśników. Tyle, że oni zaoferowali światu kolejne arcydzieło gatunku. Oto historia o księżycowym szaleństwie wielbłąda.

Camel. Wczesne lata siedemdziesiąte.

Camel to jeden z moich ulubionych zespołów magicznej ery progresywnego rocka początku lat 70-tych. Skupili się wyłącznie na muzyce, nie mieli żadnych dramatów, wielkich indywidualności, przesadnie rozdętych przedstawień scenicznych, które wyróżniały niektórych ich rówieśników. Byli jednym z najbardziej melodyjnych zespołów. Ich długie kompozycje nigdy nie nudziły. Ba! Łączyły się ze sobą bardzo misternie i gustownie. Wiele solówek zapadało głęboko w pamięć i można było je sobie zanucić, co było rzadkością w przypadku innych, wielkich zespołów tamtych czasów. Ale Camel miał jeden słaby punkt i może to był powód, dla którego odnosili mniejsze sukcesy niż niektórzy z ich rówieśników. W tym zespole nie było charyzmatycznego frontmana, który skupiałby na sobie uwagę. W porównaniu choćby do grupy Caravan, która miała dwóch świetnych wokalistów, Pye Hastingsa i Richarda Sinclaira, para Bardens/Latimer na tym tle wypadała dość blado choć chwała im za to, że przynajmniej próbowali… Pisanie tekstów również nie było ich najlepszą stroną i nic dziwnego, że ich najbardziej znany concept album tego okresu, „Music Inspired By The Snow Goose”, to płyta bez słów. Całkowicie instrumentalna muzyka okazała się jednak zaskakującym sukcesem, który w Wielkiej Brytanii wywindował zespół na szczyty list najpopularniejszych albumów roku 1975. W ankiecie czytelników „Melody Maker” zwyciężyli w kategorii „Największa Nadzieja”, co wytworzyło presję, aby szybko wydać kolejny udany album. Dla wytwórni płytowej Decca oznaczało to piosenki z wokalem. Pewnie myśleli, że „Snow Goose” to komercyjny fuks, który nie powtórzy swojego sukcesu. Chyba że ktoś podejdzie do mikrofonu…

Andy Latimer (1976)

Choć albumy takie jak „Tubular Bells” Mike’a Oldfileda udowadniały, że muzyka instrumentalna może się sprzedać, firmy fonograficzne, głównie z USA, nieufnie podchodziły do ​​takich eksperymentów. Andy Latimer: ” Po zaskakującym sukcesie „The Snow Goose”, chcieliśmy szybko wrócić do studia, aby popracować nad nową płytą i podtrzymać płomień Camel. Na początku sytuacja była trochę trudna, ponieważ podczas pisania nowych piosenek czuliśmy presję ze strony wytwórni płytowej. Nie wtrącała się do kompozycji, ale naciskała, by pojawiały się w nich piosenki. Liczyła pewnie na singlowe hity i chciała wydoić krowę, dopóki motyw Camel był gorący.”

Decca przeliczyła się. Co prawda cztery z siedmiu utworów zamieszczonych na albumie zawierały wokale, ale żaden nie znalazł się na listach przebojów. I bardzo dobrze, bo nie oto chodziło spółce kompozytorskiej Latimer/Bardens. „Nie od razu wiedzieliśmy, dokąd potoczy się ta muzyczna podróż” – ciągnie swą opowieść gitarzysta. „Chciałem trochę więcej ekscentryczności, postępu takiego jak w „Selling England By The Pound” Genesis. Z kolei Pete patrzył w stronę amerykańskiego rynku i chciał więcej mainstreamowych elementów. Szybko znaleźliśmy kompromis. Od tego momentu praca nad płytą stała się najbardziej zrelaksowaną produkcją, jaką kiedykolwiek doświadczyłem z Camel.”

Podobnie jak w procesie pisania poprzedniego albumu, Andy Latimer i Pete Bardens wyjechali na wieś, aby w spokoju i ciszy pracować nad nowym materiałem. Także tu narodził się pomysł na jej tytuł. Latimer „Byliśmy święcie przekonani, że dom na  farmie, w którym mieszkaliśmy, jest nawiedzony. Pete szybko dostroił się do sytuacji. Jego ojciec napisał wiele książek o okultyzmie i duchach, więc na okrągło opowiadał tylko o tym. Po jakimś czasie miałem tego serdecznie dość i powiedziałem, że niedługo dostaniemy jakiegoś „księżycowego pierdolca”. W końcu postanowiliśmy tak zatytułować płytę.”

Pete Bardens

„Moonmadness” zostało nagrane w Basing Street Studios (dawniej Island Studios), gdzie zespół nagrał „The Snow Goose”, a także późniejszy, „Rain Dances”. Opiekę artystyczną nad zespołem sprawował Muff Winwood, brat znanego multiinstrumentalisty Steve’a Winwooda. W owym czasie było to miejsce szczególne. To tu nagrano m.in. takie albumy jak „czwórka” Led Zeppelin, „Aqualung” Jethro Tull, „Selling England By The Pound” Genesis… Producentem i inżynierem dźwięku był Rhett Davis, któremu sławę przyniosła późniejsza praca z Brianem Eno. Baśniową okładkę zaprojektował John Field, zaś logo zespołu stworzył znany angielski ilustrator David Anstey, twórca wielu wspaniałych okładek, w tym do „Swaddling Songs” Mellow Candle, „Waterloo Lily” Caravan, a przede wszystkim do kultowego albumu The Moody Blues „Days Of Future Passed”.

Front okładki „Moonmadness” (1976)

Niestety, ta wspaniała grafika została zmasakrowana przez amerykańskiego dystrybutora płyt Camel za Oceanem, firmę Janus Records. Przenosząc oryginalny projekt do środka rozkładanej koperty wytwórnia umieściła na jej froncie alternatywny rysunek – wielbłąda w… skafandrze kosmonauty!

Alternatywna, amerykańska wersja okładki.

Płytę otwiera niespełna dwuminutowy „Aristillus” z motywem księżycowym. Podobnie jak w przypadku wielu piosenek zespołu, Latimer miał muzykę, ale nie miał jeszcze tytułu. Ten zaproponował Andy Ward przeglądający zdjęcia powierzchni Księżyca zrobione przez załogę Apollo 15. „Andy wszedł do studia i pokazując fotki powiedział ” Ten nazywa się Aristillus, a ten Autolycus.” Zasugerował żeby powtarzać słowa Aristillus Autolycus, ale za każdym razem, gdy zaczynał, wybuchał śmiechem.” Koledzy z zespołu nie byli w stanie wykonać tego zadania tak więc efekt końcowy, który słyszymy na albumie jest wokalem perkusisty.

Księżycowe kratery Aristillus (u góry) i Autolycus.

„Song Within A Song” ma wszystko w czym celował Camel: świetne melodie, ciekawe metrum, melancholijną zwrotkę, która przechodzi w energiczny temat na przemian 4/4 i 7/8 taktów. Zaśpiewał ją basista Doug Ferguson, a ja uwielbiam grę Andy’ego Warda w tym utworze – świetny przykład melodyjnego akompaniamentu perkusyjnego.

Andy Ward (1976)

Kiedy muzycy planowali temat album pomyśleli o napisaniu numerów oddających osobowość każdego z członków zespołu. Nie miały to być długie tematy. Chodziło o to, aby każdy dostał kawałek muzycznego tortu. Kolejny utwór, „Chord Change”, „przypisany” został Pete’owi Bardensowi, o którym Latimer powiedział: „Pete był bardzo zmienny. Częścią jego osobowości było to, że bardzo szybko zmieniał nastroje. Potrafił być bardzo wesoły, dowcipny, by w jednej chwili zmienić się w ponurego faceta.” Jest to najbardziej złożona kompozycja na tym albumie; schizofreniczny instrumentalny utwór, który wymaga sporych umiejętności od muzyków, z pięknym solo zagranym przez Latimera na Gibsonie 175 pożyczonym od Michaela Chapmana. Ostatni utwór na stronie „A” oryginalnej płyty, „Spirit Of The Water” był pierwszym jaki został zrealizowany podczas sesji nagraniowej. Wszystko zaczęło się od fortepianowego demo jakie Bardens przyniósł ze sobą do studia. Było tak dobre, że nic nie trzeba było poprawiać. Pete miał do niego ułożony tekst, tyle że bez tytułu. Latimer, który w przerwach czytał książkę Henry’ego Williamsona „Salar The Salmon” przypomniał sobie, że jeden z rozdziałów powieści dotyczy ducha wody i zaproponował taki tytuł. Kwestią sporną stała się obsada wokalisty w tym numerze. Ich niechęć do śpiewania zaowocował ciekawymi wyborami w studiu. W miksach nie eksponowali wokali nakładając na nie dużo efektów, fazowanie, chórki, echa… różne rzeczy, aby tylko je pochować. To zadziałało i to całkiem skutecznie, czego świetnym przykładem jest właśnie „Spirit Of The Water” ze śpiewającym tu Pete’m Bardensem.

Doug Ferguson.

Drugą stronę płyty otwiera kompozycja stworzona dla postaci Douga Fergusona, który w oczach swoich kolegów był niezwykle szczery i zawsze wpadał w szalone eskapady. Stąd piosenka „Another Night”. Jest to najbardziej rockowy numer na albumie i jedyny utwór, który choć trochę przypomina piosenkę radiową. Stał się singlem promującym album, ale z długim instrumentalnym pasażem i stroną „B” w postaci 9-minutowego instrumentalnego” Lunar Sea” nie zaszedł daleko. Zresztą podobnie jak ich inne single.

Tuż po tym mamy „Air Born”, piosenkę o tematyce Andy’ego Latimera: „”Air Born” został napisany o mnie, ponieważ uważali mnie za typowego Anglika. Kiedy usiadłem i napisałem do niej wstęp, musiałem odrzucić amerykański wpływ, który miałem w młodości”. Piosenka rozpoczyna się charakterystycznym, pastoralnym pianinem i fletem, które sprawiły, że Camel zyskał uznanie fanów na całym świecie. Gra na flecie Latimera może nie jest tak energiczna jaka była częścią występów scenicznych Iana Andersona, ani tak wirtuozerska jak Thijsa Van Leera z Focus, nie mniej chwyta za serce. Latimer, który woli być klasyfikowany jako muzyk „emocjonalny” niż „progresywny”, w swoich melodiach granych na flecie jest zawsze romantyczny i zwykle korzysta z niego jako wstęp do piosenek, albo jako przejścia instrumentalne. Poza tym to gitarzysta, który o swojej partii gitarowej w tym nagraniu z humorem tak oto opowiada: „Spędziliśmy z Rhettem całe popołudnie na podłączanie gitar do moogów i fuzz boxów i innych tego typu rzeczy. Cztery lub pięć godzin, bawiliśmy się, a potem pod koniec dnia nagraliśmy to i oboje spojrzeliśmy na siebie i powiedzieliśmy „Ależ to brzmi jak zły keyboard, prawda?””

Kosmiczno-jazzowo-rockowa bonanza jaką jest „Lunar Sea” została napisana dla Andy’ego Warda: „Morze Księżycowe” było stworzone dla Andy’ego, ponieważ czasami miał element bycia trochę wariatem. Myślę, że wymyślił ten tytuł, ponieważ był zafascynowany Księżycem i wyprawami amerykańskich astronautów na Srebrny Glob. ” A może była to gra słów z „lunacy” (obłęd)?  W tamtych czasach niewiele było wiadomo na temat choroby afektywnej dwubiegunowej, która spowodowała utratę przez Andy’ego Warda stanowiska w Camel na początku lat 80-tych. W przeciwieństwie do mniej szczęśliwych muzyków, takich jak Jaco Pastorius, Ward został właściwie zdiagnozowany i w późniejszych latach zdołał opanować ten stan. Wysokie dźwięki smyczkowe, które rozpoczynają utwór, są odtwarzane na syntezatorze Roland RS-202 Strings, który został wyprodukowany w 1976 roku trafiając wcześniej do rąk Pete’a Bardensa jako egzemplarz testowy. Zresztą wiele wczesnych nagrań zespołu zawiera dźwięki smyczkowe, nadając im formę space-rockowego brzmienia wyczarowanego na syntezatorach. „Lunar Sea” zawiera również ciekawe efekty dźwiękowe, dzięki pomysłowości Rhetta Davisa, który miał wyobraźnię i wiedział czego potrzebują piosenki. Dźwięk, który pojawia się około czterdziestej sekundy, to Andy Ward dmuchający do plastikowej rurki włożonej do wiadra z wodą. Jeszcze ciekawszy jest grzmot, który słyszymy pod koniec nagrania; wykorzystano w nim ogromny płat blachy zwany „arkuszem grzmotu”. Z kolei tę sugestię mogą docenić tylko ci, którzy pamiętają stare dobre czasy winyli: „Rhett powiedział: 'Wiesz co, na winylu jest sposób, żeby igła nie zatrzymała się po skończeniu płyty. Będzie chodzić i chodzić’. Pomyśleliśmy – fantastycznie, po prostu wrzucimy grzmot na koniec i będzie trwał dopóki ktoś nie zdejmie igły.” Zabawne dni analogu…

Ten utwór wskazuje też kierunek jaki zespół obierze na swoim następnym albumie, „Rain Dances”. Jest to najbardziej jazzowy utwór jaki do tej pory napisali i zagrali, wynikający z muzyki, której słuchali i pod wpływem której w tamtym czasie byli. Ja usłyszałem coś, co przypominało mi Brand X. To metrum 5/4, te linie basu. Dwa lata wcześniej zespół kilkakrotnie otwierał koncerty Soft Machine z Allanem Holdsworthem w składzie: „Byliśmy pod ich wrażeniem. Andy i ja co wieczór siedzieliśmy z boku sceny z otwartymi ustami i chłonęliśmy ich muzykę. Byli niesamowici.”

„Moonmadness” został wydany w Wielkiej Brytanii 26 marca 1976 roku i stał się najwyżej notowanym albumem zespołu, osiągając 15 pozycję na listach w Wielkiej Brytanii i 118 na amerykańskiej liście Billboardu. Trasa promująca płytę rozpoczęła się dzień przed jego wydaniem, a jej kulminacją był występ w londyńskim Hammersmith Odeon 14 kwietnia. Podczas tej trasy dołączył do nich Mel Collins z polecenia Douga Fergussona, który, o ironio, wypchnął go wkrótce z zespołu. Rekrutując Richarda Sinclaira (ex-Caravan i Hatfield And The North) pozyskali nie tylko świetnego basistę, ale też wokalistę. Kolejna płyta, „Rain Dances”, zawierała prawdopodobnie najbardziej gwiazdorski skład zespołu, a trasa będąca ich rezultatem była jedną z najlepszych. Artystyczne różnice spowodowały odejście Pete’a Bardensa po kolejnej płycie. Zespół dobrał jeszcze dwóch byłych członków Caravan dzięki czemu grupa zyskał przydomek „Caramel” nadany przez prasę muzyczną.

Album „Moonmadness”  pozostaje jednym z wielu szczytów ery klasycznego rocka progresywnego. Jest uwielbiany przez liczne grono muzyków, w tym Mikaela Akerfeldta z Opeth: „Ten album mnie powalił, a zwłaszcza gra na gitarze Andy’ego Latimera. To było właśnie to, czego szukałem – nareszcie ktoś do skopiowania! Zawsze skłaniałem się ku hard rockowym graczom, takim jak Blackmore, ale to było coś nowego. Było to takie szczere i emocjonalne. Każda nuta wydawała się służyć celowi. Zachwyciły mnie też kompozycje, solówki i oczywiście brzmienie gitary Latimera. Jedna z najlepszych jego solówek znajduje się w „Lunar Sea”. Jest długa i fantastycznie wykonana.” Dobrze powiedziane, prawda..?

Historia jednej płyty. CARAVAN „In The Land Of Grey And Pink” (1971).

