Nie pamiętam, co skłoniło mnie do kupna płyty „Dragonfly” zespołu o tej samej nazwie (teraz to i tak nieistotne), ale kiedy włożyłem ją do odtwarzacza i popłynęły pierwsze dźwięki „Blue Monday” przysięgam – przestałem oddychać. Jak na ironię, pierwszą rzeczą jaką słychać w tym nagraniu, to głos wykrzykujący słowa: „Oh my god!” I taka była moja reakcja po wysłuchaniu ataku muzycznej wściekłości jaka wylała się z głośników! Cały album, wypełniony ryczącymi gitarami, agresywnymi wokalami, ciężkimi riffami, pulsującą perkusją i nieziemskimi wibracjami spełnia wszystkie kryteria, by nadać mu rangę kultowej płyty. Pod względem ciężkości (jak na rok 1968) to jeden z tych krążków, który być może pomógł przetrzeć szlak kariery dla bardziej znanych Blue Cheer.
Muzycy, którzy nagrali tę płytę tak naprawdę nie nazywali się DRAGONFLY. Takiego zespołu ani w Durango, ani w całym stanie Kolorado wtedy nie było. Tajemniczości całej sprawie dodaje fakt, że oryginalna okładka ewidentnie pomija nazwiska wykonawców, co dodało kolejną tajemnicę tej i tak już enigmatycznej grupie. Zagadka wyjaśniła się gdy Sunbeam Records wznowił kompaktową reedycję płyty wraz z rzadkimi zdjęciami, dwoma bonusami i esejem, w którym cytowane są wypowiedzi gitarzysty grupy, Randy Russa. Okazało się, że za wszystkim stał zespół THE LEGEND, dla którego była to druga płyta, a całe zamieszanie z nazwą powstało z winy szefów wytwórni Megaphone Records, Tony’ego Sepe’a i Marty Brooksa. Ale po kolei.
Korzeni zespołu należy szukać w El Paso w Teksasie, gdzie w 1965 basista Jack Duncan i perkusista Barry Davis poznali się i szybko zaprzyjaźnili grając w grupie The Pawns. Na koncercie w Farmington w stanie Nowy Meksyk zobaczyli ich dwaj muzycy: gitarzysta Gerry Jimerfield i klawiszowiec Ernie McElwaine, którzy formowali zespół Lords Of London. Będąc pod wrażeniem występu przekonali Duncana i Davisa, by odeszli z The Pawns i przenieśli się do Durango. W motelu rodziców Gerry’ego po kilku miesiącach intensywnych prób i ćwiczeń zdecydowali, że potrzebują drugiego gitarzysty. Duncan zaproponował Russa, którego znał z czasów El Paso. Na początku 1967 roku cały skład przeniósł się do Denver dostając pełny etat na występy u Cheta Helmsa (menadżera Janis Joplin i Big Brother And The Holding Company) w Family Dog Theatre, by pod koniec roku zameldować się z powrotem w Durango, ale pod zmienioną nazwą Jimerfield Legend. Rok później niespokojny duch rzucił ich do Miasta Aniołów; skrócili nazwę do THE LEGEND i podpisali kontrakt z lokalną wytwórnią Megaphone, wydając trzy single i longplay. Na szczególną uwagę zasługuje druga z małych płytek zawierająca dwie doskonałe kompozycje: „Portrait Of Youth” i „Enjoy Yourself”, które później zostały przerobione i z nowym miksem stereo ponownie pojawiły się na płycie „Dragonfly”.
Album „The Legend” zawierał głównie pre-psychodeliczne, całkiem udane covery z czego na wyróżnienie zasługuje zabójcza wersja „Baby Blue” Boba Dylana napędzana sfuzzowaną gitarą i sitarem- najlepsza jaką znam! Równie dobre są też wersje „With A Girl Like You” The Troggs i „The Kids Are Alright” wczesnych The Who. Własne numery, takie jak „The Sky That Is Blue”, „Zepplin’s Good Friday” i „Yesterday’s Child” prezentowały smakowitą mieszankę wokalnych, beatlesowskich harmonii i zaskakująco miłych melodii. Szefowie wytwórni dopuścili się jednak pewnego oszustwa. Kiedy grupa była w trasie dając całą serię koncertów w Los Angeles i okolicach większość partii instrumentalnych zostało w tym samym czasie nagrane przez… muzyków sesyjnych. Wybuchła awantura, ale mleko już się rozlało, płyta była w sprzedaży i było po sprawie.
Okazało się też, że ani menedżerowie zespołu, ani wytwórnia płytowa nie mieli pojęcia jak zarządzać zespołem, nie mówiąc już o sposobach promujących „Legendę”. Album bardzo szybko przepadł, a pieniądze, jakie muzycy zarabiali na koncertach dziwnym trafem nie trafiały do ich kieszeni, co tylko pogłębiło niezgodę między nimi a Megaphone. Pomimo krwi jaką im napsuli doszli do porozumienia i za własne pieniądze zaczęli nagrywać drugi album. „Praca nad nim okazała się świetną zabawą” – wspomina McElwaine. „Wpadliśmy na pomysł, żeby połączyć piosenki z krótkimi wstawkami. Są więc taśmy z muzyką symfoniczną puszczaną od tyłu, gdzieś włącza się radio, w innym miejscu słychać puzon nagrany z różną prędkością i tak dalej…” Patrząc na album z perspektywy dzisiejszych czasów McElwaine z humorem podsumowuje: „Myślę, że przez całą produkcję wszyscy byliśmy na haju! Podejrzewam, że to był jedyny sposób, w jaki mogliśmy wymyślić to, co wymyśliliśmy”. Sesje szły dobrze, ale relacje z właścicielami wytwórni pogarszały się z każdym dniem. Doszło nawet do tego, że w połowie prac muzycy przerwali sesje żądając anulowania kontraktu. Dopięli swego i nagrania zostały szczęśliwie dokończone.
