„ Życie i śmierć wydawały mi się idealnymi granicami, które powinnam przebić i wlać potok światła do naszego ciemnego świata ” – te słowa napisała Mary Shelley w „Frankensteinie”, prawdopodobnie pierwszej opowieści science fiction. Pełne 204 lata później pytanie: jaka forma inspiracji najlepiej wyjaśni nasze codzienne życie i wyprowadzi ducha poza jego ziemskie kajdany? wciąż jest otwarte. Czy kraina stworzona przez BIRTH, najbardziej transcendentalnego zespołu z San Diego, dostarczyciela formy tętniącego życiem elektryzującego rocka progresywnego wykraczającego poza czas i przestrzeń pomoże nam w tej odpowiedzi? W „Born”, ich płytowym debiucie z roku 2022 dla Bad Omen Records, zostajemy zaproszeni w magiczną podróż po krainie, w której kolory i dźwięki wprowadzają nas w kalejdoskopowy wymiar fantastycznej muzyki.
Tak naprawdę wszystko zaczęło się od zespołu ASTRA, którego pokochałem za jego dwa progresywne albumy z psychodelicznymi korzeniami lat 60/70: „The Weirding” i „The Black Chord” wydanymi odpowiednio w 2009 i 2012 roku przez Rise Above. Z utęsknieniem czekałem na kolejny. Przyszedł dziesięć lat później w postaci „Born” tyle, że pod szyldem BIRTH – muzycznym następcą Astry. Następcą, gdyż stworzyli go byli jej członkowie: Brian Ellis (gitara) i Conor Riley (klawisze, wokal). Do współpracy muzycy zaprosili basistę Trevora Masta (ex-Joy) i perkusistę Cosmic Wheels i Radio Moscow, Paula Marrone’a. Zespół, który powołali do życia w czasie globalnej pandemii w dużej mierze zajął się kroniką rzeczywistości. Tej smutnej rzeczywistości, w której świat zdawał się spieszyć ku samozagładzie. Aby się od niego uwolnić Ellis i Riley zaczęli szukać „nowego życia” i „nowych cywilizacji”. W rezultacie powstał debiut, który łączy w sobie ducha tamtych poszukiwań.
Z dala od pułapek retro rocka i modnego klasycyzmu, jedno nagranie instrumentalne i pięć niebiańskich serenad stawia swoje roszczenia w innej przestrzeni niż większość dzisiejszych prog rockowych zespołów. Manifestujące się tutaj dźwięki, tekstury inspirowane melotronem i Hammondem, oraz bogata melancholia piosenek przywołują czasy świetlistej ery rocka progresywnego lat 70-tych. Ze złożonymi rękami uniesionymi w górę możemy zatracić się w tej zadumie znajdując tu ślady mrocznego mistrzostwa King Crimson z „Red”, tęskne rytmy wczesnego Yes i deliryczne wykrzywienia Van Der Graaf Generator. Jest też cały pakiet nastrojów: od żałobnego, przez kinetyczne dziwactwa. po radosne solowe pasaże. I jest coś jeszcze – sporo jazzowych akcentów, co mnie powaliło. Ogólnie uważa się, że zespoły neo-progresywne składające się zazwyczaj z muzyków przypominających cudowne dzieci są jednotorowo ukierunkowane. Birth jest inne. Ci goście grają w wielu różnych stylach, w tym Zeuhl (patrz solowy album Ellisa z 2011 roku) i jazz fusion. Sekcja rytmiczna jest znakomita. Szczególnie perkusista od początku przykuł moją uwagę; ten człowiek potrafi grać. I to jak! Posłuchajcie jedynego albumu formacji Psicomagia, w której byli także (i tu niespodzianka)… Trevor Mast i Brian Ellis a przekonacie się, że nie bujam.