W małym angielski miasteczku Faversham w hrabstwie Kent, 10 mil (16 km) od Canterbury, jest budynek Graveney Village Hall, w którym na parterze można wynająć salę na wszelkiego rodzaju uroczystości, wesela i imprezy rodzinne, a za dodatkową opłatę skorzystać z usług DJ’a oferującego szeroki wachlarz muzyki od lat 50-tych XX wieku, po najnowsze hity. No bo co to za impreza bez muzyki, prawda? Jestem jednak pewien, że ci którzy tam bywają nie są świadomi tego, że piętro wyżej ponad pół wieku temu gościła tam zupełnie inna muzyka. Pod koniec lat 60-tych czteroosobowa grupa młodych ludzi dzień w dzień, tydzień po tygodniu godzinami intensywnie ćwiczyła swoje nowe kompozycje. W letnie miesiące spali w namiotach przed halą, a pod jej dach wracali późną jesienią, kiedy robiło się zimno. To był ten czas, gdy żyli bardzo oszczędnie wydając siedem funtów tygodniowo, które dostawali od wytwórni płytowej. We wrześniu 1970 roku weszli do studia nagraniowego. Kilka miesięcy później na rynku pojawiła się płyta, trzecia w ich dorobku,  będąca maestrią gatunku związana z tamtym czasem i tamtym miejscem – sceną Canterbury. Ten zespół to CARAVAN, a wspomniana płyta to „In The Land Of Grey And Pink” wydana dokładnie 8 kwietnia 1971 roku.

Dwa lata wcześniej, po wydaniu debiutanckiego albumu wytwórnia Verve Records zaprzestała działalności w Wielkiej Brytanii, a to oznaczało, że Caravan został bez kontraktu nagraniowego. Sytuacja została uratowana gdy zwrócił na nich uwagę David Hitchcock pracujący w dziale artystycznym w Decca. To on załatwił im kontrakt z wytwórnią Deram specjalizującą się w wydawaniu płyt z rockiem progresywnym, w której nagrywali tacy artyści jak  Jan Dukes De Grey, East Of Eden i Aardvark. Pierwszy album dla Deram „If I Could Do It All Over Again, I’d Do It All Over You” wyszedł na początku września 1970 roku. Ten wspaniały krążek wyprodukowali wspólnie z menadżerem Terry Kingiem.

Zanim muzycy byli gotowi do rozpoczęcia nagrywania trzeciego albumu, zrozumieli jak ważną rolę odgrywa producent, o czym wspomina Pye Hastings: „Podczas pracy nad „If I Could…” wydawało nam się, że w tej materii damy radę. Dopiero później zdaliśmy sobie sprawę, że popełniliśmy duży błąd. O pomoc poprosili Davida Hitchcocka. Dave Sinclair (org): „David dał nam w studio wolną rękę, ale w zasadzie wszystko miał pod kontrolą. Był niezwykle wymagającym człowiekiem i my chyba tego potrzebowaliśmy.”  Warto zaznaczyć rolę jaką w studio odegrał Dave Grinsted, inżynier dźwięku o czym po latach mówił Hasting: „Ten facet potrafił połączyć różne rzeczy, dodać  dwa do dwóch i pokierować nami tak, że na samym końcu zadziałało to jak sen. To było niesamowite.”

Okładkę płyty zaprojektowała artystka i malarka Anne Marie Anderson, która pracowała dla działu artystycznego w firmie Decca. Szkoda tylko, że stworzyła ich tak niewiele (m.in. dla grupy Fuchsia i zespołu Stud). Baśniowa grafika, podobnie jak zawarta na płycie zwiewna, ulotna i nieco przymglona muzyka, przedstawia położony na wysokiej górze zamek ze strzelistymi wieżami u podnóża którego stoi kilka wiejskich chatek otulonych szaro-różową mgiełką. Całość, niemal jak u Tolkiena, robi wrażenie i pięknie prezentuje się po rozłożeniu okładki.

„In The Land…” to progresywny album z charakterystycznym brzmieniem instrumentów klawiszowych typowym dla sceny Canterbury, które niewiele zespołów potrafiło wówczas powtórzyć. Gitara nie jest wiodącym instrumentem. Caravan nie był zespołem opartym na jej brzmieniu; flet, piccolo, fortepian, saksofon, organy, melotron znakomicie je upiększały nie mówiąc o basie i perkusji, które zachwycają. To samo można powiedzieć o wokalach – moim zdaniem są znakomite. Każdy utwór ma swoją własną aurę podkreśloną przez genialne wykonanie. Powodzenia w znalezieniu słabego punktu lub zmarnowanej nuty. Fantastyczna produkcja, która zapoczątkowała pięcioletnią współpracę zespołu z Davidem Hitchockiem przypieczętowała opinię określającą krążek jednym słowem: ARCYDZIEŁO!

Płytę otwiera „Golf Girl”, pierwsza z trzech piosenek napisana przez basistę i wokalistę Richarda Sinclaira (brata Dave’a). Ten w sumie beztroski, folk rockowy kawałek inspirowany prawdziwą historią to jedna z najbardziej znanych piosenek zespołu będąca doskonałym lekarstwem na żałosny nastrój. Trudno nie poddać się urokowi tej lekkiej melodii z melotronem, dętymi i sekcją rytmiczną nadającą jej miły pulsujący rozmach. Nastrój zmienia się w kolejnym nagraniu. W „Winter Wine” robi się bardziej poważnie albowiem muzycy zabierają nas w liryczną podróż do krainy smoków i rycerzy. Utwór pierwotnie zatytułowany “It’s Likely To Have A Name By Next Week” ma jeden z najlepszych, mistycznych tekstów jaki u nich słyszałem. Wkrada się mroczna aura z charyzmatycznym wokalem Richarda Sinclaira, który ciągnie wszystko do przodu. Pomiędzy sekcją rytmiczną, a bardziej prężnymi klawiszami i gitarą występuje doskonała dynamiczna więź zaś David Sinclair popisuje się kilkoma świetnymi sfuzzowanymi solówkami organowymi, jednymi z tych, których można słuchać w kółko. Perła! W krótkiej, aczkolwiek zaraźliwie uroczej piosence Love To Love You (And Tonight Pigs Will Fly)” zakorzenionej w latach 60-tych z elementami flower-power wokalnie udzielił się Pye Hastings. W ciągu trzech minut wszystko  przebiega płynnie aczkolwiek w jakimś dziwacznym metrum, z mnóstwem świetnych perkusyjnych przejść w wykonaniu jak zawsze doskonałego Richarda Coughlana i bardzo przyjemną partią fletu. Wydaje się, że sztukę tworzenia uroczych, popowych piosenek Anglicy, jak nikt inny, opanowali do perfekcji. Nic zatem dziwnego, że to tę piosenkę wydaną na singlu wybrano do promocji płyty.

Tytułowy utwór, „In The Land Of Grey And Pink”, który dał inspirację do wspaniałego rysunku na okładce albumu był kolejną kompozycją Richarda Sinclaira i zawiera najbardziej surrealistyczny tekst… ach, czyste Canterbury. Kto by tam jednak przejmował się tekstem, gdy muzyka przemawia do wyobraźni?  A ta znowu jest kapryśna ze skomplikowanym beatem, oraz bardziej śmiałą aranżacją. Spróbujcie wystukać palcami rytm, a zobaczycie, że nie jest to łatwe. Nie mniej piosenka jest przepiękna, z piękną solówką na fortepianie i jeszcze lepszą ze sfuzzowanymi organami. Tak kończy się pierwsza strona  oryginalnej płyty.

Druga zawiera tylko jedną kompozycję, „Nine Feet Underground”, magnum opus zespołu. To nie tylko ukoronowanie albumu. To jeden z najlepszych epickich utworów muzycznych sceny Canterbury i (moim subiektywnym zdaniem) pierwsza piątka progresywnych utworów wszech czasów pierwszych lat 70-tych. Wyobraźcie sobie 23-minutową suitę składającą się z długiego solo organowego. Żart? Przeciwnie! „Nine Feet Underground” ma jedną z najlepszych i najwspanialszych partii organowych tamtych czasów – Dave Sinclair udowodnił, że jest mistrzem a nie rzemieślnikiem. Lubię myśleć o nim jak o bezimiennym bardzie w tej bajkowej szaro-różowej krainie przekazujący swoje historie poprzez muzykę. Format tej suity został doprowadzony do granic perfekcji. Prawdziwa rozmyta odyseja przez wyobraźnię. Nominalnie całość składa się z ośmiu części, ale odbiera się ją jak jeden, w dużej mierze instrumentalny, kawałek zagrany z polotem i wielką wyobraźnią. Nie ma tu miejsca na nadętą pompatyczność a i sami muzycy puszczają do nas oko opatrując niektóre z tych części humorystycznymi tytułami jak „Hold Grandad By The Nose” („Trzymaj dziadka za nos”), czy  „Dance Of The Seven Paper Hankies” („Taniec siedmiu papierowych chusteczek”). Przeplata się to z różnymi tematami, głównie z orientacją rockową, od czasu do czasu wędrując w bardziej free jazzowe obszary, ale finalnie całość ma hipnotyczną, psychodeliczną jakość, która uzależnia.

Płyta „In The Land Of Grey And Pink” całkiem słusznie uważana jest  za najlepsze dzieło Caravan i ukoronowanie całej sceny Canterbury. Ten album reprezentuje wszystko, czym Caravan był i wszystko, do czego dążyli od swojego powstania w 1968 roku. To także ostatni krążek zespołu nagrany w takim składzie. Pomimo personalnych roszad ta Karawana konsekwentnie podążała swą muzyczną drogą. przez następne długie lata. Ale to już historia na inną opowieść…

TRAFFIC – reaktywacja. „John Barleycorn Must Die” (1970).

Rok 1969 był dla TRAFFIC niepewny. Po udanej trasie koncertowej po Stanach Zjednoczonych promującej ich drugi album, Steve Winwood opuścił zespół wchodząc w skład supergrupy Blind Faith. W międzyczasie Island Records wydała album „Last Exit”, miszmasz studyjnych kawałków i występów na żywo nagranych przez zespół w 1968 roku. Blind Faith nagrali jeden świetny album i rozpadli się. To dało Winwoodowi impuls do rozpoczęcia pracy nad solową płytą z  planowanym tytułem „Mad Shadows” z jego ulubionymi coverami, w tym m.in. „Visions Of Johanna” Boba Dylana.  Plan był taki, by Steve w studio, jedynie z producentem Guyem Stevensem, sam zagrał na wszystkich instrumentach. Z pewnością mógł tego dokonać, ale szybko się zreflektował: „Tym, co czyni muzykę wyjątkową są ludzie. Dochodziłem do punktu, w którym potrzebowałem wkładu innych muzyków.” Pomysł nie spodobał się Stevensowi, który odszedł zabierając ze sobą… tytuł płyty i związał się z grupą Mott The Hoople. Jakież było zdziwienie Winwooda, gdy niedługo po tym na rynku ukazał się album Mott The Hoople wyprodukowany przez Stevensa pod jakże znanym mu tytułem „Mad Shadows”.

Steve Winwood i Jim Capaldi.

Rolę nowego producenta przejął menadżer Island, Chris Blackwell, zaś Steve Winwood zaczął dzwonić do swoich przyjaciół z Traffic, aby pomogli mu w studio. Jako pierwszy dołączył Jim Capaldi, który pomógł w pisaniu piosenek, współtworzył bębny i ścieżki perkusyjne. Następny był Chris Wood; dobrze zorientowany w wielu stylach muzycznych wniósł jazzowe i folkowe wpływy. Szybko okazało się, że jakość i produktywny czas, jaki trio spędzało razem w studio, wykracza daleko poza nagrywanie materiału na autorski album. Stało się jasne, że to co miało być solowym projektem tak naprawdę stało się nową płytą Traffic, która pod intrygującym tytułem „John Barleycorn Must Die” trafiła na półki sklepowe w lipcu 1970 roku. Cudowną w swojej prostocie okładkę w stylu rustykalnym z samotnym snopkiem zboża, z nazwą zespołu na dole i tytułem płyty z kształtami liter naśladującymi gałęzie drzew zaprojektował Mike Sida. Artysta, znany z okładek dla Free i Spooky Tooth.  pracował nad grafiką przy innych albumach Traffic z „Mr. Fantasy” na czele.

Front okładki „John Barleycorn Must Die” (1970)

Zanim omówię muzyczną zawartość krążka pozwolę sobie napisać kilka słów o jeszcze jednym człowieku, który obok producenta miał spory wkład w realizację płyty. Był nim inżynier dźwięku Andy Johns, młodszy brat słynnego inżyniera nagrań i producenta Glyna Johnsa. Przed współpracą z Traffic, Andy pracował z takim grupami  jak Jethro Tull („Stand Up”, „Living In The Past”), Spooky Tooth i Blind Faith. Po Traffic jego kariera nabrała szaleńczego tempa. Wystarczy powiedzieć, że to on „maczał palce” przy płytach  Led Zeppelin ( II, III, IV, „Houses Of The Holy”, „Physical Graffiti”), Free („Highway”) i The Rolling Stones („Sticky Fingers”, „Exile On Main Street”). Ładne CV i to na przestrzeni zaledwie czterech lat!

Andy Johns, który zetknął się z Winwoodem podczas sesji z Blind Faith miał do niego olbrzymi szacunek. „Nienawidzę używać słowa geniusz, ponieważ jest tak bardzo nadużywane, ale ten facet w jednym małym palcu ma go więcej niż cała armia muzyków”. Nie sposób się z nim nie zgodzić, gdyż kluczowym aspektem wysokiego poziomu tego albumie jest wszechstronna muzykalność Steve’a Winwooda. Nie tylko zaangażował się w pisanie niemal całego materiału, ale grał też na wielu instrumentach, w tym na Hammondzie, pianinie, gitarach akustycznych i elektrycznych, oraz na basie. No i ten jego bardzo charakterystyczny, uwodzący wokal pokazujący niezwykle różnorodne możliwości wokalne. Blues, pop, folk – Winwood śpiewa we wszystkich tych stylach i we wszystkich kompetentnie. Powiem więcej. Bardziej niż kompetentnie.

Traffic (1970)

Na początku 1970 roku, gdy w trójkę wznowiono sesje nagraniowe pierwszym jej efektem było to, co muzycznie uważam za ich ówczesne, szczytowe osiągnięcie – dwa otwierające płytę utwory: „Glad”„Freedom Rider”. Pierwszy z nich to instrumentalny, jazz rockowy majstersztyk z genialnym solem na saksofonie Chrisa Wooda używającego pedału wah-wah, oraz wspaniałymi liniami fortepianu Winwooda. To nagranie było później wehikułem napędzającym zespół do długich jamów podczas występów na żywo. „Freedom Rider” oprócz melancholijnego saksofonu barytonowego ma kolejne świetne solo Wooda tym razem na flecie. Te dwa kawałki połączone w jeden długi utwór tworzą jedną z najlepszych sekwencji otwierających album. Po tak znakomitym początku porywający numer soulowy „Empty Pages” pozwala dalej się cieszyć fantastyczną muzyką; duet organowy w ostatniej jego części jest wręcz doskonały i powala, szczególnie progresywnych fanów. Wokale (jak można się spodziewać) są kosmiczne. Słychać, że Steve kocha soul i… swoją duszę. „Stranger To Himself” będący kombinacją bluesa, popu i country przeznaczony był na solową płytę Winwooda, który grał na wszystkich instrumentach. Otwierający go riff i aranżacja piosenki przypomina mi „Midnight Rider” The Allman Brothers Band z albumu „Idlewild South,” wydanego w tym samym roku. Z tej samej, wczesnej sesji pochodzi jeszcze jedno nagranie, „Every Mother’s Son”, z Capaldim na perkusji, fajną gitarą i uduchowionym wokalem Steve’a na czele.

Tył okładki francuskiego wydania płyty.

