Pochłonięty zagubioną kulturą Indian z Równin, którzy niedawno zostali eksmitowani z tego kalifornijskiego krajobrazu Mike Stevens, jak wielu innych rockmanów z Zachodniego Wybrzeża, czuł pod bosymi stopami palące się wciąż węgły obozowego ogniska. Wszak w jego żyłach wciąż płynęła pół indiańska krew… Odkąd opuścił chłopaków z Boston Tea Party stał się samotnym wilkiem stepowym. Poza tym czuł, że nie ma nic do stracenia. Lata 60-te spędził na wpół koczowniczym życiu przemykając między szkołą średnią, boiskiem piłkarskim, a piwnicą kolegów z zespołu garażowego. Częste przenoszenie nie sprzyjało związaniu się na dłużej z jedną sceną rockową. Psychodeliczny Boston Tea Party też nie spełnił jego muzycznych ambicji. Epoka lat 60-tych zamykała swe drzwi, a on szukał czegoś nowego, ekscytującego. Czegoś z ostrym pazurem…
Wszystko zmieniło się pod koniec września 1969 roku, kiedy to do Detroit przybył trzyosobowy wówczas Grand Funk Railroad. Oto w samym sercu aglomeracji Michigan Motor City proste, brutalne wręcz dźwięki power tria przeciwstawiały się dehumanizacji największym fabrykom samochodów na świecie. Dla Mike’a Stevensa ekspresyjny gitarzysta Mark Farner z nagim torsem miotający się po scenie był ogromną i magiczną destylacją tego do czego podświadomie dążył. Stevens oczarowany grupą Farnera postanowił stworzyć własne hardrockowe trio, a teksty Farnera o współczesnym życiu, trudnej sytuacji rdzennych Amerykanów śpiewane w pięknych harmoniach podparte prostymi rytmami zainspirowały romantycznego Mike’a tak intensywnie, że uprościł własne piosenki. Problem polegał na tym, że Stevens nie był wielkim wokalistą…
Szczęśliwie szybko pozyskał śpiewającego(!) perkusistę, byłego członka kalifornijskich zespołów Atlee i Crowfoot Don Francisco (wł. Johnie Francisie). Ten uroczy i pewny siebie chłopak swój sceniczny pseudonim wziął od XVII-wiecznego poety Don Francisco Placido, który wiele lat swego życia spędził wśród Azteków. Wytworna blond fryzura, a przede wszystkim niezwykły sposób śpiewania prostych piosenek ujął Mike’a Stevensa. Od początku obaj darzyli się wielkim szacunkiem i mieli do siebie bezgraniczne zaufanie. Zaraz po tym dołączył do nich basista Jan Tunison wyglądający w nieskazitelnie modnych ciuchach jak arystokrata. Z uwagi na szwedzkie pochodzenie przedstawił się jako John Livingston Tunison IV. Rebelianci rocka, jak sami o sobie mówili, przyjęli nazwę HIGHWAY ROBERRY, która pasowała im jak ulał…
Power trio Stevensa przyciągnęło uwagę menadżerów Roberta Cavallo i Josepha Rufallo z wytwórni RCA Records, którzy wcześniej odkryli takie zespoły jak Little Feat i Weather Report. Po podpisaniu kontraktu dalsze wypadki potoczyły się błyskawicznie. Panowie menadżerowie z miejsca skontaktowali się z legendarnym producentem, Billem Halversonem (znanym ze współpracy z Erikiem Claptonem, Delaney And Bonnie, Crosby Still Nash And Young) w sprawie wydania debiutanckiej płyty. Album nagrywano w iście wściekłym tempie, granym tak mocno jak na to pozwalały krwawiące ręce i zawsze przy odkręconych na full wzmacniaczach. Często kończyło się to komiczną ucieczką z pokoju kontrolnego inżyniera dźwięku Richie Schmitta, który twierdził, że fala głośności była tak duża iż nie obejmowała ją nawet skala Richtera mierzona podczas trzęsienia ziemi… Nie mniej praca nad płytą przebiegała sprawnie, która pod tytułem „For Love Or Money” ukazała się wiosną 1972 roku.
Kiedy pewnej letniej soboty włączyłem sobie po raz pierwszy tę płytę nikt z domowników nie przewidział, że nie oderwie mnie tego dnia od głośników. Tak więc jeśli macie wolny weekend zastanówcie się, czy naprawdę chcecie spędzić go z głową w kolumnach a nie na grillu z teściami…
To jeden z bardzo dobrych, acz mało znanych hard rockowych albumów początku lat 70-tych z heavy metalowymi(!) tendencjami; pojawiają się one co prawda w małych ilościach, ale przez to muzyka jest jeszcze bardziej szalona. Nie chcę też powiedzieć, że HIGHWAY ROBBERY należy zaliczyć do czołówki zespołów hard rockowych tamtych lat, gdyż jak wiemy takich kapel była cała masa. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka jest tu naprawdę wspaniała. Oparta na piosenkach, które mają melodię, mocny wokal i świetne teksty wznoszące się ponad przeciętny standard – rzecz raczej rzadko spotykana wśród ówczesnych długowłosych maniaków.