Na początku lat dziewięćdziesiątych zaczęły się pojawiać kompakty w białych pudełkach z charakterystycznym logo – kogutkiem – wytwórni Repertoir Records. Dość szybko wśród maniaków tradycyjnego, rockowego grania, ta firma zyskała status wręcz kultowy. Kompetentni ludzie tam pracujący zaczęli wydobywać na powierzchnię płyty zupełnie zapomnianych, wartościowych zespołów, które nie miały tyle szczęścia, żeby dać się poznać szerszej publiczności. Hight Tide, Andromeda, Affinity, Tonton Macoute, Egg, Beggras Opera, String Driven Things, Arzachel – to tylko niektórzy wykonawcy (czubek góry lodowej) z bardzo długiej mojej „osobistej listy życzeń”, których płyt z maniakalnym wręcz uporem szukałem, znajdowałem i w końcu stawałem się ich szczęśliwym posiadaczem. INDIAN SUMMER zawsze był na samym wierzchołku tej listy. Nie bez powodu. Jedyny album zespołu jest bowiem płytą wybitną, nawet biorąc pod uwagę to, co działo się wówczas na brytyjskiej scenie rockowej. A są i tacy, którzy twierdzą, że to jedna z najpiękniejszych płyt w historii rocka – kto wie, czy nie najlepsza progresywna płyta w ogóle! I to twierdzenie bardzo, ale to bardzo mi się podoba.
INDIAN SUMMER został założony latem w 1969 roku w Coventry przez czwórkę młodych muzyków: klawiszowca i wokalistę o bardzo mocnym głosie Boba Jacksona, gitarzystę Colina Williamsa, perkusistę Paula Hoopera i basistę Malcolma Harkera. W początkowym okresie swej działalności grupa nie miała sprecyzowanych planów. Grywali w okolicach Coventry, głównie w szkołach i na uniwersytetach. Mieli jednak to szczęście, że kilka miesięcy później wypatrzył ich Jim Simpson, menadżer i łowca młodych talentów. Dość szybko wziął ich pod swe skrzydła i obiecał kontrakt płytowy. Pewnego dnia stanął jednak przed wielkim dylematem, musiał bowiem dokonać bardzo trudnego wyboru. Będąc menadżerem dwóch młodych, bardzo dobrych kapel rockowych mógł sfinalizować kontrakt płytowy tylko dla jednej z nich. Ta misja wydawać się mogła niewykonalna. Z którą umowy by nie podpisał, to by dał ciała. To był trudny orzech do zgryzienia, ale nie ma się czemu dziwić – do wyboru miał bowiem Black Sabbath i Indian Summer. Podpisał, wiadomo z kim. Ale trzeba też uczciwie przyznać, że w stosunku do Indian Summer zachował się fair, bowiem polecił ich byłemu menadżerowi Vertigo Records, Olavowi Wyperowi, który wówczas był już szefem Neon Records – nowego oddziału wielkiego RCA – skupiającego wykonawców z kręgu muzyki progresywnej. Kiedy Wyper zobaczył zespół na scenie w Birmingham, był tak zachwycony, że jeszcze tego samego dnia podpisał z nimi kontrakt na nagranie albumu. Płyta „Indian Summer” ukazała się dokładnie 20 stycznia 1971 roku.
Wszystkie kompozycje na niej zamieszczone są wspólnym dziełem całego zespołu. Płyta została nagrana w Trident Studios w Londynie. Jej producentem został Roger Bain, ten sam, który również uczestniczył w powstaniu pierwszego LP Black Sabbath. Wydanie płyty miało być poprzedzone singlem „Walking On Water”, jednak do dziś ani singiel, ani to nagranie nie ujrzało światła dziennego. Szkoda.