Chris Wood miał eklektyczny gust muzyczny i był bardzo szczęśliwy mogąc podzielić się nim z zespołem. Będąc pod wpływem folkowego odrodzenia, które ogarnęło Wyspy Brytyjskie pod koniec lat 60-tych zasugerował grupie folkową piosenkę  „John Barleycorn”, którą usłyszał na płycie „Frost And Fire” grupy wokalnej The Watersons z 1965 roku. Wersja The Watersons, podobnie jak większość ich materiału z tamtego okresu, była zaśpiewana a cappella. Winwood przyłożył się do piosenki i zagrał w niej jedną z swych wspaniałych  partii gitarowych. Capaldi dodał gustowne partie perkusyjne w swoim stylu, a co ważniejsze, genialną harmonię wokalną zaczynając od piątej zwrotki, a akompaniament Wooda na flecie jest tu wisienką na torcie. Kiedy po raz pierwszy słuchałem tej piosenki miałem wrażenie, że wylądowałem w środku średniowiecznej inkwizycji. Tekst opisuje wszelkiego rodzaju brutalne metody stosowane przez trzech mężczyzn biednemu facetowi o imieniu John Barleycorn. Jednak bliższe spojrzenie ujawnia, że ​​niepokojący tekst jest w rzeczywistości humorystyczną  personifikacją alkoholu, a konkretnie metaforą procesu stosowanego przy… produkcji piwa i burbonu (whiskey z jęczmienia). Na Wyspach z humorem mówi się, że to „najlepsza piosenka w historii zachęcająca do picia alkoholu”. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że na przestrzeni lat śpiewało ją wielu brytyjskich artystów folkowych z  Martinem Carthym i Johnem Renbournem na czele. Wśród folk rockowych zespołów grali ją Fairport Convention, Steeleye Span, Fotheringay i wiele innych, Nie mniej jedną z najbardziej pamiętanych wersji „Johna Barleycorna” jest ta wykonana przez Traffic. Zespołu wcale nie folk rockowego.

Miesiąc po wydaniu album „John Barleycorn Must Die” wszedł na brytyjskie listy przebojów osiągając 11 miejsce bez choćby jednego przebojowego singla. Za Oceanem było jeszcze lepiej. To był ich pierwszy złoty album, osiągając na liście Billboardu piątą pozycję. Podczas gdy ówczesna muzyka rockowa z dnia na dzień stawała się coraz bardziej odjazdowa i skomplikowana, Traffic, jakby na przekór temu trendowi, odnalazł ducha i styl swoich czasów,  który, jak na rok 1970, był bardzo oryginalny.

Obrazy dźwiękiem malowane. PHIL TRAVERS i THE MOODY BLUES (1968-1972)

Złoty wiek progresywnego rocka na początku lat 70-tych był świadkiem wielu kolaboracji między żądnymi przygód muzykami i artystami plastykami, którzy uzupełniali muzykę efektownymi i pomysłowymi okładkami albumów. Dla wielu ich atrakcyjność była często głównym czynnikiem decydującym o zakupie takiej a nie innej płyty szczególnie, gdy 12-calowy kwadrat podwoił się, a rozkładane okładki stały się normą. Czołowi wykonawcy mieli swoich artystów-grafików lub firmy projektowe, które dostarczały im kreatywne obrazy.  Yes, Genesis, Pink Floyd i inni mieli swojego Rogera Deana, Paula Whiteheada i Hipgnosis. THE MOODY BLUES nie byli gorsi – trafił im się Phil Travers. To jego prace spowodowały, że kupowałem ich płyty.

The Moody Blues nigdy nie byli tak popularni jak wspomniana wyżej święta trójca progresywnego rocka, a ich wpływ na art rocka (a zwłaszcza jego część symfoniczna) jest mocno niedoceniany. Co by jednak nie mówić byli jednym z pierwszych zespołów, który grał symfonicznego rocka i faktycznie pierwszą grupą, która do swego instrumentarium włączyła melotron.

Zaczynali jako normalny zespół popowy, ale przekształcili się w zespół symfoniczny, gdy dołączyli do nich Justin Hayward i John Lodge. Współpraca grupy z Traversem zaczęła się od trzeciej płyty. Ich poprzedni krążek, „Days Of Future Passed” (jeszcze z grafiką Davida Aynsleya) wydany pod koniec 1967 roku, w którym wykorzystali orkiestrę symfoniczną był kamieniem milowym w produkcji symfonicznego rocka. Sukces piosenki „Nights In White Satin” dał im swobodę i komfort w podejmowaniu artystycznych decyzji dotyczących muzyki i sposobu jej opakowania. Na kolejnym albumie, ” In Search Of The Lost Chord”, zdominowanym przez melotron stworzyli doskonałą kolekcję muzycznej psychodelii z końca lat 60-tych poruszając ulubione tematy tamtych czasów: samoświadomość, kosmiczne wojaże, medytacje, filozofia. Początkowo Travers miał problem z pomysłem na okładkę.„Zespół chciał, abym  zilustrował koncepcję medytacji. Nie było to coś, co osobiście doświadczyłem, więc moje przemyślenia na ten temat były żadne.” Pomysły zaczęły się formować, gdy został zaproszony do studia, aby posłuchać muzyków podczas nagrywania: „Kiedy ich słuchałem, pomysł na okładkę został mi podarowany w jakiś podprogowy sposób. Studyjne pomieszczenie do nagrywania i miksowania, w którym siedziałem oddzielone było dużym szklanym oknem i w tej szybie ujrzałem kilka obrazów – jeden na drugim – prawie tak, jakbym się wspinał w kosmos.”.

Jak żaden inny album, ten był najbardziej mistyczny i psychodeliczny nawiązujący do hipisów i narkotyków (sami eksperymentowali z LSD). Okazał się też zbiorem  najlepszych utworów jakie stworzyli w latach 60-tych. Przy okazji odkryli, że bez orkiestry mogą brzmieć symfonicznie stąd dominacja melotronu, który zastąpił orkiestrę, piękne partie fletu i wiolonczeli, a także instrumenty orientalne jak chociażby sitar. Album jest napakowany „gadżetami”, choćby takim jak „The Actor” – jednym z najpiękniejszych utworów jakie napisał Justin Hayward. Znajdziemy tu również najbardziej progresywne utwory grupy w tym „House Of Four Doors” czy mistrzowski „Legend Of A Mind” dedykowany Timowi Leary’emu, papieżowi LSD. Z kolei „Ride My See-Saw” (dosyć typowy utwór Johna Lodge’a) i „Dr. Livingstone, I Presume?” pokazują zespół z tej bardziej radosnej i mniej melancholijnej strony. Wschodnie klimaty i psychodeliczne kawałki najbardziej ze wszystkich muzyków kochał Mike Pinder, co śmiało demonstruje w „Om”. Z kolei perkusista Graeme Edge był wielce rad z możliwości zadeklamowania kilku krótkich wierszy wciśniętych między utworami. Moim skromnym zdaniem „In Search Of The Lost Chord” to klasyczny i jeden z najlepszych albumów The Moodies.

Tuż po jego wydaniu  miało miejsce ważne wydarzenie w karierze zespołu – założyli własną wytwórnię i nazwali ją Threshold. Nie mniej następny album, „On The Treshold Of A Dream”, nagrany w 1969 roku wydała (tak jak i wcześniejsze płyty) wytwórnia Deram.

Począwszy od tej płyty frontowa ilustracja została rozszerzona o tylną okładkę; po jej rozłożeniu można nacieszyć się dużo większą grafiką. Pomysł ten nie od razu spodobał się szefom Deram. Ray Thomas wspomina: „Bali się, że podniesie to koszt okładki o 2 pensy za album. Pierwotnie szef produkcji powiedział nam, że jeśli album jest tak dobry, jak mówiliśmy, można go umieścić w brązowej papierowej torbie! W końcu, po wielu protestach, udało nam się postawić na swoim”. Ten format zgodnie z akceptacją całego zespołu będzie kontynuowany przez Traversa w jego kolejnych projektach. Okładka zawiera fragmenty obrazów odwołujących się do piosenki „Are You Sitting Comfortably?” – flota złotych galeonów na krystalicznym morzu, Merlin rzucający zaklęcie, Camelot… Nowością było też to, że do albumu dołączono 16-stronicową książeczkę zawierającą (po raz pierwszy) teksty piosenek.

Zespół spędził więcej czasu w studiu doskonaląc swoje rzemiosło, co widać w sekwencji trzech piosenek zamykających album: „Have You Heard (Part 1)”/”The Voyage”/”Have You Heard (Part2)”, szczególnie w instrumentalnym „The Voyage” Pindera – symfonicznym i pięknym, ze świetną atmosferą i z melotronem brzmiącym niebiańsko. Nie mniej z progresywnego punktu widzenia jest to album mniej interesujący niż dwa poprzednie, składający się głównie z błyskotliwych choć prostych piosenek, sekwencji instrumentalnych i recytowanych wierszy. Ale nadal jest dobrze. „Lovely To See You”, „Are You Sitting Comfortably?” i „So Deep Within You” to klasyki The Moody Blues,  „Dear Diary” ma bardzo lekki wpływ jazzowy, podczas gdy utwory Johna Lodge’a, „Send Me No Wine” i „To Share Our Love”, są zarówno pogodnymi, jak i prostymi utworami, bez żadnych progresywnych czy symfonicznych tendencji. Ogólnie rzecz biorąc, ten album udowadnia, że ​​nie potrzeba setek zmian tempa w każdej piosence, żeby zrobić dobrą muzykę.

Pierwszym albumem zespołu w nowej wytwórni był „To Our Children’s Children’s Children” wydany 21 listopada 1969 roku, na którym znalazła się kolejna wspaniała grafika Phila Traversa. Graeme Edge: „Ideą albumu było wyobrażenie sobie, że płyta została umieszczona pod kamieniem węgielnym i nie zostanie usunięta przez kilkaset lat”. Tak wygląda front okładki.

A tak całość po jej rozłożeniu.

Ciekawe jest również zdjęcie znajdujące się wewnątrz. Pokazano na nim zgromadzonych muzyków wokół ogniska w jakiejś pieczarze z instrumentami muzycznymi i magnetofonem. Justin Hayward: Nie wiem, gdzie byliśmy, ale próbowaliśmy przekazać myśl, że jesteśmy na planecie, która była dla nas Utopią. I na pewno nie była nią Ziemia”.

Pierwszą rzeczą, jaką zauważyć można na tym albumie, jest to, że Graeme Edge napisał swoje pierwsze dwie „prawdziwe” piosenki: „Higher And Higher” i instrumentalnym „Beyond”, które (co tu dużo mówić) są doskonałe. Większość albumu to The Moodies tacy, jakimi powinni być: symfoniczni i melancholijni co szczególnie słychać w łagodnych i pięknych utworach takich jak „Candle Of Life”„Watching And Waiting”. Z kolei „Gypsy” i „Higher…” bardziej dynamiczne, ale wciąż ze świetnym, symfonicznym brzmieniem. Mike Pinder wciąż bawił się w hipisa i stworzył psychodeliczny „Sun Is Still Shining”; na szczęście był to ostatni utwór Moodies w tym stylu. Mój ulubiony kawałek na tym albumie? Od pierwszego przesłuchania „Watching And Waiting” skomponowany przez Justina Haywarda, jednego z najlepszych jeśli chodzi o tworzenie wspaniałych, emocjonalnych piosenek: „Ludzie mówili mi, że muszę napisać piosenkę dorównującą „Nights In White. Satin”. Kiedy wymyśliłem „Watching And Waiting”, wszyscy byliśmy pewni, że będzie ona hitem, ale ku naszemu zdumieniu singiel się nie sprzedał”. Nie hit, ale to cudowna piosenka. Ogólnie rzecz biorąc, ten album jest bardziej reprezentatywny dla stylu grupy niż „On The Treshold…”. I choć nie znajdziemy tu  żadnych „klasycznych” utworów nie dajmy się zwieść: to wciąż klasyczny The Moody Blues!

The Moodies weszli w lata 70-te z kolejnym mocnym albumem „A Question Of Balance”. Tym razem okładka z mnóstwem szczegółów otwierana była niestandardowo. Od góry do dołu.

Grafika spowodowała problemy prawne związane z zamieszczeniem przez Phila Traversa fotografii pułkownika armii brytyjskiej, odkrywcy i badacza Johna Blashford-Snella znalezionej w National Geographic celującego z pistoletu do słonia. Wielce obrażony Snell (nie słoń) wysyłał gniewny list do Decci (dystrybutora płyt Moody Blues na Wielką Brytanię) żądając natychmiastowego usunięcia jego wizerunku z okładki. Travers szybko dokonał korekcji zastępując  zdjęcie pułkownika wyimaginowaną postacią.

Po serii albumów, w których skupiał się na długich sesjach nagraniowych zespół zdał sobie sprawę, że piosenki z dużą ilością  overdubbingu zrealizowane w studio stały się trudne do wykonania na żywo. W przypadku nowej płyty zdecydowali się więc na prostsze rozwiązania. Album zaczyna się klasycznym już dziś numerem „Question”, prawdopodobnie najlepszą piosenką Moodies będącą kombinacją dwóch oddzielnych melodii podzielonych tą samą tonacją. Utwór zawiera jeden z najbardziej energetycznych, 12-strunowych akustycznych riffów w historii rocka ze świetną linią basu pod brzęczącymi akordami gitary akustycznej, orkiestrowymi trzaskami i fantastyczną, wolną sekcją środkową. Wydany na singlu był hitem po obu stronach Atlantyku… Ray Thomas za sprawą „The Tide Rushes In” przyczynił się do powstania jednego ze swoich najlepszych utworów, a John Lodge, zawsze w szczęśliwym nastroju, dostarczył energiczny „Tortoise And The Hare” oraz pogodny i nieco folkowy „Minstrel’s Song”. Pindera ze swoim „Melancholic Man” stał się trochę zbyt powtarzalny. Na szczęście „How Is It? (We Are Here)” jest znacznie lepszy. Jak zawsze w przypadku utworów The Moody Blues (progresywnych lub nie) muzykalność jest świetna. Trzeba powiedzieć, że to był ich kolejny, utrzymany na wysokim poziomie album.

W 1971 roku wydali „Every Good Boy Deserves Favor” – siódmy longplay w ich dyskografii. Znam osoby, które tytuł tego albumu wykorzystywały jako łatwy sposób do zapamiętanie nut tworzących linie klucza wiolinowego: EGBDF (Every Good Boy Deserves Favour). Przypadek?  W przeciwieństwie do okładek poprzednich albumów, tym razem zespół miał mocne wyobrażenie o tym, czego chce podsuwając artyście pomysł i koncepcję. Jak zwykle końcowy efekt był niesamowity!

O ile front okładki zasugerowali muzycy, to już wewnętrzna ilustracja była autorskim pomysłem Traversa.

Płyta powstała w czasie ogromnego sukcesu, który jednak wywołał wszystkie uczucia winy, nieadekwatności i zwątpienia towarzyszące takiemu sukcesowi. Justin Hayward podsumował ją krótko: „To była słodko-gorzka płyta, kropka nad „i”, która wskazała kierunek kolejnemu albumowi”.

Całość otwiera eksperymentalny i impresjonistyczny utwór instrumentalny „Procession” napisany wspólnie przez wszystkich członków.  Z wyjątkiem zbyt słodkiego i puszystego „Emily’s Song” Johna Lodge’a i idiotycznego „Nice To Be Here” Raya Thomasa, ten album to Moodies w najlepszym wydaniu. Pinder dostarczył „My Song”, najbardziej progresywny utwór w historii grupy opierający się na prostej, ale pięknej melodii z fantastyczną symfoniczną częścią środkową. Edge zaprezentował swój najbardziej znany i radosny utwór „After You Came”. Inne wybitne utwory to „Our Guessing Game” (obok „The Tide…” najlepszy utwór Thomasa), „Story Tn Your Eyes”, „You Can Never Go Home” i „One More Time To Live” .

Ostatnia klasyczna płyta „złotego okresu” zespołu zatytułowana „Seventh Sojurn” ukazała się 17 listopada 1972 roku. Tym razem tytuł ma głębsze znaczenie o czym wspomina Lodge: „Nieświadomie wyznaczyliśmy sobie czas za pomocą tego tytułu. Według Biblii siódmy dzień jest dniem odpoczynku. Słowo sojourn oznacza wezwanie do zatrzymania. Musieliśmy wyjść z naszego kokonu  i jeszcze raz spotkać zwykłych ludzi, aby powrócić do normalności”. Jak zwykle album zawierał kolejny wspaniały obraz Phila Traversa skłaniający się tym razem ku surrealistycznemu stylowi.

