VALHALLA „Valhalla” (1969); WHALEFEATHERS „Whalefeathers” (1971).

Korzenie pochodzącego z Long Island w stanie Nowy Jork kwintetu VALHALLA wywodzą się z zespołu Yesterday’s Children (nie mylić z zespołem z Prospect o tej samej nazwie, o którym już pisałem), z którym gitarzysta Don Krantz i wokalista, Bobby Hulling nagrali w połowie lat 60-tych singla dla Pickwick Records (można znaleźć go na YouTube). Don i Bobby spotkali później grającego na klawiszach Marka Mangolda, ten zaś sprowadził basistę Ricka Ambrose’a i perkusistę Eddiego Livingstona. Tak powstała grupa Euphoria, która ostatecznie przekształciła się w VALHALLĘ.

Zaczynali od grania coverów w klubach na Long Island otwierając koncerty Johna Sebastiana, The Buddy Miles Express, Lifetime… Menedżer Jim Fowley naciskał, aby zaczęli pisać i wykonywać własny materiał. Dostrzeżeni przez ludzi z United Artists podpisali kontrakt czego owocem była płyta zatytułowana „Valhalla” wydana w 1969 roku z okładką przedstawiającą tonący statek Wikingów w płomieniach. W skandynawskich wierzeniach Valhalla była rajską krainą osiągalną jedynie dla bohaterskich Wikingów z honorem ginących w bitwach.

Krążek zawiera dziesięć nagrań, w których wszechobecna atmosfera 1969 roku przemyka po nich tam i z powrotem pomiędzy wczesnym ciężkim prog rockiem, psychodelią, amerykańskim garage rockiem i  hipisowskim folk popem. Brzmi to czasem komercyjnie, innym razem bardziej nowatorsko, Ten szalenie eklektyczny romans przypomina Vanilla Fudge, Deep Purple, Procol Harum, Room, Iron Butterfly, czy Steppenwolf. I choć orkiestrowe aranżacje w lżejszych nagraniach nadają albumowi pompatycznego charakteru trzeba uczciwie przyznać, że VALHALLA był ciężkim psych-bluesowym zespołem i ten wpływ można odczuć. Jego muzyka opiera się w dużej mierze na różnorodnych psychodelicznych smaczkach z silnie dudniącym Hammondem, ciężką, przesterowaną gitarą, mocną sekcją rytmiczną i potężnym wokalem. Bobby Hulling przypomina skrzyżowanie Marka Steina z Vanilla Fudge i Douga Ingle’a z Iron Butterfly, chociaż w tych bardziej bluesowych bliżej mu do Keitha Relfa z Yardbirds.

Płytę otwiera zabójczo ciężki rocker „Hard Times” napędzany do spółki przez organy Hammonda z miażdżącym brzmieniem gitary Krantza i szorstkim wokalem. Jego brutalny urok ma klimat późnych lat 60-tych, który się kocha, albo nienawidzi; często nagranie to ukazuje się w proto-metalowych miksach na YouTube… Główna melodia w „Conceit” jest bardzo chwytliwa i choć utwór zaczyna się w wolnym i spokojnym tempie rozwija się dalej w ciężki kawałek z gitarową solówką zawierającą wspaniałą mieszankę przesteru z użyciem efektu wah-wah. Z kolei najwolniejszy kawałek na tej płycie, balladowy „Ladies In Waiting” zagrany na pianinie to oda do kobiet, które wychodząc za mąż nie mają dzieci. Coś mi się wydaje, że tekst „Matko niczego, owoce Twojego łona poszły na marne” nie przypadły paniom do gustu… Przeszywające organy Mangolda, gitara Krantza i szalone bębnienie Livingstona w „I’m Not Askin” pokazują grupę w ich najcięższym, blues-rockowym wydaniu, za to „Deacon” jest tylko prostą popową piosenką ery dzieci-kwiatów, która pasowałaby do musicalu „Hair”. Sporym zaskoczeniem jest jazzowe intro w „Roof Top Man”, które szybko przekształca się w ciężki rockowy numer z dużą ilością gitarowego fuzzu. Zachwycają mnie dwa progresywne kawałki. Pierwszy z nich, „JBT” z czystą gitarą, delikatniejszym brzmieniem organów i rozmytym gitarowym solo w końcówce klimatem przypomina wczesny Deep Purple. Z kolei kończący płytę, epicki  „Overseas Symphony” oparty na orkiestrowo symfonicznym brzmieniu łączy się z ciężkim, psychodelicznym prog rockiem.

Wszystkie utwory z tego albumu nagranego w dwa dni zapadają w pamięć i choć nie jest łatwo znaleźć go na CD koniecznie powinien  stanąć na półce obok płyt Iron Butterfly i Vanilla Fudge!