Jest mi bardzo trudno słowami opisać muzykę z tej płyty, gdyż słowa – proszę mi wierzyć – są za miałkie, za kruche i ubogie by w pełni oddać to wszystko, czego doznajemy słuchając tych nagrań. To jak bajka. Może baśń. Lub poezja… Muzyka przepojona jest jakby nostalgią, tęsknotą za przemijającym właśnie latem. Czuć w niej klimat babiego lata (ang. indian summer), w którym odbijają się nieśmiało promyki słońca. Jest radość, jest też smutek. I wzruszenie. Długie, wielowątkowe rozwijające się utwory – dzieła sztuki. Nie są one zbyt skomplikowane, ale ładunek emocji i wkład uczuć pozwalają już po pierwszym przesłuchaniu odczuć moc i magię tego albumu. Gęste, szlachetne brzmienie ( czapki z głów przed jej producentem Rogerem Bainem, który wykonał swe zadanie perfekcyjnie!). Świetny, mocny wokal z ciepłą gitarą. Idealne połączenie rocka progresywnego, z hard rockiem i psychodelią. Kilka lat później grupa Genesis na płycie „Selling England By The Pound” zbliży się do tego ideału. Tylko zbliży… A zaczyna się wszystko od podniosłego „God Is The Dog”. Prawdziwy majstersztyk. Chwytliwy motyw przewodni, nastrój i wibrujący, charakterystyczny mocny głos Boba Jacksona. Z kolei „Emotions Of Men” ma refren, który mógłby znaleźć się w dziesiątce najbardziej melodyjnych motywów rockowych świata. Słuchałem go kiedyś godzinami. Muzyka płynie dalej wciągając nas w swój magiczny świat. „Glimpse” serwuje galopujący rytm, a potem mamy piękny popis gry na gitarze. Colin Williams wyczarował piękne pejzaże, mające coś z klimatów płyt Santany z lat 70-tych. Tajemniczo i złowieszczo robi się na początku spokojnego „Half Changed Again”, który ma w sobie coś z łagodniejszych utworów Black Sabbath. Prosta, powtarzana fraza muzyczna z nakładającymi się instrumentami klawiszowymi daje niesamowity efekt. Ten numer rzuca po prostu na kolana – strukturą kompozycji, mnogością pomysłów i biegłością instrumentalistów. Subtelny nastrój ma w sobie także kompozycja „Secrets Reflected”. No i ten przepiękny, majestatyczny finał w postaci „Another Tree Will Grow”, który wieńczy tę nieprzeciętnie udaną płytę. Moim skromnym zdaniem, płytę ponadczasową. Ta muzyka pełna jest pewności, polotu, blasków geniuszu. Jest w niej jakaś szlachetna szczerość. Wiele tu organów Hammonda, bardzo melodyjnej gitary, przejmującego głosu wokalisty, zaskakujących pomysłów i motywów. Mnogość błyskotliwych partii instrumentalnych zapewnia zajęcie na kilka przesłuchań!
Tuż po wydaniu płyty, grupę opuścił Malcolm Harker, który przejął obowiązki w firmie transportowej ojca i wyjechał do USA. Od tego momentu rolę basisty w zespole przejął były członek zespołu The Sorrow – Wez Price. W takim składzie grupa rozpoczęła trasę koncertową celem promowania swego debiutanckiego albumu. Jednym z pierwszych krajów jaki odwiedzili była Szwajcaria, gdzie muzycy nie otrzymali zasłużonych honorariów. Z tego też powodu postanowili zrezygnować z dalszych występów.
Mocno rozczarowani słabą sprzedażą płyty, powracając z nieudanej trasy do domu wspólnie doszli do wniosku, że nie da się wyżyć z grania rocka i podjęli decyzję o rozwiązaniu grupy. Może decyzja była pochopna? Może zabrakło im tej determinacji jaką mieli choćby muzycy Genesis, których pierwsze albumy też początkowo sprzedawały się słabo? Tyle tylko, że w przypadku Genesis, zespół miał wsparcie ze strony szefów wytwórni Charisma. Jak dalej potoczyły się ich losy – wiemy doskonale.
Muzycy Indian Summer nie zrobili większej kariery po rozwiązaniu zespołu. Colin Williams zupełnie odsunął się od przemysłu muzycznego. Paul Hooper grał w różnych grupach, a w 1978 roku wspólnie z Bobem Jacksonem założył The Dogers, następnie został członkiem popularnej do dziś formacji The Fortunes. Po epizodzie z The Dogers Bob Jackson dołączył do byłego wokalisty Uriah Heep, Davida Byrona (płyta „On The Rocks”). Później grał z takimi wykonawcami jak The Searchers, Jeff Beck, Jack Bruce, czy Pete Brown.
Wielka szkoda, że Indian Summer, to grupa tylko jednej płyty, że nie dane było jej rozwinąć się. Gdyby dano im szansę nagrania jeszcze jednej, lub więcej płyt, gdyby tę perfekcyjną płytę ktoś lepiej promował. Gdyby… Czy dzisiaj byliby na równi z Black Sabbath, Camel, Genesis, lub King Crimson? Czy dzisiejsza muzyka rockowa nie jest uboższa o te nie nagrane albumy? Jestem pewien, że tak. Potencjał mieli przecież ogromny.
Warto do niej wracać nie tylko, gdy kończy się lato, a wokół rozciąga się babie lato. Nie jest wstydem jej nie znać. Ale poznać jak najbardziej należy. A najlepiej ją mieć. Obowiązkowo. Na własność!