Na „Seventh Sojourn” Lodge dostarcza swój najlepszy utwór w historii  „Isn’t Life Strange”, ale już przebojowa piosenka „I’m Just A Singer (In A Rock And Roll Band)” jest najbardziej tandetną i żałosną próbą grania rock’n-rolla, jaką kiedykolwiek słyszałem. Nawiasem mówiąc Moody Blues NIGDY NIE BYŁ zespołem rock’n’rollowym, ani tym bardziej bluesowym! Justin Hayward w swoim typowo melancholijnym nastroju wyczarował dwie piękne i pełne emocji piosenki: „New Horizons” (mój zdecydowany faworyt na tej płycie) i „Land Of Make Believe”. Pinder, jak zwykle przygnębiony, dostarczył dwa najmroczniejsze kawałki w historii zespołu, „Lost In A Lost World” i „When You’re a Free Man”, Jeśli pozostałe utwory, których nie wymieniłem nie wyróżniają się, to czyż nie zawsze tak było? Prawda jest taka, że ​​na tej płycie nie ma złej piosenki (jeśli rzecz jasna zapomnimy o „I’m Just…”). Może nie otaczają słuchacza krajobrazem marzeń, ale piosenka za piosenką czynią z niej świetną płytą.

Ten klasyczny i ostatni przed rozpadem zespołu album okazał się końcem jego ery, jego muzyki i oczywiście tych wspaniałych okładek Phila Traversa, dla których kupowałem ich płyty.

Historia jednej płyty. Dr. JOHN „Gris-Gris” (1968)

Gdzieś w bagnistym lesie płonie ogień zielonych płomieni. Czarownice gotują żaby i pająki do robienia eliksirów miłości, krople na serce, środki przedłużające życie. Skupione nad wielkim kotłem mruczą zaklęcia przyrządzając wywar z diabelskiej sznurówki, oleju z czarnego kota i świętego piasku. Ta równonoc, ciemna i pełna tajemnic, będzie uczczona orgią z humanoidalnymi jaszczurami i dziewiczą ofiarą dla bóstwa voodoo – Psychodelicznego Boga…

Wbrew pozorom, nie jest to początek powieści fantasy, ani cytat z niewydanej powieści o przygodach wiedźmina, Geralta z Rivii. Taka mniej więcej scenka stanęła mi przed oczami pewnego gorącego lata, gdy po raz pierwszy zetknąłem się z jedną z najbardziej psychodelicznych płyt w moim (wówczas jeszcze młodym) życiu. Kiedy Dr. John i jego „Gris-Gris” uderzyła w undergroundową scenę rockową w 1968 roku, nie było pewne, czy Jego Wysokość i Mistrz Ceremonii przybył z Kosmosu, czy też został wydobyty z hibernacji z bagien Luizjany. Mieszanka narkotycznego bluesa, obrzędowy wokal, egzotyczne tryle mandoliny i banjo, rytualna perkusja, wtręty free jazzu i uwodzicielski, ale dość groźny growl samego Dr. Johna przypominał psychodeliczną ceremonię voodoo, która wdarła się do mojego miłego i bezpiecznego salonu. Podejrzewałem (przynajmniej na początku), że wszystko zostało potajemnie nagrane w jakiejś jaskini pełnej czarnej magii, a sprawcy tego występku za ujawnienie tajemnic szerokiej publiczności ryzykowali klątwami zagrażającemu ich życiu. W rzeczywistości „Gris-Gris” został nagrany ukradkiem, ale nie w jakimś domu grzechu w Nowym Orleanie, a w słynnym Gold Star Studios w Los Angeles, gdzie Phil Spector wyciął wiele swych klasyków. To mogłoby się nigdy nie wydarzyć, gdyby tylko Dr. John i jego współkonspiratorzy  nie wynegocjowali wolnego czasu, który pierwotnie przeznaczony był dla niezwykle wówczas popularnego duetu Sony & Cher. Powstały album brzmiał jednak tak autentycznie jak Nowy Orlean, jak uliczna parada Mardi Gras w środę popielcową o północy po French Quarter. Album genialny, głęboko tajemniczy, pełen bezcielesnych głosów zwisających jak czaszki z drzew i apokryficznych opowieści o oryginalnym doktorze Johnie z Nowego Orleanu, uzdrowicielu z Haiti lub Senegalu, który pojawił się w tym mieście w XIX wieku.

Parada Mardi Gras po ulicach nowoorleańskiej French Quarter (2009)

Biorąc pod uwagę okoliczności, osiągnięcie to było tak samo magiczne jak wszystko, czego mógł dokonać najpotężniejszy  z rytuałów – rytuał voodoo. Ale od początku…

Pod koniec 1965 roku, po błyskawicznym awansie na szczyty list przebojów z „I Got You Babe”, Sonny i Cher zostali zaproszeni na występ na prywatną imprezę potentata górniczego Charlesa Engelharda Jr. odbywającą się w apartamencie na najwyższym piętrze hotelu „Waldorf Astoria” w Nowym Jorku. Zaproszenie przyszło od Jackie Kennedy. Była to jedna z pierwszych imprez towarzyskich byłej Pierwszej Damy po tragicznej śmierci jej męża, Roberta. Jackie wyraziła ogromną chęć zobaczenia i usłyszenia ich na żywo. Kiedy członkowie rodziny królewskiej, lub prezydenckiej wyrażają swoje życzenia, nie szczędzi  się wydatków. Ahmet Ertegun, szef Atlantic Records czując się szczęśliwy po tym, jak przebój Sonny i Cher uratował jego firmę ABC-Paramount przed bankructwem, przyleciał z wokalistami, ich świtą i pięcioosobowym zespołem prosto  z Zachodniego Wybrzeża. Klawiszowcem w tym zespole był Mac Rebennack, w tamtym czasie nieznany podmiot Erteguna. Dwa lata później Ertegun wiedział o klawiszowcu o wiele więcej. Rebennack, który tym razem przyszedł do jego biura pod pseudonimem Dr. John, dostarczył mu bardzo dziwny materiał mocno przesiąknięty psychodeliczną muzyką voodoo, jakiego jego uszy jeszcze nie słyszały. Oto historia Dr. Johna i płyty „Gris-Gris”.

Od połowy lat 50-tych Mac Rebennack budował swą karierę koncertując na żywo i w studio w Nowym Orleanie. Miasto było naszpikowane nocnymi klubami i knajpami, w których mieszała się szeroka gama starych i nowych stylów muzycznych. Rebennack był wtedy głównie gitarzystą, nieustannie szlifując swoje umiejętności. Zaczął na niej grać jako dziecko słuchając płyt i powtarzając z nich gitarowe zagrywki. Pewnego dnia jego nauczyciel odwiedził go w domu i słysząc muzykę bluesową dobiegającą z jednego z pokoi powiedział z aprobatą: „Tak się cieszę, że mój uczeń słucha dobrych płyt”. Na co jego matka: „Och, on teraz nie słucha. To on tak gra”. Ciekawym przykładem jego gitarowego stylu jest płyta „Storm Warning” nagrana w 1959 roku, która stała się inspiracją dla wielu garażowych kapel lat 60-tych. Wypadek z bronią palną podczas bójki w motelu na Florydzie w 1960 roku zakończył się amputacją małego palca prawej ręki. To wtedy Mac skupił się na pianinie i innych instrumentach klawiszowych, oraz na pisaniu piosenek dla lokalnych artystów. Jedna z nich, „A Loosing Battle” z 1962 roku zaśpiewana przez Johnny’ego Adamsa stała się hitem dochodząc do 27 miejsca na liście przebojów R & B.

Młody Mac Rebennack z gitarą. i wszystkimi palcami prawej ręki.

W 1965 roku, po wyjściu z aresztu za posiadanie narkotyków, Mac opuszcza Nowy Orlean i wzorem innych muzyków wyjeżdża do Los Angeles. Po przybyciu do Miasta Aniołów Rebennack trafił pod skrzydła starego znajomego, Harolda Battiste, właściciela lokalnej, nowoorleańskiej wytwórni płytowej All For One (AFO) Records skupiającej wokół siebie muzyków house. Nota bene wielu artystów z AFO pojawiło się później na płycie Dr. Johna. Battiste, od kilku lat przebywający w LA, był uznanym pianistą i aranżerem wielu piosenek duetu Sony & Cher w tym „I Got You Babe” i „Bang Bang Shot Me Down”. Dzięki jego koneksjom Mac wziął udział w wielu sesjach studyjnych dla Phila Spectora, a później został jednym z muzyków w zespole Sonny’ego i Cher. Grywał też na scenie z wieloma artystami takimi choćby jak Aretha Franklin, Marvin Gaye, Ray Charles… Do dziś wspomina epizod współpracy z Frankiem Zappą, który z The Mothers Of Invention w 1966 nagrywał swój debiutancki album „Freak Out”: „Frank napisał mi partię do zagrania. Było to pięć lub sześć dźwięków na pianinie powtarzane do znudzenia w kółko – niewiele różniło się to od Sonny’ego i Cher. W tle 20-to oosobowy chór wykrzykiwał potworne efekty dźwiękowe, coś w rodzaju „Ggrhhhrr”. Miałem już tego powyżej uszu, więc poprosiłem Lesa McCanna, żeby przytrzymał moje krzesełko, mówiąc, że idę skorzystać z WC. Wyszedłem stamtąd i nigdy nie wróciłem”. Zappę musiało strasznie to zaboleć. Cztery lata później, na koncercie Mothers Of Invention, 13 listopada 1970 w Fillmore East, Frank wciąż rozpamiętujący tamten afront, zakpił sobie z Dr. Johna i jego piosenki „Gris-Gris Gumbo Ya Ya” w utworze „Wino-Man With Dr. John Routin”….

W 1967 roku Rebennack zdecydował, że nadszedł czas, aby zrealizować projekt, o którym marzył od dłuższego czasu. Inspiracją była książka opisująca praktyki haitańskiego voodoo. W Nowym Orleanie odwiedził aptekę „Cracker Jax”, która oferowała mnóstwo wszelkiego rodzaju mikstur i tajemniczych lekarstwa na wszelkie męskie dolegliwości. Był też świadom istnienia mitologicznej postaci z Nowego Orleanu z lat czterdziestych XIX wieku, lekarza Johna Montaigne bardziej znanego jako Dr. John – wielkiego czarnego człowieka, który dorobił się niemałej fortuny, oferując całą gamę mikstur i małe płócienne torebki pochodzenia afrykańskiego z tajemniczym pismem odstraszającym duchy i pomagające zdjąć klątwy zwaną gris-gris. Skład niektórych  mikstur okazał się być jedynie przegotowaną wodą z dodatkiem ziół i żadnej magii w tym nie było. No cóż, naiwnych nie sieją, a wiara ponoć cuda czyni… Mac odkrył także zapiski opowiadające historię Dr Johna i jego towarzyszki życia, Pauline Rebennack (która mogła, ale nie musiała być jego daleką krewną), którzy za niedozwolone „szamańskie praktyki” zostali skazani i wtrąceni do więzienia. Przypieczętowało to pomysł przyjęcia postaci Dr. Johna i napisanie piosenek w tym klimacie.

Mac Rebennack jako Dr. John.

Przedsięwzięcie nie wypaliłoby gdyby nie pomoc Harolda Battiste. Aranżer znał szefów Atlantic Records za pośrednictwem spółki ATCO, która wydała wszystkie albumy Sonny & Cher. Ahmet Ertegun i Jerry Wexler dali Battiste pewną swobodę w tworzeniu własnych projektów. Ten wykorzystał okazję gdy Sonny i Cher byli zajęci kręceniem musicalu „Good Times” (reżyserski debiut Williama Friedkina) i zaprosił Maca oraz jego ekipę do Gold Star Studios, aby nagrał tę swoją muzyczną miksturę voodoo. Gdyby Atlantic wiedział, co tam się dzieje prawdopodobnie wyciągnąłby wtyczkę z projektu. Album został jednak ukończony z pomocą nie tylko Battiste, który był jego producentem i grał na klarnecie, ale także licznych muzyków sesyjnych. Wśród nich znaleźli się przyjaciele z Nowego Orleanu: wokalistki Tami Lynn i Shirley Goodman, saksofonista Plas Johnson i utalentowany perkusista Richard „Didimus” Washington szczególnie przydatny przy opracowywaniu afro-karaibskich rytmów i podkładów. W niektórych utworach wykorzystano dwa basy, które wraz z armią perkusistów (przypisuje się ośmiu) stworzyły niesamowicie głęboką i gęstą sekcję rytmiczną. Problemem był wokalista, a w zasadzie jego brak. Rebennack nie planował śpiewać na płycie; pierwszym wyborem był jego przyjaciel z dzieciństwa Ronnie Barron. Ten jednak, wystraszony tematyką tekstów i samą muzyką odmówił. Cóż było robić? Mac, zdając sobie sprawę, że śpiewa wcale nie gorzej niż Sonny Bono czy Bob Dylan, postanowił stanąć osobiście przed mikrofonem. I całe szczęście!

Zaklęcia i zestawienia na „Gris-Gris” były tak dziwaczne, że nawet Ahmet Ertegun, który wytwórnia ATCO wydała w styczniu 1968 roku nie potrafił dziennikarzom odpowiedzieć do jakiego gatunku album należy. A zaczyna się on od „Gris-Gris Gumbo Ya Ya”, jednym z najbardziej oryginalnych otwieraczy tamtych czasów. Mało tego – jeśli przeanalizować jego tytuł widać tu rodzaj hołdu dla eklektyzmu Nowego Orleanu: gris-gris kojarzy się z voodoo, gumbo to regionalny gulasz gotowany z wielu składników, zaś Ya Ya był nawiązaniem do piosenki „Sittin’ On My Ya Ya” Lee Dorsey’a, największego hitu jaki wyszedł z tego miasta. Pierwsze wersy tekstu nie pozostawiają wątpliwości z kim mamy do czynienia. „Nazywają mnie Dr John, Nocny Podróżnik. Trzymam w ręku torbę gris-gris i przybywam z daleka”. Jego na wpół śpiewany growl jest białym, bagiennym odpowiednikiem Howlin’ Wolfa. W ciągu kilku sekund od rozpoczęcia wokalu nie sposób zapomnieć brzmienia jego głosu. To właśnie w takich momentach był on inspiracją dla wielu, od Jima Morrisona po Toma Waitsa. Jednak prawdziwą „magią” wokalnego występu Dr. Johna jest fakt, że nawet po usłyszeniu go niezliczoną ilość razy, ogólne wrażenie pozostaje wciąż silne. I to jest kluczowy powód, dla którego „Gris-Gris Gumbo Ya Ya” jest tak charakterystycznym i absolutnie zapierającym dech w piersiach momentem w historii muzyki. Utwór zaczyna się szeptaną, niemal zapadającą w pamięć linią saksofonu Plas Johnsona, którego niektórzy mogą kojarzyć z saksofonowym solo z „Różowej Pantery” Henry’ego Manciniego. Szybko przenosimy się w wilgotną noc w głąb bagiennych rozlewisk, gdzie możemy poczuć dym z płonącego pośród gęstych drzew ogniska. Lekko grające gitary i mandolina  brzmią jak obrzędowa mantra i są tłem dla przerażającej, ale perfekcyjnie zaśpiewanej przez wielu śpiewaków pieśni wzmacniając jeszcze bardziej ogólny niepokój. To jeden z najważniejszych momentów tej płyty. Trudno byłoby wówczas znaleźć piosenkę z jakiegokolwiek gatunku, która osiągnęłaby taki poziom emocji..

Wężowe rytmy, uduchowione chórki i upiornie odbijająca się perkusja stworzyły niesamowity nastrój, który w „Danse Kalinda Ba Doom” stał się jeszcze bardziej upiorny, a wokalne dialekty i melodie rodem z Bliskiego Wschodu tworzą quasi-religijną atmosferę, która przenika płytę. Plemienny klimat wyczarowany został poprzez włączenia różnorodnych instrumentów perkusyjnych „Didimusa” Washingtona. W swojej autobiografii „Under A Hoodoo Man: The Life Of The Nite Tripper” Mac Rebennack pisze o nim z głębokim szacunkiem: „Didimus był największym conguero, jakiego kiedykolwiek słyszałem i jedynym, który grał na pięciu bębnach conga – nie na jednym, nie na trzech, a na pięciu! Mało tego, miał między nogami dwa bongosy, a na stojaku obok dwa dombeki – baterię dziewięciu instrumentów perkusyjnych. Grał w stylu haitańskim, afrykańskim, mieszając to z własnym kubańskim jazzem. Miałem szczęście, że do mnie dołączył.”