Od otwierającego, instrumentalnego utworu tytułowego, czwórka muzyków sprytnie stworzyła nastrój wirującymi pokładami klawiszy napędzanymi chodzącym basem i grzmiącą perkusją. Całość powoli przechodzi w bluesowo-psychodeliczny rytm zwiększając napięcie porywającą gitarą Ellisa. Niesamowicie piękne preludium otwiera drogę dla prowadzonego przez organy równie wspaniałego, nieco bluesowego „Descending Us”, w którym pojawia się wylewny wokal i ognista gitara prowadząca… Karmazynowo epicki, majestatycznie rozwijający się „For Yesterday” wypełniony melotronem, ociekający ledowymi gitarami i najdelikatniejszym wokalem jaki można sobie wyobrazić eskortowanym przez szept organów zapiera dech! Czysta nieskazitelna melodia, masywna aranżacje i wymowna prostota są wcieleniem piękna, a skupienie się na drobnych szczególikach jest wręcz wzorowe. Nic nie wykracza poza jego ramy, nie ma żadnych wypełniaczy, zmarnowanych nut. Po prostu nieskazitelna błogość…
Zwiększając intensywność ciężkim rytmem perkusji z natarczywym syntezatorem powtórzonym na gitarze elektrycznej wyruszamy w kolejną ekscytującą podróż, w której klimatyczny rock progresywny balansuje kolaboruje z jazz rockiem. Mówiąc krótko, „Cosmic Tears” z intensywną perkusją i szalejącym basem to najprawdziwszy klejnot! Koniec tematu. Ta intensywność przenosi się dalej, na „Another Time” z wybuchowymi partiami klawiszy (melotron, organy) do spółki z gitarami, które w zależności od nastroju (refleksyjny/elektryzujący) są delikatne, lub wściekle ogniste. Wszystko to wsparto świetnym wokalem i okazjonalnym fletem. Ciary! Płytę kończy prawdziwa petarda, siedmiominutowy „Long Way Down” przypominający mi wczesny King Crimson i (momentami) ELP. Mam nieodparte wrażenie, że tym nagraniem muzycy Birth złożyli im hołd. Może się mylę, ale Riley w niesamowity sposób zbliżył się do mistrzowskiego głosu Grega Lake’a. Z kolei szalejące w niekontrolowany sposób gitary mają frippowskie DNA, podczas gdy Marrone na swoim zestawie perkusyjnym wyraźnie kłania się Giles’owi i Palmerowi. Hołd, czy nie hołd jest to imponujący i niesamowicie atrakcyjny numer godny zakończenia tego wspaniałego albumu.
W rzeźbieniu inspirowanego science-fiction świata dźwiękowego, w którym ponury zgiełk i podniebny zachwyt mogłyby ze sobą współistnieć niepoślednią rolę odgrywają teksty. Conor Riley podsumowuje je na przykładzie „Descending Us” i „The Long Way Down” jako „ degradację społeczeństwa, transformację, śmiertelność i pozytywne rzeczy” przyznając, że artystyczną inspirację czerpią z post apokaliptycznych książek takich jak „The Road” Cormaca McCarthy’ego i „Parable Of The Sower” („Przypowieść siewcy”) Octavii Butler. Szczera medytacja nad nietrwałością jaka jest w „For Yesterday”, czy „Another Time” kryje się pragnienie ucieczki od rzeczywistości, oraz walka z trudami dnia powszedniego.
Ta płyta to sama przyjemność płynąca z wielokrotnego jej słuchania. Równie dobra jak te zespołu Astra, które uwielbiałem. Płyta mająca klimat, odurzającą melancholię i oprócz progresywnego rocka także sporą dawkę psychodelicznych elementów. Oryginalna muzyka..? Niekoniecznie. Ale od kiedy narodziny (ang. born) to oryginalny pomysł. Niezależnie jednak od relacji między nauką, a matką Naturą siły alchemiczne wykonały znaczną pracę przy „Born”, w którym przeszłość, teraźniejszość i przyszłość zacierają się tworząc podnoszący na duchu album nawiedzany przez ziemskie troski, choć jego brzmienie zmierza do gwiazd. Krótko mówiąc – album na wieki.
Niewiele jest artystów, którzy nie poddają się muzycznej komercjalizacji kreując własne niezwykłe wizje muzyczne nie będąc zapatrzonym w liczby sprzedanych albumów i miejsce na listach przebojów. Birth do takich z pewnością należy. Piękna płyta. Czapki z głów i wielkie dzięki za jej pokazanie.
Dziękuję.