Gotowy album czekał na wydanie, ale kiedy zespół odkrył, że Sepe i Brooks zdołali zachować kontrolę nad prawami autorskimi wszystko się posypało. Gerry Jimerfield dostał załamania nerwowego. Stał się nieznośny i arogancki, chciał by na scenie wszyscy grali długo i pod jego dyktando. Jack, Barry i Randy rozważali występy w trio, ale ostatecznie nic z tego nie wyszło. Prawda była taka, że nie było już zespołu, który promowałby album. A ten ukazał się w październiku 1968 roku. Na okładce znalazła się replika obrazu niejakiego Pete’a Hamptona, ulicznego artysty sprzedającego swe obrazy na Sunset Strip. Nie było na niej nazwy zespołu, tytułu, ani nazwisk muzyków. Jedym z elementów obrazu była ważka (ang. dragonfly) co podsunęło szefom wytwórni pomysł, by tak nazwać płytę. Pierwsze kopie płyty miały naklejoną naklejkę z napisem Dragonfly. Wydrukowany napis pojawił się na froncie okładki i na jej grzbiecie nieco później. Dzisiaj każdy przewodnik starych płyt omawia tę pozycję pod tą właśnie nazwą.
W stosunku do debiutu druga płyta to prawdziwa petarda ciężkiego, gitarowo-psychodelicznego rock z klimatami Zachodniego Wybrzeża i garażowymi wpływami. Mało tego! Momentami czuję jakby zespół teleportował się o dekadę, lub dwie w przyszłość, podpatrzył co tam się dzieje i po powrocie stworzył coś, co dziś nazywamy wzorcem klasycznego heavy metalu, a nawet grunge’u. W „Time Has Slipped Away” słyszę Nirvanę Cobaina i to w tym bardzo pozytywnym świetle. Jedno jest pewne – zapomnijmy tu o miłych, beatlesowskich harmoniach wokalnych. Gerry Jimerfield w każdym kawałku, a szczególnie w „Hootchie Kootchie Man” potrafi przygwoździć swym głębokim, ciemnym głosem dokładnie tak, jak robił to Jim Morrison. Magia! Cudownie ryczące, sfuzzowane gitary wspomagane wybuchową sekcją rytmiczną rozwalają system. Podobnie jak w przypadku większości wielu ciężkich zespołów z końca lat 60-tych, oczywistymi wpływami DRAGONFLY byli Jimi Hendrix i The Who. Zresztą zespół ma tu swojego Keitha Moona; Barry Davis bębni w stylu bardzo zbliżonym do perkusisty The Who. Słychać to na całej płycie, być może najbardziej w „Portrait Of Youth” kojarzącym mi się z „I Can See For Miles”.
Ten bardzo dynamiczny album ma całkiem dobrą produkcję, a dźwiękowe efekty, o których wspominał McElwaine brzmią świetnie – szczególnie, gdy słucha się ich na słuchawkach. Do wymienionych wyżej utworów pozwolę sobie dorzucić odjazdowy, przypominający The Doors „I Feel It”, rozmarzony „Miles Away”, utrzymany w stylu hendrixowskim „Crazy Woman” i psychodeliczny, snujący się w powietrzu jak babie lato na East Coast „She Don’t Care” z agresywną (fantastyczną!) gitarową solówką w środkowej części. Dla tych, którzy mają słabość do tripowej psychodelii podobnych momentów jest więcej. Wszystkie one pomagają DRAGONFLY wyróżnić się na tle wielu przereklamowanych amerykańskich psychodelicznych albumów rockowych tamtych czasów. W kopalni węgla trafił się diament. Jeszcze nieoszlifowany, ale diament.
DRAGONFLY niestety nie stał się drugim Blue Cheer, ani Deep Purple, ale jest doskonałym przykładem ponadczasowej mocy ciężkiej muzyki, która żyje i inspiruje wielu do dziś. Po rozpadzie zespołu Randy Russ grał w zespołach takich jak Gorilla (otwierali koncerty dla ZZ Top), Big Sonny & The LoBoys (z Jimmy Blackiem, ex-Mother Of Invention) i wieloma innymi. Obecnie gra z Twisted Hams i świetnie się bawi. Pozostali muzycy także nie próżnowali i poza Gerrym Jimerfieldem, który zmarł kilka lat temu, grali i wciąż grają w różnych kapelach do dnia dzisiejszego. Pewnie niewielu z oglądających ich obecnie na scenie osób zdaje sobie sprawę, że przed laty tworzyli muzyczną legendę. Legendę, która nie ulotniła się bezpowrotnie w powietrzu, ale jak ważka wciąż krąży wokół nas.
Co za płyta!!
Mam na myśli Dragonfly, toż to jeden z kamieni milowych muzyki. Słucham tego i niedowierzam, że tak genialne nagrania popadły w zapomnienie