Jeden z dwóch najlżejszych gatunkowo utworów na płycie to „Mama Roux” (drugim był „Jump Sturdy”), soulowo-funkowe numer, który wydany na singlu mógłby stać się przebojem. Dr. John szybko jednak wrócił do dżungli Bayou w „Danse Fambeaux” z miksturą indiańskich pieśni Mardi Gras, smyczkami minstreli, nieprzeniknionymi tekstami rzucającymi zaklęcia i tajemniczą melodią… „Psotne” dźwięki nigdy nie były tak porywające, jak w „Croker Courtbullion”, z fletem zaklinacza węży, śpiewem, klawiszami i… elementami free jazzu ujawniając podziw Rebennacka dla takich muzyków jak John Coltrane i Elvin Jones. Jakby tego było mało, pojawiły się również śpiew ptaków i odgłosy zwierząt brzmiące jak futurystyczne połączenie bluesowego śpiewaka Professor’a Longhaira z „ojcem chrzestnym” muzycznej exotici, Martinem Dennym… Wspomniany wyżej „Jump Sturdy” był krótkim i dość zaraźliwym mariażem wodewilu i funku – miła dla ucha odskocznia przed ośmiominutowym toure de force  „I Walk On Gilded Splinters” zamykającym płytę. Ta najsłynniejsza piosenka na „Gris-Gris”, którą śpiewali wszyscy, od Marshy Hunt po Paula Wellera jest porażającą miksturą voodoo, która zarówno tliła się złowieszczymi przeczuciami, jak i gotowała się od pokus zmysłowych rozkoszy. Królowe voodoo odsuwają się na bok, gdy Nocny Podróżnik powraca, by obserwować swoje terytorium wyłaniając się z trumny jak Screamin’ Jay Hawkins, po to, by „postawić gris-gris na twoim progu” a zaklęcia, które rzuca bardziej  przypominają język francuski niż angielski. Genialny Battiste  nie aranżuje muzyki, on rzuca kości podczas pełni Księżyca, a ich przepowiednia może okazać się przerażająca. Swoją drogą Jagger i spółka na bank musieli słyszeć ten numeru zanim napisali „Sympathy For The Devil”…

Ahmet Ertegun dowiedział się o albumie dopiero po zakończeniu nagrywania i był bardzo niechętny wydaniu „Gris-Gris”. Na szczęście ustąpił otwierając tym samym drzwi do kariery Dr. Johna, który wyrósł na muzyczną instytucję jako „chodząca encyklopedia muzyki Nowego Orleanu” i nagrał kolejne płyty (cztery) wydane przez Atlantic. Na przestrzeni lat jego muzyka zmieniła się i obrała inny kierunek, ale psychodeliczny klimat debiutanckiego albumu w jego niezwykłym katalogu płyt wciąż pozostaje dla mnie najtrwalszy.

Chichot losu, czyli słodko-kwaśna opowieść o zespole CYTRUS (1979-1985).

Trójmiejski CYTRUS zapisał się w historii polskiego rocka nie tylko jako jedna z najciekawszych grup, jakie pojawiły się w latach 80-tych, ale też jako jedna z najbardziej pechowych: nie doczekali się w czasie swojej egzystencji nawet singla. Na szczęście pozostawili po sobie nagrania radiowe, które zostały wydane na płytach CD przez Metal Mind Production w 2006 („Kurza twarz”) i w 2007 roku („Tęsknica”). Ku mojej rozpaczy wówczas nie zdążyłem się na nie załapać. Naiwny liczyłem, że za jakiś czas zostaną wznowione. Nie zostały… Na ponowną publikację nagrań zespołu przyszło mi czekać długie lata. W końcu moja cierpliwość, która podobno  jest cnotą trudno dostępną nawet dla mistrzów, została nagrodzona poprzez  pochodzące z Sosnowca wydawnictwo muzyczne GAD Records, specjalizujące się w archiwalnych nagraniach z kręgu jazzu i rocka. Dzięki niemu na moją półkę trafiły w końcu nagrania zespołu zebrane na srebrnych krążkach „Trzecia łza od słońca” (2018) i „Raj utracony” (2020).

Zespół powstał w czerwcu 1979 roku w Sopocie i tworzyli go: perkusista Andrzej Kalski (ex- Ragtime Septet), gitarzysta Andrzej Kaźmierczak (mający za sobą współpracę z grupami Kawałek Ściany i Truskawkowy Budzik), basista Waldemar Kobielak (nagradzany na przeglądach młodych talentów) oraz grający na skrzypcach, flecie, fortepianie i gitarze Marian Narkowicz (grywał w formacjach Parowóz Stephensona i Nord Band, oraz „kolaborował” z Helmutem Nadolskim i Andrzejem Przybielskim).

Początkowo mieli nazywać się Zoppot, jak rodzinne miasto. Tę niezbyt poprawną wówczas politycznie nazwę wybił im z głowy menadżer zespołu, Marcin Jacobson (w tym czasie także opiekun Dżemu i grupy Krzak). Były też i inne pomysły: Władcy Much, Belzebub, Kawałek Ściany… Żadna nie zyskała zespołowej akceptacji. Andrzej Kaźmierczak: „Zazwyczaj wszyscy szukają jakiś wymyślnych, czasem bulwersujących prowokacji słownych. Mnie olśniły małe, żółte cytryny – jakież to proste! Mocna cytryna potrafi porządnie ściąć gardło, a nadmiar kwasu zeżreć szkliwo. Chcieliśmy być właśnie taką cytryną – kwaśnym Cytrusem powodującym orzeźwiający smak i kwaśną minę po wypiciu jego soku.”

Zespołowi udało się stworzyć własne, oryginalne brzmienie, które było wypadkową muzyki jaką sami się fascynowali, a więc Jethro Tull, Carlos Santana (z okresu płyty „Caravanserai”), Chick Corea, Return to Forever, East Of Eden, Flock… Jeden z ówczesnych krytyków określił ich muzykę jako heavy rock grany z jazzowym zacięciem. Kaźmierczak widział to inaczej: „Ja bym powiedział, że to był rock-jazz. Nie jazz-rock. Wiadomo, że się mówi odwrotnie, ale to nie był ani czysty rock, ani czysty jazz. Dużo improwizowaliśmy – studyjne wersje rzadko kiedy pokrywały się z tym co graliśmy na żywo.” Moim zdaniem grali po prostu progresywnie.

Trudności sprzętowe i lokalowe spowodowały, że na sceniczny debiut trzeba było czekać aż do lutego 1980 roku. Dzięki pomocy katowickiej grupy Kwadrat, która zjechała wtedy na Wybrzeże z serią klubowych występów mogli sprawdzić swe muzyczne koncepcje i siebie przed młodzieżową publicznością. Debiut był tak udany, że Kwadrat zaproponował im dalsze wspólne koncerty (w sumie było ich osiem) biorąc wszystkie sprawy organizacyjną na swe barki. Szybko zwrócili na siebie uwagę fanów i fachowców wygrywając kilka lokalnych konkursów, w tym Przegląd Zespołów Rockowych w gdańskim „Żaku”, skąd zostali wysłani na Warsztaty Artystyczne w Bolesławcu i Chodzieży. Dodatkowo zdobyli także przepustkę do studia Polskiego Radia w Gdańsku. Efektem pierwszej sesji radiowej były nagrania „Rock ’80”, „Tęsknica nocna” i „Żegnaj świecie”. Mało brakowało, a sesja nie doszłaby do skutku – pomoc przyszła od grupy Kombi, która udostępniła im aparaturę. Ten koleżeński gest miał duży wpływ na ich brzmienie i pracę w studio.

Jeszcze tego samego roku wzięli udział w I Ogólnopolskim Przeglądzie Muzyki Młodej Generacji w Jarocinie oraz w III edycji Muzyki Młodej Generacji organizowanej w ramach sopockiego festiwalu Pop Session. Imprezy te zapoczątkowały ich ogólnopolską karierę znaczoną licznymi koncertami, oraz udziałem w kolejnych festiwalach w Łodzi, Jeleniej Górze, Jarocinie, Poznaniu…

Do gdańskiego Radia wracali parokrotnie realizując kolejne utwory w tym tak znane jak „Afera”, „Trzecia łza od słońca”, „Terroryści”, „Patryk (Narodziny Patryka)”… Niektóre pojawiły się na radiowych listach przebojów: „Bonzo” był przez dwa tygodnie numerem jeden na liście „Jedynki”, a „Kurza twarz” kilka tygodni spędziła na „Trójkowej” liście Top20. Sukces..? Marcin Jacobson: „Cytrus od samego początku miał pod górkę. Pojawili się na rynku lekko spóźnieni, bo Muzyka Młodej Generacji miała już wtedy swoje gwiazdy – Krzak, Exodus, Kombi, Kasa Chorych, Mech, oraz Porter Band. Poza tym na rynku funkcjonowały już dwie grupy o identycznym instrumentarium i podobnych klimatach muzycznych, wspomniany Krzak i Kwadrat.”

W 1981 roku z zespołu odszedł Kalski, który wyjechał do USA (po powrocie grał w grupach Babsztyl i Savana), a jego miejsce zajął Zbigniew Kraszewski dotychczasowy perkusista Mietek Blues Band. W tym samym roku dołączył do nich były wokalista Nord Bandu, Kazimierz Barlasz. Muzyka zaczęła ewoluować w stronę ciężkiego rocka, czego przykładem „Dokąd” – jeden z pierwszych utworów nagrany z Barlaszem. Gdy już zaczęli budować swoją markę i popularność wybuchł stan wojenny. To już nie pech – to było jakieś fatum. Andrzej Kaźmierczak: „Sam stan wojenny to był dla nas dramat, próby odwołane, nie było żadnych perspektyw. Każdy myślał tylko jak to przetrwać.” Marcin Jacobson: „Kiedy wszystko się poluzowało branżowi wyjadacze ponownie przejęli kontrolę nad rynkiem i namaścili nowe gwiazdy, które wypełniły czas antenowy – Maanam, Perfect i Lady Pank. W zaistniałej sytuacji Cytrus nie miał szans na utrwalenie swojej pozycji.”

Stan wojenny wpłynął na kolejne zmiany w składzie. Grupę kilkakrotnie opuszczał, po czym do niej wracał Zbigniew Kraszewski, który definitywnie odszedł i wstąpił do Kombi w1984 roku. Nieco później podobnie zrobił Waldemar Kobielak, którego gitarzysta CYTRUSA, Andrzej Kaźmierczak tak wspomina: „Waldek w zespole znalazł się trochę przypadkowo. W którymś momencie ktoś go do nas przyprowadził. Zaczęliśmy próby i Waldek powiedział, że ma klawisze. Okazało się, że to była dziecięca zabawka. Podłączyliśmy ją i nawet grała jakieś akordy. Nie mniej Waldek był świetnym materiałem! Potrafiłem go ustawiać. Mówiłem do niego: „Waldek masz grać jak ten facet z Rush i mieć taki sprzęt jak on”. I on to kupował. Szedł do rodziny, wymógł na nich by dali mu kasę i kupił sobie klawisze. To samo z gitarą basową – był bardzo ambitny, dużo ćwiczył, rozwijał się niesamowicie. Szkoda, że go już nie ma. Odszedł 19 maja 1994 roku. To jest postać – gość, którego dzisiaj chciałbym mieć przy sobie. Był otwarty i kochał życie.”

Waldemar Kobielak (1958-1994) – basista zespołu Cytrus.

Nie sposób w tym miejscu nie wspomnieć o najważniejszym człowieku w grupie, Marianie Narkowiczu. Ponownie Andrzej Kaźmierczak: „Liderem, w sensie profesjonalnym, był Maniek, ale on – nieskromnie powiem – nie byłby Mańkiem, gdyby nie nasze interakcje. Reprezentowaliśmy dwie sprzeczne osobowości. Był bardzo delikatny i wrażliwy. Sam fakt, że on grał na flecie i na skrzypcach, a ja na przesterowanej gitarze elektrycznej mówi dużo o układzie w zespole. Był bardzo delikatny i wrażliwy. Jednocześnie sprowadzał mnie na ziemię w kwestiach muzycznych, zawsze były między nami tarcia. To jedyna osoba, o której mogę powiedzieć, że znałem ją od podszewki – tak samo jak on mnie. Miewał odloty, co miało chorobowe podłoże, a potem znowu się zmieniał, śmiał i było dobrze. Dla mnie był niewykorzystanym talentem. Kiedy graliśmy dużo koncertów, to siłą rzeczy na próbach musiał dużo ćwiczyć – wtedy był najlepszy. Był za to antytalentem, jeżeli chodzi o organizacje. Jak mu coś odpadło od sprzętu, to bywał bezradny. Kobiety go za to kochały. Miał u nich niesamowite powodzenie i to w przedziale wiekowym od lat 15-tu do plus 40-tu. Był wyjątkową postacią.”

Marian Narkowicz – świetny multiinstrumentalista  i skromny człowiek.

Jeśli chodzi o grę na instrumentach Narkowicz miał różne etapy. W szkole muzycznej uczył się gry na pianinie. Potem musiał wybrać inny instrument i początkowo jego wybór padł na skrzypce po czym stwierdził, że one są może i fajne, ale jednak flet będzie lepszy. Gitara była do niego troszkę „doklejona” – to nie była jego bajka. „To nie jest tak, że Maniek pchał się do grania na wszystkim” – ciągnie swą opowieść Kaźmierczak – „On był strasznie ambitny, ale jeżeli uznał, że nie da rady to rezygnował. Jego miłością, głównym instrumentem był flet. Kiedyś Grzesiu Ciechowski, przyszedł lekko wkurwiony i zaczął bluzgać, że nie umiemy grać, że Maniek nie umie grać, ale tak naprawdę, jeśli chodzi o flet, to Maniek był lepszy od Grzegorza. Grzesiek może i miał dobre pomysły, od strony stylistyki, tekstów, ale na flecie Maniek był zdecydowanie lepszy. Jethro Tull słychać było u niego na kilometr.”

Po rozpadzie zespołu w 1985 roku gitarzysta odciął się na długie lata od muzyki. Jej zew odezwał się wiele lat później. „Miałem plan powrotu, ale Maniek mi umarł. I tak naprawdę, dopóki Maniek żył to reaktywacja była realna. Kiedy odszedł wszystko się zawaliło… Pamiętam Pop Session w Operze Leśnej, którą otwieraliśmy. Zagraliśmy pierwsze trzy dźwięki i okazało się, że ludzie ruszyli na płot, runęło całe ogrodzenie i siedem tysięcy wtargnęło do Opery. Był full jakiego nigdy nie widziałem. Jak Maniek umierał przypomniałem mu to. I to wspomnienie pomogło mu w przejściu na drugą stronę. Widziałem, że się rozjaśnił. Mam nadzieję, że kiedyś powita mnie tam z otwartymi rękami…”

M. Narkowicz i W. Kobielak – dedykacja z płyty „Trzecia łza od końca”

Po stanie wojennym brak perspektyw spowodował kolejne zawirowania personalne. Po Kraszewskim odeszli Waldemar Kobielak (Babsztyl) i Kazimierz Barlasz (Exodus, Mad Max). To był moment gdy kariera zespołu się załamała, a częste zmiany składu zmuszały zespół do ograniczenia działalności koncertowej. Na szczęście regularnie dokonywał kolejnych nagrań radiowych. To głównie dzięki nagraniom takim jak „Bycza krew” fani wiedzieli, że grupa wciąż istnieje.  Jeszcze w połowie 1985 roku na łamach „Wieczoru Wybrzeża” Andrzej Kaźmierczak i Marian Narkowicz z entuzjazmem mówili o planach nagrania płyty. Padły nawet tytuły utworów jakie zamierzali na niej umieścić: „Baśń o księżycowej karecie”, „Aleja gwiazd”, „Cytrusland”. Niewiele później wystąpili w Jarocinie i… zniknęli z estrady. Jak się okazało – na zawsze.

