FANNY ADAMS „Fanny Adams” (1971)

Australijski kwartet FANNY ADAMS w momencie wydania swojej pierwszej i (niestety) jedynej płyty w czerwcu 1971 roku z miejsca został okrzyknięty największą nadzieją rocka piątego kontynentu. Tamtejsi krytycy muzyczni jednym wielkim chórem piali z zachwytu twierdząc, że (i tu autentyczny cytat z tamtych lat) „Za trzy tygodnie podbiją cały świat! Wkrótce będą więksi od Led Zeppelin!”

Zespół założył gitarzysta Vince Maloney (wł. Vincent Melouney), były członek The Vibratones, a także współzałożyciel bardzo popularnej australijskiej grupy Billy Thorpe And The Aztecs, z którą rozstał się w 1965 roku po trzech latach wspólnego grania. Przyleciał do Wlk. Brytanii mając nadzieję, że szybko założy tutaj nowy zespół. Zespołu co prawda nie założył, ale przebywając w Londynie dostał propozycję od braci Gibb. Od 1966 roku stał się pełnoprawnym członkiem Bee Gees, z którą to grupą nagrał cztery albumy. Jedna z jego kompozycji, „Such A Shame” znalazła się nawet na ich płycie „Idea” (1969). Ambicje gitarzysty były jednak dużo większe niż stanie za plecami śpiewających braci. Chciał też grać więcej bluesa i nie do końca przekonywało go to, co pisał Barry Gibb.  Podczas tournee promujące tę właśnie płytę gitarzysta zdecydował się odejść z Bee Gees. Warto w tym miejscu wspomnieć, że wkrótce zastąpił go Alan Kendall, były muzyk fajnego Toe Fat, w którym grali też Hensley i Kerslake – późniejsze filary Uriah Heep. Maloney na krótko podjął jeszcze współpracę z triem Ashton, Gardner & Dyke (znani przede wszystkim z przeboju „Resurection Shuffle”), ale w głowie zapadła już decyzja, by w końcu zacząć pracować na własny rachunek. W czerwcu 1970 roku, Vince lądując w rodzinnym Sydney wiedział, że powstanie nowego zespołu to kwestia najbliższych kilku dni. Tym bardziej, że był już po wstępnej, telefonicznej rozmowie z dawnym kolegą z Aztecs.

BEE GEES Vince Maloney z tyłu za braćmi Gibb
BEE GEES  na scenie telewizyjnego show (1967). Z przodu bracia Gibb  – od lewej Barry, Robin i Maurice. Z tyłu Vince Maloney i perkusista Colin Petersen.

Ten kolega, znany jeszcze ze szkolnych lat, to bardzo ceniony basista Teddy Toi, były członek grup Sonny Day & The Sundowners i drugiego wcielenia Aztecs. O Teddym można powiedzieć, że to weteran rock’n’rollowy, który przybył do Australii z Nowej Zelandii pod koniec lat 50-tych. On też polecił Vince’owi swego ziomka, perkusistę Johnny’ego Dick’a, którego „podkradł” Billy’emu Thorpe i jego Aztekom. Ostatnim, który przyszedł do grupy był Doug Parkinson, uważany wówczas za najlepszego australijskiego wokalistę. Są tacy, którzy do dziś tego zdania nie zmienili (np. ja!). Szkoda tylko, że po rozwiązaniu grupy, wokalista zagubił się muzycznie. Wydał co prawda sporą ilość singli i kilka solowych albumów, ale głównie z banalną (niestety) muzyką pop. W takim to składzie zespół przystąpił do wspólnego pisania materiału na płytę. I trzeba im uczciwie przyznać, że zrobili to w iście ekspresowym tempie.

Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Vince Maloney (g). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Teddy Toi (bg)
Grupa FANNY ADAMS. Od lewej (góra) Doug Parkinson (voc), Teddy Toi (bg). Od lewej (dół) Johnny Dick (dr), Vince Maloney (g)

Gotowym materiałem zainteresowała się stosunkowo młoda, bo działająca dopiero od 1967 roku, amerykańska wytwórnia płytowa MCA Records. Będąc pod ich opieką, z hasłem „Największe odkrycie australijskiego rocka” grupa ruszyła w trasę koncertową zaliczając m in. prestiżowy The Myponga Festival w styczniu 1971 roku. W tym samym miesiącu MCA wydaje singla „Got To Get A Message To You” będący zapowiedzią dużej płyty. Fani z ogromną niecierpliwością czekali na ten krążek, choć nie wiedząc czemu wytwórnia zwlekała dobrych kilka miesięcy z jego wydaniem. W końcu, w czerwcu 1971 roku, album zatytułowany „Fanny Adams” ukazuje się jednocześnie w Australii, Wlk. Brytanii i  USA. Recenzenci, szczególnie ci z Antypodów, rozpływają się w zachwytach i wystawiają albumowi maksymalne noty.

Album "Fanny Adams" (1971)
Album „Fanny Adams” (1971)

Na płycie dominuje wolne, ciężkie bluesrockowe granie, z elementami progresji przeplatane akustycznymi fragmentami. Takie połączenie klimatów Led Zeppelin z Sir Lord Baltimore. Siedem utworów i czterdzieści minut naprawdę solidnej porcji muzyki. Przede wszystkim zwraca uwagę doskonała produkcja i brzmienie płyty. Na pierwszy plan wybija się świetna gra basisty i kapitalny, mocny, charakterystyczny wokal. Płyta obfituje w wiele muzycznych smaczków, które odkrywam z każdym kolejnym przesłuchaniem, choć na pierwszy rzut wydaje się, że to proste i nieskomplikowane granie. Zaczyna się od „Ain’t No Loving Left”. Kilka sekund akustycznej gitary, a za chwilę bas i perkusja wbijają w fotel. Toczy się to wszystko powoli, bez pośpiechu, niczym walec drogowy. W trzeciej minucie wchodzi gitara z soczystą, pełną werwy solówką  napędzając tę ciężką maszynę do szybszej jazdy,  Fantastyczne otwarcie albumu. Po tak doskonałym wstępie wydawać się mogło, że grupa pójdzie za ciosem serwując nam kolejnego kilera. Tymczasem dostajemy pełną przestrzeni i wolności balladę „Sitting On Top Of The Room”. Dziesięć minut akustycznego, pięknego, progresywnego grania z przejmująco smutnym wokalem Douga Parkinsona, delikatną linią basu i „popylającą” jakby od niechcenia perkusją. No i ta niesamowita gitara. Czysta poezja. Następne nagrania utrzymane są już w konwencji mocnego, solidnego bluesrocka. W „Yesterday Was Today” doszukać się można podobieństwa do stylu grupy Atomic Rooster, zaś „Got To Get A Message To You” zahacza gdzieś o stylistykę Free. Ciężki, prosty riff i szalejącego Maloneya słychać w Mid Morning Madness”, zaś cały album zamyka świetny, dynamicznie zagrany bluesowy numer „They’re All Losers Honey”. Z cudowną solówką na zakończenie i tym hipnotycznym, uroczym wokalem. Trudno się od niego uwolnić – tak bardzo uzależnia! I kiedy milkną ostatnie dźwięki z tej płyty czuję niedosyt. Niedosyt, że to już wszystko, że płyta już się skończyła. Czterdzieści minut, które mijają jak pstryknięcie palcami.

Tył okładki"Fanny Adams" (reedycja CD 2005)
Tył okładki”Fanny Adams” (reedycja CD 2005)

Największą zaletą albumu „Fanny Adams” jest jego prostota. Skromnymi środkami wyrazu, bez silenia się na skomplikowane i zawiłe aranżacje muzycy nagrali płytę ciekawą, solidną i co ważne – na wysokim poziomie. Jak wiemy nie zagrozili nią Ołowianemu Sterowcowi, jak przewidywali australijscy recenzenci, ale śmiało zaliczyć ją można do szeroko pojętego kanonu rocka. Szkoda, że tuż po jej wydaniu drogi muzyków definitywnie rozeszły się i nie było ciągu dalszego. Kto wie, jak potoczyłyby się ich losy i dalsza kariera? Może jednak sen Australijczyków o wielkim zespole rockowym na miarę Led Zeppelin sprawdziłby się już wtedy..?