To samo mogę powiedzieć o następnej płycie nagranej przez zespół WHALEFEATERS. Ta pięcioosobowa grupa została założona w 1969 roku w Cincinatti (Ohio) stając się sztandarową formacją tamtejszej sceny rockowej. W 1970 roku podpisali kontrakt z wytwórnią Nasco z Nashville. Longplay zatytułowany po prostu „Whalefeathers” wydany w 1971 roku, był drugim (i ostatnim) krążkiem w ich krótkiej historii. Nagrali go będąc już kwartetem, który tworzyli Leonard LeBlanc (bg, voc), Michael Jones (g, voc), M. E. Blackomon (org, voc) i Steven Bacon (dr).  Ciekawostką jest to, że płyta miała inną okładkę w Stanach i inną w Anglii.

Oryginalna, amerykańska okładka LP”Whalefeathers” (1971

Amerykańska przedstawiała niezbyt estetycznie wyglądające zagracone pomieszczenie gospodarcze z różnym sprzętem.  Brytyjska wersja wydana przez  Blue Horizon była bardziej kolorowa z wielkim, niebieskim wielorybem. Po raz  pierwszy ta druga i piękna okładka ukazała się na kompaktowej reedycji szwedzkiej wytwórni Flawed Gems w 2015 roku. Oczywiście w środku znalazła się też amerykańska grafika.

Angielskie wydanie Blue Horizon w przepięknej okładce (1971).

Płyta zachwyca nie tylko treścią, ale też Hammondem siejącym spustoszenie, który powoduje, że wpadam w muzyczny trans. Jej surowe brzmienie z mnóstwem solowych partii organowych, gitarowych zagrywek opartych na bluesie i uduchowionym wokalem jest mieszanką stylów zainspirowanych Cream, Vanilla Fudge, Procol Harum.  Z pośród sześciu nagrań jedynie dwa są autorskimi kompozycjami, reszta to covery. Na pierwszy ogień idzie „World Of Pain” i od razu powiem, że to jedna z najlepszych przeróbek utworu Cream jaką do tej pory słyszałem; potężny rocker z ostrymi gitarami, z wciskającym się w sam środek Hammondem i bluesowym finałem. Tuż po nim mamy klasyczny, ciężki, blues rockowy standard Raya Charlesa „I Don’t Need No Doctor”. Przerabiany przez Chocolate Watch Band, Humble Pie i wielu innych został przez zespół zagrany odważnie i żywiołowo. Najmniej znanym coverem w zestawie jest „Bastich” skomponowany przez Steve’a Cataldo, który ze swoim bostońskim zespołem Saint Steven wydał go w 1969 roku na ciekawym, psychodelicznym albumie w duchu pokolenia epoki Woodstock. To jeden z dwóch najbardziej progresywnych utwór na tej płycie. Z kolei najbardziej znana piosenka, „Pretty Woman” Roya Orbisona została przerobiona na dynamiczny blues rock z potężnie bijącym perkusyjnym rytmem i szalejącą gitarą. Tylko trzy i pół minuty, a ileż dźwięków i fantastycznej jazdy całego zespołu! To tyle jeśli chodzi o covery… „It’s A Hard Road (Back Home)”, autorska kompozycja basisty LeBlanca to poruszający powolny blues zagrany na pianinie, gitarze elektrycznej i organach z dużą ilością solówek. Ponad 10-minutowy „Shadows” klawiszowca Eda Blackomon’a przynosi najbardziej progresywne emocje. Z długimi, jamowymi solówkami każdego z muzyków, z niekończącym, uciekającym Hammondem, tlącymi się gitarami, mruczącym gęstym basem, miażdżącymi atakami perkusji. Ten kawałek przedstawia najbardziej dzikie i niespokojne oblicze zespołu i jest smakowity!

WHALEFEATHERS rozpadli się dwa lata po wydaniu tego albumu, ale w tym czasie zdążyli zagrać u boku tak znanych zespołów, jak Allman Brothers, Edgar Winter, Grand Funk Railroad, Badfinger… Pozostawili po sobie dwa albumy, z których ten ostatni w kręgach amerykańskich fanów wciąż cieszy się wielkim poważaniem. Popyt na reedycje przez ostatnie lata nadało grupie status mało znanego, lecz mocno poszukiwanego rockowego zespołu. Fani ciężkiego Hammonda, zabójczej gitary z lekkim psychodelicznym smakiem, dużą dawką bluesa i wczesnych prog rockowych dźwięków znajdą tu coś dla siebie. Co by nie mówić, ten energetyczny i uzależniający album wart jest poznania!