Mniej więcej po roku pięciu byłych muzyków CYTRUSA (Kobielak, Narkowicz, Kaźmierczak, Barlasz i perkusista ich ostatniego składu, Leszek Ligęza) utworzyła heavy rockową kapelę Korba odnosząc spory sukces i wydając dwa albumy. „Korba miała być dodatkiem do Cytrusa, żebyśmy zaczęli zarabiać.”  – tłumaczy Kaźmierek – „Doszliśmy z Mańkiem do wniosku, że zespoły instrumentalne to obrzeże rynku komercyjnego. Próbowaliśmy zrobić coś, co robią inne zespoły rockowe, gdzie ten wokal zawsze był. Nawet Hendrix coś tam sobie podśpiewywał. Pojawił się też Bogdan Olewicz i przyniósł ze sobą niezłe teksty. Oba zespoły mogły funkcjonować obok siebie. Nie powiem, czasem wszystko mieszaliśmy śpiewając trochę z Korby, trochę z Cytrusa, a to nie zawsze było dobre. Należało być wyrazistym. Potem zaczęły się problemy. Firmy wydawnicze padały, Maniek poważnie się rozchorował…” Po odejściu Barlasza w 1991 roku próby znalezienia nowego wokalisty nie powiodły się. Dwa lata później Korba zawiesiła działalność i nigdy się nie reaktywowała.

Na płycie „Trzecia łza do słońca” znalazł się komplet studyjnych, instrumentalnych nagrań zespołu zrealizowanych w latach 1980-84. W książeczce zdjęcia zespołu i tekst Marcina Jacobsona.

Cytrus „Trzecia łza od słońca” (2018)

Słuchając tej płyty należy pamiętać, że są to zbiory radiowych nagrań w różnych studiach, z różnymi realizatorami, a nie przemyślana wizja artystyczna muzyków. Nie mniej otrzymujemy tu fantastyczną fuzję klasycznego rocka progresywnego, w którym dominuje ciężkie brzmienie gitar, drapieżny flet, szybujące ponad resztą skrzypce… Cudownie nośne i harmonijnie spójne melodie, przebojowe tematy, zaskakujące zwroty akcji są idealnymi nośnikami dla ognistych i porywających solówek na gitarze i flecie oraz energicznych partii sekcji rytmicznej. Gdyby ten materiał powstał dekadę wcześniej zostałby łatwo uznany za utraconą perełkę europejskiego prog rocka lat 70-tych. I rzeczywiście jest to klejnot, któremu nie można się oprzeć. Takie utwory jak „Afera”„Tęsknica nocna”, „Baśń o księżycowej karecie” to muzyka czarów. „Mayones to jest to” (chodzi tu o gitarę o nazwie Mayones), „Bonzo”, „Trzecia łza od słońca”, „Słoneczna loteria (Ćma)”, „Jeźdźcy smoków” to utwory pod względem aranżacji rewelacyjnie opracowane. Człowiek chłonie te dźwięki i zastanawia się, dlaczego o ich istnieniu wie tylko garstka fanatyków..? Płyta, dedykowana Waldkowi Kobielakowi i Marianowi Narkowiczowi, powinna zadowolić każdego wytrawnego słuchacza prog rockowej muzyki.

„Raj utracony” to drugi, po „Trzeciej łzie od słońca”, album z archiwalnymi nagraniami zespołu CYTRUS w katalogu GAD Records, zawierający nagrania z Kazimierzem Barlaszem. W książeczce, obok zdjęć zespołu, obszerny wywiad z Andrzejem Kaźmierczakiem.

Druga płyta zespołu Cytrus „Raj utracony” (2020)

Jak już wyżej zaznaczyłem, pierwsze nagrania CYTRUSA skrzyły się od instrumentalnych popisów gitar, fletu i skrzypiec. Gdy w składzie pojawił się Kazimierz Barlasz, muzycy rozpoczęli poszukiwanie nowej formuły dla swojej muzyki. Nagrali wtedy w radiowych studiach szereg wciągających, nie zawsze oczywistych utworów, pełnych energetycznych gitar Andrzeja Kaźmierczaka, fletowych popisów Mariana Narkowicza z zapadającymi w pamięć melodiami wyśpiewanymi mocnym, rockowym głosem przez Kazimierza Barlasza. I trzeba powiedzieć, że mariaż z wokalistą sprawdził się idealnie.

Na płycie znalazło się dziesięć utworów i choć skojarzenia z Jethro Tull i Kansas są nieuniknione (flet, skrzypce) nie ma mowy o ślepym kopiowaniu. Słuchając takich numerów jak „Dokąd”, „W cieniu życia”, „Kangur czy Casanova”„Raj utracony” aż dziw bierze, że nie stały się klasykami polskiego rocka. To tutaj znajdziemy słynną „Byczą krew”– nagranie, w które mocno ingerował pan cenzor przyglądający się pracy muzykom w studio. Pozostałym kawałkom też niczego nie można zarzucić – wciągają od pierwszego taktu i trzymają wysoki poziom do ostatniej nuty. Dla miłośników ciężkich brzmień pozycja jak najbardziej obowiązkowa!

Za życia CYTRUS nie doczekał się płyty – po rozpadzie ma ich cztery. Czyż to nie chichot losu..?

PS. Wszystkie cytowane wypowiedzi Marcina Jacobsona i Andrzeja Kaźmierczaka pochodzą z bloga MuzyktomaniA Tomasza i Anny Piątkowskich, które za zgodą zespołu dołączono także do płyt wydanych przez GAD Records. 

MOUNTAIN I LESLIE WEST. Wspinając się na góry szczyt.

Wydana w 1970 roku na debiutanckim albumie „Climbing!” grupy  Mountain dwu i pół minutowa piosenkaMississippi Queen” ma wszystko czego potrzeba, żeby stać się nieśmiertelna: cholernie dobry gitarowy riff i mocny wokal Leslie Westa, ciężki bas Felixa Pappalardiego i… krowi dzwonek, w którego z wielkim zacięciem i ekspresją  wali perkusista Corky Laing. Taki hit z epoki klasycznego rocka pojawia się w niezliczonych płytowych składankach, ścieżkach dźwiękowych, programach telewizyjnych. Ale to nie jedyne z czym kojarzyć się nam będzie jej autor. Leslie West szanowany był za swoją wszechstronną grę nie tylko u współczesnych mu mistrzów: Claptona, Becka, Page’a, Hendrixa, ale przez kolejne pokolenia młodych gitarzystów.

West (prawdziwe nazwisko Wallenstein – zmienił je po rozwodzie rodziców) urodził się w Nowym Jorku w rodzinie żydowskiej dorastając na Manhattanie, Long Island i Forest Hills w Queens. Był członkiem i założycielem garażowej grupy The Vagrants działającej w połowie lat sześćdziesiątych, w skład której wchodził również jego brat Larry grający na basie. Mieli nawet dwa hity: „I Can’t Make A Friend” oraz cover Otisa Redinga „Respect” wydany tuż przed bombastyczną wersją Arethy Franklin. Leslie nigdy nie robił nic na pół gwizdka. Punktem zwrotnym w jego życiu artystycznym okazał się występ Cream w nowojorskim The Village Theatre (późniejsze Fillmore East), który obejrzał ze swym bratem. „Wcześniej wzięliśmy trochę LSD na rozjaśnienie umysłu. Czekaliśmy w napięciu na rozpoczęcie koncertu. Nagle kurtyna się otwiera. Widzę Claptona w kurtce z koziej skóry i słyszę jak grają  „Sunshine Of Your Love”. Powiedziałem: „O mój Boże, ja nic nie umiem. Jestem do niczego!” Wróciłem do domu z mocnym postanowieniem –  będę ćwiczyć, by dorównać najlepszym.” Wysiłek się opłacił: jego grupa Mountain odegrała kluczową rolę w hard rocku i miała swój wkład w narodzinach heavy metalu.

Leslie przez większość życia walczył z nadwagą. W erze rządzonej przez cienkie jak rurki gwiazdy rocka, sylwetka Westa wyróżniała się słuszną posturą, ale na scenie wykorzystywał ją na swoją korzyść dzięki czemu jego vibrato i gitarowe brzmienie trzęsło z mocą trzęsienia ziemi. „Chciałem brzmienia gitary, które brzmiałoby jak trzy gitary”, wyjaśnił kiedyś o technice, na której opiera się Mountain. Z grzmiącym, ale efektywnie prostym fuzzem, które Kyuss i Monster Magnet uruchomią 20 lat później. Styl śpiewania odzwierciedlał jego grę na gitarze potrafiącą przydusić słuchacza do ściany. „Cały czas pracowałem nad swoim brzmieniem.  Chciałem mieć najwspanialszy, największy dźwięk i chciałem vibrato jak ktoś, kto gra na skrzypcach w stuosobowej orkiestrze.”

Kiedy Mountain pojawił się po raz pierwszy na scenie, magazyn „Rolling Stone” nazwał go „głośniejszą wersją Cream”. Zostało to podkreślone rolą Felixa Pappalardiego jako producenta drugiej płyty Cream. Za kulisami sprawy były mniej proste. Najwcześniejszy skład Mountain nękany był wewnętrznymi napięciami, problemami z narkotykami, a nawet zastraszaniem. Perkusista Corky Laing stwierdził kiedyś, że początki zespołu były jak „życie w karnym obozie”.

Mountain. Od lewej: Felix Pappalardi, Corky Laing, Leslie West (1970)

Zanim narodził się zespół Mounatain, Leslie West wydał w 1969 roku płytę pod własnym nazwiskiem zatytułowaną… „Mountain”. Producentem i współautorem ośmiu z jedenastu nagrań był nie kto inny jak właśnie Pappalardi. Obaj znali się jeszcze z czasów The Vagrants. Wśród tych nagrań znalazło się „Long Red” znane później z koncertowego wykonania na Woodstock. Na perkusji zagrał ND Smart (wł. Norman D. Smart) były członek Remains i Kangaroo. Dodatkowo w trzech nagraniach na organach wspomagał ich Norman Landsberg. Płytę wydała wytwórnia Windfall Records w lipcu 1969 roku.

West zachęcony dobrymi recenzjami w prasie muzycznej przekonał Pappalardiego do stworzenia zespołu o takiej samej nazwie jak jego płyta. Z pewną dozą humoru argumentował: „Na scenie nigdy nie było grubego i chudego faceta. Nie możemy tego przegapić”. Przejście od solowego projektu do zespołu wymagało jednak zmian. Pappalardi, wrażliwy na muzyczne podobieństwa zespołu do Cream zwerbował, mimo sprzeciwu Westa, klawiszowca Steve’a Knighta, aby dopełnił brzmienie grupy. West, ogromny wielbiciel Claptona i The Jimi Hendrix Experience, lekceważył te porównania twierdząc, że teraz będą z kolei kojarzeni z Vanilla Fudge i Deep Purple.

Jeden z pierwszych koncertów Mountain miał miejsce na festiwalu Woodstock, który jednym nie wypalił, innym ugruntował reputację. Koncert Crosby, Stills & Nash był dopiero ich drugim publicznym występem. Inne zespoły, takie jak The Grateful Dead czuły niedosyt ze swojego, podczas gdy Alvin Lee i Ten Years After błysnęli jak Supernowa w ciemną listopadową noc. Stąpanie po deskach na polu Maxa Yasgura zmieniło również karierę Mountain. Potężny Leslie West ze swoim Les Paulem wyglądającym w jego rękach jak dziecinna zabawka opanował centralną część sceny, podczas gdy Felix Pappalardi stał w półcieniu po swojej prawej stronie grając wściekłe linie basowe. Wyrobiona publiczność nie słyszała jeszcze gitarzysty, który byłby w stanie połączyć dostępność, melodię, moc, płynne vibrato i mocny rytm w jednym pakiecie. Ogniste wykonanie „Beside The Sea” i „Southbound Train” zrobiły wielkie wrażenie i nie pozostały niezauważone przez dyrektorów wytwórni płytowych.

Debiutancki album grupy zatytułowany „Climbing!”  (znany również jako „Mountain Climbing!”) ukazał się dokładnie 7 marca 1970 roku i przyniósł jedną zmianę w zespole – Corky Laing zastąpił za bębnami ND Smarta. Oprócz wspomnianego już „Mississippi Queen” krążek zawierał osiem utworów, które ugruntowało ich artystyczną wizję.

Nagranie albumu zajęło zaledwie 10 dni i wiele z jego piosenek natychmiast weszło do koncertowego zestawu grupy pozostając tam do końca jej działalności. Muskularny i fascynujący riff dominujący w „Never In My Life” przyniósł Westowi szacunek rówieśników, w tym samego Hendrixa. Ciężki popowy akcent „Silver Paper” i senna, lekka psychodelia „The Laird” to słodycze napędzane przez Pappalardiego, które odciągnęły Mountain od niechcianych porównań. Jego gładki wokal pozbawiony był rytmu Westa oferując słuchaczom jaśniejszy odcień Mountain. „For Yasgur’s Farm” zawierał soulowy śpiew Westa w najlepszym młodzieńczym wydaniu. Jego wokal wydobywa z tekstu każdą kroplę dramatu i emocji, idealnie pasujący do dynamicznej aranżacji. Warto w tym miejscu zaznaczyć, że numer ten grany był na Woodstock pod pierwotnym tytułem „Who Am I But You And The Sun”… Pewną niespodzianka w tym zestawie jest kompozycja „Theme For An Imaginary Western”, napisana przez basistę Cream, Jacka Bruce’a i nadwornego autora ich tekstów Pete’a Browna. Wiedząc jak ważne dla Pappalardiego było zdystansowanie się od porównań z Cream, wybór tej piosenki może zastanawiać. Podejrzewam, że nie obyło się tu od mocnej ingerencji Westa.

Pod koniec pierwszego roku działalności Mountain zagrał aż 132 potwierdzone występy dzieląc sceny z takimi wykonawcami, jak Sly And The Family Stone, Jethro Tull, Country Joe McDonald, Van Morrison, Bloodrock… Wystąpili na głównej scenie Atlanta Pop Festival w lipcu 1970 roku, a jednym z głównych punktów imprezy było urzekające wykonanie bluesowego standardu „Stormy Monday”.

Szczyt twórczej możliwości nadszedł wraz z nagraniem i wydaniem w styczniu 1971 roku drugiego albumu „Nantucket Sleighride”.

To była wspaniała kontynuacja „Climbing!”. Tytułowy utwór nawiązuje do prawdziwej historii Owena Coffina, młodego marynarza, którego statek wielorybniczy został staranowany przez kaszalota. Ciężko ranny chłopak został zjedzony przez swych towarzyszy, którzy na szczątkach łodzi, bez żywności i słodkiej wody przez wiele tygodni dryfowali po Oceanie. Pappalardi i jego przyszła żona, Gail Collins, którzy byli jego twórcami  odwołali się również do szkockiej melodii ludowej wyrażającej smutek odległej miłości i moc Przyrody. „Nantucket Sleighride” stał się centralnym punktem koncertów Mountain przeradzając się w długi jam…  Dwa inne, nie mniej ważne kawałki to „Travellin’ In The Dark (To EMP)” i „The Animal Trainer And The Toad” – oba na wpół autobiograficzne. Pierwszy mówił o poczuciu zagubienia i samotności w drodze, drugi o pułapkach przemysłu muzycznego… Pomimo, że Mountain uważany był za jeden z pierwszych zespołów heavy metalowych, można tu znaleźć mnóstwo prog-rocka i psychodelicznego pop rocka. „Tired Angels” wcieliło się w fantasy i złożyło hołd Jimiemu Hendrixowi; „My Lady” bliżej było do klasyki ciężkiego bluesa, a „The Great Train Robbery” łączył południowy rock z wczesną formą glamu. Moim zdaniem cała czwórka na tej płycie zademonstrowała swoją genialną współpracę. Szkoda, że następny album, wydany dziesięć miesięcy później, był ostatnim w tym składzie…

Pierwsza strona „Flowers Of Evil” zawiera nowy materiał studyjny, natomiast druga to nagranie koncertowe zarejestrowane  27 czerwca 1971 roku w nowojorskim Filmore East. Znów narzuca się podobieństwo do Cream i ich studyjno-koncertowej płyty „Wheels Of Fire”.

Talent na pewno ich nie opuścił, ale nadmiar narkotyków, (szczególnie u Westa) osłabił dyscyplinę. Proces pisania piosenek do pewnego stopnia załamał się, ponieważ na albumie znalazły się tylko cztery nowe utwory. O tym, że zespół wciąż grał bardzo dobrze nie było wątpliwości, ale staczał się w twórczą „flądrę”.  Większość nowego materiału skupiała się na klasycznym rocku z gitarą Westa zdegradowaną do drugorzędnej roli i dominującym wokalem Felixa Pappalardiego. Po raz pierwszy równowaga między nimi została mocno zachwiana. Przyzwoicie wypada tu tytułowy, czadowy  kawałek w stylu boogie z podwójną gitarą Westa będący swoistym  komentarzem na temat żołnierzy powracających z Wietnamu, a także nieco wolniejszy „Crossroader” napisany przez państwo Pappalardich. Krótki „King’s Chorale” z fortepianem świetnie komponuje się jako intro do „One Last Cold Kiss” – bagnistego hard rocka. Nie przekonuje mnie niestety „Pride And Passion”, który brzmi jak skrzyżowanie ELO z Queen…

Mountain. Z tyłu od lewej F.Pappalardi, L. West, z przodu C. Laing, S. Knight

Druga strona płyty to zapierający dech w piersiach pokaz umiejętności całego zespołu. „Dream Sequence” to 25 minutowy jam składający się z pięciu sekwencji (bez nudnego, perkusyjnego sola na perkusji!) z pirotechniką gitar o wielkiej mocy, z wplecionym w połowie nieśmiertelnym numerem Chucka Berry’ego „Roll Over Beethoven”. Niezwykłe wykonanie „Mississippi Queen” zamyka ten nierówny, ale wciąż godny uwagi album.

Po występie w Anglii, na początku 1972 roku zespół ogłosił rozpad. Podawali różne przyczyny, ale głównym był Pappalardi twierdzący, że wyczerpująca praca poważnie uszkodziła mu słuch. Problem tkwił jednak gdzie indziej. To narkotykowe i osobiste problemy zespołu rozwaliły wszystko. Knight całkowicie porzucił muzykę rockową i wrócił do swojej prawdziwej miłości, jazzu. Pappalardi powrócił do pracy w studio, West i Laing  udali się na Wyspy tworząc z basistą Cream, Jackiem Bruce’em nową super grupę o nazwie West, Bruce and Laing. Chemia między duetem z Mountain a utalentowanym, ale ponurym Bruce’em niosła nadzieję na trwały związek. Połączenie takich osobowości nadało ich pierwszemu albumowi niesamowicie nieprzewidywalny charakter, a utwory takie jak „The Doctor”, „Love Is Worth The Blues” i potężne „Third Degree” Williego Dixona sugerowały, że ich gwiazda powinna świecić trochę dłużej. Okazało się, że był to początek niezwykłej, lecz niestety krótkiej współpracy pomiędzy muzykami. Uzależnienie Westa od narkotyków osłabiło potencjał zespołu i spowodowało kolejne rozczarowanie; niecałe dwa lata po powstaniu pozostawili po sobie „zaledwie” dwa albumy studyjne i jeden koncertowy…

West i Pappalardi w 1973 roku reanimowali Mountain w zmienionym składzie wydając rok później dwa albumy – studyjny „Avalanche” i koncertowy „Twin Peaks” po czym grupa ponownie się rozpadła tuż po koncercie w Felt Forum w Nowym Jorku, 31 grudnia 1974 roku. To były dwie ostatnie płyty Mountain na których zagrał Felix Pappalardi.

Małżeństwo Felixa i Gail Collins przetrwało zgiełk lat 60 i 70-tych, ale na przełomie nowej dekady lata napięć nadszarpnęły imponującą więź pary. Pappalardi podobno zakochał się w młodszej kobiecie i krążyły plotki o zbliżającym się rozwodzie. Gdy 17 kwietnia 1983 roku muzyk wrócił do domu od swojej kochanki, Collins wpadła w szał i zastrzeliła niewiernego męża z pistoletu, który wcześniej dostała od niego w prezencie. Podczas procesu twierdziła, że był to nieszczęśliwy przypadek – broń wypaliła podczas jej czyszczenia (o piątej nad ranem…?). W tę wersję nie wierzył ani West, ani nikt inny kto znał parę od lat. Sąd dał wiarę słowom Gail. Za nieumyślne spowodowanie śmierci wymierzył jej karę dwóch lat więzienia. Po jej odbyciu Gail Collins wyprowadziła się do Meksyku, gdzie zmarła 6 grudnia 2013 roku.

Felix Pappalardi, producent, muzyk i współzałożyciel grupy Mounatian.

Zdrowie Leslie Westa było problemem przez wiele lat. W połowie lat siedemdziesiątych przeniósł się do Milwaukee, aby zerwać z heroiną, morfiną, kokainą… W wywiadzie z 1990 roku powiedział, że minęło 10 lat, odkąd „przestał bratać się z narkotykami”. W połowie lat osiemdziesiątych zdiagnozowano u niego cukrzycę. Na początku nowego stulecia stwierdzono mu raka przewodu moczowego. Jakby tego było mało w 2011 roku, podczas lotu na koncert do Biloxi w stanie Mississippi prawa noga Westa stała się sina na skutek powikłań związanych z cukrzycą. Został przewieziony do szpitala, gdzie chirurdzy nie mieli innego wyjścia – aby uratować mu życie amputowali dolną jej część. Na szczęście West wyzdrowiał i jego kariera trwała dalej. Jego ostatnie trzy albumy: „Unusual Suspects” (2011), „Still Climbing” (2013) i „Soundcheck” (2015) zostały nagrane z zaproszonymi gośćmi wśród których znaleźli się m.in. Slash, Joe Bonamassa, Billy Gibonns, Johny Winter, Brian May, Zakk Wylde, Peter Frampton…

20 grudnia 2020 roku Leslie West doznał zatrzymania akcji serca. Przewieziony do szpitala trafił na oddział intensywnej terapii. Nie odzyskawszy przytomności zmarł trzy dni później. Miał 75 lat…

Czesław Kazimierek – egzotyczny ptak muzycznej sceny.

Bez wątpienia Czesława Kazimierka pochodzącego z małego, śląskiego Radzionkowa nazwać można egzotycznym ptakiem muzycznej sceny. Ptakiem, który od kilku lat zagnieździł się w angielskim, ponad 160-tysięcznym Peterborough. Jak się okazuje, Czesław to nie tylko znakomity gitarzysta, świetny kompozytor i realizator nagrań, ale też  pedagog, który swoją wiedzę i kunszt przekazuje młodym adeptom gitary. Bardzo skromny i ciepły człowiek wypowiadający się barwną, nad wyraz wrażliwą i osobistą muzyką łączącą blues, jazz, soul podszytą rockowym pazurem. I robi to w swoim indywidualnym, wypracowanym przez lata stylu.

Przez lata udzielał się w kilku muzycznych projektach, by w końcu powołać do życia własny – CZESŁAW KAZIMIEREK PROJECT. Pod tą nazwą na rynku muzycznym zadebiutował płytą „Moje życie” wydaną w 2013 roku. Znalazło się na niej dwanaście autorskich, głównie instrumentalnych kompozycji. Tylko dwie z nich: „Maciejka” – urocza kołysanka dla synka w rytmie bossa novy i „Karolcia”, (z angielskim tekstem) zaśpiewane przez Karolinę Michalską nie są utworami instrumentalnymi. Czesław jednym akordem, jednym szarpnięciem strun potrafi poruszyć wszelkie pokłady naszej wrażliwości wprowadząjąc nas w fascynującą opowieść o wędrówce przez życie. A wszystko to malowane dźwiękiem gitar: akustycznej i elektrycznej, podparte świetną sekcją rytmiczną i saksofonem Patryka Zdebika.

Pięć lat później ukazała się płyta „Time” będąca muzycznym   rozwinięciem debiutu. I podobnie jak debiut zawierała głównie instrumentalne utwory. Wyjątkiem jest nagranie „Holy Walk”, które do własnego tekstu zaśpiewała młoda, bardzo zdolna wokalistka Kaja Karaplios. Miłym zaskoczeniem było wykorzystanie przez kompozytora w „Time” i „Love” kwartetu smyczkowego, zaś w „Four Chimneys Crescent” pojawia się saksofon w stylu Mela Collinsa. Tym razem zagrał na nim Leszek Szczerba; w ślad za jego dźwiękiem podąża kapitalne solo gitarowe i to jest jeden z tych momentów, gdy skóra na plecach cierpnie.

Jakiś czas temu, z myślą o blogu, zaproponowałem gitarzyście, by opowiedział nie tylko o sobie, ale także o swojej pasji. Planowaliśmy spotkanie przy kawie i muzyce. Niestety, po wybuchu pandemii odłożyliśmy je na lepsze (czyt. pewniejsze) czasy. Pozostał internet. Czesław chętnie odpowiedział mi na kilka pytań, a efekt tej rozmowy pozwolę sobie przytoczyć poniżej.

Od jak dawna grasz na gitarze?

Na gitarze gram od ponad trzydziestu lat. Komponuje, piszę muzykę, jestem producentem moich płyt. W wolnych chwilach uczę gry i dziele się wiedzą z moimi studentami, ale też cały czas sam uczę się tego fachu od najlepszych. Myślę, że to droga, która nie ma końca.

Skąd wzięła się miłość do gitary? 

Kiedy miałem jakieś12 lat zacząłem się interesować gitarą jak większość moich rówieśników, którzy szukali sposobu na zabawę. Tak to wtedy wyglądało. Była to zabawa i nie traktowałem tego w kategoriach przyszłego zawodu. Od starszych kolegów uczyłem się gry na gitarze, aż przyszedł momentu kiedy zrozumiałem, że mogę to robić sam, słuchając moich mistrzów. Rozpisywałem ich partie, a później próbowałem je naśladować. Dopiero wiele lat później dotarło do mnie, że to może być mój sposób na życie. Trwało to całe lata. Do momentu, aż odnalazłem swój własny głos, swój własny styl, który pielęgnuje do dzisiaj.

Kto Cię muzycznie inspirował, kto był (jest) Twoim gitarowym idolem?

Moimi idolami wtedy byli Jimi Hendrix , Jimi Page, Mark Knopfler, do którego twórczości wracam chętnie do dziś i wielu, wielu innych. Słuchałem wszystkiego gdzie tylko pojawiała się gitara. Na przestrzeni lat moi idole się zmieniali, zacząłem słuchać jazz, bluesa, wiec pojawili się Clapton, Robben Ford, Larry Carlton, Mike Stern. No i oczywiście David Gilmour.

Miło, bo to także jedni z moich ulubionych. Wracając do gitary, a właściwie do gitar (wszak masz ich wiele), czy masz swoją ulubioną markę, model..?

Lubię różne gitary, akustyczne i elektryczne. Lubię różnorodność w muzyce dlatego sięgam po różne modele, ale najbardziej lubię modele Telecaster. Obecnie testuję moją nową gitarę która została zbudowana dla mnie na zamówienie przez Kiesel Custom Guitar. Według moich specyfikacji, to idealny instrument na nowa płytę nad którą obecnie pracuję.

Jakie były początki Twojego muzykowania? Grałeś w jakimś zespole w swym rodzinnym mieście? Jeśli tak, jaką muzykę wykonywaliście?

Jednym z pierwszych zespołów w jakim grałem to projekt pod nazwą The Man, który został reaktywowany kilka lat temu przez założyciela Damiana Nowaka. Graliśmy wtedy rock progresywny będąc pod wpływem takich zespołów jak Pink Floyd, Marillion… Nagraliśmy nawet materiał na płytę w studio Izabelin, ale nigdy to nie zostało wydane.

Pierwsza płyta ,”Moje życie”, pod szyldem Czesław Kazimierek  Project została nagrana w będzińskim Metstudio w 2012 roku, choć materiał był gotowy już wcześniej. 

Wiele lat pracowałem nad swoim warsztatem i udoskonalałem swoją grę, aż doszedłem do momentu, w którym postanowiłem coś z tym zrobić. Marzył mi się album, pod którym mogłem się podpisać. W 2012 roku marzenie się spełniło – nagrałem swoją pierwszą płytę, która jest początkiem mojej muzycznej wędrówki, oraz sposobem na życie. Materiał napisałem dwa lata wcześniej, ale jak to w życiu bywa nie zawsze jest tak, jak byśmy chcieli. Musiałem to przemyśleć i dobrze przygotować się do nagrań. Płyta została wydana rok później gdzie procesem produkcji zająłem się sam.

Była jakaś promocyjna trasa koncertowa?

Plany koncertowe oczywiście były, ale niestety moje zdrowie się rozsypało i musiałem je odłożyć na inny czas. To był trudny dla mnie okres – śmierć mamy, rozwód, choroba… Musiałem wszystko zawiesić. Wyjechałem do Anglii, aby być z moimi dziećmi i tam zacząłem życie od nowa.

Później pojawiła się płyta „Time”. Pięć lat po debiucie. Trochę długo na nią czekaliśmy…

Po kilku latach pobytu w UK, kiedy zdrowie moje znacznie się poprawiło i pojawiła się energia postanowiłem nagrać drugi album zatytułowany „Time”. Zacząłem szukać muzyków, którzy mieliby podobną wrażliwość, abym mógł ten album nagrać.

A propos muzyków. Wszyscy oni reprezentują wysoki poziom warsztatowy. Długo wymieniać i chwalić wszystkich. Jakim kluczem się kierowałeś przy ich doborze?

Muzycy, którzy uczestniczyli w nagraniach pierwszej płyty byli moim wyborem. Cały czas uczę się dobierać właściwych muzyków do moich kompozycji, stosując się do zasady: najpierw człowiek potem muzyk. Z uwagi na to, że wciąż uczę się procesu nagrywania, dlatego drugą płytę nagrałem w innym studio, z innymi muzykami. W trakcie pracy nad „Time” zrodziła się przyjaźń z Andrzejem Ruskiem – wspaniałym człowiekiem i świetnym muzykiem, który wyraził chęć dalszej współpracy. Mogę zdradzić, że kolejna płyta powstaje w innym miejscu, z nowymi muzykami.

Możesz powiedzieć o niej coś więcej?

Nowy album będzie nagrany w UK, w londyńskim znanym studio i wyprodukowany wraz ze współproducentem mającym na koncie kilka znakomitych płyt z lat 80-tych. Skład zespołu będzie międzynarodowy. Obecnie szlifujemy materiał i mamy nadzieję że już wiosną wejdziemy do studia. Więcej szczegółów zdradzić nie mogę.

Trzymam kciuki, żeby się powiodło! I żeby nowy krążek sprzedał się w jak największym nakładzie, a zawarta na niej muzyka rozbrzmiewała w rozgłośniach radiowych całego świata. Tak,  jak ma to miejsce w przypadku płyty „Time” z czego ja, jako fan Twojej muzyki cieszę się ogromnie.

„Time” mimo iż nie dostał szansy na promocje w postaci koncertów ma się bardzo dobrze. Nagrania z płyty emituje wiele stacji radiowych w Wielkiej Brytanii, USA, oraz Azji. Na wielu playlistach sąsiadują z utworami gigantów gitary. Płyta ma dobre recenzje w wielu czasopismach muzycznych nie tylko w Polsce, ale także w brytyjskiej prasie.

Nic dziwnego. Cały krążek jest bardzo klimatyczny zbliżony do tego, co gra np. Pat Metheny. Jeden z recenzentów porównał ją do drugiej solowej płyty Davida Gilmoura. Czyż potrzeba lepszej rekomendacji ?

Wszelkie porównania przez redaktorów muzycznych i recenzentów są bardzo miłe i dodają skrzydeł, ale myślę, że mój stan uduchowienia muzycznego jest już na tyle silny, że odnalazłem swój własny głos, własny styl, który będzie wyeksponowany wraz z moim nowym instrumentem na nowej płycie.

Obecnie żyjemy w ciężkim dla wszystkich pandemicznym czasie. Trudno cokolwiek zaplanować nie tylko na miesiąc, dwa naprzód, ale nawet na kilka dni. Nie mniej pozostają marzenia, których nie odbierze nam nikt i nic. 

Moim marzeniem jest ciągle się rozwijać i mam nadzieje, że w tym roku wyprodukuję i wydam nowy album będący kontynuacją mojej muzycznej wędrówki. To trudne czasy, wiec nie planujemy koncertów na ten rok. Najpierw płyta, potem promocja. I życzmy sobie wszyscy, aby życie wróciło jak najszybciej do normalności. Wszyscy jesteśmy tego spragnieni.

Podpisuję się pod tymi życzeniami dziękując jednocześnie za rozmowę.

A ja życzę Czytelnikom Rockowego Zawrotu Głowy radości w odnajdowaniu (nie)zapomnianej muzyki.

Jego kompozycje uspakajają i odprężają. Jakby wyszły nie spod palców, ale z głębi duszy i serca. Tak to odbieram. Pewnie dlatego, kiedy wkładam Jego płyty do odtwarzacza długo z niego nie wychodzą. Są jak egzotyczny ptak, którego widokiem nie sposób napawać się jedynie krótką, ulotną chwilą.

ELOY – hippisi kosmicznego rocka.

Moja przygoda z muzyką ELOY zaczęła się od płyty „Silent Cries And Mighty Echoes”. Wtedy nie wiedziałem jeszcze, że zespół nagrywał ją w atmosferze wielkich kłótni i sporów, ale to w bólu ponoć rodzą się wielkie albumy, czego dobitnym przykładem choćby płyta „The Wall” Pink Floyd, nomen omen wydana w tym samym 1979 roku. Potem przyszedł czas na inne krążki: „Ocean” ( z okładką zaprojektowaną przez naszego rodaka Wojtka Siudmaka), Power And The Passion”, „Dawn”, „Colours”… Przez kilka dekad uzbierało się ich całkiem sporo. Ale dla ELOY to co najlepsze wydarzyło się w latach 70-tych.

Co by nie mówić ELOY jest jednym z najbardziej utytułowanych i najbardziej znanych zespołów rocka progresywnego, jakie kiedykolwiek przybyły z Niemiec. Marzycielski i klimatyczny progresywny rock symfoniczny przyciągnął wielu fanów sięgając daleko poza granice własnego kraju, a ich popularność wciąż trwa. Nazwa formacji wzięła się z fascynacji literaturą science fiction gitarzysty grupy Franka Bornemanna, w szczególności zaś powieścią Herberta George’a Wellsa „Time Machine” („Wehikuł czasu„). Jej bohaterami byli Elojowie – żyjąca w odległej przyszłości rasa ludzka, miłująca pokój i bliski kontakt z naturą. Myślę, że Frank  skojarzył sobie Elojów z hippisami lat 60-tych, co po części później znalazło swe odbicie także i w muzyce zespołu.

Zadebiutowali singlem „Walk Alone”/Daybreakwydanym przez niemiecki United Records nagranym za własne pieniądze  w 1970 roku. Podpisanie kontraktu płytowego z firmą Philips otworzyło im drogę do szerszego zaistnienia, a tym samym nagranie dużej płyty z legendarnym producentem, Conny Plankiem.

Debiutancki album grupy wyszedł w 1971 roku w intrygującej do dziś okładce: bajerancka, rozkładana i wieloczęściowa. Na samej górze ruchomy dekiel od kubła na śmieci, pod nim jego zawartość: trochę petów i „apetyczna” kanapeczka, tak na oko – tygodniowa. Trzeba przyznać, pomysł oryginalny i zaskakujący. Nic więc dziwnego, że w Niemczech płyta funkcjonowała także pod nazwą „Mülltonne” (niem. „pojemnik, kubeł na śmieci”), choć oficjalnie jej tytuł brzmiał tak jak i nazwa zespołu.

To pierwsze wydawnictwo jest jednak jednym z najmniej reprezentatywnych debiutów w historii rocka progresywnego. Nie ma tu symfonicznego prog rocka, zamiast tego surowy, ciężki rock z początku lat 70-tych. Co prawda usłyszeć tu można bardzo delikatne tendencje progresywne w zdominowanej przez fortepian i organy balladzie „Isle of Sun” oraz w strukturze „Something Yellow”, ale większość albumu brzmi bardziej jak Black Sabbath, czy wczesny Deep Purple niż to, czego można się spodziewać po ELOY znany z następnych płyt. Dwa wspomniane wcześniej utwory wraz z nagraniem „Today” oraz kawałkiem tytułowym są przyzwoitymi hardrockowymi utworami, ale kompletnie brakuje im wyrafinowania i atmosfery późniejszych albumów, co sprawia, że ​​płytą bardziej  interesują się zagorzali fanów zespołu, archiwiści i kolekcjonerzy niemieckiego hard rocka z początku lat 70-tych. Płyty-arcydzieła dopiero nadejdą. Nie mniej na plus temu albumowi zapisać trzeba jeszcze jedno – to jest jedyna płyta ELOY naprawdę dobrze zaśpiewana po angielsku (żeby nie powiedzieć, że jest to jedyna płyta ELOY w ogóle dobrze zaśpiewana). No i sztuczka z pokrywką była interesująca.

Gitarzysta Frank Bornemann został liderem i wokalistą grupy, kiedy Erich Schriever odszedł po debiucie. To wtedy zespół obrał bardziej progresywny kierunek i pod jego przywództwem uczynił go jednym z wiodących niemieckich zespołów rocka progresywnego. Perkusistę Helmutha Drahta zastąpił Fritz Randow i to ten skład stworzył pierwszy, prawdziwie progresywny album ELOY  zatytułowany „Inside”  wydany przez Harvest w 1973 roku..

Album składa się z dość szorstkiego i przestrzennego rocka progresywnego z czadowym gitarowym graniem, podobnym do wielu undergroundowych kapel krautrockowych tamtych czasów. Pierwszą stronę albumu zajęła ponad 17-minutowa suita „Land Of No Body”, która zadowoli wszystkich fanów energicznymi jamami z dużą ilością przestrzennych organów, ciężkich gitar i znakomitych riffów. Był to również pierwszy utwór, w którym można było usłyszeć wokal Bornemanna z jego charakterystycznym „twardym” niemieckim akcentem. Utwór tytułowy to ponura kompozycja z prostym, ale dobrym motywem organowym. Dwa ostatnie nagrania na albumie, głównie akustyczny Future City” i złożony „Up And Down”, mają bardziej psychodeliczny charakter. Osobiście uważam, że krążek „Inside” to najlepszy z najwcześniejszych albumów zespołu i wstyd nie mieć go w swej kolekcji.

Kolejna zmiana personalna miała miejsce na trzecim albumie nagranym rok później, gdzie Luitjen Janssen zastąpił basistę Wolfganga Stockera.

Floating” nie jest zły, ale wydaje się ciut słabszym projektem od swego poprzednika i ujawnił niewielki stopień stagnacji w zespole. Co prawda dostajemy tu więcej przestrzennego, energetycznego i psychodelicznego rocka progresywnego niż na „Inside”, ale ze słabszymi i mniej charakterystycznymi kompozycjami. Brakuje mi tu wariacji i nie tyle smaczków, co drobnych niuansów, którymi zespół potrafił czarować na „Inside”. Nie mniej 14-minutowy „The Light From Deep Darkness” zawiera znakomite fragmenty instrumentalne z dużą ilością przestrzennych organów i gitary. Szkoda tylko, że partie wokalne brzmią nieco wymęczone i pozbawione ikry. Reszta albumu jest na całkiem niezłym poziomie choć ogólnie nie zaskakuje czymś czego już nie słyszeliśmy (i to w mocniejszej formie) na drugiej płycie… Nie marudźmy jednak, bo taki Castle In The Air” to ładny, psychodeliczny, progresywny utwór z długą środkową częścią, w której  wokaliza Bornemanna i gitara stapiają się ze sobą w sposób, który przypomina mi Camel i Andy’ego Latimera… Plastic Girl” jest kolejną próbą odtworzenia tego, co zrobili na „Inside” i trzeba przyznać, że brzmi nad wyraz przyzwoicie. Tytułowy „Floating” to krótki, niespełna czterominutowy utwór instrumentalny, podczas gdy „Madhouse” jest prostym, ciężkim rockerem, który swobodnie mógłby zagościć na pierwszym albumie.

W 1975 roku grupa pozyskała dodatkowego gitarzystę w osobie Detlefa Schwaara, zaś wydany w tym samym roku „Power And The Passion” był ich pierwszym albumem koncepcyjnym i pokazał, że ELOY poszedł w bardziej symfonicznym kierunku.

Po „Floating” ta zmiana wydawała się konieczna i sprawiła, że ​​nowy krążek był płytą przejściową. Tekst opowiadał o Jamie, synu naukowca, który eksperymentował z „lekami powodującymi erozję czasu”. Pewnego dnia Jamie wziął niektóre z tych narkotyków i nagle znalazł się w Paryżu w 1358 roku, gdzie poznał Jeanne, córkę potężnego gospodarza, który wbrew jej woli chciał wydać ją za mąż za syna sąsiada. Jamie i Jeanne zakochali się w sobie od pierwszego wejrzenia i postanowili uciec. Po dramatycznych przygodach spotkany dobry czarodziej pomógł obojgu wrócić do współczesnych czasów. Tak w skrócie wygląda libretto płyty. Tym razem muzyka opierała się głównie na brzmieniu instrumentów klawiszowych poszerzonych przez Manfreda Wieczorke’a o melotron, fortepian, syntezatory. Materiał na albumie jest zróżnicowany – od potężnego symfonicznego rocka („Mutiny”) przez ostry, ciężki prog rock („The Zany Magician”) do atmosferycznego, przestrzennego i wyluzowanego piękna („The Bells Of Notre Dame”) . Niestety, długie „Love Over Six Centuries” zawiera wiele dialogów między głównymi bohaterami, które po pewnym czasie stają się nieco męczące i denerwujące, a w „Daylight” ponowne wykorzystano riff z „Land Of Nobody”. Ogólnie „Power And The Passion” był ważny dla muzycznej ewolucji ELOY, ale dla mnie pozostaje najsłabszym z czterech albumów koncepcyjnych, które stworzyli w latach 70-tych.

Po „Power And The Passion” zespół poszedł w rozsypkę, ale Frank Bornemann szybko zebrał nowy skład, który stał się najbardziej utytułowanym w jego historii. Nowym perkusistą został wybitny pałker Jürgen Rosenthal (ex-Scorpions); za klawiszami usiadł Detlev Schmidtchen, podczas gdy Klaus-Peter Matziol obsługiwał bas. Ten zestaw muzyków wydał w 1976 roku płytę Dawn”.

To był kolejny album koncepcyjny i nie pozostawiał wątpliwości, że nowy skład był idealny do tworzenia symfonicznego, kosmicznego rocka progresywnego, który tak faworyzował Bornemann. Teksty stały się mniej lub bardziej niemożliwe do zrozumienia i bardzo przypominały enigmatyczne opowieści Jona Andersona z Yes. Muzyka stała się jeszcze bardziej przestrzenna z tonami cudownie pływających i przyjemnych klawiszy tworząc imponujące brzmienie. Do najważniejszych atrakcji należą „Between The Times”, „Return Of The Voice” i energetyczny „The Midnight Flight”, a zamykające płytę „Gliding In To Light And Knowledge” to oszałamiająca, przestrzenna ballada, która kończy się Le Reveil du Soleil / The Dawn”, na którą składa się najbardziej imponujące solo Mooga jakie Schmidtchen zagrał na tym albumie. Niektóre części i fragmenty brzmią może podobnie, ale piękne aranżacje i atmosfera rekompensują je z nawiązką . Dawn” to wzorcowy przykład sapce rockowej muzyki psychodelicznej i jeden z najbardziej kosmicznych albumów z symfonicznym progresywnym rockiem. Właśnie dlatego warto go znać, a jeszcze lepiej mieć na półce!

W tym samym składzie (co jak na ELOY wydaje się rzeczą dość nieoczywistą) rok później nagrali płytę „Ocean”.

Ten klasyczny album koncepcyjny o powstaniu i upadku Atlantydy jest dla wielu, w tym dla mnie, najlepszym (lub jak ktoś chce – jednym z najlepszym) dziełem grupy. Album składał się z czterech długich kompozycji, w których zespół zdołał połączyć klimatyczne brzmienie z naprawdę mocnymi motywami i melodiami. Otwierający „Poseidon’s Creation” to jeden z najlepszych utworów ELOY w historii, wypełniony ciężkimi organowymi riffami, klimatycznymi motywami mooga, melodyjną partią wokalną i bardzo majestatycznym zakończeniem wespół z chórem The Boys Of Santiago. Incarnation Of The Logos” ma typową dla grupy atmosferę science fiction, z pięknym, instrumentalnym motywem pośrodku i z kilkoma zabójczymi solówkami syntezatorowymi. Z kolei Decay Of The Logos” to bardzo dynamiczny utwór z dużą ilością typowo niemieckich klawiszy z lat 70-tych. Ostatniego utworu na płycie,  „Atlantis’ Agony at June 5th – 8498, 13 P.M. Gregorian Earthtime” po prostu nie da się opisać.  Od głębokiego, niemal niebiańskiego przesłania przez ziemskiego Boga, aż po ostatnią melodię utworu, dźwięk osiąga szczyty czystości tak fantastycznie, że sprawia iż album zostanie ponownie uruchomiony. W produkcji tego albumu nie ma żadnych wpadek, porażek, ani jednego błędu ani jednej plamy. Muzykom udało się stworzyć coś zupełnie własnego, coś co nie przypominało żadnego innego zespołu rocka progresywnego. Wraz z „Sommerabend” Novalisa i „Rockpommel’s Land” Gröbschnitt jest to dla mnie jeden z najważniejszych albumów symfonicznego rocka progresywnego z Niemiec!

Wydając w 1979 roku płytę „Silent Cries And Mighty Echoes” zespół w wielkim stylu zamknął dekadę lat siedemdziesiątych.

Okazał się on najlepiej sprzedającym się albumem ELOY w historii, choć na jego temat krążą raczej mieszane opinie. Niektórzy uważają, że to jeden z najlepszych ich albumów, podczas gdy inni mówią, że to kopia Pink Floyd. Osobiście należę do pierwszej grupy i uważam, że tylko „Ocean” może rywalizować z „Silent…” do miana albumu wszech czasów Niemców. To tutaj jak nigdzie indziej do tej pory poczucie optymizmu i wiary prześwituje przez mrok. Myślę, że większość podobieństw do Pink Floyd ogranicza się do gry na gitarze Bornemanna, który, nawiasem mówiąc, wykonuje tu więcej solówek niż w kilku ostatnich wydawnictwach i pokazuje jak bardzo jest zdolny. Otwierający ją utwór „Master Of Sensation” ma instrumentalne intro, które brzmi bardzo podobnie do „Shine On You Crazy Diamond”, a sam utwór przesiąknięty atmosferycznymi efektami w tle kojarzą się z „Meddle”. Ale to wciąż bardzo dobry, dynamiczny kawałek z kilkoma świetnymi solówkami syntezatorowymi. To jedno z tych nagrań typu „podkręć głośno”, a będą cię potem o niego pytać twoi sąsiedzi. „The Apocalypse” to 15 rozkosznych minut powolnego i klimatycznego progresywnego rocka, w którym dominuje gitara z mnóstwem sennych klawiszy Schmidtchena. Mniej więcej w połowie utworu kapitalny motyw grany na klawiszach jest powtarzany z niebiańskim, żeńskim wokalem. Ale to nie on, ale zakończenie jest najlepszą częścią utworu. Genialna kompilacja z niesamowitymi solówkami syntezatorów i kołyszącym gitarowym riffem wymiata system i powala. Dosłownie! Wpływy Pink Floyd są mniej słyszalne w drugiej części albumu, która wydaje się być utrzymana bardziej w duchu poprzedniej płyty. I tak, „Pilot To Paradise” to kolejny znakomity utwór ze świetnym motywem organowym i pięknym solem syntezatorowym w środku, wyluzowany „De Labore Solis” oparto na przyjemnym temacie, zaś „Mighty Echoes” wspaniale zamyka album – z łagodną częścią otwierającą, z olśniewającą partią perkusji i ze ślicznym gitarowym solem na samo zakończenie…  Album „Silent Cries And Mighty Echoes” to triumf tamtej epoki i jeden z ostatnich epickich progresywnych albumów lat 70-tych. Szkoda, że ​​to był ostatni album grupy z Jürgenem Rosenthalem i Detlevem Schmidtchenem. Ale o tym może innym razem…